Dziwnem dzieckiem był Staś, syn ubo
giej praczki z naszej suteryny. C zasem baw ił się w esoło jak inne dzieci, czasem jednak zam yślał się, goniąc oczym a białe chmurki, pędzące gdzieś w dal nieznaną i jaskółki śmigłe, szybujące w p rz estw o rzu. W ted y ciemne oczy dziecka sta w a ły się niemal czarne, a m aleńkie usteczka rozchylały się bezwiednie.
— Czego tam szukasz Stasiu na nie
bie? — pytano często dzieciaka.
S taś w z d ry g ał się, jak spłoszony ze snu i nie daw ał odpowiedzi.
Ojciec S tasia w yjechał przed dw om a laty do Am eryki, a m atka praco w ała na utrzym anie jedynaka, krzeprąc się listami męża. Te nadchodziły początkow o dość często, a tera z ustały zupełnie.
S taś rósł, pozostaw iony sam sobie, gdyż m atka cały dzień, a czasem i do późnej godziny pozostaw ała za domem.
Dziecko nerw ow e i w ątłe, bało się b a r
dzo tych w ieczornych godzin. Nieraz go
dzinami całem i przesiedział skulony na łóżku, bojąc się odjąć rączek od tw arzy , ab y nie ujrzeć czego „okropnego“. Nie
raz z krzykiem w ybiegał na podw órze i żadna siła nie zm usiłaby go do pow rotu.
P od murem , drżąc z chłodu, czekał na m atkę, k tó ra serdecznym pocałunkiem rozpędzała za raz strach m ałego.
Najmil-szemi b y ły im św ięta i niedziele, które spędzali razem . Gdy tylko zjedli swój skrom ny obiad siadali oboje na łóżku, a S taś, przytulony do matki, prosił o bajki.
A jakież cudne b y ły te bajki! pełno w nich było i złotow łosych księżniczek i koralow ych . pałaców , złota i pereł .bez liku, C zasem b y ły i straszne, o smo
kach i ropuchach, któ ry ch słuchając, Staś tulił się z całych sił do swojej matuli.
C zasem jednak nie chciał S taś bajek.
— Mamusiu, opowiedz mi, jak to bę
dzie, gdy tutaś w róci?
I snuli oboje nić m arzeń, piękniejszą jak bajkę bo w łasną. S taś słuchał, jak to zakupią domek z ogrodem, S taś bę
dzie chodził do szkoły i już nigdy sam nie zostanie. Króliki, konik taki własny, żyw y, nie o dgryw ał w przyszłości dziec
ka tak w ażnej roli, jak ta straszna, mę
cząca sam otność, te szm ery i cienie wie
czorne w nędznej izdebce, oświetlonej m ałą, kopcącą lam pką . . .
O! jakiż by ł szczęśliw y w te niedziel
ne popołudnia! Ileż tajem nic wyszeptał do ucha sw ej m atu li!
— Te chm urki w idzą tatu sia? — pytał ciekawie.
— W idzą synku, a ja k ż e ! w idzą!
— To jabym tak usiadł sobie na chmur
ce, jak na dyw anie i zajechałbym het,
93 przez te wielkie m orza, tam do tatusia!
P ocałow ałbym go mocno, m ocno! i po
w iedziałbym mu, że nam tu źle bez nie
go i zaraz w róciłbym do ciebie, m am u
siu — m arzy ł chłopiec.
Biedne dziecko, tęskniło, nie znając na
zw y sw ego uczucia.
Opodal domu siad y w ała bezzębna, m o
że stuletnia starow inka. P olubiła ona S ta sia i za uproszone grosiki kupiła mu czę
sto jakiś przysm aczek. S taru szk a m iała w S tasiu chętnego i cierpliw ego, a bez
krytycznego słuchacza. M ów iła mu o swej doli, o sw em życiu długiem, bo sm utnem i trosk petnem.
— Tak, tak, mój Stasieńku, nie m iałam ja szczęścia, ni doli. N aw et śm ierć o mnie zapom niała — żyję i żyję, nikomu nie
potrzebna — stęk ała babula.
— A có to babciu to szczęście? — py tał ciekaw ie Staś.
— Szczęście dziecko? — staru szk a za
m yśliła się.
Nigdy nad .tern nie m yślała. Szczęściem dla niej by ł niegdyś kąt spokojny, dom w łasny, mąż m iłujący spokój i ciszę do
mowego ogniska, potem zdrow e dzieci
— a w szy stk o to było jej niedostępne — dalekie. Dziś pozostała z tych m arzeń o szczęściu — tylko g arstk a popiołu. Cóż to w ięc może być to szczęście? S pojrza
ła na Stasia, k tó ry p a trz y ł na nią p y ta jąco. Co pow iedzieć tem u m aleństw u, które staw ia takie dziwne p ytania?! Tak, powie mu bajkę, którą jej kiedyś opo
wiadano !
— M oja babka, św ieć P anie nad jej duszą — zaczęła — niejedno w iedziała i w idziała. M ów iła mi nieraz, że szczę
ście, to ni ptak, ni klejnot drogi, co b ły szczy i migoce. K ażdy człow iek, gdy się rodzi, otrzym uje od Boga sw e szczęście.
Czasem zostaje p rz y nim aż do śmierci i taki człow iek jest szczęśliw y. Częściej jednak ucieka i złapać go nazad trudno bardzo. Kto go jednak złapie, w szystko, co zechce, otrzym a.
— No, a gdzie to szczęście się chow a?
— badał m alec zaciekaw iony.
— Podobno w lesie sobie krąży, koło drzew starych, a najw ięcej koło takich dębów, co po tysiąc lat stoją.
C hłopczyna zam yślił się głęboko, aż chm urka za k ry ła jasne czółko. S łow a starej w p a d ły mu głęboko w duszę. W i
dać jego szczęście te ż go opuściło, bo one chce, aby tatuś w rócił, aby sam nie był, aby się nie bał tak strasznie, a tu nic się nie spełnia. T rzeb ab y go nazad zdobyć! Ale jak?
Z w ierzył się m atce ze sw ych kłopo
tów. T a zaś rozśm iała się, m ów iąc:
— B ędziesz starszy , Stasiu, to i szczę
ście sw oje znajdziesz.
S taś w ięc zam knął się sam w sobie, opanow any jedną m yślą o ow ym zbiegu, k tó ry tak bez serca opuścił go, a on taki maleńki, taki sam i tak bardzo mu sm u
tno. Chłopak nerw o w y z natury, pod
niecony myślą, k tó ra go opanow ała, za
czął zapadać na zdrowiu. M atka, której S taś by ł jedynym jaśniejszym prom y
kiem w życiu, zasięgła porady lekarskiej.
— Chłopak w yczerpany, nadw rażliw y, an e m ic zn y T rzebaby go koniecznie w y słać w g óry .— zaopiniow ał lekarz.
M atka zak rzątn ęła się żyw o, litościwi ludzie dopomogli i w lipcu Staś, z całą grom adką chłopców, w yjechał do kolonji.
C ałą drogę był rozgorączkow any i nie
spokojny. Nie opuszczała go też m yśl o szczęściu, k tó ra w ż a rła się uparcie w mózg dzieciaka. Po kilkugodzinnej podró
ży, chłopcy przybyli na miejsce, P ie rw sze dnie b y ły pochm urne i dżdżyste, w ięc chłopcy niewiele wychodzili. Gdy pogoda się us+aliła, w yszli w szy sc y na dłuższą w ycieczkę do lasu. Las był pię
kny, przew ażnie szpilkow y, uczynił na Stasiu potężne w rażenie. O lbrzym ie stare św ierki, jodły i m odrzew ie stanow iły jak
b y kolum ny zaklętego pałacu, a szero
kie, b arczy ste sosny b y ły jakby zam a
skowanemu sługam i jakiegoś potężnego w ładcy. Jakiś chłód, pow aga i m ajestat szły od tych kolosów i oddziaływ ały na w rażliw ą duszyczkę chłopca, tak, że bał się i głosu podnieść. Stopniowo jednak ośmielił się i biegał w około, zryw ając to kw iatek, to poziomkę lub malinę. Idąc coraz głębiej w las, natrafili na piękną polanę, na której rósł olbrzym i, pękaty, ro z ło ż y sty dąb-starzec, o w ypróchniałym do połow y pniu.
— P atrzc ie chłopcy — widzicie go-, jaki kolos? P rzy jrz y jc ie się mu dokła
dnie. Niewiele podobnych znajdziecie objaśniał kierow nik w ycieczki — ten dąb pam ięta już z pięćset lat
C hłopcy podbiegli, otaczając drzewo
94
dookoła. N iektórzy próbow ali w spiąć się nań, inni usiłow ali ze rw ać kilka żołędzi, ale te ro sły za w ysoko, w ięc odbiegli zniechęceni. Został tylko Staś. S ta ł pod drzew em cicho, a serduszko biło mu mo
cno, coraz mocniej, jakby popełnił coś bardzo złego. — „Szczęście, k tóre ucie
kło, lata w lesie kolo dębu“ — zabrzm iały mu w uszach słow a staruszki, a głos był tak silny, że m ały S taś ze strachem rozglądnął się dookoła.
C zyżby ktoś m ów ił? R ozglądając się, ujrzał św iteziankę. L ata ła dziw nym tra fem w okół dębu, a prom ienie słońca, p a
dając na jej błoniaste skrzydełka, um alo
w a ło je koloram i tęczy. Ś w itezianka b ły szczała, jak drogocenny klejnot. S taś, nie nam yślając się długo, w yciągnął rączkę, pewien, że łapie w łasne szczęście! O w ad pofrunął dalej, w ięc rozpoczęła się goni
tw a. S taś m ały i niew praw ny, nie m ógł schw ycić uciekiniera, k tó ry chw ilam i zd a
w a ł się droczyć z dzieckiem : to p odlaty
w ał kaw ałek, to przysiadał, a S taś biegł
za nim niestrudzenie, zapędzając się co
raz gęściej w las. Dziecko dyszało cięż
ko, pot sp ły w ał mu z czoła, a nóżki tkw iące w sandałkach, zapląty w ały się coraz to częściej w cierniste, poplątane gałęzie jeżyn, aż sp ły n ęły krw ią. Staś jednak nie czuł bólu. M yślał tylko o jed- nem, aby złapać skrzydlate szczęście.
Długo trw a ła ta szalona gonitw a. Już i słońce schyliło się ku zachodowi, a w lesie zaczął panow ać mrok. S taś zrozpa
czony biegł coraz prędzej i na nic już nie zw ażał. B ał się utracić z oczu swój maleńki cel. W reszcie zm ęczony owad p rzysiadł na krzaku. S taś podbiegł, w y ciągnął rączkę i uchw ycił go nareszcie!
R ów nocześnie jednak obsunęła się ziemia a dziecko z głośnym krzykiem spadło w przepaść!
Po kilku dniach znaleziono ciałko S ta
sia na dnie głębokiego jaru. Na tw arzy cz
ce dziecka za sty g ł uśmiech szczęścia, a w zaciśniętej rączce znaleziono zduszoną i zm iętą św iteziankę.
Ż A R T Y I F R A S Z K I .
Na wsi.
M a c i e j o w a : No, w stań pró żn iak u ! M a c i e j : Oj, oj! kiedy jestem zm or
dow any !
M a c i e j o w a : Adyć, ty zatraceńcze jakiś przez całą noc chrapałeś jak zabity.
M a c i e j : No tak s p a łe m Ale mi się śniło, żem bez ten czas dw a sągi drze
w a porąbał.
W koszarach.
K a p e l a n : N aw et zw ierzę wie, kiedy ma dość i kiedy należy przestać pić.
Czyliż ty, człow ieku rozum ny, nie m o
żesz ograniczyć się w piciu?
Ż o ł n i e r z : P ro szę księdza kapelana, jak piję w odę, to wiem, kiedy m am dość, a jak w ódkę, to nigdy nie mogę utrafić.
Trzeba ją znać!
S ę d z i a : Jesteście oskarżeni o pobi
cie żony. Jak m ożna postępow ać w ten sposób z w łasną żoną?
O s k a r ż o n y : A czy pan sędzia zna moją żonę?
Stałe ceny.
— Ile kosztuje to ubranie?
— Sto koron.
— Niema o czerń mówić. (Gość od
chodzi.)
— Czego pan zaraz ucieka? Ile par.
daje?
— Mogę dać najw yżej 50; ani grosza więcej.
— Co m am robić? M uszę stracić — daw aj pan 55.
— W ięc pocóż wisi u pana tabliczka, że ceny są stałe?
— Nu, one są stałe, ale znów nie tak bardzo, żeby aż gościa w ypuszczać ze sklepu.
A będziesz wiedział.
—, Jak a jest różnica pom iędzy garścią tłuczonych orzechów , a garścią tłuczone
go pieprzu?
— Nie wiem , ale pow iedz mi jaka.
Nachyl się nad jedną garścią i drugą, z całej siły w jedną i drugą dmuchnij, a będziesz w iedział.
95