„Gdybym cię stracił, na m orze bym powrócił“ — te słow a poety ciągle sobie powtarzał Jan, tułając się po w ybrzeżu, z rękami w kieszeni, przyglądając się bezczynnie, jak robotnicy nakładali cięż
kie worki, jak dźw ignie skrzypiały, w iatr żałośnie gw izdał a okręty, z k tórych bu
chały k łęby dymu, trac iły się pom ału w oddali. Z ostaw ała po nich tylko sm uga dymu, k tó ra spły w ała razem ze zw isają
cemu szarem i chmurami. Jan napróżno przypom inał sobie, w jaki sposób utkw iły mu w pamięci w iersze, które ciągle po
w ta rz a ł.
Co znaczy w racać, kiedy już od paru dni tu łał się po brzegu m orskim bez pracy i bez pieniędzy. Ma sw oje św iadectw o osobiste, na którem w praw dzie nie jest napisane, że nie może zajm ow ać jakiegoś płatnego stanow iska. M iał kiedyś także
zatrudnienie, lecz czy m oże za to, że w całym świecie panuje kry zy s, k tó ry do
tknął w iększych panów, aniżeli jest on sam. Ze spokojną filozofią człow ieka, któ
ry nietylko że jest przekonany, ale zu
pełnie w ierzy, że się zaw sze coś znajdzie, spoglądał na ruch w porcie, przeglądał przychodzących i odchodzących ludzi, tak jak gdyby pom iędzy nimi mógł znaleźć swój ratunek.
W czoraj zarobił sobie jeszcze parę gro
szy, jako przygodny posługacz, najadł się skromnie w restauracji, w y sp ał się zupeł
nie dobrze w opuszczonej łódce, — na polu był jeszcze upał, a w nocy w prost gorąco — lecz przedtem me jadł, a Bóg wie, kiedy znow u będzie jadł. Nie może więc zaniedbać ani jednej sposobności — gdyby się tak na okręcie to w a rz y stw a
„M essagerie M artim e“ okazał jakiś jego przyjaciel, k tó ry go znał z lepszych cza
sów jego rom antycznego losu.
A w ięc przechadza się i czeka z czapką nasadzoną — jak apasz — na bok, z pstrą chustką na szyji, niekiedy zasalutuje któ remuś z kolegów, k tó ry idzie -z doków z jakiemiś pakunkam i na plecach, ciężko oddychając i narzekając pod ciężkiem brzemieniem.
Niekiedy zaw oła na nich kilka słów, którem i ich rozw eseli. Nikt nie wie, że ma i będzie miał straszn ą biedę. Lecz na
gle obejrzał się prędko — parę kroków za sobą usły szał słow a, w ym aw iane w jego narzeczu. Nie b y ło b y go to zdziw iło, lecz głos zdaw ał mu się znajom y. Musi się prędko obrócić, jakaś nieznana siła go do tego zm uszała, w ciskając sobie czap
kę na czoło. Zapom niał przytem , że jego tw arz z francuskim wąsikiem , opalona i przyozdobiona kilku bliznami, jego p rz ed w cześnie posiw iałe w łosy, zm ieniły go zupełnie, i że w ygląd daw nego znanego w jego rodzinnej w iosce m ężczyzny, p rz e
mienił się w jakiegoś nieznanego robo
tnika jednego z n adbrzeży francuskich.
C zasem p rzygoda jest zupełnie dobrą sposobnością, ażeby sobie człow iek po
rządnie od płuc zaklął. Jan uczynił to w pełnej m ierze, splunął i w olnym krokiem szedł dalej. Lecz dużo nie brakow ało, a byłby upadł: Co do djabła, co się to z nim dzieje? Już niem a żadnej siły, aby podołać sw ojem u zdziw ieniu?
Ale Janie, przyjaciele cię nie spotykają, lecz zg ry zo ty sum ienia cię prześladują i ciągle ci są za piętami, przylepiają się na ciebie i grożą, zadaw ają rany, że już tego dłużej nie w y trzy m asz. G dybyś miał w kieszeni przynajm niej kilka franków , po
szedłbyś do gospody w w ąskiej uliczce na w ybrzeżu, kazałbyś nalać w ina dla siebie i dla przyjaciół, dał zagrać na roz
strojonym orchestronie pieśń, aby uśpiła robaka tw ojego sumienia, — i b yłoby po w szystkiem . Lecz bez pieniędzy, bez p rz y szłości? Co z tobą? P sie parszy w y , sam siebie przeklinasz. M usisz się jeszcze raz obejrzeć za ludźmi odchodzącym i na okręt, S łyszałeś, jak mówili tw ym m acie
rzyńskim językiem , lecz te ra z już wi
dzisz, że to nie są tw oi znajomi. Źle z tobą, jeżeli to w a rz y sz ą ci podobne widma.
Tylko się odw rócisz, a m yślisz sobie, że nikt tutaj o tobie nie wie, że tw ój pa
szport jest fałszyw y, że nazw isko twoje nie jest praw dziw e, a ty praw ie że zu
pełnie na tw oją w ioskę, ojczystą wioskę zapom inasz. A przypom inasz sobie swój ostatni strza ł ze strzelby, strzelb y skła
danej, k tórą nosiłeś zaw sze ostrożnie u- k ry tą pod surdutem ?
Któż w ie tutaj o tern. że to było w k ra
ju, gdzie jest „koniec chleba a początek kam ienia“. Jan by ł kiedyś studentem , leqz dzisiaj sobie na to już ani nie wspomni.
B y ł dobrym chłopcem, lecz tem u jest już dawno. Ojciec daw no um arł i nic mu nie zostaw ił, jedynie swoją krew ojcow ską w nim. Cóż m yślicie, że Jan tem u jest w p ra w dzie winien, że któregoś dnia znalazł w domu na stry ch u za krokw ią u k ry tą ojco
w ą strzelbę składaną? S trzelbę tego ojca, którego chcieli zrobić gajow ym , ponie
w aż w iedziano o nim, że jest nałogowym kłusownikiem . Jan wie, że nic go nie po
trafiło pow strzym ać w ieczorem , kiędy rozpoczynała się noc, nic go nie potrafiło zainteresow ać, kiedy usły szał przeciągłe gw izdnięcie — to s ta ry P rouza, kłusow
nik, przyjaciel jego ojca, go w ołał. W ten
czas jakby w jakiejś gorączce, nic go w domu w ięcej nie obchodziło; Jan uciekał z drew nianej chaty, w yskoczył oknem na pole, strzelbę ukrył pod surdutem , do kie
szeni w łożył kilka nabojów i prędko pę
dził za P rouem na pańskie. W tenczas o w szystkiem zapom inał, o m atce, o pięk
nych oczach dziew czyny, w której się
kochał, o szkole — tylkö ssał w swoje płuca zapach w ieczornego pow ietrza, i uciekał daleko poza w ioskę. Na drodze krzyżow ej u Męki Bożej miał schadzkę z Prouzą, z którym razem poszli do sąsied
niego lasu, ciemnego tak, jak ich dusze.
Każdy wie, jaka to rozkosz siedzieć w gaju albo pod św ierkiem , chw iać się na całem ciele jak osika, oczy mieć szeroko otwarte; lecz nie wolno się ani ruszyć.
Nareszcie ujrzycie rogacza, jak idzie do strum yka, śliczne pyszne zw ierzę, uciele
śniona poezja lasu, ale już nikt nie po
trafi w as w strzym ać. Tylko prędko zam ie
rzyć i strzelić. Jest to surow ość, ale jest to piękne. Jakaż to siła, z której niszczy się życie zw ierząt, pięknych zw ierząt.
Jaka rozkosz ow ładnie w asze serce, kie
dy ujrzycie, że zw ierzę to się wspięło, potem skłoniło głow ę i upadło. Tak, jeste
śmy panami natury.
Janie, ile razy byłeś na czekanej ze starym P rouzą, ile sztuk zastrzeliłeś, a nić ci się nie stało. Tylko w szkole siad y w ałeś z m odrem i podkow am i pod o czy ma, niew yspany a jeszcze radością opo- jony, ale nikt nie w iedział, z jakiego po
wodu.
Aż pew nego razu — Boże bądź. m iło
sierny! — m ordow ałeś bardziej srogo.
Jan zatopiony w sw ojem rozm yślaniu, tak to sobie w szystko przypom niał, jak m at
ce w tenczas było ciężko, b y ła chora, a on przecież nie potrafił w y trz y m a ć w do
mu. Jego zam ężna siostra pielęgnow ała matkę, k tó ra zasnęła snem spraw iedli
wych, a ty Janie znow u w y skoczyłeś oknem do pola. S zedłeś przez w ieś — przypom inasz sobie, było to w niedzielę
— w stąpiłeś do gospody, gdzie g ra ła m u
zyka. Siedział tam już s ta ry P rouzą, twój przyjaciel-kłusow nik, siedział tam z gajo
w ym ; z adjunktem leśnym baw iła się twoja dziew czyna. Innym razem byłbyś zazdrosny, ale czy m ożna m ówić o kocha
niu, jeżeli pod surdutem ściska się strze l
bę składaną, kiedy się wie, że dzisiaj b ę dzie trze b a zastrzelić zw ierzę, a to zw ie
rzę grube? O puszcza w ięc gospodę i uda
je się do lasu.
Jan na nic nie zw raca ł uwagi, ostrożnie posuwa się w lesie, albowiem to jest nie
bezpieczne. Księżyc kryje się za chmury.
Jan musi iście ostrożnie, aby chroście nie trzaskało, ale już jest n a swern
ulubio-nem miejscu. P rzygotow uje sw ą strzelbę, w strzym uje oddech, ustaw ia się przeciw w iatru i czeka.
Nigdy czekanie nie było tak długie, jak dzisiaj. W ydaw ało mu się, że czeka długo i zdaw ało mu się, że zasnął. B ył jakby nieprzytom ny; aż tu naraz coś za trz e sz czało poza krzakiem , koło sam ej leśnej polanki, którą przechodziła zw ierzyna do potoka. Jan sam nie w iedział co czynił;
w ym ierzył — padł strzał. B ył dobrym strzelcem , trafił dobrze.
O krzyk rozdał leśne pow ietrze; jakiś m ężczyzna zw alił się w krzaki.
Jezusie C h ry ste! Kto to mógł b y ć? Och, Janie, ty nie wiesz, że tw oją młodą dziew czynę odprow adzał do domu ze zabaw y adjunkt leśny, a że tera z w ra cał przez las do leśniczówki. Janie, -zabiłeś, zam or
dow ałeś, jesteś m ordercą!
Jan sły sz y jeszcze ostatni chrapot umie
rającego, pędzi ku niemu, lecz widzi już tylko siniejącą tw arz i szeioko rozw arte oczy. M ierzył dobrze. C elow ał na zw ie
rzę — padł człowiek.
Janie, co te ra z — będą opow iadać, że zam ordow ałeś z zazdrości — m oże się ani nie dowiedzą, że ty w łaśnie jesteś m or
dercą. Jan nie jest zdolny do najmniej
szej myśli. Ucieka od tego strasznego miejsca. Chce być jak najprędzej w do
mu, zarzucić tą przeklętą strzelbę, naj
szczerszą kochankę. Tylko ostrożnie dojść do wsi.
Janie, ściga cię nieszczęście za niesz
częściem ; przed m ieszkaniem twojem spo
ty k asz gajow ego, k tó ry widzi tw e zabło
cone buty, tw oją zm ieszaną tw arz. Jutro, może pojutrze, znajdą zastrzelonego ad iunkta w lesie, potem będzie św iadkiem gajow y i tw oja strzelba.
Jan w skoczył do izby swojego domku,
— i przeląkł się jeszcze więcej — u łoża m atki palą się grom nice, św iece pośm ier
tne. Janie, nikogo już nie masz, jesteś m ordercą! P ręd k o się zdecyduj — wiesz, że w domu są jakieś pieniądze, prędko je zabierz, sw ojej siostry nie w idzisz, na
pisz jej parę słów na rozłączoną a uciekaj.
Jesteś zanadto tchórzliw y, boisz się w ię
zienia, śledztw a, zasądzenia, pośm iew iska całej wsi. U ciekasz, nie w iesz dokąd.
M yślam i goni Jan w swojej rodzinnej w iosce, a przecież to już było przed dzie
sięciu laty. P rze d dziesięciu laty, jak się
76
czasy mienią! Lecz przecież znalazłeś za
jęcie — chociaż daleko w obcym kraju, a obecnie kryzys cię niszczy. Ale czy ty l
ko ten k ry z y s? C zy te tw oje siw e w łosy, to skutek k ry z y su ? Niem asz jeszcze ani trzydzieści lat a w ło sy na tw ych sk ro niach już ci się srebrzą. To są białe w y rzuty sumienia.
Janowi dech zacięło w piersiach. Nie jest zdolny ani kroku iść dalej. P oszedł na sam brzeg m orski a pow iedział sobie:
„Koniec w szystkiem u!" W oczach mu po
ciemniało, w idział tylko sam e koła pod nogami i w ydaw ało mu się, że pada w niezmierne głębiny. Lecz nie w padł. S tra cił tylko przytom ność.
O przytom niał dopiero na strażn icy poli
cyjnej, nadbrzeżnej stra ż y ; sierżant tej policji u ratow ał go. O pow iada Janow i, jak nieprzytom ny w padł do m orza i jest pe
wny, że Jan nie chciał popełnić sam obój
stwa. Jan p atrzy na niego i przypom ina sobie, że go zna — gryw ali kiedyś razem
^ A ^ Ą A Ą j L ^ ^ A Ą ĄAĄAĄA Ą A Ą A Ą ^ A Ą ĄĄ AAA AAA AĄ A ^ & A Ą A Ą jLAAAAAAAAAAAA
w k a rty w nadbrzeżnej gospodzie. R oz
gląda się w pokoju policyjnym, przycho
dzi coraz bardziej do przytom ności i mó
w i sam do siebie po cichu: „Jestem rad, żeście mnie tutaj zabrali. W przeciw nym razie byłbym tutaj sam przyszedł. P roszę mnie aresztow ać 1 P opełniłem przed dzie
sięciu laty zbrodnię w e swej rodzinnej wiosce."
W sz y scy zdziw ieni na niego p atrzą — poniew aż w szy scy strażnicy znali go jako dobrego m ężczyznę.
„Tak jest 1 Moje nazw isko jest fa łszy we. N azyw am się X. Y. Praw dopodobnie by ł za mną w y d an y list gończy."
P o tern zeznaniu znow u jak bez życia p rzew raca się Jan na pościel, strażnicy p atrzą na niego jeszcze bardziej zdumie
ni. Komisarz spisał za raz protokół, a Jan śpi spokojnie dalej.
Śpi tak spokojnie, jak m oże już dziesięć lat tak nie spał. Oczekuje sw ojego. zb a
wienia, sw ojej kary.
A Ą Ą Ą Ą A A ^ ^ A Ą A Ą A ^ Ą ^ Ą Ą ^ Ą A Ą ^ A A Ą Ą A A ii ii Al A AJ^ĄĄAĄĄĄ A Ą A ił ll a aa a
Z dalekich krajów.
Na w yspach F idżi,
W drodze morskiej z Australji do Ame- niczne, otoczone rafami koralowemi, w ma-ryki oołudniowej 'rozsiadł się archipelag łej części są koralowe.
Mieszkańcy wysp Fidżi są silnej postawy ciała, wzrostem przewyższają Europejczyków. Przebija
ją u nich rysy semickie, szczególnie arabskie. Skó
ra ich je st koloru czeko
ladowego i czerwono-bru- natnego, skórę jednak sil
nie nacierają oliwą koko
sową i malują na żółto.
Części wstydliwe okrywa
ją mężczyźni fartuszkiem, kobiety zaś okrywają się aż po kolana płaszczem, zrobionym z trawy lub si
towia. Dzisiaj ubrania
Krajowcy z wysp Fidżi. europejskie wypierają ju ż
strój narodowy.
wysp Fidżi. Jest ich razem 250, a obej- Włosy zaczesują starannie i farbują na mują obszar przeszło 20 tysięcy kilome- czerwono. Domy budują na podniesieniu trów kwadratowych, są górzyste, 'wulka- z kamieni, ale domy te nie mają okien,
tylko same drzwi. Na środku izby ułożo
ne są również kamienie, a na nich znaj
duje się palenisko, na którem poustawiane są garnki do gotowania. Żywią się głów
nie potrawami roślinnemi, a mięsa spoży
wają mało. Ulubionem ich pożywieniem są ryby, przeto połów ryb należy do bardzo miłego zajęcia. W pewne dni wybierają się na połów mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi, najpoważniejsi ludzie, nawetwład- cy mają najrozmaitsze do tego przybory.
W użyciu powszechnem jest silna, odu
rzająca kawa. W czasie je j przygotowy
wania zebrani klaszczą i śpiewają i ten, który napój przygotował, daje znak po- trójnem klaśnięciem w ręce, że napój go
towy. Poczem władca woła „buła“ (na zdrowie), zebrani to powtarzają, następnie pierwszy urzędnik podaje władcy napój.
Zebrani klaszczą wtenczas do taktu w dłonie i wygłaszają różne zdania. Jeżeli picie kawy nie je st połączone z uroczy
stością, wtedy młode dziewczęta żują ko
rzenie jankony, przyrządzają napój i śpie
wają meki, tj. pieśni. Za to podają im ulubiony przez nie tytoń.
Spożywanie ciała ludzkiego było tu naj
więcej ze wszystkich wysp Oceanji upra
wiane. Jednakowoż działalność misjonarska wiele dobrego zdziałała i znacznie zwyczaj ten ograniczyła. Ciało ludzkie rąbano w kawałki, obwijano każdy kawałek w liść albo pieczono całego człowieka w siędzą- cej postawie. Jeżeli jakiemuś władcy
chciano dać podarek z ciała ludzkiego, to zabitemu człowiekowi obstrzygano włosy, dawano perukę i upieczonego trupa posy
łano władcy na łodzi. Części wstydliwe zawieszana na drzewie na „ra, ra“, to jest miejscu zebrania we wsi na oznacza
nie zabitych ofiar. Wogóle spożywanie ciała ludzkiego było z niesłychanem okru
cieństwem uprawiane. Chwytano ludzi, w bojach brano niewolników i uprowadzano ich na małe wysepki, gdzie ich hodowano na rzeź, ażeby mieć wciąż świeże mięso do jedzenia.
Rozbestwiła się też natura mieszkań
ców tych wysp; są oni płazami wobec swych panów, natomiast strasznymi wobec ludzi słabszych. W boju lub po boju mor
dują oni bez konieczności, tylko dla na
sycenia swej namiętności, zarzynają ludzi, ja k bydło, lub żywcem w ogień wrzucają.
Układają ludzi na ziem, po nich toczą wielkie łodzie do morza, ludzie oczywiście giną, a potem ich pożerają.
Fidżowie lubią tańce, które wykonują skokiem, wyginaniem ciała w różne stro
ny, z giestami, z krzykiem, z bronią w rę
ku, przyczem wykonują ruchy, jakby w walce. Wszystko się to wykonuje na ko
mendę kierującego tańcem, często przy pochodniach w nocy. Malują się do tego na czerwono, czarno, niebiesko. Przytem muzyka gra i śpiewają pieśni stare naro
dowe lub nowo utworzone.
A AAA AA AAA AA AAA AAA AA AAA A A AA A A A A A A A AA A /W NA A A A A A A A AA A /tA A A A A A /W W N A A 'A A A A A A A A A A A A A A ^A A A A A *A A «A A A A A A A A A A A A ^A A A A A A A A A > W M W
S A M O T N Y .
B uchalter K azanlykow m ówił żonie:
— Mam litość nad n im . . . On zaw sze jest sam otny, nikt praw ie nie zw raca na niego uwagi, nikt z nim nie ro z m a w ia . . . Ale on m a w ygląd całkiem przy zw o ite
go, popraw nego człow ieka . . . Nie będzie nam zresztą w niczem p rzeszkadzał; jest takim sam ym urzędnikiem bankow ym , jak j a Zaprosiłem go na dzisiejszy w ieczór; czy nic nie m asz przeciw ko temu?
— Ależ proszę! — odpow iedziała żona nawpół zdziw ionym głosem . — Będzie mi bardzo przyjem nie.
Goście zebrali się o godzinie dziew ią
tej. Popijano herbatę i składano życzenia gospodarzow i domu z okazji jego imienin oraz pokpiwano sobie żartobliw ie z m ło
dej p a ry ; sio stry buchaltera K azanłykow a i jej narzeczonego, studenta Aniczkina.
O godzinie dziesiątej zjaw ił się ów p rz y zw oity, sam otny pan, o którym Kazan- łykow rozm aw iał był z żoną. B ył to w y soki jegom ość, w y p ro sto w a n y jak pioru
nochron, w ło sy m iał rzadkie i sztyw ne, jak szczotka żelazna, brw i zaś czarne i gęste. O dziany by ł w czarny surdut, za
pięty szczelnie od gó ry do dołu, co mu *
78
nadawało wygląd wałka od kanapy. Mó
wił cicho i uprzejmie, lecz stanowczo, zniewalając do wysłuchania go.
H erbatę pił z rumem.
Po wypiciu dw u szklanek zrzekł się trzeciej i życzliw ie spojrzaw szy na go
spodarza, zap y tał się:
— Czy ma pan dzieci?
— Spodziewam się! —■ uśm iechnął się Kazanłykow, w skazując szerokim , jak gdyby przepraszającym gestem w kie
runku żony, k tóra zapłoniła się cała i zrobiła ruch, w łaściw y ludziom otyłym , gdy chcą zm niejszyć rozm iary swojego brzucha.
Sam otny pan spojrzał pow ażnym okiem na postać pani domu.
— Spodziewa się pan? Hm . . . tak . . . Wie pan, poród dzieci, to niebezpieczna rzecz.
— D laczego? — sp y tał s;ę K azanły
kow.
— Dla wielu przyczyn. Takie rzeczy często się kończą śm iercią. G orączka po
łogowa albo też jakaś inna choroba i . . . klapa!
K azanłykow uśm iechnął się jakoś blado.
— No, m iejmy nadzieję, że pozbędzie
my się tego szczęśliwie. B ędziem y mieli takiego dużego, tęgiego chłopca . . . Chi- ch i-c h i. . .
S am otny pan rozw ażnie pogłaskał mo
krą dłonią czarne rzadkie druciki na swej głowie, poczem rzekł:
— C h ło p c a ? ... H m . . . Tak, chłopcy, wie pan, ró w n ie ż często rodzą się m artw ym i.
G ospodarz w z ru szy ł ramionami.
— Ależ to są bardzo rzadkie wypadki.
— Rzadkie? — podchwycił gość. — Nie, panie, bynajmniej nie rzadkie. Nie
które kobiety w cale nie mogą rodzić d zieci. . . Są takie organizmy. Oto pani, naprzykład . . . Obawiam się, że przyjście na świat dziecka może pani grozić po- ważnemi następtwami, Które zazwyczaj kończą się bardzo smutnie . . .
— Ależ poco panowie prowadzicie ta
kie rozmowy? — odezw ała się żona urzę
dnika Fitilewa. — Nic złego nie będzie.
Jeszcze pan sam będzie hulał na chrzci
nach — zw róciła się ona do pesym isty
cznego gościa.
S am otny pan sm utnie kiw nął głową.
— Daj Boże, daj B o ż e . . . Ale przecież byw ają rów nież takie w ypadki, że dziec
ko rodzi się szczęśliwie, a um iera nieco później. Organizm dziecięcy jest bardzo w ą tły , d e lik a tn y ... W y starczy najlżejszy w iaterek, jakiś drobny p y łe k . . . i już po w szystkiem . S ta ty sty k a śm iertelności dziecinnej w ykazuje . . .
Żona K azanłykow a, blada, z przem ie
nioną ze strachu tw arzą, słuchała cichej, uprzejm ej m ow y gościa.
— Co mi tam po pańskiej statystyce!
— p rz e rw a ła Fitilew ow a. — Ja mam troje dzieci a w szystkie są zdrow e.
Gość uśm iechnął się pobłażliwie.
— Narazie, proszę pani, narazie. Oto, może słyszeliście państw o, że w mieście ukazał się d y fte ry t? Dzieciak przechadza się, baw i się i w te m . . . zaczyna zlekka p o k asz liw a ć. . . W gardle m aleńka czer
w ona w y sy p k a . . . M ogłoby się zdawać, że nic nadzw yczajnego . . .
P ani Fitilew ow a drgnęła i szeroko o tw o rz y ła oczy.
— Ach, panie! W szak mój Olek dopra
w d y kaszlnął parę razy w czoraj w ieczo
rem . . .
— O tóż w łaśnie — kiw nął gość głową.
.— B ardzo możliwe, że pani m iły chłop
czyk zapadł na d y f te r y t. . . Z resztą mogę panią pocieszyć: być może, że nie jest to d y f te r y t. . . możliwe, że to jest szkarla
ty n a . . . P ow iada pani, że w czoraj poka-
ty n a . . . P ow iada pani, że w czoraj poka-