• Nie Znaleziono Wyników

Pan pom ocą moją

Jest temu ja k ich 130 lat. Pew ien pastor w o k o licy H am ­ burga w y sła ł jednego z sw ych syn ów do tego miasta, aby się tam aptekarstw a w y u c z y ł. O jcu, k tó ry m iał k ilkoro dzieci aprzytem ani grosza pien iędzy, nie b y ło łatw o znaleźć aptekę, gdzieby jeg o syna bez w szelk iego w yn a grodzen ia p rzy ję li. Sam zaś nie b y ł w stanie zapłacić na je g o u trzym an ie ani grosza. W końcu jednak udało mu się w y szu k a ć upragnione miejsce. A p te ­ karz Thekerm ann sły n ą ł z swej sztuki, posiadał zaufanie w spół­

obywateli, m iał dobrą aptekę, a b y ł kaw alerem ; ten p rzy ją ł chłopca do domu i interesu swego, a krok u tego nie pożałow ał.

Rodzice K onrada d ali mu w dom u ja k najlepsze w ychowanie, chłopiec b y ł z urodzenia dobrodusznym i p iln ym , wkrótce nabył sobie ty ch w iadom ości, k tóre d la prow adzenia apteki są potrzebne i um iał sobie zjednać zaufanie sw ego pryncypała.

Cnotliwe zachow anie się m łodzieńca bardzo mu się podobało i utw ierdziło Thekerm anna w tem przekonaniu, że Konrad byłby najstosow niejszym , ba jed y n y m człowiekiem , w którego ręce m ó g łb y aptekę swą oddać.

— 102 —

Pew nego poranku w ezw a ł K onrada do sw ego pokoju, oświad­

c z y ł mu, że ma zam iar cofnąć się w stan w y p o czy n k u i wezwał m łodzieńca, a by sobie dom i aptekę od niego odkupił.

Pierw otnie m y śla ł K onrad, że aptekarz sobie ż a rty stroi, ale w krótce się przekonał, że na seryo chce mu dom i aptekę sprzedać. N a je g o wniosek d ał mu taką o d p o w ie d ź: „G d y kto co kupuje, to też musi w iedzieć, ja k rzecz zapłaci. Ja, cm prawda, zaoszczędziłem sobie k ilk a set m arek ; ale ty c h wielu tysię cy , k tó ry ch na zakupno potrzeba, nie m ogę ani z ziemi w y k op ać ani z drzew na ziem ię zstrząść, a w ielk iego ciężaru d łu gów nie chcę na swe p le cy zw alać, b obym go podobno unieść nie p o t r a fił!"

Thekerm ann od pow iedział na t o : „W c a le nie żądam, abyś całą sumę odrazu zapłacił. N iech zostanie jak o hipoteka na domu i aptece, i ty lk o procent a to bardzo n izk i będziesz uiszczał, a całą sumę m ożesz w m n iejszych kw otach spłacać, ja k ci będzie dogodnie. J a nie chcę ob cym rękom oddać apteki, bo się boję, abym różnego zm artw ienia doznać nie m u sia ł; a co do tw ego ubóstwa, to ja wiem , że B ó g jest w iern y i dobrotliwy, a pilności i p ra cy bez n a g ro d y n ig d y , n ig d y nie zostaw i. Ja też ani jednego grosza nie m iałem , a w ca łym bud yn k u niema jednego k am yk a ani jednej deseczki, k tórej rzetelną i mo­

zolną pracą nie b y łb y m zarobił. Ten sam B óg, k tó ry mnie pom agał, i ciebie nie opuści, je ź li mu zaw sze słu ż y ć i bać się go będziesz."

K on rad jeszcze się n am yślał, lecz p ry n cy p a ł jeg o nie ustawał p rzedstaw iając mu k o rzy ści tego kupna w tak pięknych kolorach, że w końcu się zg o d ził. T ego sam ego dnia poszli do notaryusza i przed św iadkam i spisali i podpisali kontrakt kupna. N aw et ro d z icó w nie m ógł za p y ta ć o ra d ę; tak prędko sprawa została uporządkow aną. W ieczorem dnia tego ujrzał siebie K on rad w posiadaniu k am ien icy i apteki, która się cieszyła zaufaniem ludzi, lecz u czu ł na sobie także ciężar długo, z którego nie w iedział, ja k w ybrnąć. A ż mu się m arkotno robiło, g d y o z obow iązaniach sw y ch p o m y ś la ł; tą jednak pocieszał się nadzieją, że z dochodów apteki uda mu się p ow oli um orzyć długi.

Thekermann w y stą p ił z interesu i przeniósł się gdzieś do dalszych krew nych, ale z nim razem poszło też błogosła­

wieństwo, które przedsiębiorstw u jeg o s p rz y ja ło . On cieszył się zaufaniem całego sąsiedztwa, ale m ło d y K on rad go nie po­

siadał; od miesiąca do miesiąca zm niejszała się liczb a kupu­

jących, a z nią oraz m a la ły doch ody. R ozm aite sztuczki, któ­

rych u ży ł, aby zaufanie k u p u ją cy ch pozysk ać, nie m ia ły

po-żądanego sk u tk u ; g d y p ierw szy term in zapłacenia procentów nadszedł, nie b y ło w kasie ty le p ien iędzy, ile potrzebow ał.

Nie lepiej m ia ły się rz e czy po u p ły w ie ro k u ; przeciw nie, coraz większe b y ło trzeba zaciągać p o ż y cz k i i robić długi. Konrad

| boleśnie żałow ał, że d a ł się p obu d zić do kupienia apteki, p o ­ trzebnych nie m ając funduszów .

L ecz sp ra w y gorzej jeszcze stanęły. S ta ry Thekerm ann nagle umarł, nie p ozosta w iw szy testam entu; krew ni o b ję li spadek i Konradow i d łu g w y p o w ie d zie li. Całą sumę kupna razem z za­

legającym procentem pow inien b y ł z ło ż y ć g otów k ą na termin sześciu m iesięcy.

K onrad nie należał do ty c h lek k om y śln ych ludzi, k tó rz y biorą pieniądze, gd zie je o tr z y m a ją ; ani też do tych , co

fał-Spitzbergen, kopalnie.

szywem przedstaw ieniem rz e c z y in n y ch oszukują, b y le ty lk o na nich pieniądze w y łu d z ić ; on nie b y ł oszustem, lecz szczerym człowiekiem i z tego pow odu bardzo się obaw iał, c z y mu kto zechce pieniędzy p o ży cz y ć. L ich w ia rze i inni ludzie, p o ży cz a ją cy pie­

niądze, w y m a g a ją ręczycieli, a on nie m iał n ikogo ja k swe poczciwe w ejrzenie, na które mu podobno n ik t nie zechce zaufać.

Na różne stron y się w y w ia d y w ał, c z y b y nie zechciano mu pieniędzy p o ży cz y ć. P rz y te m jednak p rzedstaw iał rzeczy, jak się m iały, n iczego nie zam ilczał, n iczego nie z d o b ił; niedziw tedy, że n ik t nie m iał o ch o ty w tak niebezpieczną sprawę się wdawać; k a żd y ja k m ógł się w y m ó w ił, a bogatsi ludzie, po­

życzający pien iędzy, g d y się o stosunkach jeg o w yw ied zieli, wszyscy' się cofn ęli i n ik t nie p om ógł uciśnionemu.

T ak u ch od ził ty d zie ń po tyg od n iu , a bezradność i kłopot Konrada się w zm a ga ły. N ie w id z ia ł innego w y jścia, ja k ogłosić bankructwo, a to b y ło n ajstraszniejszą klęską, jak a go spotkać

m ogła. W tenczas na tę spraw ę inaczej patrzano ja k dziś. Dziś to u w ażają za speku lacyę h an d low ą; w tenczas to m ieli za oszustwo i złod ziejstw o, czem bankructw o też najczęściej jest.

Zbankrutow anego człow iek a w y k lu czon o z każdego lepszego to w a rz y stw a ; na giełd zie w H am bu rgu w ysta w ion o im ię jego na publicznem m iejscu i dzw onem h ań by nad nim zadzwo­

niono. T aka hańba m u groziła , a ja k że biedni jeg o rodzice m ieli to przenieść, że syn ich na bankruta w y sz e d ł! Jakże to biedny ojciec m iał p ogod zić z urzędem duchow nym , że jego własne d ziecko na taką hańbę go n a ra ziło ! W e dnie i w nocy biedny K on rad nie m iał innej m y ś li ja k tę, ja k im sposobem u w olnić się z tego ok ropn ego położenia, lecz w szystk o na- p różn o, na żadną stronę nie w id zia ł w y jścia .

J u ż ty lk o dni brakow ało, a term in spłacenia d łu gu nad­

chodził. Co częściej b yw a ło, stało się też te r a z ; całą noc spę­

d ził na łożu w rozm ysłach , ja k b y przecie u jść grożącej mu hańby. A n i na ch w ilę oka nie zm ru żył. Rano leżał na łożu słaby, n iew yspan y, b la d y , w y n ę d z n ia ły i ja k b y przypadkiem zw rócił o cz y na pow ałę pokoju. S u fit leża ł na tragarzach nie p otyn kow an ych , a czego dotąd nie spostrzegł, te tragarze były pomalowane obrazam i a naw et w y ro k i z Pism a świętego b y ły na nich w ypisane. P rzedtem na te rz e c z y nie zważajł i nie m iał czasu p atrzeć na p o w a łę ; teraz g d y po dłu gim czasie zwró­

cił o cz y w zgórę, cz y ta n a ra z: „N ie u fa jcie w człow ieku !“

a d a le j: „P a n sw ych nie op uści.'1 J a k g d y b y łuski z oczu ducha spadły, tak mu b y ło na sercu i now a n adzieja je napełniła.

U derzył się ręką w g łow ę i d łu go dum ał, ja k to m ogło być, że tak d łu g o na B oga i słow o je g o nie w spom niał, a jedynie na ludzi się spuszczał. T a k sam ego siebie o praw ą pomoc i pociechę p rz y p ra w ił. U p o k o rz y w sz y się przed Bogiem , bła­

g a ł odpu szczen ia za grzech b ałw och w a lstw a sw ego, czując że zg rze szy ł przeciw pierw szem u przyk aza n iu , które nas uczy, abyśm y Pana B o g a n adew szystkie rz e c z y b a li się, m iłow ali go w nim u fa li. On zaś w B ogu nie u fa ł, ale w ludziach ufał.

W yzn an iem grzech ów i m od litw ą p ok rzep ion y pow stał i dziwnie u spokojony poszedł na drogę p ow ołan ia swego.

K oło południa b y ło mu trzeba w spraw ach pow ołania przejść przez ulicę. W tem ktoś z ty łu p odszedłszy do niego, klepnął go po ramieniu! i rze k ł u p rzejm ie: „D z ie ń d obry, K onradzie!11 O bejrzał się i : „D zie ń d obry, K a ro lu ,'1 m im ow olnie się odezwał.

B y ł to p rzy ja cie l z czasów dzieciństw a, z k tó ry m się nieraz wespół zabaw iał, syn b ogatego garbarza z rodzinnej wioski Konrada, a teraz się tak niespodzianie na u lic y spotkali. Karol miał dużo rz e czy do opowiadania. W y u c z y ł się garbarstwa, najprzód w domu u ojca, potem na in n ych m iejscach termi­

— 104 —

nował, a teraz w ró ciw szy do domu, ob ją ł ca ły interes i znacznie go pow ięk szył. W całości mu się bardzo dobrze p ow odziło. D ziś przybył do H am burga, gd zie mu się udało zrob ić św ietny inte­

res, po d obrych cenach sprzedał dużo skór.

K onrad słuchał jeg o opow iadań, ale p r z y tem b y ł cichy, przygnębiony. P r z y ja c ie l to spostrzegł, a p rz y p a tr z y w s z y się bliżej, u w idział, ja k K on rad w y g lą d a b la d y i w y n ęd zn ia ły i że coś ciężk iego mu na sercu dolega. Z a cz ą ł się go p y ta ć 0 jego stosunki, i słow o od słowa, aż się dow iedział, co go tak gniecie. K on rad jeszcze m ów ił o sw oich trudnościach, g d y oblicze Karola zajaśniało radością, a skoro przestał m ów ić, odezw ał się ta k :

„W ie s z co, mój k och a n y ? W iern ego B oga i słow a jego, które jest praw dą, nie śm iem y opuścić. T ak niech się stanie, ja k ci słowo jeg o d ziś pow iedziało. J est ci pomożono. W ła śn ie m ó­

wiłem, ja k w ielk ą liczb ę skór dziś przedałem ; dostanę sporą sumę pien iędzy a p rzekaz mam w kieszeni. J a ci go odstępuję 1 m yślę, że suma w y sta rc z y do zapłacenia d łu gu .“

K on rad nie chciał tej p om ocy p rz y ją ć, lecz K a ro l od parł:

„Ja to muszę d la sumienia sw ego u c z y n ić ; bo ja to w głęb i duszy cz u ję : B ó g chce, abym p rzja cielow i memu pom ógł.

Nigdj- nie m iałby m spokojnego sumienia, an iby mi też n ig d y Pan B ó g w zaw odzie m oim nie b łogosła w ił, g d y b y m przytem nie obstał, żebyś t y te pieniądze p r z y ją ł! A ja k że m ógłb ym wystąpić przed oblicze ojca tw ego, naszego kochanego pastora, gdybym syn ow i jeg o nie pom ógł, k ie d y ta pom oc b y ła tak ła t w ą ! Czułbym się człow iekiem n ajn ieszczęśliw szym , g d y b y ś ty ch pie­

niędzy nie ch ciał odemnie p r z y ją ć !“

To przedstaw ienie n akłon iło K onrada, że p rz y ją ł sumę, którą mu tak chętnie K a ro l ofia row a ł. A szczególniejsze jakieś błogosławieństwo sp oczyw a ło na ty c h pieniądzach. Od tej chwili jakoś zw róciło się do n iego zaufanie w spółobyw ateli, apteka na nowo zakw itn ęła i K on rad ow i dana b y ła możność spłacenia p o ży cz k i w przeciągu k ilk un astu lat. — T ak nie troski i usiłowania w y b a w iły go z w ielk iego uciśnienia, ale m iło­

sierdzie d obrotliw ego B oga, k tó ry w ty m w y pa dk u p o słu ży ł się człow iekiem m ającym i pieniądze potrzebne i serce uprzejme, które bliźn iego sw ego m iłow ało.

— 105 —

— 106 —

Powiązane dokumenty