• Nie Znaleziono Wyników

„Gdybym cię stracił, na m orze bym powrócił“ — te słow a poety ciągle sobie powtarzał Jan, tułając się po w ybrzeżu, z rękami w kieszeni, przyglądając się bezczynnie, jak robotnicy nakładali cięż­

kie worki, jak dźw ignie skrzypiały, w iatr żałośnie gw izdał a okręty, z k tórych bu­

chały k łęby dymu, trac iły się pom ału w oddali. Z ostaw ała po nich tylko sm uga dymu, k tó ra spły w ała razem ze zw isają­

cemu szarem i chmurami. Jan napróżno przypom inał sobie, w jaki sposób utkw iły mu w pamięci w iersze, które ciągle po­

w ta rz a ł.

Co znaczy w racać, kiedy już od paru dni tu łał się po brzegu m orskim bez pracy i bez pieniędzy. Ma sw oje św iadectw o osobiste, na którem w praw dzie nie jest napisane, że nie może zajm ow ać jakiegoś płatnego stanow iska. M iał kiedyś także

zatrudnienie, lecz czy m oże za to, że w całym świecie panuje kry zy s, k tó ry do­

tknął w iększych panów, aniżeli jest on sam. Ze spokojną filozofią człow ieka, któ­

ry nietylko że jest przekonany, ale zu­

pełnie w ierzy, że się zaw sze coś znajdzie, spoglądał na ruch w porcie, przeglądał przychodzących i odchodzących ludzi, tak jak gdyby pom iędzy nimi mógł znaleźć swój ratunek.

W czoraj zarobił sobie jeszcze parę gro­

szy, jako przygodny posługacz, najadł się skromnie w restauracji, w y sp ał się zupeł­

nie dobrze w opuszczonej łódce, — na polu był jeszcze upał, a w nocy w prost gorąco — lecz przedtem me jadł, a Bóg wie, kiedy znow u będzie jadł. Nie może więc zaniedbać ani jednej sposobności — gdyby się tak na okręcie to w a rz y stw a

„M essagerie M artim e“ okazał jakiś jego przyjaciel, k tó ry go znał z lepszych cza­

sów jego rom antycznego losu.

A w ięc przechadza się i czeka z czapką nasadzoną — jak apasz — na bok, z pstrą chustką na szyji, niekiedy zasalutuje któ ­ remuś z kolegów, k tó ry idzie -z doków z jakiemiś pakunkam i na plecach, ciężko oddychając i narzekając pod ciężkiem brzemieniem.

Niekiedy zaw oła na nich kilka słów, którem i ich rozw eseli. Nikt nie wie, że ma i będzie miał straszn ą biedę. Lecz na­

gle obejrzał się prędko — parę kroków za sobą usły szał słow a, w ym aw iane w jego narzeczu. Nie b y ło b y go to zdziw iło, lecz głos zdaw ał mu się znajom y. Musi się prędko obrócić, jakaś nieznana siła go do tego zm uszała, w ciskając sobie czap­

kę na czoło. Zapom niał przytem , że jego tw arz z francuskim wąsikiem , opalona i przyozdobiona kilku bliznami, jego p rz ed ­ w cześnie posiw iałe w łosy, zm ieniły go zupełnie, i że w ygląd daw nego znanego w jego rodzinnej w iosce m ężczyzny, p rz e­

mienił się w jakiegoś nieznanego robo­

tnika jednego z n adbrzeży francuskich.

C zasem p rzygoda jest zupełnie dobrą sposobnością, ażeby sobie człow iek po­

rządnie od płuc zaklął. Jan uczynił to w pełnej m ierze, splunął i w olnym krokiem szedł dalej. Lecz dużo nie brakow ało, a byłby upadł: Co do djabła, co się to z nim dzieje? Już niem a żadnej siły, aby podołać sw ojem u zdziw ieniu?

Ale Janie, przyjaciele cię nie spotykają, lecz zg ry zo ty sum ienia cię prześladują i ciągle ci są za piętami, przylepiają się na ciebie i grożą, zadaw ają rany, że już tego dłużej nie w y trzy m asz. G dybyś miał w kieszeni przynajm niej kilka franków , po­

szedłbyś do gospody w w ąskiej uliczce na w ybrzeżu, kazałbyś nalać w ina dla siebie i dla przyjaciół, dał zagrać na roz­

strojonym orchestronie pieśń, aby uśpiła robaka tw ojego sumienia, — i b yłoby po w szystkiem . Lecz bez pieniędzy, bez p rz y ­ szłości? Co z tobą? P sie parszy w y , sam siebie przeklinasz. M usisz się jeszcze raz obejrzeć za ludźmi odchodzącym i na okręt, S łyszałeś, jak mówili tw ym m acie­

rzyńskim językiem , lecz te ra z już wi­

dzisz, że to nie są tw oi znajomi. Źle z tobą, jeżeli to w a rz y sz ą ci podobne widma.

Tylko się odw rócisz, a m yślisz sobie, że nikt tutaj o tobie nie wie, że tw ój pa­

szport jest fałszyw y, że nazw isko twoje nie jest praw dziw e, a ty praw ie że zu­

pełnie na tw oją w ioskę, ojczystą wioskę zapom inasz. A przypom inasz sobie swój ostatni strza ł ze strzelby, strzelb y skła­

danej, k tórą nosiłeś zaw sze ostrożnie u- k ry tą pod surdutem ?

Któż w ie tutaj o tern. że to było w k ra­

ju, gdzie jest „koniec chleba a początek kam ienia“. Jan by ł kiedyś studentem , leqz dzisiaj sobie na to już ani nie wspomni.

B y ł dobrym chłopcem, lecz tem u jest już dawno. Ojciec daw no um arł i nic mu nie zostaw ił, jedynie swoją krew ojcow ską w nim. Cóż m yślicie, że Jan tem u jest w p ra ­ w dzie winien, że któregoś dnia znalazł w domu na stry ch u za krokw ią u k ry tą ojco­

w ą strzelbę składaną? S trzelbę tego ojca, którego chcieli zrobić gajow ym , ponie­

w aż w iedziano o nim, że jest nałogowym kłusownikiem . Jan wie, że nic go nie po­

trafiło pow strzym ać w ieczorem , kiędy rozpoczynała się noc, nic go nie potrafiło zainteresow ać, kiedy usły szał przeciągłe gw izdnięcie — to s ta ry P rouza, kłusow­

nik, przyjaciel jego ojca, go w ołał. W ten­

czas jakby w jakiejś gorączce, nic go w domu w ięcej nie obchodziło; Jan uciekał z drew nianej chaty, w yskoczył oknem na pole, strzelbę ukrył pod surdutem , do kie­

szeni w łożył kilka nabojów i prędko pę­

dził za P rouem na pańskie. W tenczas o w szystkiem zapom inał, o m atce, o pięk­

nych oczach dziew czyny, w której się

kochał, o szkole — tylkö ssał w swoje płuca zapach w ieczornego pow ietrza, i uciekał daleko poza w ioskę. Na drodze krzyżow ej u Męki Bożej miał schadzkę z Prouzą, z którym razem poszli do sąsied­

niego lasu, ciemnego tak, jak ich dusze.

Każdy wie, jaka to rozkosz siedzieć w gaju albo pod św ierkiem , chw iać się na całem ciele jak osika, oczy mieć szeroko otwarte; lecz nie wolno się ani ruszyć.

Nareszcie ujrzycie rogacza, jak idzie do strum yka, śliczne pyszne zw ierzę, uciele­

śniona poezja lasu, ale już nikt nie po­

trafi w as w strzym ać. Tylko prędko zam ie­

rzyć i strzelić. Jest to surow ość, ale jest to piękne. Jakaż to siła, z której niszczy się życie zw ierząt, pięknych zw ierząt.

Jaka rozkosz ow ładnie w asze serce, kie­

dy ujrzycie, że zw ierzę to się wspięło, potem skłoniło głow ę i upadło. Tak, jeste­

śmy panami natury.

Janie, ile razy byłeś na czekanej ze starym P rouzą, ile sztuk zastrzeliłeś, a nić ci się nie stało. Tylko w szkole siad y ­ w ałeś z m odrem i podkow am i pod o czy ­ ma, niew yspany a jeszcze radością opo- jony, ale nikt nie w iedział, z jakiego po­

wodu.

Aż pew nego razu — Boże bądź. m iło­

sierny! — m ordow ałeś bardziej srogo.

Jan zatopiony w sw ojem rozm yślaniu, tak to sobie w szystko przypom niał, jak m at­

ce w tenczas było ciężko, b y ła chora, a on przecież nie potrafił w y trz y m a ć w do­

mu. Jego zam ężna siostra pielęgnow ała matkę, k tó ra zasnęła snem spraw iedli­

wych, a ty Janie znow u w y skoczyłeś oknem do pola. S zedłeś przez w ieś — przypom inasz sobie, było to w niedzielę

— w stąpiłeś do gospody, gdzie g ra ła m u­

zyka. Siedział tam już s ta ry P rouzą, twój przyjaciel-kłusow nik, siedział tam z gajo­

w ym ; z adjunktem leśnym baw iła się twoja dziew czyna. Innym razem byłbyś zazdrosny, ale czy m ożna m ówić o kocha­

niu, jeżeli pod surdutem ściska się strze l­

bę składaną, kiedy się wie, że dzisiaj b ę ­ dzie trze b a zastrzelić zw ierzę, a to zw ie­

rzę grube? O puszcza w ięc gospodę i uda­

je się do lasu.

Jan na nic nie zw raca ł uwagi, ostrożnie posuwa się w lesie, albowiem to jest nie­

bezpieczne. Księżyc kryje się za chmury.

Jan musi iście ostrożnie, aby chroście nie trzaskało, ale już jest n a swern

ulubio-nem miejscu. P rzygotow uje sw ą strzelbę, w strzym uje oddech, ustaw ia się przeciw w iatru i czeka.

Nigdy czekanie nie było tak długie, jak dzisiaj. W ydaw ało mu się, że czeka długo i zdaw ało mu się, że zasnął. B ył jakby nieprzytom ny; aż tu naraz coś za trz e sz ­ czało poza krzakiem , koło sam ej leśnej polanki, którą przechodziła zw ierzyna do potoka. Jan sam nie w iedział co czynił;

w ym ierzył — padł strzał. B ył dobrym strzelcem , trafił dobrze.

O krzyk rozdał leśne pow ietrze; jakiś m ężczyzna zw alił się w krzaki.

Jezusie C h ry ste! Kto to mógł b y ć? Och, Janie, ty nie wiesz, że tw oją młodą dziew ­ czynę odprow adzał do domu ze zabaw y adjunkt leśny, a że tera z w ra cał przez las do leśniczówki. Janie, -zabiłeś, zam or­

dow ałeś, jesteś m ordercą!

Jan sły sz y jeszcze ostatni chrapot umie­

rającego, pędzi ku niemu, lecz widzi już tylko siniejącą tw arz i szeioko rozw arte oczy. M ierzył dobrze. C elow ał na zw ie­

rzę — padł człowiek.

Janie, co te ra z — będą opow iadać, że zam ordow ałeś z zazdrości — m oże się ani nie dowiedzą, że ty w łaśnie jesteś m or­

dercą. Jan nie jest zdolny do najmniej­

szej myśli. Ucieka od tego strasznego miejsca. Chce być jak najprędzej w do­

mu, zarzucić tą przeklętą strzelbę, naj­

szczerszą kochankę. Tylko ostrożnie dojść do wsi.

Janie, ściga cię nieszczęście za niesz­

częściem ; przed m ieszkaniem twojem spo­

ty k asz gajow ego, k tó ry widzi tw e zabło­

cone buty, tw oją zm ieszaną tw arz. Jutro, może pojutrze, znajdą zastrzelonego ad ­ iunkta w lesie, potem będzie św iadkiem gajow y i tw oja strzelba.

Jan w skoczył do izby swojego domku,

— i przeląkł się jeszcze więcej — u łoża m atki palą się grom nice, św iece pośm ier­

tne. Janie, nikogo już nie masz, jesteś m ordercą! P ręd k o się zdecyduj — wiesz, że w domu są jakieś pieniądze, prędko je zabierz, sw ojej siostry nie w idzisz, na­

pisz jej parę słów na rozłączoną a uciekaj.

Jesteś zanadto tchórzliw y, boisz się w ię­

zienia, śledztw a, zasądzenia, pośm iew iska całej wsi. U ciekasz, nie w iesz dokąd.

M yślam i goni Jan w swojej rodzinnej w iosce, a przecież to już było przed dzie­

sięciu laty. P rze d dziesięciu laty, jak się

76

czasy mienią! Lecz przecież znalazłeś za­

jęcie — chociaż daleko w obcym kraju, a obecnie kryzys cię niszczy. Ale czy ty l­

ko ten k ry z y s? C zy te tw oje siw e w łosy, to skutek k ry z y su ? Niem asz jeszcze ani trzydzieści lat a w ło sy na tw ych sk ro ­ niach już ci się srebrzą. To są białe w y ­ rzuty sumienia.

Janowi dech zacięło w piersiach. Nie jest zdolny ani kroku iść dalej. P oszedł na sam brzeg m orski a pow iedział sobie:

„Koniec w szystkiem u!" W oczach mu po­

ciemniało, w idział tylko sam e koła pod nogami i w ydaw ało mu się, że pada w niezmierne głębiny. Lecz nie w padł. S tra ­ cił tylko przytom ność.

O przytom niał dopiero na strażn icy poli­

cyjnej, nadbrzeżnej stra ż y ; sierżant tej policji u ratow ał go. O pow iada Janow i, jak nieprzytom ny w padł do m orza i jest pe­

wny, że Jan nie chciał popełnić sam obój­

stwa. Jan p atrzy na niego i przypom ina sobie, że go zna — gryw ali kiedyś razem

^ A ^ Ą A Ą j L ^ ^ A Ą ĄAĄAĄA Ą A Ą A Ą ^ A Ą ĄĄ AAA AAA AĄ A ^ & A Ą A Ą jLAAAAAAAAAAAA

w k a rty w nadbrzeżnej gospodzie. R oz­

gląda się w pokoju policyjnym, przycho­

dzi coraz bardziej do przytom ności i mó­

w i sam do siebie po cichu: „Jestem rad, żeście mnie tutaj zabrali. W przeciw nym razie byłbym tutaj sam przyszedł. P roszę mnie aresztow ać 1 P opełniłem przed dzie­

sięciu laty zbrodnię w e swej rodzinnej wiosce."

W sz y scy zdziw ieni na niego p atrzą — poniew aż w szy scy strażnicy znali go jako dobrego m ężczyznę.

„Tak jest 1 Moje nazw isko jest fa łszy ­ we. N azyw am się X. Y. Praw dopodobnie by ł za mną w y d an y list gończy."

P o tern zeznaniu znow u jak bez życia p rzew raca się Jan na pościel, strażnicy p atrzą na niego jeszcze bardziej zdumie­

ni. Komisarz spisał za raz protokół, a Jan śpi spokojnie dalej.

Śpi tak spokojnie, jak m oże już dziesięć lat tak nie spał. Oczekuje sw ojego. zb a­

wienia, sw ojej kary.

A Ą Ą Ą Ą A A ^ ^ A Ą A Ą A ^ Ą ^ Ą Ą ^ Ą A Ą ^ A A Ą Ą A A ii ii Al A AJ^ĄĄAĄĄĄ A Ą A ił ll a aa a

Z dalekich krajów.

Na w yspach F idżi,

W drodze morskiej z Australji do Ame- niczne, otoczone rafami koralowemi, w ma-ryki oołudniowej 'rozsiadł się archipelag łej części są koralowe.

Mieszkańcy wysp Fidżi są silnej postawy ciała, wzrostem przewyższają Europejczyków. Przebija­

ją u nich rysy semickie, szczególnie arabskie. Skó­

ra ich je st koloru czeko­

ladowego i czerwono-bru- natnego, skórę jednak sil­

nie nacierają oliwą koko­

sową i malują na żółto.

Części wstydliwe okrywa­

ją mężczyźni fartuszkiem, kobiety zaś okrywają się aż po kolana płaszczem, zrobionym z trawy lub si­

towia. Dzisiaj ubrania

Krajowcy z wysp Fidżi. europejskie wypierają ju ż

strój narodowy.

wysp Fidżi. Jest ich razem 250, a obej- Włosy zaczesują starannie i farbują na mują obszar przeszło 20 tysięcy kilome- czerwono. Domy budują na podniesieniu trów kwadratowych, są górzyste, 'wulka- z kamieni, ale domy te nie mają okien,

tylko same drzwi. Na środku izby ułożo­

ne są również kamienie, a na nich znaj­

duje się palenisko, na którem poustawiane są garnki do gotowania. Żywią się głów­

nie potrawami roślinnemi, a mięsa spoży­

wają mało. Ulubionem ich pożywieniem są ryby, przeto połów ryb należy do bardzo miłego zajęcia. W pewne dni wybierają się na połów mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi, najpoważniejsi ludzie, nawetwład- cy mają najrozmaitsze do tego przybory.

W użyciu powszechnem jest silna, odu­

rzająca kawa. W czasie je j przygotowy­

wania zebrani klaszczą i śpiewają i ten, który napój przygotował, daje znak po- trójnem klaśnięciem w ręce, że napój go­

towy. Poczem władca woła „buła“ (na zdrowie), zebrani to powtarzają, następnie pierwszy urzędnik podaje władcy napój.

Zebrani klaszczą wtenczas do taktu w dłonie i wygłaszają różne zdania. Jeżeli picie kawy nie je st połączone z uroczy­

stością, wtedy młode dziewczęta żują ko­

rzenie jankony, przyrządzają napój i śpie­

wają meki, tj. pieśni. Za to podają im ulubiony przez nie tytoń.

Spożywanie ciała ludzkiego było tu naj­

więcej ze wszystkich wysp Oceanji upra­

wiane. Jednakowoż działalność misjonarska wiele dobrego zdziałała i znacznie zwyczaj ten ograniczyła. Ciało ludzkie rąbano w kawałki, obwijano każdy kawałek w liść albo pieczono całego człowieka w siędzą- cej postawie. Jeżeli jakiemuś władcy

chciano dać podarek z ciała ludzkiego, to zabitemu człowiekowi obstrzygano włosy, dawano perukę i upieczonego trupa posy­

łano władcy na łodzi. Części wstydliwe zawieszana na drzewie na „ra, ra“, to jest miejscu zebrania we wsi na oznacza­

nie zabitych ofiar. Wogóle spożywanie ciała ludzkiego było z niesłychanem okru­

cieństwem uprawiane. Chwytano ludzi, w bojach brano niewolników i uprowadzano ich na małe wysepki, gdzie ich hodowano na rzeź, ażeby mieć wciąż świeże mięso do jedzenia.

Rozbestwiła się też natura mieszkań­

ców tych wysp; są oni płazami wobec swych panów, natomiast strasznymi wobec ludzi słabszych. W boju lub po boju mor­

dują oni bez konieczności, tylko dla na­

sycenia swej namiętności, zarzynają ludzi, ja k bydło, lub żywcem w ogień wrzucają.

Układają ludzi na ziem, po nich toczą wielkie łodzie do morza, ludzie oczywiście giną, a potem ich pożerają.

Fidżowie lubią tańce, które wykonują skokiem, wyginaniem ciała w różne stro­

ny, z giestami, z krzykiem, z bronią w rę­

ku, przyczem wykonują ruchy, jakby w walce. Wszystko się to wykonuje na ko­

mendę kierującego tańcem, często przy pochodniach w nocy. Malują się do tego na czerwono, czarno, niebiesko. Przytem muzyka gra i śpiewają pieśni stare naro­

dowe lub nowo utworzone.

A AAA AA AAA AA AAA AAA AA AAA A A AA A A A A A A A AA A /W NA A A A A A A A AA A /tA A A A A A /W W N A A 'A A A A A A A A A A A A A A ^A A A A A *A A «A A A A A A A A A A A A ^A A A A A A A A A > W M W

S A M O T N Y .

B uchalter K azanlykow m ówił żonie:

— Mam litość nad n im . . . On zaw sze jest sam otny, nikt praw ie nie zw raca na niego uwagi, nikt z nim nie ro z m a w ia . . . Ale on m a w ygląd całkiem przy zw o ite­

go, popraw nego człow ieka . . . Nie będzie nam zresztą w niczem p rzeszkadzał; jest takim sam ym urzędnikiem bankow ym , jak j a Zaprosiłem go na dzisiejszy w ieczór; czy nic nie m asz przeciw ko temu?

— Ależ proszę! — odpow iedziała żona nawpół zdziw ionym głosem . — Będzie mi bardzo przyjem nie.

Goście zebrali się o godzinie dziew ią­

tej. Popijano herbatę i składano życzenia gospodarzow i domu z okazji jego imienin oraz pokpiwano sobie żartobliw ie z m ło­

dej p a ry ; sio stry buchaltera K azanłykow a i jej narzeczonego, studenta Aniczkina.

O godzinie dziesiątej zjaw ił się ów p rz y ­ zw oity, sam otny pan, o którym Kazan- łykow rozm aw iał był z żoną. B ył to w y ­ soki jegom ość, w y p ro sto w a n y jak pioru­

nochron, w ło sy m iał rzadkie i sztyw ne, jak szczotka żelazna, brw i zaś czarne i gęste. O dziany by ł w czarny surdut, za­

pięty szczelnie od gó ry do dołu, co mu *

78

nadawało wygląd wałka od kanapy. Mó­

wił cicho i uprzejmie, lecz stanowczo, zniewalając do wysłuchania go.

H erbatę pił z rumem.

Po wypiciu dw u szklanek zrzekł się trzeciej i życzliw ie spojrzaw szy na go­

spodarza, zap y tał się:

— Czy ma pan dzieci?

— Spodziewam się! —■ uśm iechnął się Kazanłykow, w skazując szerokim , jak gdyby przepraszającym gestem w kie­

runku żony, k tóra zapłoniła się cała i zrobiła ruch, w łaściw y ludziom otyłym , gdy chcą zm niejszyć rozm iary swojego brzucha.

Sam otny pan spojrzał pow ażnym okiem na postać pani domu.

— Spodziewa się pan? Hm . . . tak . . . Wie pan, poród dzieci, to niebezpieczna rzecz.

— D laczego? — sp y tał s;ę K azanły­

kow.

— Dla wielu przyczyn. Takie rzeczy często się kończą śm iercią. G orączka po­

łogowa albo też jakaś inna choroba i . . . klapa!

K azanłykow uśm iechnął się jakoś blado.

— No, m iejmy nadzieję, że pozbędzie­

my się tego szczęśliwie. B ędziem y mieli takiego dużego, tęgiego chłopca . . . Chi- ch i-c h i. . .

S am otny pan rozw ażnie pogłaskał mo­

krą dłonią czarne rzadkie druciki na swej głowie, poczem rzekł:

— C h ło p c a ? ... H m . . . Tak, chłopcy, wie pan, ró w n ie ż często rodzą się m artw ym i.

G ospodarz w z ru szy ł ramionami.

— Ależ to są bardzo rzadkie wypadki.

— Rzadkie? — podchwycił gość. — Nie, panie, bynajmniej nie rzadkie. Nie­

które kobiety w cale nie mogą rodzić d zieci. . . Są takie organizmy. Oto pani, naprzykład . . . Obawiam się, że przyjście na świat dziecka może pani grozić po- ważnemi następtwami, Które zazwyczaj kończą się bardzo smutnie . . .

— Ależ poco panowie prowadzicie ta­

kie rozmowy? — odezw ała się żona urzę­

dnika Fitilewa. — Nic złego nie będzie.

Jeszcze pan sam będzie hulał na chrzci­

nach — zw róciła się ona do pesym isty­

cznego gościa.

S am otny pan sm utnie kiw nął głową.

— Daj Boże, daj B o ż e . . . Ale przecież byw ają rów nież takie w ypadki, że dziec­

ko rodzi się szczęśliwie, a um iera nieco później. Organizm dziecięcy jest bardzo w ą tły , d e lik a tn y ... W y starczy najlżejszy w iaterek, jakiś drobny p y łe k . . . i już po w szystkiem . S ta ty sty k a śm iertelności dziecinnej w ykazuje . . .

Żona K azanłykow a, blada, z przem ie­

nioną ze strachu tw arzą, słuchała cichej, uprzejm ej m ow y gościa.

— Co mi tam po pańskiej statystyce!

— p rz e rw a ła Fitilew ow a. — Ja mam troje dzieci a w szystkie są zdrow e.

Gość uśm iechnął się pobłażliwie.

— Narazie, proszę pani, narazie. Oto, może słyszeliście państw o, że w mieście ukazał się d y fte ry t? Dzieciak przechadza się, baw i się i w te m . . . zaczyna zlekka p o k asz liw a ć. . . W gardle m aleńka czer­

w ona w y sy p k a . . . M ogłoby się zdawać, że nic nadzw yczajnego . . .

P ani Fitilew ow a drgnęła i szeroko o tw o rz y ła oczy.

— Ach, panie! W szak mój Olek dopra­

w d y kaszlnął parę razy w czoraj w ieczo­

rem . . .

— O tóż w łaśnie — kiw nął gość głową.

.— B ardzo możliwe, że pani m iły chłop­

czyk zapadł na d y f te r y t. . . Z resztą mogę panią pocieszyć: być może, że nie jest to d y f te r y t. . . możliwe, że to jest szkarla­

ty n a . . . P ow iada pani, że w czoraj poka-

ty n a . . . P ow iada pani, że w czoraj poka-