• Nie Znaleziono Wyników

KRONIKA LONDYNSKA

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1884, T. 3 (Stron 95-107)

z życia społecznego, z literatury, sztuki i nauki.

P R Z E Z

E d m u n d a S. J ^ a g a n o w sk ie g o .

S ezon s to łe c z n y .— D w ó r k r ó le w s k i.— L e o p o ld , k sią żę A lb a n y .— Z lite r a tu r y p o w ieścio w ej: ry s o g ó ln y . , , R o d z in a D a ily c h z Z ie lo n e g o B a g n a .“ — ,,M y D w o je .“ — „ S k rz y p e k z Q u a r tie r L u tin .“ — K a ro l R e a d e .— J e g o m e to d a — S z tu ­ k i p ięk n e : ry s o g ó ln y .— A lm a T a d e m a .— H o o k .— M illa is .— L e ig h to n .— P o y n - t e r i M a rk s . — P a m ię tn ik i z życia i p ra c y ; c h a r a k te r y s ty c z n e o p is y M ill’a i L y tto u ’a. — O d c zy ty M o rfill'a o p ra w ie S lo w ia ô s k ié m . — J e g o „ L i t e r a t u r a

s ło w ia ń s k a .“ — G ło s z p u s z c z y .— D w a d z ie ła h is to ry c z n o .

I t is t h e s e a s o n ! Nie znamy stolicy kraju europejskiego, w któ- rejby „sezon“ tak był konwencjonalnie przyjęty i tak wyraźnie na wszystkie oddziaływał warstwy mieszkańców, jak tutaj, w Londynie, gdzie przecież pomiędzy ludnością, rozmaitych dzielnie wybitne spo­

strzegam y i charakterystyczne różnice. Kafcdy mieszkaniec Londy­

nu rad, gdy się sezon ryzpocznie, chociażby dlatego, że mu towarzy­

szy najpiękniejsze pory roku: koniec wiosny i początek lata. Jeżeli zaś kto ma powody niezadowolnienia, to chyba... członek izby prawo­

dawczej, skazany na słuchanie przeciągłych nocnych debatów, lub go- rzćj jeszcze— na pracę w komisyi.

Świat wielki zapełnia swoje rezydeneye w zachodnich dzielni­

cach; okolice trzech zachodnich parków, ożywione ruchem pańskich ekwipaży; ulice Piccadilly, Rejenta i Bond roją się, o pewnych godzi­

nach, rzeszą obcą zupełnie stałem u obywatelowi północy. Świat wiel­

ki przybył odbyć wielki „jarm ark próżności!“ V a n i t y F a i r ! Z ja ­ ką to niecierpliwością młode podlotki wyglądały majal Z ja k ą tosk rzę- tnością matki je wprowadzają teraz do tego „towarzystwa,“ w któ­

rego życiu sezon stołeczny jest przesileniem! Jeżeli jest kuzyn jaki, albo przyjaciółka, mający prawo do dworskićj atmosfery, to pełnolet­

ni młodzieniec i niekoniecznie pełnoletnia panienka, lub młoda mę­

żatka, oczekują, gorączkowo wezwania lorda szambelana do pałacu Buckingham. Ileżto nocy bezsennych sprawiły dworskie kostiumy i prezentacyjne powłoki, sprowadzone z Paryża od W orth’a. Chwila jedna, przejście z pośrodka błyszczącego tłum u do obecności maje­

statu, ,,révérence royale“ (achl ileżto ona kosztowała prób i niezado­

wolenia!...); uścisk, lub ucałowanie krôlewskiéj ręki, słów kilka...

to i wszystko w pałacu! Ale, ja k inaczéj, ja k zupełnie inaczéj po pre- zentacyi zachowuje się towarzystwo względem osoby prezentowanej!

Znam zamożnego anglika, który obiecywał 5,000 f. szt. jednemu z dworskich dygnitarzy, by mu wyjednał wezwanie szambelańskie!

Nie udało się mu, i towarzystwo uznaje egzystencyą jego, ale nie je ­ go żouy, którćj onego zaszczytu potrzeba było z przyczyn i względów wielu! Ileżto bowiem i jakich zapór znika w ulicy „jarm arku pró­

żności,“ gdy się do niéj wchodzi przez podwoje pałacu w Iiensington!

Sezon, to żniwo teatrów i magazynów. Przem ysł i handel, li­

tera tu ra i sztuki piękne wirują tanecznie na tandetowéj arenie... boć ostatecznie, tandeciarski to ten „jarm ark próżności!“ Beźto znów i jakich nadziei ubiera się podczas sezonu blichtrem, aby zyskać ma­

rzoną rzeczywistość! Tym sposobem rujnują się jedni, a bogacą inni.

Pierwszym, koniec sezonu zapowiada post wielki; drugim, często bar­

dzo zmartwychwstanie. Kupiec, blizki bankructwa w City, ostatnim groszem i zasobami ostatuiemi otwiera swą wystawę w W estendzie—

rouge et noir! Młodzi literaci, jak młode primadonny, młodz i m ala­

rze i snycerze, jak redaktorowie młodych pism, założyciele nowych stowarzyszeń dobroczynnych i nowych sekt religijnych, wynalazcy no­

wych ulepszeń i nowych „humbugów,“ ja k młodzi posłowie: wszyscy w czasie sezonu arrectis auribus adstant, gotowi na wezwanie F o rtu ­ ny, łaknący łaskawego jej spojrzenia. F ortuna leniwie w sparta o r a ­ miona Pracy i Zbytku, trąca swe koło laseczką, kaprysem, i teraz wyraźnićj, niż w innych porach roku oczekuje hołdów.

Każdy tu więc rad z sezonu! Nawet schylony nad rachunkam i urzędniczek zapomnianćj tirmy, nawet subjekt w handlu towarów ko­

lonialnych, bo ich po pracy całodziennćj w dusznćj atmosferze, ocze­

kuje w parkach powiew świeżego powietrza; nawet kaleka-żebrak, bo jakoś łatwiej otrzyma jałm użnę wśród tego jarmarcznego zgiełku.

Parlam ent tutejszy miewa sezonowych bohatćrów. B ył nim przez trzy lata ubiegłe przywódzca partyi irlandzkićj, p. Parnell; jest nim tego roku lord Ilandolf Churchill, przywódzca „partyi czwartej,“

konserwatywno-radykalnéj, młodzieniec wielkich zdoluości, wielkich wpływów i wielkich nadziei. Od niego to wygląda świat politykujący odbudowania stronnictwa torysowskiego. Lord llandolph sezon s wó j rozpoczął od tego, że głosował przeciwko nominalnemu przywódzcy połączonych partyi konserwatywnych, baronetowi Northcote. Od te­

go dnia trzyma uwagę izby na uwięzi. Jest, niezmiernie majętnym, niezmordowanie pracowitym; postać wspaniała, wymowa potężna.

K R O N IK A L O N D Y Ń S K A . 93

Czegóż niedostaje politykowi? Zimnśj krwi. I to właśnie, co go zro­

biło bohaterćm sezonu w W estm insterze. Kiedy przyjdzie kolój w iz­

bie na szlachetnego lorda, ile to i jakich rączek chwyta lornetki w galeryi dam!

Królowa W iktorya, w najbliższóm swćm otoczeniu, bawi pod­

czas sezonu na zamku szkockim, Balmoral. Pam iętniki jój w tajem ni­

czyły nas do pewnego stopnia w codzienny tryb życia dostojnćj wdo­

wy, k tóra zda się żyć tylko przeszłością i z nią wiązać wypadki fami­

lijne, do nićj nawet odnosić wypadki publicznej doniosłości. Balmo­

ral ulubioućm jest jćj zaciszem, gdzie i dworska etykieta prawie zu­

pełnie ustępuje spoczynkowi. Królowa oddaje się tam literaturze i muzyce, którą lubi namiętnie; tam wraca do olbrzymiej korespon- dencyi z licznymi członkami rodziny: jest tam babką i m atką więcój niż królową. Nieodstępne od nićj córki, księżniczki Beatrix i Ludwi­

ka, towarzyszą jśj w długich przechadzkach po górach, w odwiedzi­

nach domu i grobu wiernego sługi Brown’a, w wycieczkach do odda­

lonych strzech góralskich. Monarchini nie rzadko przyjmuje naiwne zaproszenie prostych g ó ra le k , na herbatę popołudniową; często bie­

rze udział w ich rodzinnych uroczystościach. Zdrowie jej znajduje w Szkocyi pokrzepienie, chociaż podobuo umysł ciemniejszą się zasła­

nia melancholią w tćm życiu ustronnćm, w miejscu, przypominającym najszczęśliwsze chwile przeszłości i najdroższe osoby, księca m ałżon­

ka, córkę Alicyą i najmłodszego syna Leopolda.

Naród angielski, głęboko i serdecznie przywiązany do swój kró- lowćj, szczerze dzieli jój żałobę po zmarłym księciu Albany, tćm szczerzćj, że królewicz, choć zawsze słabego zdrowia, był niestrudzo­

nym w pracy około potrzeb publicznych. Obdarzony, podobnie jak bracia i siostry, wielkiemi przymiotami umysłu i serca, lecz niezdolny wstąpić do służby publicznej , książę Leopold był światłym i praco­

witym mecenasem nauki i sztuki. Onto do końca opiekował się no­

wym i pierwszym w Anglii instytutem narodowym muzycznym, jemu głównie Sheffield i Nottingham zawdzięczają fundacye fakultetów uni­

wersyteckich.

Młoda jego wdowa, księżna Helena (z domu W aldeck-Pyrm ont), m atka dwóch niemowląt, córek , zamieszkuje królewski pałac Clare­

mont, pamiętny z pobytu tamże po r. 1848 króla Ludwika Filipa, a poprzednio z smutnego końca królowćj Karoliny.

Sezon tegoroczny, jak poprzednie, zasypuje nas dziełami litera- ckiemi piór znanych i nowych. Ostatnich najwięcćj w lżejszćm pi­

śmiennictwie, w romansach i nowelach. P o w i e ś c i po sir W alterze i po zmarłym przed dwoma laty Wilhelmie Ainsworth, Anglia nie ma. Scott wprawdzie nie wyczerpał był historycznćj skarbnicy szko- ckićj, ani też autor „Wieży londyńskićj” nie wysnuł był wszystkićj przędzy z dziejowćj tkaniny swego społeczeństwa, ale nie ma, ktoby się pokusił stanąć o b o k nich, gdy prześciguąć zdaje się być niepodo­

bieństwem.

94 K B O N IK A

L O N D Y Ń S K A . 95

— My d e a r ! Jest nas, prócz braci trzech, pięć sióstr, dobrze wychowanych, nie gąsek, ochotnych do pracy i do zabawy... ale ża- dnćj z nas nie ma czego przesiadywać przed zwierciadłem, bośmy wszystkie bardzo a bardzo... p l a i n l o o k i n g ; żyjemy, ot tak, na p a­

mięć: ojciec ma swą dożywotnią pensyjkę i dożywotnie kłopoty z pie­

karzem, rzeźnikiein i poborcą podatków. M arya i Gracya oczekują posad z biura guwernantek; trzecia z nas uczy się służby telegraficznej;

czwarta gospodarzy w domu, a ja dotąd nie wiem, co z sobą począć!

— Pisać nowele! rzecz prosta. Napisz coś krótkiego, coby mo­

żna przeczytać w pociągu między dworcem w W estm inster i przed­

mieściem, poślij to do pierwszego lepszego wydawcy pism tygodnio­

wych, załącz swój adres i czekaj na odpowiedź.

A jakże! Założono tu nawet klub, temu kilka miesięcy, który podjął się sprzedawać w s z e l k i e g o r o d z a j u p r a c e swych człon­

ków. Bodaj gdzie w świecie łatwićj widzieć się „wydrukowanym!”

Tyle tu wydawnictw, i taka ich taniość, i tak olbrzymi ich rozchwyt po wszystkich warstwach społeczności, że kto czegoś nie czyta stale, ten już bezwątpienia czytać nie umie. A ztąd ustawiczna potrzeba piszących, i różnorodność pism peryodycznycb i książek, i gorączkowa konkurencya, i tłum ny napływ autorów czegokolwiekbądź, tak, że kto do druku nie pisał, nie pisze lub pisać nie myśli... tenci już chyba i pisać nie umie. Jest w tćj pisaninie złoto, są plewy; plewy i złoto w wydawnictwach: jedno się najczęścićj spotyka z drugiemi , pozto- tkowane plewy i złoto zaplewione... z winy czytelnika lub wydawcy.

Nieraz tygodniki, ukazujące się, że tak powiem, wyłącznie dla klas, m ateryalnie i moralnie najuboższych, kosztujące pół pensa, obej­

mujące 4 0 — 50 stronnic drobnego druku, opowiadają rzeczy sen sa­

cyjne o bohaterach, zamieszkujących stołeczne Eldorado, W e s t - e n d , którego podobno wielu mieszkańców E a s t - e u d u me widuje od k o ­ lebki do grobu. Czytelnicy tygodników, wychodzących w tej dzielnicy londyńskićj, obznajmiają się z obyczajami potężnych lordów: natrafia­

jąc na bohomaz, przedstawiający jakiego zasłużonego w parafii ko­

ścielnego w całćj pompie i chwale galonow, pończoch, kapelusza i la­

ski (mało co potężniejszćj od imponującej dzierży ciel a korpulencyi), miss Tiiompkins z zaułków wschodiiio-północnych zawoła z uniesie­

niem :

— Holy MosesL. to musi być ów galautny duke of Buckingham ze „Złotych Pałaców, albo Lorda i Dyabia.”

A mylady G arter, rozmarzona „estetyką” O skara W ild’a, wdzię­

cznie i stosownie do przepisów „sztuki,” rozłożona na kwiecistej oto­

manie w swym słonecznikowym buduarze, potrzebuje, właśnie przed herbatą, przeczytać rozdział z „Belgrawii.” 1 rafia na statystykę mo­

ralności w stolicy i dowiaduje się, że najwięcej szynkowni znajduje się na drugim krańcu stolicy, którego nie widziała, aniby widzieć m o g ł a . Odtąd, drugi ten kraniec, jest w niczem niezachwianej opinii pięknej lady , jaskinią złego” i światem smutnie nieestetycznym.

Wyzyskiwanie rozmaitych poczuć i popędów, charakteryzuje wydawnictwa wszystkie tego rodzaju, czy się one ukazują w budua­

rach, klubach, czy za szybami szynków. A le się Anglia szczycić mo­

że, iż nie ma tu wyzyskiwania instynktów najniższćj, ani równie złćj namiętności: antypatyi polityczno-wyznaniowćj.

Takie „Journal Amusant,” „Journal pour Rire” i im podobne, jakie po Paryżu obiegają swobodnie, nie mogą się ukazać z a s z y b a ­ mi tych kilku agencyi francuzkich w Londynie, które ich dostarczają ciekawym. W ładze czuwają nad moralnością publiczną troskliwiej, aniżeli nad powściągnieniein rozpasanych napaści na swą własną po­

wagę. Poczucie bowiem tśj ostatnićj tak jest wrodzone w człowieku, jak w społeczeństwie zepsutćm wradza się głęboko nieposzanowanie

tam tćj, często i urąganie jśj.

Ź autorów i autorek, współpracujących z wydawcami pism pe- ryodycznych, powstają każdego roku autorowie i autorki większych ambicyi, o szerzćj zakreślonych sferach i planach, zupełnie tak samo, ja k z wydawców pism owych powstają wydawcy dzieł, uczeni i p rak ty ­ czni księgarze.

Po Eliocie, Dickensie i Lyttonie, poDisraelim , Trollopie i Thack- keray’u, trudnoby dzisiaj stawiać na piedestale beletrystyki augiel- skićj autora, iście „wielkiego.” Owszem, jeżeli wielkość tę charakte­

ryzować wi nna oryginalność, powiemy, iż dzisiejsze pokolenie pisarzy zbytnio jeszcze odczuwa wpływ poprzedniego i częścią bezwiednie, częścią rozmyślnie stara się naśladować to, co przed kilku laty było w formie i pomyśle jedynem . Ten peryod w literaturze krajowej, który tu krytycy nazwali „erą W iktoryi,” peryod zadziwiająco bogaty i płodny, zachodzi już, równocześnie z swein stuleciem, i zdaje się ra- czćj zapowiadać zwrot nowy w kierunkach literatury powieściowćj, aniżeli na kolejach utartych, nie swoim postępować krokiem.

Notatki kronikarza nie są kursem literatury, więc poglądy i g łę ­ bsze rozbiory nie byłyby tu w miejscu. Ale mi notatki moje wska­

zują wszystkie jeden rys charakterystyczny utworów tutejszych, współ­

czesnych powieścio- p isarzy. Są one naśladownictwami pomysłów i form rozmaitych, a nie ma między niemi głębokich różnic tak wy­

datnych, jak one, które odznaczały utwory autorów poprzednich.

Często znajdujemy w nich formę wykwintności przesadnej, lub prze- sadnćj „populomanii,” pomysł zaś... szablonowy. I tak przeciwsta­

wić możemy Ouidę Thackerayowi; panią Oliphant autorce „Adama Bedy;’’ Jakóba Payue Trollopeowi; panie Braddon i Broughton, Lyt- tonowi i t. d. Jednakże autorowie dzisiejsi i autorki, niekoniecznie rozmyślnie dobijają się o laury, podobne tym, jakie zbierali wczorajsi pisarze ulubieni. Wpływ tylko, powtarzamy, jednych, oddziałał sil­

nie na drugich, wpływ bezwątpienia korzystny i w wielu razach do­

brze przyjęty, lecz dziś już nie elektryzujący publiczności, którą on dochodzi w ten sposób pośrednio. Słowem: ci, którzy nie są obeznani z płodami oryginalniejszych myślicieli, znajdą wśród tegoczesnych,

96 K R O N IK A

L O N D Y Ń S K A . 9 7

a nawet i tegorocznych, dzieła, pełne scen doskonałych, jeżeli nie klasycznych, a zresztą i poczytne, i zajmujące, umiejętnie obmyślane i zasługujące na miejsce w bibliotekach.

Do takich należy świeża powieść bezimiennego autora, p. t.:

„Rodzina Daily’ch z Sodden F en” (z Zielonego Bagna) '). W r. 1650, pewien Dyggorie Dailie, który osuszył był i uprawił znaczny obszar bagien, został zamordowany przed ołtarzem swego parafialnego ko­

ścioła, gdy mial oświadczyć ludowi, że pracował dla niego, nie dla siebie, bo nowe grunta od owego dnia miały należeć do całćj osady włościańskićj w Slumsby, „jako rola wspólna po wszystkie czasy i na zawsze.” Na grobie jego ustawiono krzyż, na krzyżu wyryto: „Hic expiravit pro popuio m ortuus.” Ale Sodden Fen nie zostało nigdy w łasnością gminy; najlepsza i najżyzniejsza jego część, przeszła w ręce rodziny Smith, która w następnych pokoleniach słuchała z uśmiechem 0 „męczeństwie” i „darze” Dyggorego. Autor wprowadza przecież Jakóba Daily, dekarza, potomka zamordowanego rolnika. Człowiek ten wierzył w swe prawa do włości Smithów, wierzył uczciwie, lecz je podtrzymywał z zapalczywością, z fanatyzmem, zresztą nielogicznie, bo choćby nawet mógł udowodnić autentyczność swego pochodzenia, to wyraźna wola przodka, by ziemia należała do gminy po wszystkie czasy, pretensyą jego niszczyła.

Współczesny pan Zielonego Bagua mial syna, wielkie ladaco, który porzucił żonę i przeniósł się do Australii. To zniknięcie jego 1 prawdopodobna śmierć, zdawały się usuwać przed wpółobłąkanym dekarzem ostatnie zapory. „Jeżeli Smith młodszy wróci kiedykol­

wiek, to jakże dowiedzie, iż jest synem starego Smitha? Muszę od­

zyskać swoje prawa, zanim umrę! Po śmierci starego, nikt prawom moim nie zaprzeczy , ani syn, ani żona jego, ani dziecko!” W świe­

tle księżyca można było widzieć Jakóba na dachu swego domu i sły­

szeć dziwne jego wołania: „Ztam tąd to ja — mówił żonie— mogę pa trzćć na Zielone Bagno, widzieć je całe, pogrążone w nocnym spokoju, aż do mogiły Dyggorego. W dzień jasny, gdy słońce świeci, na B a­

gno nie patrzę, pracować muszę; ale nocami przesiaduję i czuwam nad Bagnem, czuwam nad swoimi akrami!” W ten sposób iluzya, podsycana namiętnie i ustawicznie, pomięszala zmysły dekarzowi zu­

pełnie. Syn jego udał się do Australii, aby odnaleźć Sm itha m łod­

szego i sprowadzić go do Bagna. Jakób nie posiada się z radości, gdy syn m arnotrawny umiera wkrótce po ojcu, starym farm erze g ru n ­ tów Dyggorego! Dzikie marzenia jego stają się rzeczywistością, gdy wdowa po Smithu odstępuje prawa swe do Bagna jego własnemu sy­

nowi. Wtedy to ten ostatni oświadcza ojcu, że zwrócił gminie Slumsby grunta, oddane jćj przez przodka w godzinie śmierćil

— Uczyniłeś to? — pyta ojciec.

— Uczyniłem.

' ) »T h e D aylys of S o d d e n F e n , ” 3 to m y . B e n tl e y u n d Son.

T o m I I I . Lip iec 1884.

— I czy nie można odwołać?

— Nie można.

— I ty chcesz na tćm przestać?

— Tak jest.

Jakób Daily wymierza strzelbę w oczy synowi, kładzie go tru ­ pem. Na grobie syna ustawiono krzyż, na krzyżu wyryto: „Tu leży, który um arł dla ludu.” — Oto powieść w zarysie; wypełniają ją przy­

gody miłosne Aurei Gbapel i jćj trzech kochanków, również wdzięczna i szlachetna postać opuszczoućj żony aw anturnika.

Miss Lyall w noweli ,.My Dwoje“ ') łączy zdolności niepospolite romanso-pisarza z chłodną refleksyą filozofa. B ohaterką powieści je s t córka głośnego ateusza; wychowana w zasadach ojca powraca do chrześciauizinu. Wzajemny ten stosunek córki do ojca podaje au to r­

ce sposobność poruszenia niejednéj doniosłćj kwesty i socyalnej i reli- gijnéj; zamiast jednakże traktow ać takowe w sposób dogmatyczny i dydaktyczny. Miss Lyall potrafiła na nich oprzeć głównie cały, b a r­

dzo zajmujący rozwój swego plauu.

„Skrzypek z Q uartier Latin!‘ p. G. Curzon’a 2) jest bohaterem trzytoinowego chaosu przygód, poza któremi trudno się dopatrzeć za­

dania czy założenia autora. Wśród scen rozmaitych, wśród m arm u­

rowych pałaców i w perfumowanych salonach ściga czytelnik chara­

ktery różne, pomiędzy niemi widzimy rosyjskiego kniazia, niemieckie­

go księcia, baroneta angielskiego, ambasadora, wice-króla i innych dygnitarzy królowej Wiktoryi. Jeden z nich sprzedaje swój m ajątek, córkę oddaje obrzydliwemu baronetowi, jćj kochanka wrzuca do mo­

rza, zabija nieprzyjaciela swego gdzieś na dalekich morzach, zostaje korsarzem, bandytą, wreszcie strzela do własnćj córki. Inne dystyn­

gowane osoby zachowują się cokolwiek przyzwoicićj, ale np. „pensyo- nowanemu kapitanowi ułanów“ nie brak gotowych do okropności nę­

dzników. Ostatecznie, choć powieść czyta się gorączkowo, autor rzuca klątwę na „człowieka, tę bańkę mydlaną stworzenia, który spełnia dni krótkićj swćj egzystencyi, a potćm znika w nicości, dokonawszy maximum złego w minimum czasu!“

W Karolu Reade, zmarłym tego roku, literatura powieściowa angielska straciła jednego z najgenialniejszych pisarzy, który naślado­

wał stylem Dickensa. Reade wytykał w nowelach swych uprzedzenia i n a­

dużycia socyalne. O pierwszych pisał, że „są olbrzymami, przeciwko któ­

rym prawda i ludzkość bronić się muszą z wielką odwagą, a czasam i z tygrysowćm okrucieństwem!“ W tym samym artykule ’) w skazał klucz do swćj metody pisania: „Zmyślam prawdopodobieństwa, zapi­

suję nieprawdopodobieństwa; pierwsze są wnioskami, ostatnie praw

da-98 K EO N IK A

' ) i)W o T w o . “ By E d n a L y all. 3 to m y . H u r s t a n d B l a c k c t t . ) »»The V io lo n is t o f th e Q u a r tie r L a tin .“ S a m p so n Low a n d Co.

3) P rzed m o w a do „ A u to b io g ra fii Z ło d z ie ja .“ 1 8 5 8 .

mi; po zestawieniu i zmieszaniu stanowią one rzecz nie tak prawdziwą jak ewangelia, ani tak fałszywą jak historya t. j. „Fikcyą.“ Reade sprawił wiele dobrego tą metodą. Jego „nigdy nie zapóźuo p o p ra w ić “ zwróciło uwagę komisyi rządowych na okropności życia więziennego przed 30-tu laty. Podobnie „Gotowy pieniądz“ („H ard Cash“ ), sp ro ­ wadzi! reformę w zakładach dla obłąkanych. „Podłość“ (,.Foul Play“ ) zm usiła kompanie okrętowe do zaprowadzenia radykalnych ulepszeń na statkach, które przyjmowały bez kontroli zbytnie ciężary i ztąd powodowały śmierć w nurtach morskich tysięcy biednych podróżni­

ków i okrętowćj czeladzi.

L O N D Y Ń S K A . 9 9

Sztuki piękne w Anglii dopiero ostatniemi laty znalazły skrzęt­

nych a i wysoko utalentowanych pracowników. IIołdowników miały tu zawsze. Lecz może znana powszechnie usilność zamożnych, z jaką tu nagromadzają zbiory najsłynniejszych tworów obcych mistrzów, spraw iła właśnie, że mistrzów narodowych do niedawna tu ni ebył o prawie wcale, a dzisiaj prace ich, przy wielkich zabiegach rozmaitych stowarzyszeń, zaznaczają zwrot pożądany.

Na wystawie królewskićj akademii, płótna Almy Tademy naj- pierwsze zajm ują miejsce a z pomiędzy tych największćm jest

„Adryan w Anglii.“ Dzieło to zasługuje zkądinąd już na uwagę: Alma Tadema jest pierwszym malarzem angielskim, który sobie obrał za przedmiot wypadek lub charakter z dziejów Brytanii pod pano­

waniem rzymian. Cesarz Adryan, przywabiony sławą brytańskie- go garncarza, zwiedza pracownią tegoż w towarzystwie przybra­

nego syna Lucyusza Verusa (ojca Cezara, który panował wspólnie z M. Aureliuszem), żony swej Sabiny i przyjaciółki jćj Balbilli, owćj pani de Stael swego wieku. Garncarz przyjmuje wysokich gości i po­

kazuje im czarnego koloru naczynie. Cesarz słucha opisu z powagą i zajęciem, wyrażonemi doskonale w rysach twarzy surowych lecz nie szorstkich. Posągowa jego postać ubrana w purpurową togę, szk a rła­

tn ą tunikę i ciemniejszej barwy spodnią odzież, wypełnia świetnie środek obrazu. Tuż za cesarzem stoi piękny Verus typ rzymskiego rozkoszuika. Pełne czerwone usta i mętue oczy wskazują jego ch ara­

k ter. Dumny i zbytkowy Verus, zaledwie zważa na scenę wkoło siebie, oparty wpół o wysoką laskę, wpół się nią wspierający. W spa­

niała ta grupa o tonie głębokim, o śmiałym kolorycie, zajmuje część galeryi, z którój malarz rzucił schody z czerwonego kamienia. Po

niała ta grupa o tonie głębokim, o śmiałym kolorycie, zajmuje część galeryi, z którój malarz rzucił schody z czerwonego kamienia. Po

W dokumencie Biblioteka Warszawska, 1884, T. 3 (Stron 95-107)