• Nie Znaleziono Wyników

I.

Nigdybym nie przypuścił — tak ten przesąd jest głęboko zakorzeniony w na­

szych d u s z a c h ab y m iliarder mógł mieć w swojej przeszłości jakieś in tere­

sujące przeżycia. Uznaję, że historia zdo­

bycia m iljardów jest dla m łodzieży b a r­

dzo pouczająca, ale zazw yczaj w biogra­

fiach nie szuka się w zorów . — C nota jest godna szacunku u innych — o ile się w nią w ierzy naturalnie — osobiście jednak człowiek często nie wie, co m a z nią zrobić.

Z przyjem nością słucham y opowieści o Rockefellerze, k tó ry p rz y b y ł do New Yorku w drew nianych sabotach, nie w y ­ wołuje to jednak w sercach naszych naj­

mniejszego w zruszenia. H istorje m iliar­

derów — to historje szczęścia, niem a w nich nic interesującego.

Ja jednak zaw arłem pew nego razu zna­

jomość w jednej z najskrom niejszych k a­

w iarni w Ile S taint Louis z m iliarderem , k tó ry przeży ł bardzo ciekaw ą przygodę.

B ył to chudziutki, drobny człow iek o pom arszczonej tw arzy , dużych okularach i znudzonej minie. W kaw iarni tej m ó­

wiono, że co dw a lata przyjeżdża do P a ­ ryża, unika pałaców i m odnych restau ra- cyj, naw et teatró w — b y w a tylko w ubo­

żuchnych knajpkach, a kelnerow i daje najw yżej 5 sous napiwku. U brany był jak drobnom ieszczanin, a sp ra w o w ał się tak cicho, jak m yszka.

P ew nego dnia siedzieliśm y na podni­

szczonej kanapce w m ałej winiarni, k tó ­ rej okna w ychodziły na brzegi Sekw any, porośnięte zielonemi krzew am i. Mówili­

śm y o tern i o owem, bez szczególnego ożyw ienia. Nagle, nie wiem już, w jaki sposób, rozm ow a zeszła na tem at chorób um ysłow ych.

W ów czas chuda tw arzy cz k a mojego rozm ów cy ożyw iła się niespodzianie; po­

40

ciągnął raz i drugi mocniej z fajeczki, poruszył się na kanapce i położył dłoń na mojem ramieniu:

—= Słuchaj pan . . . C zy jesteś pan m iło­

śnikiem?

— Czego?

— N adzw yczajnych historyj.

— N adzw yczajnych? T ak się to m ów i! . . .

— N ie . . . napraw dę!

— A więc słucham !

— A zatem — zaczął człow ieczek — przedstaw ię się panu krótko: N azyw am się Eryk M orrew i jestem królem s ta t­

ków holowniczych. To może panu wiele nie powie, poniew aż w y, Francuzi, mało wogóle podróżujecie, a statk i holow ni­

cze widujecie tylko na w a sz y ch m ałych rzeczkach krajow ych. Ale u nas to co innego; u nas są olbrzym ie rzeki, ogrom ­ ne porty. P otrzebujem y w ielkich i sil­

nych holowników. Ja sam posiadam ich w Ameryce Północnej i Południow ej cztery tysiące.

— C ztery tysiące!

— T a k . . . Coś koło t e g o . . . i dw adzie­

ścia jeden tow arzystw , k tóre zarządzają temi statkam i.

— Dw adzieściajeden to w arzy stw !

— T a k . . . Mniej w ięcej. To p rz ed sta­

wia kapitał od sześciu do siedmiu mil­

iardów franków.

— Sześć, siedm m iliardów franków !

— T a k . . . Coś około t e g o . . . Jednem słowem, jestem zam ożnym człow iekiem .

— Istotnie . . .

— Mógłbym dziennie w y d a w ać pięćset tysięcy franków. Ale ja w ydaję conajw y- żej sto. Przynajm niej narazie. P rz e p ro ­ wadzam kurację u b ó s tw a . . .

— U b ó stw a . . . w zględnego.

— Jeśli pan tak c h c e . . . niech będzie względnego. S tało się to moją potrzebą, in an ją. . . ale ta m anja drogo mnie ko­

sztowała, strasznie d ro g o P a rę lat temu, drogi przyjacielu, zdjęła mnie o- chota obejrzenia jednego z w aszy ch za­

kładów dla um ysłow o chorych, położo­

nego w pobliżu P ary ż a. M iałem zam iar założyć coś podobnego w S tanach Zjed­

noczonych. Niech pan p o m y śli. . . zakład E ryka M orrewa, zakład, w k tó ry m b y bie­

dni, nieszczęśliwi ludzie mogli spokojnie dobić do portu ż y c ia . . . Król holownic- tw a am erykańskiego, holujący dusze ludz­

k i e . . . Komiczne, p ra w d a? Ale i p ra k ty ­ czne p rz y te m . . . Jeden z lekarzy opro­

w adzał mnie po prześlicznym parku i po­

k az y w ał paw ilony, w k tórych p rzeb y w a­

li nerw ow o chorzy, a także obłąkani.

W szystko mi tu się ogrom nie podobało.

W zo ro w a czystość, w zo ro w y porządek, pozorna sw o b o d a . . . T ak powinienem był zorganizow ać życie B a b e tk i. . .

— B abetki? Któż to taki?

— B abetka Moise, moja przyjaciółecz- ka. C zarująca, m łoda osóbka, k tóra uw a­

ża ła mnie podów czas za drobnego kupca z W aszyngtonu, skutkiem czego koszto­

w a ła mnie zaledw ie dziesięć ty sięcy do­

larów rocznie. Ale m niejsza o to. O glą­

dałem. w ięc zakład dla chorych um ysło­

w o i zachw yciłem się nim tak dalece, iż poprosiłem jednego z m łodych lekarzy, a b y mi pozw olił odw iedzić i porozm a­

w iać z jakim pacjentem .

— Z najw iększą przyjem nością — rzekł lekarz.

— Ale ja chciałbym zobaczyć jakiegoś spokojnego, nie niebezpiecznego.

— Ależ naturalnie. Jestem copraw da św ieżo tutaj zaangażow any, ale na pier­

w szy rzut oka potrafię ocenić stan cho­

rego.

—- J a też ufam panu w zupełności.

— P ro szę za mną.

Poszedłem . Znaleźliśm y się w kró tce w ' ślicznie urządzonym saloniku.

— P rzy p ro w ad zę panu chorego, k tó ry pana bardzo zainteresuje. Ma on manję w ie lk o śc i. . . w y o b ra ża sobie, że jest mil­

iarderem . T ak się p rzytem dziwnie zło­

żyło, że jest z tw a rz y zupełnie do pana podobny.

— Ach, to św ietnie!

Z atarłem ręce z radości. Komiczne, nie­

p ra w d a? Po kilku chw ilach o tw o rz y ły się drzw i i ujrzałem eleganckiego czło­

wieka, k tó ry podszedł do mnie, p rzy w i­

ta ł się i zaczął rozm aw iać w bardzo m iły i zajm ujący sposób. Istotnie był do mnie trochę podobny, ale w całem zachow a­

niu znać było jakieś nienaturalne w y m u ­ szenie.

— Zrobił mi pan wielką przyjem ność, odw iedzając m nie; jestem copraw da b a r­

dzo zajęty, ale zaw sze znajdę chwilkę czasu dla tak miłego gościa . . . P roszę, niech pan zdejmie okrycie. Niech pan siada. Niech pan się niczem nie krępuje.

Między kolegam i po fachu . . .

Mówił tak w iele i tak szybko, że nie miałem czasu na wsunięcie bodaj jedne­

go słówka.

— Niech pan p o zw o li. . . Zatelefonuję ty lk o . . .

* * *

Podniósł się i pochw ycił słuchaw kę.

— Hallo, hallo! C zy to bank Jeffer­

sona? Tak, tutaj Mr. B erkeley, pański k lie n t... T a k . . . C zy mogę u pana z r e a ­ lizować czek na siedm miljonów . . . Tak!

D obrze P bślę mojego s e k r e ta r z a ___

Dziękuję

Muszę przyznać, że m anja w ielkości w tak wielkich rozm iarach zdziw iła mnie nieco. Siedm miljonów! N aw et dla mnie- czek na tę sum ę b y łb y pow ażną tra n s­

akcją, a to przecież w a r j a t . . . D ym yśli- lem się, że telefon niema połączenia poza zak ład em . . .

* * *

..Mr. B erkely usiadł potem p rzy mnie i opowiedział mi łaskaw ie losy sw ego .ży­

wota. W yo b rażał on sobie, że jest d y re k ­ torem to w arzy stw a okrętow ego, że po­

siada pięć ty sięcy statków . W iedziałem naturalnie, że to są objaw y chorobowe, ja tylko jeden bow iem na całym św iecie jestem panem tak licznej floty. Ale nie przeczyłem mu. M uszę też przyznać, że ten poczciw iec w y ra ż a ł się bardzo p o p ra­

wnie, posiadał znaczne w y k ształcenie i prawdopodobnie ukończył akadem ję m a­

rynarki handlowej.

Czas schodził bardzo przyjem nie, gdy wtem do saloniku w szedł asy sten t z sa ­ nitariuszem. Skierow ali się obaj w prost ku mnie.

— M usimy zabrać już pana B erke- ley’a.

—i B ardzo chętnie, panie doktorze.

Sięgnąłem po płaszcz i kapelusz. Ale w tej chwili sanitariusz chw ycił mnie za rękę.

— No, n o ! . . .

— Co się dzieje?

— Niech pan nie robi głupich k aw a­

łów.

— Głupich k aw ałó w ?

— Ma pan iść do domu, t a k . . . to zna­

czy do sw ego pokoju.

Uśmiechnąłem się, drogi panie, uśm ie­

chnąłem się tak, jak pan b y łb y się uśm ie­

chnął w ty ch okolicznościach. Rzekłem uprzejm ie:

— P an chyba żartuje, mój przyjacielu.

Ale tw a rz sanitariusza nie zdradzała ochoty do żartów .

— Nie, ja to mówię na s e r jo . . .

* * *

T rzeba panu w iedzieć, że przez ten czas B erkeley w ło ży ł mój płaszcz, mój kapelusz i p rzy stro jo n y w ten sposób spoglądał na mnie z ironją. Do dziś dnia odczuw am męki piekielne, gdy przypom ­ nę sobie tę scenę. Poprosiłem lekarza o interw encję.

— P anie doktorze, przecież pan mnie zna. P an wie, że to pom yłka. Nie jestem m r. B erk eley ’em . . . Nie jestem chory . . . czy pan nie rozum ie?

A systent w ym ienił porozum iew aw cze spojrzenie z sanitariuszem i nic nie od­

pow iedział.

— W idzę, że panow ie żartujecie sobie ze mnie! — krzyknąłem gniew nie — ale m am już tego dosyć! Jestem E ry k M or- rew , król holow nictw a, m iliarder z New Yorku. M ieszkam p rz y Fifth Avenue . . . Jeszcze panow ie o mnie usłyszycie.

Zam iast odpow iedzi posłyszałem n astę­

pujące słow a, k tó re zm roziły k rew w moich żyłach:

— Znowu zaczyna się atak. T rzeba go będzie siłą przenieść do pokoju.

Drogi panie, nie będę panu m alow ał w szy stk ich szczegółów tego okropnego zajścia. P ow iem panu tylko, że B erkeley z pośpiechem w ybiegł z salonu, podczas gdy lekarz i dozorca rzucili się na mnie.

W parę sekund byłem ubezw ładniony, a w dw ie m inuty później siedziałem w du­

żym fotelu, stojącym w biało polakiero- w anym pokoju. Na praw o łóżko, na lewo um yw alnia, biały stolik, białe k rz e s ła . . . A w ięc znajdow ałem się w więzieniu . . .

II.

P łakałem , mój panie, tak, płakałem , jak­

kolw iek poprzednio nigdy nie uroniłem ani jednej łzy nad swojem, ni cudzem nieszczęściem . C ałą godzinę łkałem nie­

przytom nie. S tarałem się jednak nie k rz y ­ czeć głośno, w iedziałem bowiem dokład­

nie, że tu w ty m zakładzie naw et każdy krzyk, płacz, k aż d y w y ra z rozpaczy bie­

rze się za objaw chorobow y. O! Jakie to było straszne! P a n wie, że życie nor­

42

malne też nie jest w e s o łe . . . A jednak, przysięgam panu, że najskrom niejsze w a ­ runki w śród norm alnych ludzi w y d a w ały mi się w tym momencie w yśnionym ra ­ jem, rajem, k tó ry utraciłem .

Po długiej chwili do pokoju mego w e ­ szła śliczna pielęgniarka, jasna blondyn­

ka z miłym uśm iechem na ustach. Spoj­

rzaw szy na mnie, cofnęła się w ty ł ze zdziwieniem.

— To nie ja, proszę pani — k rz y k n ą­

łem.

— Jako nie pan?

— Chciałem powiedzieć, że nie jestem B erkeleyem . N azyw am się E ryk M or- rew, jestem m iliarderem , królem holow- nictwa. Mieszkam w New Yorku na Fifth Avenue.

— Dobrze, dobrze, — rzek ła — m yśla­

łam, że przez pom yłkę w lazłam do inne­

go pokoju — odparła uspokojona zupeł­

nie. .

— Ależ proszę pani, moja przygoda jest zbyt głupia, idjotyczna poprostu . . .

— Zgadzam się z panem w zupełności.

To było zabaw ne, czy nie? Ale ja mu­

szę w yznać, że ta przygoda doprow a­

dzała mnie do rozpaczy. Jedyną moją pociechą było to, że m iałem do czynie­

nia z czarującą osóbką, k tó ra cierpliw ie słuchała moich sk arg i narzekań.

Wkońcu rzekła łagodnie:

— Może pan m a rację. Ale ja panu po­

dam bardzo prostą radę. Niech pan z a ­ chowuje się spokojnie i pozw oli panu B er­

keleyow i przez parę dni g ra ć sw ą rolę.

Chory um ysłowo zaw sze się czem ś zd ra­

dzi. Może już w tej chwili m ówi tyle non­

sensów, że zw rócił już uw agę otoczenia na stan swego zdrow ia. Znajdzie się on w krótce w zakładzie na sw em zw ykłem miejscu. Pan w ów czas odzyska wolność.

Te łagodne słow a uspokoiły mnie nie­

co. Mała osóbka m iała rację — w a rjat zaw sze pozostanie w arjatem . N iepraw da?

Nie można przecież przypuszczać, aby w świecie tak dobrze zorganizow anym , jak nasz, szaleństw o i obłęd uszły niespostrze- żenie. Tyle przecież m am y m ądrych lu­

dzi, rozumnych in s ty tu c y j. . .

* * *

Eryk M orrew zamilkł i w estchnął głę­

boko. T w arz jego zd rad za ła w y ra źn e wzruszenie. Machinalnie przełożył fajkę z jednej ręki do drugiej. M iałem w ra ż e ­

nie, że człow iek ten opow iada praw dę i że słow a jego nie są czczym wym ysłem , stw orzonym ad hoc, b y zadziw ić i zasko­

czyć słuchacza.

P o chwili ciągnął d alej:

— A jednak, drogi panie, okazało się, że nasze społeczeństw o jest gromadą idjotów, osłów , kretynów , k tó rzy między obłąkanym a zdrow ym na um yśle nie umieją znaleźć żadnej różnicy, tak samo jak p an tera nie odróżnia białej kozy od czarnej. Obie pożera z tym sam ym ape­

tytem . Ludzie zaś do w a rja ta i zdrowego odnoszą się z tym sam ym entuzjazmem, o ile posiada dużo pieniędzy. P an B er­

keley, pacjent, którem u udało się uciec ze szpitala w arjatów , by ł w szędzie przyj­

m ow any nad er życzliwie. M ieszkał w lu- j ksusow ym hotelu, trw onił moje pieniądze a nikt przeciw tem u ne zaprotestow ał.

— Ależ to niemożliwe, drogi panie — w trąciłem z niedow ierzaniem . — Niech­

że pan p o m y śli. . .

Ale E ry k M orrew nie dopuścił mnie do słow a.

— Jak to ? N iem ożliwe? Niema takiego w y ra zu w słow niku francuskim, niem a go także w am erykańskim , ani angielskim.

P a n B erkeley znalazł w moim płaszczu p apiery i książkę czekow ą. U m iał się niemi posłużyć. Z adepeszow ał do New Yorku i natychm iast mój kasjer w y słał - mu siedm miljonów dolarów . G dzież tu jaka m anja wielkości, drogi panie? Miał dość pieniędzy, by zadow olić najdziksze pom ysły. B ogaty człow iek nigdy nie jest w arjatem . To takie proste. Ubogi szew - czyna, k tó ry utrzym uje, że jest d ostaw ­ cą hiszpańskiego dw oru królew skiego, u- chodzi za obłąkanego. Ale o ile m a sklep na Rue de la P aix, nikt nie będzie kw e­

stionow ał praw dziw ości jego słów . Jeżeli ktoś pow iada: kupię jutro B abetce kolję perłow ą za dw adzieścia miljonów fran­

ków , a sam m a w y ta rte spodnie i noce spędza na ław ce w parku, to k ażdy po­

kiw a dobrotliw ie głow ą, biorąc go za w a rjata, lub poetę w najlepszym razie.

Ale jeżeli pan w ygłosi te słow a, baw iąc się laską za dw adzieścia pięć ludwików, jeżeli pan w dodatku będzie m iał na so­

bie futro z sobolow ym kołnierzem , to każdy szepnie zazdrośnie: „Ta B abetka!

Jakież ona m a szczęście!"

43 W tern miejscu przerw ałem znow u m e­

mu rozmówcy.

— No, dobrze, panie, ale czy B abetka nie zaniepokoiła się pańskiem zniknię­

ciem?

Miljarder w z ru szy ł ramionami.

— P raw dziw e dziecko z pana! Jakaż kobieta na św iecie będzie uw ażać za w a ­ riata człowieka, k tó ry jej przynosi kolję wartości dw udziestu miljonów?

— O czywiście, ale czyż ona nie po­

znała, że B erkeley i pan to dwie różne osoby?

może, że w jej m ałem serduszku budziły się chw ilam i w ątpliw ości, ale brylantow e kolje, sobolow e futra, antyczne brosze, sam ochody — są znakom itym przekony­

w ującym argum entem . O, tak, tak! B a­

betka w ięcej niż kto inny, przyczyniła się do pogłębienia mego nieszczęścia.

Jednem słowem , drogi panie, B erkeley odegrał rolę najinteligentniejszego, naj­

milszego z w szystkich M orrew ów , a trw a ło to tygodnie i miesiące. Nie je­

stem w stanie podać panu dzisiaj dokła­

dnych d a t . . .

. . od tej przygody sam nie wDm, czy to ja jestem Erykiem, czy też tam len

— Nie zw róciła na to najmniejszej uwagi. Ten poczciw iec znalazł w mojej kieszeni jej adres i natychm iast złożył jej wizytę. W jakiś czas potem dow ie­

działem się od pielęgniarki w szystkich szczegółów tego pierw szego spotkania.

„To ja, E ryk — rzekł B erkeley, w cho­

dząc do jej m ieszkania. — P rzy b y w a m wprost z New Yorku, aby cię zobaczyć.“

W pierwszej chwili B abetka zaprzeczyła:

„Ależ pan nie jest E rykiem !“

Berkeley ciągnął dalej niezm ieszany:

„Jakże się cieszę, że cię widzę. P atrz, przynoszę ci czek na trz y sta tysięcy franków.“

Czyż m ogła w ahać się dłużej? P o zn a­

ła go i pow itała z entuzjazm em . B yć

Ja tym czasem siedziałem w białym po­

koiku. Uśm iechano się, gdy zapew niałem , że jestem zupełnie zdrów um ysłow o Uśmiechano się, gdy robiłem gorzkie w y rz u ty lekarzow i. Ilekroć chw ytałem słuchaw kę, by zatelefonow ać do banku, słyszałem zaw sze tę sam ą odpow iedź:

„Dobrze, dobrze, panie B erkeley, p rz y ­ ślem y panu dw anaście miljonów.“

A gdy szalałem z pasji, ten sam łago­

dny głos zaw iadam iał m nie: „Sześć ty ­ sięcy pańskich okrętów znajduje się w najlepszym stanie.“

* * *

Cóż m iałem uczynić? G dy chciałem udowodnić, że jestem zupełnie przytom ­ ny, posługiw ałem się bezwiednie temi

samemi słow y, temi sam em i argum enta­

mi, k tórych u ży w ał pan B erkeley, cho­

ry ria manję wielkości.

— No i jakże się zakończyła ta sp ra ­ wa, drogi panie? — zapytałem .

— W bardzo p ro sty sposób . . . B erke­

ley w rócił do zakładu. Życie w wielkim stylu, które przez kilka m iesięcy p ro w a­

dził, zrujnow ało do re sz ty jego zdrow ie.

Ja zaś poddałem się w yrokom O patrzno­

ści. Z rezygnow ałem i uspokoiłem się. Ody zażądano ode mnie pieniędzy na opłatę mego utrzym ania, odparłem , że nie po­

siadam ani jednego grosza. O drazu za­

interesow anie lek arzy moim stanem osłabło ogromnie, w krótce zaś potem po­

proszono mnie, bym opuścłi zakład.

— Jakto? T ak odrazu, bez żadnych formalności?

— Bez żadnych formalności. C zyż pan sądzi, że w luksusow em sanatorjum bę­

dzie się utrzy m y w ać człow ieka, k tó ry nie jest niebezpieczny dla otoczenia, a któ ry nic nie płaci?

B erkeley w rócił i żądał z pow rotem sw ego apartam entu. P oproszono więc, abym mu ustąpił miejsca. A c h ! Z jaką radością to w ykonałem ! Nie w ytoczyłem naw et procesu, nie w niosłem najm niej­

szej skargi ze strachu, by mnie na nowo nie w pakow ali do domu w arjatów .

— No i co dalej?

— Co dalej? W yszedłem i za pragną­

łem pow rócić do daw nego try b u ż y c ia . . . Co pan pow ie? Odpędzono mnie od drzw i mego hotelu . . . D epeszow ałem do New Yorku, poszedłem do B a b e tk i. . .

— No w łaśnie . . . w łaśnie . . . I cóż B a- betka?

—- Z New Yorku nie m am dotąd odpo­

wiedzi, a B abetka zm ierzyła mnie okiem od stóp do głów i rzek ła z godnością:

„Pan jest zw ykłym oszustem . E ry k M

or-rew nigdy do mnie nie p rzyszedł z pró- żnemi rękam i. P ro szę w yjść, bo inaczej zaw ezw ę policję!“

P a n E ry k zamilkł i obaj pogrążyliśm y się w głębokiej zadumie. Nie chciałem p rz ery w a ć toku jego żałosnych myśli, przeto w stałem pocichutku i pozostaw ia­

jąc mu w yrów nanie rachunku, skierow a­

łem się ku drzwiom . W ów czas miliarder p rz y w o łał mnie i p rzysuw ając u sta do mego ucha, rzekł szeptem :

— P anie, pow iem ci coś w największej ta je m n ic y . . .

— Daję panu słow o h o n o ru . . .

— Niech pan sobie w yobrazi, że od tej p rzy g o d y sam nie wiem, czy to ja jestem E rykiem Morre.w» czy też ta m te n . . . Cza­

sem lękam się, że jestem tylko Berke- ley’em.

— Ależ p a n ie T e m ilja rd y Te o k r ę ty ..;. P rze cież pan musi wiedzieć, czy pan jest m iliarderem , czy nie!

— W łaśnie, że nie w ie m . . . nie wiem.

C zy jestem m iliarderem ? C zy cierpię na m anję w ielkości? A m oże w ogóle niema na św iecie m iliarderów , m oże w szyscy tylko w w yobraźni posiadają te olbrzy­

mie m a ją tk i? .. .

— A le . . .

—■ M uszę panu jeszcze coś powiedzieć.

A żeby zdobyć jakąś bodaj w zględną pe­

wność, żyję z niczego, w m aw iam w sie­

bie m anję m a ło śc i. . . P rzekonuję sam sie­

bie, że jestem ubogi, że nie mam ani g rosza w k ie sz e n i. . .

M iljarder w stał.

— Niechże mi pan dopomoże w zdoby­

w aniu tego p rz e św ia d c z e n ia . . . Niech pan zapłaci za w ypite wino i pożyczy mi 5 franków .

U czyniłem to — słow o honoru daję.

Ale potem uciekłem śpiesznie.