• Nie Znaleziono Wyników

M iało się k u w ieczorow i starego roku. G łow ę sw ą posypał śniegiem i popiołem , a ciało o k r y ł płaszczem z chm ur i wiatrów.

Tak n iezadow olon y z siebie i św iata chciał się pożegnać i zniknąć w przeszłości. S ta ry rok się k oń czył. W ostatnie], chw ili, upam iętaw szy się nieco, chciał jeszcze z pow agą i uro­

czyście w ybrać się na śmierć. R o z p ę d z ił chm ury, wypogodził niebo a z k ilk u gw iazd, które się p ok a za ły na błękicie, uplótł sobie koronę na swą głow ę, a b y w e chw ale za k o ń czy ł życie.

W ieczór S ylw estra zajaśniał pięknością.

Na głów nej u lic y stołecznego m iasta zam ykano bramę j

w ielkiego sklepu u biorów kobiecych i ca ły szereg młodych

pomocnic, za ję ty ch w przedsiębiorstw ie, w y sy p a ł się na ulicę.

Dziewczęta się ro zp ierzch ły , jedna w jedną,, dru ga w drugą stronę, każda śpieszyła do rod ziców , k rew n y ch i gd zie prze­

bywała, bo to ostatni w ieczór ustępującego roku. Jedna ty lk o dziewczynka pozostała na u licy , chodząc1 po bruku i patrząc do okien, w k tóry ch ok a zy różn ych tow a rów w pięknem u gru ­ powaniu się zn ajd ow a ły . W id a ć b y ło , że na k ogoś czeka. Sta­

nęła przed oknem, w którem rozm aite cukierki i słodycze stały, patrząc na te i nie zw a ża ją c na ścisk i natłok, k tó ry się o nią ocierał, aż naraz s ły s z y za sobą głos o b cy , k tó ry się do niej odezwał, m ów ią c: ,,To są piękne rzeczy , m oja panienko. C zy

— 78 —

Kolej o jednej szynie.

panna nie zechce czego skosztow ać ?“ — Przestraszona odwraca się, a tuż stoi obok jak iś jegom ość, starszy i z ż y t y , w ele­

ganckim, ale ju ż bardzo w y d a rty m i w y p ło w ia ły m ubiorze, z miną starego grzesznika, co się na w szystk ich słodyczach życia zna i dziecko niewinne ch cia łb y pozyskać. B y ł wzrostu wysokiego, postać m iał im ponującą, u bran y w futerk o elegan ckie;

a że b y ło stare i m iejscam i n aw et popękane, nie b y ło poznać w w ieczornym pom roku.

„A ch , n ie! d zięk u ję,“ odrzekła dziew czyna.

„N iech sobie ty lk o panna nieco w y sz u k a ; ja to podaruję."

„N ie ! dziękuję. J a tu na kogoś czekam ," odparła dziew czyna już nieco w obaw ie. — „R ozu m ie się, na jakiegoś młodzika.

Patrzcie no ty lk o ."

— 80 —

„O proszę,“ odparła d ziew czy n a nieco zm ieszana i nie­

pew nym głosem , „to człow iek p oczciw y , ma sw oje zajęcie, jeździ elewatorem , a ja w ty m sam ym sklepie się uczę. Jesteśmy krew ni i b y w 1am y z sobą ja k b ra t ze siostrą. J a mieszkam w domu m ojej cioci, lecz w niedzielę i św ięta b yw a m prawie ca ły dzień u m atki W a lte ra ."

W d u szy m ę ż cz y z n y się coś p oru szyło, ja k b y wspomnienie d aw n iejszych lat, ja k b y głos ja k i jem u n ie m iły ; ale na _nie|

szczęście czuł w kieszeni pieniądze, a te zn ów w zruszenie jego stłum iły.

„T a k , ta k ! N o, to pięknie. A le c z y ju ż te ż panienka p iła k ie d y szam pana?"

„N ie ! — — A c h ! oto idzie W a lte r ." — N im starszy męż­

czyzn a m ógł ją p rz y trz y m a ć, zerw ała się, i p obiegła jemu n aprzeciw na d ru gą stronę u licy .

M łodzieniec b y ł w y sok iej posta w y, nieco starszy od dziew­

czy n y , o p ow ażn ych rysach tw a rz y , a p rzytem czy sto i sta­

rannie ubrany.

„N ieco dłu żej trw ało to dziś, Z u z iu ," u spraw ied liw iał się przed dziew czyn ą.

„M ia łem coś ekstra do w ykonania, ale też za to dobrą na­

grodę otrzym ałem . Potem jeszcze prędko pobiegłem do domu.

A le, cóż ci, Z u z iu ? T y ś b lada i drżąca na oałem cie le ?"

„ A c h ! ja k iś m ężczyzn a mię zagadnął. T o b y ło okropnie.

P a trz — t am jeszcze stoi przed oknem w y s ta w y ! A lb o , nie;

ju ż go tam niem a."

U spokoił Z u zię, w z ią ł ją pod ram ię i ja k b y ło można to­

c z y li się i ok ręcali przez tłu m y lu d zi stoją cych na bruku i ogląd a jących rozliczne w y sta w y w oknach. Jasne ich kolory w pięknem, elektryczn em ośw ietleniu się przedstaw iające zwra­

ca ły na siebie o c z y tłu m ó w ; do blasku elek tryczn y ch lamp p rzy czy n ia ł się połysk' gw ia zd , które z b łęk itnego nieba pięknie św ieciły i ow ej ostatniej n o cy uchodzącego rok u cudownego blasku d odaw ały.

„P a trz ty lk o na te g w ia z d y ," za u w a żyła Z u z ia ; „one prze­

cież z tych w szystk ich p o ły sk ó w są n ajpięk niejsze."

„N atu raln ie," od rzek ł W a lt e r ; „z a to ci też n ig d y do far­

tuszka nie spadną."

Stanęli przed bazarem , gd zie każda sztuka kosztow ała ko­

ronę. W y s ta w a b y ła po prostu cudowną, a ośw ietlenie czaru­

jące. „T e w szystk ie rz e c z y sobie kupię, g d y k ied yś będę miała, pieniądze." M łodzien iec rozśm iał się i od parł na t o : „To w szystko piaJia!"

Z ajęci ściskiem naokoło siebie nie spostrzegli nawet, że.

jakiś obcy m ężczyzna za nim i chodzi. Ten naraz jeszcze więcej się p r z y b liż y ł i dotknął się ram ienia d zie w czy n y . Przerażona

obróciła się i spotkała parę ciem nych oczu, które się w nią wbiły. Ona p ozn aw szy natręta, co przed ch w ilą ją napastował, krzyknęła: „"W alterze! ten człow iek znow u tu jest! Obcy podniósł kapelusz na znak ukłonu.

„Niech panna p r z e b a c z y !“ rzek ł d osyć g rz e cz n ie ; „chciałem tylko przeprosić, że panią przedtem napastowałem . B y ł to tylko prosty żart, a takiego dziś, w w ieczór Sylw estra, nikt za złe nie ma. C z y nie praw da, m ój panie ?“

W alter w strząs! ram ionam i i u ją w szy Z u zię mocniej pod rękę chciał dalej z nią odejść, lecz o b cy nie dał się odprawić, owszem się mocno boku ich trzy m ał.

. „Panna mi nie lada dała odpraw ę,“ rzek ł z ojcow ską miną-, L m ł o d s z y sobie m oże mieć to za ch lu bę.“

„T o się ze stron y poczciw ej d zie w czy n y samo przez siebie boznmie,“ odparł krótk o m łodzieniec.

„To prawda. A pan jesteś p oczciw ym , pow ażnym m ło­

dzieńcem, to k a żd y na p ierw sze spojrzenie spostrzeże. W ie lk ą :mam ochotę w waszem tow a rzystw ie S ylw estra o b ch o d z ić!1^

„D laczegóż pan tego w domu nie c z y n i; to przecież n aj­

piękniej,“ rzek ła Zuzanna z p ew n ym przycinkiem .

„T ak ? A czem uż w y się tu w a łęsa cie?“ To rzek łszy sp oj­

rzał na m łodzieńca z ukosa, ja k b y się czego złego dom yślał. Lecz Walter spokojnie w y trz y m a ł spojrzenie i nie m rugnął okiem.

„Zuzanna jest zaw sze na noc u cioci, m ój p a n ie ! T y lk o w dni Iwolne p rzych od zi do nas. A le dziś m atki m ojej niema w d om u , jest u pewnego państw a w posłudze, skąd dopiero około ^ 12.

'godziny wróci. M y potem po nią p ójd ziem y i zaprow adzim y do domu.“

„To się w szystk o układa, ja k na um ow ę,“ odpow iedział o b c y ;

„ja też jestem sam otny, n ik t na mnie nie czeka. Chętnie chciał­

bym mieć w eselszy w ieczór. Z rób cie m i tę przyjem ność i chodź­

cie ze mną gdzie do restauracyi na w ieczerzę. Ja za w szystko plącę i nic to was k osztow ać nie będzie.“

Oczy Z u za n n y się zaśw ieciły, a W a lte r też ty lk o na pozór się wzbraniał, co o b cy spostrzeg łszy m iał za w ygran ą.

„W iem tu o jed n ym lokalu, gd zie m u zyk a gryw a . T y lk o porządni ludzie do niego p rz y ch o d z ą ; w ięc pójdźcie dzieci, a nie m a ru d źcie!“

To rzek łszy p oklepał Z u zię po ramieniu, a W alterow i uścisnął Idłoń z taką serdecznością, że nie b y ło można mu nie­

dowierzać. J a k b y się od dawna znali, tak poufale poszli razem, dokąd ich stary prow adził, aż się d osta li do pewnej gospody

w pobliżu bram y. .

Tu było ludu i Wszystko zapchane, jak w ulu; ledwie się

1 Kalendarz Ewangelicki. ^

— 82 —

jeden koło d ru giego okręcił. W niew ielkiej lo ż y grała, muzyki ale od zgiełk u i w r z a w y gości d źw ięk ów jej z g o ła nie byl słyszeć. O b cy u ją ł d ziew czy n ę pod ram ię i m łodzieńca po p ych a ł przed sobą, aż się d ociśli do pewnej a lk o w y na końci sali, gd zie b y ł stół, na k tó ry m próżne naczyn ia składano.

„K e ln e r r r ! “ za w oła ł stary, tonem ostry m i rozkazującym ja k człow iek, co umie sobie p o w a g i nadać.

C złow iek we fra k u bru dn ym i oblanym , z oczym a zapadłem od niedosypiania, p rz y le cia ł naraz, z chustą do ścierania; ode brał n aczyn ia, obtarł stół szm atą i t r z y do niego krzesl p rzysta w ił.

O b cy tak usiadł, iż się do gości obrócił p le c a m i; m łodych na przeciw sobie posadził. Potem zam ów ił tr z y , cztery dani:

z k olei i dw ie b u telk i wina,

„T era z, m oje d zie ci! dobrego apetytu, bo to dziś Sylwestra,1 zaw ołał w esoły i n apełnił szklanki.

Co do a petytu m łodych , t o nie b y ło trzeba zach ęty. Ta rzec się sama przez się ro z u m ia ła ; ale p ić nie um ieli, choć ich he p rzerw j' do tego zachęcał. P rz y te m ich ani na ch w ilk ę nie spuści z oka. D zie w czy n a jaśniała św ieżością sw ych la t szesnasti;

m łodzieniec zaś, nieco starszy, nie b y ł o c h o c z y ; w y g lą d a ł chud i w y n ęd zn ia ły , podobno skutkiem nadmiernej p ra cy i niedo statecznego o d ży w ia n ia się.

„M y m ężczyźn i ,w y c h y lim y s z k la n k i! N a zdrow ie ! Mec ż y je ! A potem po p rzy ja cielsk u , t y i t y ! “

„ W y p ić na b ra terstw o?" rzek ł skrom nie m łodzieniec; „tegi nie czyń m y. To mnie nie p rzy sto i-“

S tary się zaśm iał. „ D la czci i szacunku, ja k i dla mnie macii nie chcecie mi p ow iedzieć „ t y “ , p rz y ja cie lu ? N o, zaprawdę, za dużo honoru. W ię c t y Zuzan n o uderz ze mną na braterstwo Możesz mię nazw ać w ujem . C z y to nie p ow a żn ie?" A le Zn zanna też się w zbraniała.

„G d y W a lte r nie chce, to i ja nie będę," odrzekła.

,W a lte r", im ię to go zraziło. W o g ó le m łodzieniec go nie­

pokoił. G d y nań swem i niebieskiem i oczy m a spojrzał, tak ża­

łośnie b y ło staremu, ja k b y mu w duchu p oliczek w y ciął. Jakieś dziwne wspom nienia, od dawna uśpione, b u d z iły się w sercu.

Z am ów ił dw ie butelki szam pana i napełnił szklanki, aż się przelewało. „ A teraz w y c h y lić !" rzek ł rozk azu jąco, „b o inaczej się nie pokoch am y."

G d y sam jedną szklankę po drugiej w y c h y lił, rozg rzał się na sercu i zaczął m ów ić, gd zie w szędzie ju ż b y ł, co widział i słyszał i ja k ten św iat B o ż y w szędzie w y glą d a. B y ł na północy i w idział prom ienie w schodzącego słońca, ja k się d wieczne lo d y o b ija ją ; b y ł w piaskach Sahary, z karawanami

- 83 —

przechodząc przez puszczę. N a jw y ż s z y przepych i potęgę świata na własne o cz y w id z ia ł; ale gd zie baw ił, cok olw iek w idział, wszędzie to samo dośw iadczenie zrobił. L u dzie są jednacy, zawsze za złotem gonią, p rzy czem sobie w ielu w ła sn y kark skręci.

„A le są n iek tórzy, k tó ry m się rzecz u d a ; ja k b y do nich szczęście w osobie p rz y s z ło i swą kartę oddało. C i usiadłszy

SpitzbergeD, węgle kamienne na ziemi.

kolo stołu m ów ią do z ło ta : „ W y n o ś się, m arsz! do naszego worka!“

Z płom ieniejącem obliczem i zdum ionem okiem m łodzi na niego patrzali. Ten człow iek dziw nie na nich oddziaływ ał, jak czarnoksiężnik, co inn ych zaślepia. D okądkolw iek ich z

’>ą prow adził, szli za nim w duchu, dziwnem u w p ły w ow i jege ulegając. W końcu now ej b u telk i z a ż ą d a ł; o tw o rz y ł ją, nalał.

Był to koniak.

6*

— 84 —

„T o jest dopiero p ra w y z w y cię zca trosk ,“ rzek ł stary, po |i dając W a lte ro w i szklankę od wina, pełną koniaku. Ten jej nie ij dotknął, lecz spojrzał na starego, ja k b y chciał z a p y ta ć: „Któż ( t y w łaśnie jesteś i czego po nas żądasz ?“

R ozpalone oko starego p rz y g a sło i zw róciło się ku ziemi, i ja k b y się czegoś p rzeląk ł. Cóż to m a zn a czy ć? J a k b y mu coś 11

w ew nątrz po głow ie c h o d z iło ; d la czego go tak obecność tego mło- [ dzieńca g r y z ie i n iep ok oi?

Z kieszeni surduta w y d o b y ł starą, zbrudzoną książkę i k ilk a banknotów p o ło ż y ł na stole.

„P a trzcie ,“ m ów ił do nich, „to jest z ło to ; tę papierow ą szatę I p rzyw d zia ło, a b y się w ygod n iej dostać m iędzy ludzi. Chcę i was n auczyć, ja k je bez trudu i m ozolnej p ra cy można nabyć.11; | P rzy tłu m io n y m głosem coś -opowiadał, a potem sięgnąwszy] I do kieszeni brudną z niej jakąś w y cią g n ą ł paczkę i na stole I p ołożył.

„ C z y to znacie? To są k a rty , takie, jakie szczęście sprowa- I dzają. N ie potrzeba na to w ielk iego rozum u, ty lk o uw agi. Zysk [ je st zapew niony. Pokażę w am grę bardzo delikatną i nie trudną [ do zapam iętania.“

P rz e ch y lił się nad stół, zaczął k a r ty m ieszać i rozdawać. [ L ecz je m łodzieniec z oburzeniem od siebie o d su n ą ł; tw arz jego I blada i w ynędzn iała nabrała energii, a z oka słabego błysnęła f

stanowczość. ,

„N iech się pan nie trudzi. J a k a r ty nie dotknę. Ja to 6 matce w dzień k on firm a cy i u roczyście przyrzek łem . B yło to i ja k b y p rzy się g ą .11

S ta ry p od sk oczył z krzesła do g ó r y , ja k b y go osa ukłuła, i T w arz się s k rz y w iła i stała ponurą i zaczął k rzyczeć, wołając: [

„T o głu pstw o b y ło , dziecinne żądanie. T w o ja stara nie wie, czego I chce. P ok aż jej ty lk o parę dukatów , a ona z innego tonu się odezw ie.11

Młoda. Z u zia czuła się pobudzoną w zią ć stronę przyjaciela I i odrazu dodała: „O nie, n ie! Co W a lte r p rz y rze k ł, tego do- [ trzym a. Z tej stron y się znam y. A m atka je g o często powta- i rżała, że g d y b y ojciec b y ł takiego ducha, ja k on, to cała rodzina nie m usiałaby bied zić się w n ędzy, a W a lte r m ógł iść do szkół i do nauk, a nie m usiał b y ć prostym kierow nikiem elewatora.11 i

M łodzieniec spuścił g ł o w ę ; w sty d i boleść rumieńcem oblały [ mu twarz.

„T a k jest, mój panie,11 rzek ł cich ym głosem . „O jciec mój b ył graczem, a przez to sam siebie i nas w szystk ich zabił.

P rośby i ł z y m atki g o nie w z r u s z y ły ani nie p om ogły. Gdy kiedy lepsza p rzyszła godzinka, ślu bow ał matce, że ju ż więcej do rąk kart nie weźmie. Słowem honoru zapew niał i za­

— 85 —

klinał się, że ju ż teraz k on iec; a za ch w ilkę znowu baw ił się w karty. W końcu nas opuścił, żonę i dzieci w największej nędzy pozostaw iając. J a w tenczas jeszcze b yłem małem dzie­

ckiem i nie rozum iałem tego, lecz w dzień k on firm a cy i matka mi wszystko w y tłu m a czy ła , N ie zataiła naw et i tego, że ojciec tak się spuścił, iż fa łsz y w ie g r y w a ł, za co się do więzienia dostał. “

Z oka m łodzieńca w y sz ło łez k ilka, które mu na rękę spadły.

Dziewczyna je czule chjistką obtarła.

„N ie wspom inaj ju ż o tem, W a lte r z e ,'1 rzekła ze współczu- : ciem. „ T y się nad tem m a rtw is z ; a kto wie, cz y ojciec ju ż dawno

nie umarł. On ju ż ani tobie ani m atce szk od zić nie m oże."

Obcy wsunął k a rty do kieszeni. N araz tak się dziwnie w tw arzy przem ienił i tak p osta rza ły w y g lą d a ł, że nie w ie­

dzieli, co mu się stało. P o rw a ł szklankę koniaku, chcąc ją w y ­ chylić, ale po ch w ilce znow u ją na stole

postawił-„Tak, — t a k !“ przeced ził przez zęby, „a le to podobno już dosyć daw no."

„Coś przeszło lat dw anaście," odrzekł m łodzieniec.

Stary próbow ał zachow ać spokojność i udawać, ja k b y nic nie b y ło ; w gruncie serca gn iew ał się na nieszdzęsny traf, k tóry Igo prawie do tego tow a rzy stw a p rzyp row a d ził. P róbow ał w e­

sołości i śmiechów, ale się nie pow iodło. B y ło mu, ja k b y go jaka ręka silna za k ark ściskała. Coraz ciężej na nim za w i­

jała, tłocząc go do prochu i bru du ziem i; zdaw ało mu się, ja k b y strumienie k ałów zm arnow anego ż y cia go zalew a ły. Z n ow u się­

gnął po k o n ia k ; w y c h y lił. To nieco pom ogło.

„Tak, ta k ," zaczął przebąkiw ać, próbując szyderstw a, aby niem zak ryć sw oje rozstrojenie. „ J u ż to tak w ży ciu czasami bywa. N ie każdem u człow iek ow i uda się, tak jakoś spokojnie z życiem się o b licz a ć; niejednemu ono kark skręci. Niech matka twoja B ogu podziękuje, że się łajd a ka męża szczęśliw ie p ozb yła."

M łodzieniec spojrzał żałosnem okiem przed siebie, a oblicze i jego bolesną trosk ą b y ło zachm urzone. P otem r z e k ł: „T e g o zdania my nie jesteśm y, m ój panie! P ók i nie w iem y, że ojciec pewnie nie żyje, jesteśm y o niego zaw sze niespokojni. K to wie, gdzie się obraca, może w tow a rzystw ie zbrodn iarzy, może też w

■ więzieniu; a to nas b o li."

„A le W a lte rz e ," w trą ciła Z u zia , cała w niepokoju i bliżej się do niego p rzysu w ając.

M łodzieniec się uniósł i z pew nym zapałem stanowczości rzekł:

K „Nie lękaj się, d zieck o! To się w szystk o jeszcze dobrze za­

kończy. Ja nie ustanję, póki się czegoś nie dorobię, aby matce spokojny w ieczór ży cia zabezpieczyć. Tak będę pracował i tak

oszczędzał, aż celu sw ego dopnę. Potem m oże uda m i się nabyt y ow ą skrom ną chatkę, z której p och odziła, i tam się przenie- |r(

siem y.“ O krągła tw a rz Z u z i się zach m u rzyła i w y b u ch ła pła- j;

czem : „ A zemną cóż potem będzie ?“ I I

M łodzieniec pogła sk a ł m ile je j rękę, m ów ią c: „C ieb ie z sobą weźm iem y. Mama m ów iła, że się pobierzem y, je ź li jeden drugiego będziem y m ieć r a d z i; a w ierza j mi, dziecko, ty się ' _ lepiej będziesz m iała, n iż m oja m atka u sw ego m ęża.“ [

O bcy przesunął palce przez swe siwe w łosy , ja k b y je gła- j d ził i rzek ł o ch ry p ły m głosem : „C h łop cze, nie obiecuj dużoII L

„O p rzecie," rzek ł m łody, „ t y le m ogę p rzyrzec. Co kto ; w ży ciu dobrego albo złeg o czyni, to ju ż je g o jest rzeczą. On sam się w jedną lub d ru gą stronę puszcza. To przecież od nas I zależy, cz y chcem y dobre albo c z y chcem y złe .“

Z ap a ł młodzieńca, jakieś dziw ne św iatło rz u cił na twaiz | starca, k tórego r y s y bardzo się zm ien iły. Jakieś drżenie i drga-: I nie w nich panowało.

„D ob rze ! dobrze, ch ło p c z e !“ bąknął niepew nym głosem. „Do I każdego czynu potrzeba w oli. J e ź li źle w ypadnie, to pewnie I w olą nie b y ła dobrą. N ie chcę b y ć natrętnym , ale chciałbym I wiedzieć, z kim w łaściw ie m ów ię i k to t y jesteś ?“

„W a lte r G órski, W a lte r G órski jest m oje imię.*

„ A ojciec jeg o n a z y w a ł się Jan G órski i ze szlacheckiego; I pochodził rod u ,“ dodała Z u zia z pewnem potwierdzeniem .

Starzec naraz zaczął popraw iać sw ój kołnierz, ja k b y go co I dusiło. Po ciele jeg o dreszcze p rzech od ziły. „ W a lt e r z e !“ jęknął. | Chciał ręce podnieść, ale ja k b y z ołow iu b y ły , tak mu ociężały, f

„ W a lt e r z e !“ jeszcze raz jęknął. W ło s y mu się na głow ie pod- I nosiły, w oczach mu się m ieniło, krzesło się pod nim chwiało, [ a nawet- oblicze m łodzieńca, na które p atrzał, n ik ło przed oczyma. [ Zdało się, m dłość ja k a ś ; n iech yb n ie padnie na ziemię. Jeszcze l ( się podniósł, w b ił o cz y w tw a rz m łodego, potem padł na stół, : ( na rękach g łow ę p o ło ż y ł i w nieruchom ej postaw ie pozostał. |(

„T en sobie p o d la ł,“ odezw ał się głos kelnera, rozmawiają- i cego z pewną osobą u sąsiedniego stołu.

W tej ch w ili na w ie ż y dw unasta godzin a u derzyła, na polu i panowała noc cicha, prow adząca za rękę rozp oczyn a ją cy się. I n ow y rok. N a w szystk ich w ieżach m iasta z a d z w o n iły dzwony. |:

U roczyste uczucia o g a rn ia ły serca. W restau racyi powstali [ w szyscy goście, ży czą c naw zajem szczęśliw ego now ego roku. j Podczas w iw a tów i pow inszow ania pow stał stary, chwiejny i drżący, a w oku jeg o stanęła łza.

„Id źcie teraz do dom u,“ rzek ł niepew nym głosem.

„W eźm ijcie sobie d orożk ę lub auto ! N ie chcę, a b y was napasto- J wano. Oto są pieniądze. P ow ied z tw ej matce, koch any mło-j

— 86 —

87 —

dzieii cze, że stary, sam otny, op u szczon y człow iek wam je poda­

rował, ponieważeście mu w n o cy S ylw estra tow a rzyszyli.

Dzwony dzisiejsze go poruszyły, bo mu przypom niały cza sy dalekie i daleko le p s z e ! P ow ied z tw ej matce, że zbłądzona dusza wybrała się w drogę do tej k rain y, gd zie sama cierpienia nie dozna, ani innym spraw i. A teraz, m ój chłopcze, jeszcze jedna prośba; daj mi pocałunek, ostatni na ziem i; o jcie c swe dziecię wita i oraz się żegna.“

W m ilczeniu m łodzieniec ob ją ł starego i p rz y cis ł swe w a rgi na jego policzk i. W pow ażnem usposobieniu rozsta li się,

wra-Ren amerykański.

cając do domu i do now ego w stęp u jąc roku. Serca ich b y ły dziwnie poruszone tak u roczystą chw ilą, ja k spotkaniem z tym człowiekiem, o k tó ry m W a lte r p rzeczu w ał, że to jeg o ojciec, co z tułactw a w rócił.

;; Następnego poranku w y r z u c iły w o d y tam tejszej rzeki na brzeg martwe ciało jak iegoś starszego m ę żczyzn y. M iał jia sobie futro stare, w y p ło w ia łe , a r y s y tw a rz y b y ły w ynędzniałe.

Powoli jednak się w y p o g o d z iły , g d y uprzejm a ręka je oczyściła i do trum ny ubrała.

Powiązane dokumenty