• Nie Znaleziono Wyników

Grube krople desziczu p a d a ły na ziem ię i b iły o okna w iel­

kiej kamienicy, która stała na przedm ieściu m iędzy innym i domami. U okna stała starsza kobieta, patrząc na podwórze,

gdzie koło kamieni stała w oda kałużam i, ściekając pow oli do kanału w środku podw órza. B y ło to w niedzielę po południu.

0 innej porze pełno b y ło lu d zi na podw órzu w ielk iej kamienicy, w której kilkanaście b iedn iejszych fa m ilii m ieszkało. Dziś w śród deszczu w szystk ie dzieci dom u b a w iły w mieszkaniach, ty lk o tu i ów dzie słyszeć b y ło k rok i służącej, co w niedzielę mimo deszczu szła sobie do rod ziców albo znajom ych.

Owa starsza kobieta siedziała u okna sw ego mieszkania, m ając ręce złożone na łonie i ztęsknionem, zasępionem okien patrzała gdzieś daleko, ja k b y k ogoś w oddaleniu szukała i o nim m yślała. M y śli jej u n osiły się daleko, daleko, aż za wielkie morze, tęskniąc za osobą, co sercu jej b y ła m iłą i drogą. Byl to syn d orosły, b a w ią cy gdzieś w dali, w A m eryce, o którym ju ż dawno najm niejszej w iadom ości nie m iała.

Z p rz y le g łe g o p ok oju p o ru szy ła się. klam ka, m atka wzru­

szona pow stała, obtarła oczy , cichą łzą zmroe'zone i prosto, ja k b y sobie przym u s zadaw ała, stała, u okna.

Z p okoju p rzy szed ł je j mąż, także nie m łody, lecz czerstwy 1 silny, pełen zdrow ia i energii, w idać, że lata mu jeszcze nie bardzo cią ż y ły . P o ło ż y w s z y rękę na ram ieniu żony, ode­

zw ał się m ile i u p rzejm ie: „N o jakże, E w o, cz y przecie nieco z domu nie w y jd z ie m y ?“ — Ona ty lk o potrząsła głową, na znak, że w y ch od zić nie m a o c h o ty ; potem dodała: „N ie jest mi jakoś, ja k b y ć p ow in n o." P rzy te m b łędn ym w zrokiem gdzieś w dal p atrzała, ja.kby przez to m ężow i cich y zarzut robiąc, W głosie jej b y ł żal i jakaś skarga. On u ją w szy ją za słabą i powię.dłą dłoń , rzek ł d osyć stan ow czo: „ A w ięc chodź! To nie jest dobrze tak ustaw icznie ty lk o o nim m y ś le ć; syn jest syn. A le ja też jeszcze jestem na świecie.“ N a próżno usiłował się, p rzy tłu m ić w sobie uczucie niezadow olenia. Ona powstawszy z pewną ob aw ą patrzała na męża swego, k tó ry z wyrazem stanowczości i spokoju stał ob ok niej, a w rysach tw a rzy jego odbijała się w ola i siła.

Żona głębok o w estchn ąw szy rz e k ła : „ C z y nie b y łb y czas już ja k i koniec zrobić, mój J a n ie? Już, t r z y lata baw i tam gdzieś w obcej ziem i nasz je d y n y s y n ! C zy ju ż nie dosyć tej jego p o k u ty ? Choć słow o mu napisz, że mu przebaczasz! Po­

każ mu choć trochę, uczucia i dodaj nadziei, a by m ógł uwierzyć, że znów w rócić może. P rzecież sam w idzisz, że się poprawił, syn nasz, że pracuje — .“

„K to o tem donosi ?“

„O n sam o -'tem pisze. Staś nasz nas zapewTnia.“

O jciec p ołożył swą potężną dłoń uprzejm ie na głow ę sta­

ruszki, pogłaskał ją c z u l© 1 po zb ie la ły ch w łosach i rzekł spo­

kojnie :

„C h od źm y w ięc te ra z ; niebo się p o g o d z i!"

G d y z p odw órza w y sz li, znow u mocniej padać zaczęło. Na ulicach b y ło pusto, ;ani ż y w e j d u szy n igdzie nie w idać, praw ie jakbyś w y m iótł. N iebo b y ło ciemne i chmurne, to też nieba­

wem zaczyn ało zm ierzchać. W n iek tórych piw iarniach i re- stauracyach w idać b y ło b la sk i elektryczn ego św iatła. N a rogu pewnej u lic y ja śn ia ły w dw óch rzędach lite r y elektryczn ego światła, d ają c w iadom ość, że tam jakieś przedstaw ienie się odbywa,

Starem u p rz y s z ła pewna m y ś l do g ło w y .

„W e jd ź m y tam, E w o ; jest tu k in em a tograficzn y te a tr; za­

baw im y się na ch w ilk ę."

Co to zn a czy ten k in em a togra ficzn y teatr, w y ja śn ił żonie, jak n ajlepiej um iał, d ają c do zrozum ienia, że za pom ocą elek ­ trycznego św ia tła przedstaw iają w obrazach prędko po sobie następujących rozm aite zdarzenia i czynnością z życia.

W takim teatrze n ic nie m ów ią ani słyszą, ty lk o w idzą, co się naokoło dzieje.

Żona (skinęła g ło w ą na znak, że się zgadza. W szy stk ie rzeczy b y ły jej obojętne nad miarę, p óki się nie udało znaleźć przystęp do serca męża, a by je dla sw ych życzeń pozyskała.

D łu ga, w ązka i n aw pół ciemna przestrzeń b yła szczelnie napchana, ani jedno krzesło nie b y ło wolne. U schodów pro­

w adzących do w n ętrza stała m łoda, ładna dziew czyn ka w jasnej bluzce i b ia łym fartu szku , prosząc przychodniów , a b y .się w strzym ali. P rzedstaw ienie niebawem ,się zakończy, ludzie wyjdą, a d la n ow ych gości będzie m iejsca dosyć.

G d y znow u odkręcono św iatło, w y sz ło dużo ludzi, a nasza para znalazła miejsce w sam ym środku sali, dobre i dogodne, gdzie usiadła na krzesłach.

R ozm aite przedstaw ienia n astęp ow a ły po sobie z k o le i;

najprzód dziecię małe, ja k zdrow e biega, naraz zaczyna nie­

domagać, choruje i mimo n ajtrosk liw szej opieki umiera. Potem scena fam ilijn a , jak o żona zaczyn a oszu k iw ać męża, aż go całkiem zd ra d z iła ; następnie ja k o niew innego człow ieka podej­

rzy w ają o jakąś zbrodnię, biorą do w ięzien ia i na ciężką osą­

dzają karę, W szczególności cierpienia i rozpacz1 niewinnie ukaranego za czę ły m atkę ż y w ie j zajm ować- Nad troskami innych na ch w ilę w łasnego zm artw ienia także i bolu zapomniała.

„W eselsze także rz e czy p rzy jd ą , E w k o ," rzecze małżonek, któremu się te o b ra zy n a d zw ycza j podobały. I rzeczyw iście zmienił się przedm iot przedstaw ienia. W y s tą p ił pajac, d zi­

wacznie u bran y i z pieskam i swem i najrozm aitsze fig le w y ­ prawiał ; potem dzika pogoń nastała. Jakiś u liczn ik skradł słodki kołacz z okna cukiernika, nuż w szyscy za nim rzucili

— 89 —

się w pogoń, p rzyczem najśm ieszniejsze sceny się w y d a rzyły.

W końcu nastąpił obraz z dalekiego św ia ta . Obca kraina, ogromne p ła sz czy zn y porosłe traw ą, prerye Północnej A m eryki.

W śród p rery i stoi dom drew niany, a we w nętrzu jeg o widać k ilk a osób pracą zajętych , mąż, żona, ob oje jeszcze w m łodszych latach życia, tudzież m łod y człow iek, siedzący na krześle i stru- żą cy pale, które do ziem i w b ija ć miano. Teraz w staje z krzesła, podchodzi do m ę żczyzn y, oczy w iście w łaściciela domu, i poka­

zuje mu sw oją robotę.

P rzez ciemność i ciszę sali przedstaw ienia ro z le g ł się głośny p ła cz liw y o k rzyk , dw oje rąk zw ię d ły ch w y cią gło się tęsknie za ow y m obrazem , k tó ry prędko się m ienił. Staruszka zawisła na piersiach męża, ciche, bolesne w y le w a ją c łz y .

„ C z y g o nie w id z ia łe ś ?. N aszego sy n a ! N aszego F ryd e­

ry k a ?“

„ C ic h o !“ rzek ł małżonek, sam do g łę b i serca w zruszony widokiem . „P a trzm y , co dalej będzie.“

M łodzieniec w y stą p ił z dom u i stanął p rzed progiem . Miał na sobie koszulę w ełnianą, bez kołnierza, spodnie krótkie, tylko po kolana, a na nogach nizkie buciki. Szedł ok oło domu, gdzie b y ły stajnie, nakarm ił b y d ło i cz y ścił konia o d łu giej sierści.

Potem w ło ż y ł nań siodło, w p ra w ił w zę b y lejce i tak p rz y ­ gotow anego p rz y p ro w a d ził przed próg. W tem w yszed ł z domu gospodarz, a słu żą cy p om ógł mu w strzem ię. Ten pożegnaw szy się czule z domem, z żoną i m łodym słu żącym , puścił się w drogę.

Staruszka od tej ch w ili straciła zajęcie dla całej sztuki, nie w idziała i nie w iedziała, co się dalej działo. W id z ia ła tylk o swego jedynaka, sw ego F ry d e ry k a , ja k gospodarzow i konia osio­

dłał, trzym ał, z nim się żegnał. To b y ł jej F ry d e ry k , jej jed yn y syn. Że p rzyszed ł z ły człow iek, w k ra d ł się do domu, chcąc mie­

szkańców jeg o w ym ordow ać, okraść, ja k naraz gospodarz znowu powraca i w idzą c rzezim ieszka jednem pchnięciem pałasza tru ­ pem go pow alił, o tem w szystk iem E w a nie wie, ani tego nie w idzi, jej ty lk o F r y d e ry k stoi przed oczym a. Całe lata, zda­

w ało się, sp a d ły z jej serca, lata troski, tęsknoty, cierpienia.

A n i na chw ilkę nie chciała dłu żej b aw ić na miejscu. G w a ł­

tem męża swego w y cią g ła na d w ór i w iedzie do domu. Ma ważniejsze rze czy do w ykon an ia niż w teatrze siedzieć. Tu trzeba pisać, a pisać n atych m iast do syna, do A m e ry k i, że wiedzą na pewne, iż się popraw ił. Teraz ju ż w szystk o, w szystk o przebaczone! P rz y je d ź ty lk o i w racaj, ja k najśpieszniej możesz, bo cię m iłość czeka i pow rotu t,w ego doczekać nie może.

Ojciec siedział u stołu, przed nim k aw ał papieru, i m iał pisać, lecz ta robota nie idzie p rę d k o ; ręka stara, twaxda,

— 90 —

umie prow adzić m ło t i ob cęgi, ale z piórem zachodzić nie umie.

Przytem now a trudność się nasuwa. Dokąd list adresować ? A dres ostatni b y ł do N ow ego J o r k u ; syn baw i gdzieś w głębi kraju.

Ale g d z ie ? C z y go list d ojd zie? Tu trudna rada. Oboje starych patrzy na lite ry , które ręka ojca nakreśliła na papierze, i tak one ojcu nie mało sp ra w iły trudności. A cóż teraz zacząć, b y się do rąk syna d o sta ły ?

Na dw orze znow u g ru b s z y deszcz p a d a ł; gęsta jego krople padały na ziemię. Służące w ra ca ły z w y cieczk i do domu, stąpa­

nie ich słyszeć w y ra źn ie na ga n k u ; potem znowu cisza. Naraz się z trzaskiem d rzw i sieni z a w a rły , m oże je w iatr zawarł.

Starzy oboje siedzą i łam ią sobie głow ę, ja k list napisany przesłać w ręce syna. N araz się oboje p rz e ra z ili; tuż w dole pod oknem m ieszkania sły szą ciężkie kroki, ja k b y niepewne, dokąd iść mają. Potem znów cisza, może ktoś po schodach wzgórę w ych odzi. N araz te k rok i znow u się o z w a ły , a potem mocne stukanie do d rz w i m ieszkania starych. M atka u ch w y­

ciła rękę sw ego męża zaniepokojona. K tó ż tu o ty m czasie w ie­

czornym, praw ie g d y d rzw i domu na noc zam y k ają ? — „N ie otwieraj, t a t o !“ podszepnęła staru szk a; „lepiej - list ukoń­

czm y !" — L ecz stary w stał z krzesła, poszedł do a lk ow y i ująwszy klam kę o tw o r z y ł d rzw i. Ledw ie nie .upadł, tak się przeraził. P r z y slabem ośw ietleniu sieni u jrza ł m łodego czło­

wieka, opalonego od słońca. Szeroki kapelusz1 spuścił nieco do twarzy, że ob licza praw ie w idać nie b yło. N a sobie m iał ko­

szulę w ełnianą bez kołnierza, surdut p o d a rty ,a spodnie bardzo w ypłow iałe i liche. Z ust w y rw a ł ^się jęk sm utny, n iew yra źn y;

potem głow ą na p odw ojach m ieszkania zaw isnąw szy płakał konwulsyjnie i tak żałośnie, ja k b y w szystk ą boleść serca miał wynurzyć.

Staruszka podbiegła i na okam gnienie się z a trz y m a ła ; lecz ledw ie r y s y tw a rz y u jrza ła , ju ż go w swe ramiona bierze i ściska i człow ieka o złamanem sercu z w szelką czułością matki k oi i uspokaja.

„M ój koch any syn u ! M ój d rogi, m iły i koch any s y n u !“

Ten podniósł g łow ę i m atkę praw ie ocza m i ogarnął. Potem z ukosa n iep ew n ym w zrok iem spogląda na ojca, k tóry stał prosty i n ieporu szon y ja k drzewo. Przerażenie, wzruszenie i gniew praw ie go u bezw ład n iły. E w a podszedłszy wciągnęła syna w ew n ątrz do m ieszkania i zam knęła drzw i. F ryd eryk stał prosty, trzy m a ją c w ręku kapelusz i patrząc na ziemię.

Matka patrzała od jednego na dru giego, od męża na syna, od syna na męża, bo o b y d w a j b y li niemi, przerażeni. Jedynie serce m atki tryu m fow ało, pełne nadziei i zw ycięstw a, a w szystkie jej troski w jednem okam gnieniu b y ły rozproszone. Z daw ało

— 91 —

się, że w ciągu ch w il k ilk a o lata odm łodniała. N araz synowi daje znak skinieniem. Ten . u pok orzon y, podch odzi do ojca i rzecze: „P rzeba cz, m iły ojcze, że bez w ezw an ia i pozwolenia tw ego powracam , ale po prostu ju ż dłu żej w y trz y m a ć nie mogłem . “

„W y tr z y m a ć nie m ogłeś? Cóż to ma .znaczyć? G d y człowiek ty le ma do popraw ienia, ile t y m iałeś, to po prostu w ytrzym ać musi, niech p rz y jd z ie ja k chce, c z y lekko cz y ciężko.“ — „Ja pracow ałem ,“ w y d o b y ł z biedą p ow ra ca ją cy, „to jest przynaj­

mniej się usiłow ałem ob ow ią zk i sw oje w y k on a ć.“- — Oczy m atki ja śn ia ły radością. „W id z ie liś m y to, koch any synu,"

rzekła. — L ecz m ężczyźn i, ani jeden ani d ru gi nie zw a ża li na te słowa. O bydw aj to czuli, że stanow cza nastała godzina, która ich albo m usiała z b liż y ć do siebie lub rozerw ać od siebie na zawsze.

Syn coraz w ięcej u z y sk a w sz y w ładzę nad sobą, r z e k ł : „Tam w szystk o inaczej jest ja k u nas. C złow iek musi b y ć ja k ze stali, o twardem sercu, które się żadnem uczuciem nie da pokonać.

W mieście chodziłem od jednego do drugiego. L ecz z każdym dniem prawie b yłem n iezd oln iejszym i n ieu żyteczn iejszym do pracy, choć za n izk ą nagrodę chciałem pracować. T ak mię tęsknota za domem ściskała.“

M atce łz y w oczach stanęły, lecz ani słow a nie powiedziała, czując to w sercu, że n ajprzód m iędzy on ym i dwom a musi p rzyjść do porozum ienia. A w o b licz u jnęża, k tó ry ją przez całe życie trosk liw ością otaczał, w id ziała śla dy .łagodniejszego uczucia.

„P otem poszedłem dalej w głą b kraju. M yślałem u siebie, ty lk o precz, n ajdalej, z tego to miasta, które w szystk ich gubi, co się z niem p ogod zić nie um ieją. Tam na preryach lepiej ci będzie i z pracą i tą nieszczęsną tęsknotą za domem.“

■ „ A nie b y ło lepiej ?“ z a p y ta ł ojciec, i w głosie jeg o za­

brzm iał d źw ię k w spółczucia.

Syn p ok ręciw szy gło w ą odpow ied ział sm u tn y: ,.Nie, ojcze;

nie chciało się popraw ić. K oniecznie nie m ogłem p ogod zić się z sobą, ani tam w mieście ani tam na farm ie. Zadałem sobie pracę, a ludzie ze mną b y li kontenci. Chciałem ty lk o nieco grosza uzbierać, abym m ógł w rócić do domu, a potem w nocy, bez pożegnania uciekłem! i pow róciłem . Teraz, pto, jestem ; zrób ze mną, ojcze, co uznasz za d o b re ; ok arz i o b ij; ja cierpliwie zniosę, ty lk o mię napow rót stąd nie w y s y ła j." M atka wzru­

szona nie m ogła się w strzy m ać od p ła czu i w y b u ch ła łzami.

N a stole leżał list napisany, k tóry m ojciec w z y w a ł syna do domu. O jciec naw pół uśm iechnięty r z e k ł: „C o powiedziałeś, jest praw dą; lecz cóż teraz u czy n ić zam ierzasz?" „O jcze, chcę

pracować i będę,“ rzek ł F ry d e ry k , „ a tam w onym kraju się człowiek dobrze pracow ać n a u c z y ! L ecz chcę pracow ać w domu, w ojczyźn ie m ojej, k tóra każdem u i .przem ądrzałem u pom aga do pracy, je ź łi ty lk o do niej szczere ma zam iary. O jciec patrzał na syna, n ib y d u szy je g o badając, c z y to w szystk o prawdą, co obiecuje. W końcu podał rękę syn ow i, m ów iąc: „N iech tak będzie! Spuszczę się na tw oje s ło w o ; ju tro pójdziesz ze mną do pracy. P rzedstaw ię cię n aczeln ikow i, ale mam nadzieję, że mię nie zaw iedziesz i słow a sw ego św ięcie d otrzym a sz.11 Syn odpowiedział m ocnym uściskiem podanej ręki, le cz do słów nie przyszło, bo go m atka w sw oje objęcia w zięła, czu łym poca­

łunkiem o k ry w a ją c słońcem opalone oblicze ukochanego, j e d y ­ nego syna, k tó ry um arł a zasię o ż y ł, zgin ął a zn alezion y jest.

— 93 —

Alaska, obóz w lesie.

Powiązane dokumenty