Tylko nie mówcie matce, ˙ze si˛e zakładali´scie — upomniał pan Weasley bli´z-niaków, kiedy schodzili powoli po wyło˙zonych purpurowym dywanem schodach.
— Nie martw si˛e, tato — powiedział wesoło Fred — mamy wielkie plany, nie chcemy, by nam skonfiskowano fors˛e.
Pan Weasley sprawiał przez chwil˛e wra˙zenie, jakby chciał zapyta´c o te plany, ale po krótkim namy´sle uznał, ˙ze lepiej nie wiedzie´c.
Wkrótce znale´zli si˛e w tłumie wypływaj ˛acym ze stadionu i powracaj ˛acym na pola namiotowe. Ochrypłe ´spiewy niosły si˛e ku nim w chłodnym powietrzu nocy, kiedy szli o´swietlon ˛a latarniami drog ˛a przez las, a leprokonusy wci ˛a˙z szybowa-ły nad ich głowami, trajkoc ˛ac i wymachuj ˛ac lampkami. Kiedy w ko´ncu dotarli do namiotów, nikomu nie chciało si˛e spa´c i pan Weasley, wzi ˛awszy pod uwag˛e poziom hałasu wokół nich, zgodził si˛e, ˙ze przed snem warto by wypi´c po kubku kakao. Oczywi´scie doszło do dyskusji o meczu; pan Weasley spierał si˛e z Char-liem o u˙zycie łokci w grze i dopiero kiedy Ginny zasn˛eła przy małym stoliku, rozlewaj ˛ac wokół siebie gor ˛ace kakao, uznał, ˙ze najwy˙zszy czas zako´nczy´c oma-wianie kolejnych epizodów gry i rozej´s´c si˛e do łó˙zek. Hermiona i Ginny poszły do swojego namiotu, a Harry i reszta Weasleyów przebrali si˛e w pi˙zamy i powłazili na koje. Z drugiej strony kempingu wci ˛a˙z dochodziły chóralne ´spiewy i dziwne dudnienie.
— Och, ciesz˛e si˛e, ˙ze nie jestem na słu˙zbie — mrukn ˛ał pan Weasley sennym głosem. — Nie chciałbym by´c osob ˛a, która teraz musi i´s´c do Irlandczyków i po-wiedzie´c im, ˙zeby przestali ´swi˛etowa´c.
Harry, który le˙zał na górnej koi, nad Ronem, wpatrywał si˛e w płócienny dach namiotu, obserwuj ˛ac błyski ´smigaj ˛acych nad kempingiem krasnoludków i przy-pominaj ˛ac sobie co ciekawsze zagrywki Kruma. Marzył o tym, by znowu dosi ˛a´s´c swojej Błyskawicy i wypróbowa´c zwód Wro´nskiego. . . Oliverowi Woodowi ja-ko´s nigdy nie udało si˛e pokaza´c im, nawet za pomoc ˛a jednego ze swoich zawiłych wykresów, na czym ten manewr wła´sciwie polega. . . Harry ujrzał samego siebie w szacie ze swoim nazwiskiem na plecach i wyobraził sobie ryk stutysi˛ecznego tłumu, gdy głos Ludona Bagmana toczy si˛e echem po całym stadionie: „A oto. . . Potter!”
79
Nie był pewien, czy zasn ˛ał, czy ´sni na jawie — u´swiadomił sobie tylko rap-townie, ˙ze pan Weasley krzyczy.
— Wstawa´c! Ron. . . Harry. . . wstawajcie, szybko, to bardzo pilne!
Harry usiadł gwałtownie, uderzaj ˛ac głow ˛a w płócienny dach.
— Co si˛e dzieje? — zapytał.
Czuł niejasno, ˙ze dzieje si˛e co´s niedobrego. Odgłosy dochodz ˛ace z kempingu były teraz inne: umilkły ´spiewy, słycha´c było wrzaski i tupot wielu nóg.
Ze´slizn ˛ał si˛e z górnego łó˙zka i si˛egn ˛ał po ubranie, ale pan Weasley, który wci ˛agn ˛ał d˙zinsy na spodnie od pi˙zamy, powiedział niecierpliwie:
— Nie ma czasu, Harry. . . złap tylko kurtk˛e i wychod´z. . . szybko!
Harry zrobił, jak mu kazano, i wybiegł z namiotu; Ron za nim.
W ´swietle kilku płon ˛acych jeszcze ognisk zobaczył ludzi uciekaj ˛acych do lasu przed czym´s, co sun˛eło za nimi poprzez pole namiotowe, przed czym´s, co błyska-ło strumieniami ´swiatła i terkotabłyska-ło jak karabin maszynowy. Dobiegły ich gbłyska-ło´sne gwizdy, ryki ´smiechu i pijackie wrzaski, a potem nagle wszystko o´swietlił o´sle-piaj ˛acy zielony blask.
Zbity tłum czarodziejów z wyci ˛agni˛etymi przed siebie ró˙zd˙zkami maszerował powoli przez pole namiotowe. Harry wyt˛e˙zył wzrok. . . wygl ˛adali, jakby nie mieli twarzy. . . a potem zdał sobie spraw˛e, ˙ze byli zakapturzeni i zamaskowani. Wysoko ponad nimi miotały si˛e dziko w powietrzu cztery postacie. Sprawiało to takie
wra-˙zenie, jakby zamaskowani czarodzieje na dole byli lalkarzami, a te cztery postacie nad nimi marionetkami, poruszanymi niewidzialnymi sznurkami wychodz ˛acymi z ko´nców uniesionych w gór˛e ró˙zd˙zek. Dwie z czterech postaci były bardzo małe.
Do maszeruj ˛acej grupy przył ˛aczało si˛e coraz wi˛ecej czarodziejów, ze ´smie-chem pokazuj ˛acych sobie koziołkuj ˛ace nad nimi postacie. Tłum rósł, przewraca-j ˛ac napotkane po drodze namioty. Raz czy dwa Harry dostrzegł, ˙ze jeden z masze-ruj ˛acych wypala z ró˙zd˙zki w stron˛e jakiego´s namiotu. Niektóre zaj˛eły si˛e ogniem.
Wrzaski narastały.
Lec ˛ace w powietrzu postacie o´swietlił blask płon ˛acego namiotu i Harry roz-poznał jedn ˛a z nich — pana Robertsa, kierownika kempingu. Trzy pozostałe wy-gl ˛adały na jego ˙zon˛e i dzieci. Jeden z czarodziejów przekr˛ecił ró˙zd˙zk ˛a pani ˛a Ro-berts głow ˛a w dół; koszula nocna jej opadła, ukazuj ˛ac obszerne, wełniane majtki;
z tłumu dały si˛e słysze´c gwizdy i szydercze okrzyki, gdy pani Roberts usiłowała zakry´c si˛e koszul ˛a w tej do´s´c ˙załosnej pozycji.
— To jest chore — mrukn ˛ał Ron, obserwuj ˛ac najmniejszego mugola, który zacz ˛ał wirowa´c jak b ˛ak, sze´s´cdziesi ˛at stóp nad ziemi ˛a, a główka miotała mu si˛e bezwładnie z boku na bok. — To jest naprawd˛e obrzydliwe. . .
Podbiegły do nich Hermiona i Ginny, naci ˛agaj ˛ac płaszcze na nocne koszu-le, a tu˙z za nimi pojawił si˛e pan Weasley. W tym samym momencie z namiotu chłopców wyłonili si˛e Bill, Charlie i Percy. Byli całkowicie ubrani, r˛ekawy mieli podwini˛ete, a ró˙zd˙zki trzymali w pogotowiu.
— Pomo˙zemy ministerstwu! — rykn ˛ał pan Weasley, przekrzykuj ˛ac tumult i podwijaj ˛ac r˛ekawy. — A wy. . . do lasu. . . i trzymajcie si˛e razem. Jak zrobimy tu porz ˛adek, przyjd˛e po was!
Bill, Charlie i Percy biegli ju˙z w stron˛e zbli˙zaj ˛acego si˛e tłumu. Pan Weasley skoczył za nimi. Czarodzieje z ministerstwa zbiegali si˛e ze wszystkich stron. Tłum maszeruj ˛acy pod rodzin ˛a Robertsów był coraz bli˙zej.
— Chod´z — powiedział Fred, łapi ˛ac Ginny za r˛ek˛e i ci ˛agn ˛ac j ˛a w stron˛e lasu.
Harry, Ron, Hermiona i George ruszyli za nimi. Dotarłszy do skraju lasu, obej-rzeli si˛e. Tłum pod rodzin ˛a Robertsów urósł jeszcze bardziej; funkcjonariusze mi-nisterstwa próbowali przedrze´c si˛e do ´srodka, ku zakapturzonym czarodziejom, ale mieli z tym du˙ze trudno´sci. Wygl ˛adało na to, ˙ze boj ˛a si˛e u˙zy´c zakl˛e´c, które mogłyby sprawi´c, ˙ze Robertsowie pospadaj ˛a na ziemi˛e.
Kolorowe latarnie, o´swietlaj ˛ace drog˛e na stadion, pogasły. Mi˛edzy drzewami migały ciemne postacie, słycha´c było płacz dzieci i przera˙zone okrzyki. Harry czuł, jak raz po raz popychaj ˛a go biegn ˛acy, których twarzy nie mógł dostrzec.
A potem usłyszał krzyk bólu i poznał głos Rona.
— Co si˛e stało? — zapytała ze strachem Hermiona, zatrzymuj ˛ac si˛e tak gwał-townie, ˙ze Harry na ni ˛a wpadł. — Ron, gdzie jeste´s? Och, co za bezmy´slno´s´c. . . Lumos!
Skierowała w ˛aski strumie´n ´swiatła ze swojej ró˙zd˙zki na ´scie˙zk˛e. Ron le˙zał na ziemi.
— Potkn ˛ałem si˛e o korze´n — powiedział ze zło´sci ˛a, wstaj ˛ac.
— Trudno si˛e nie potkn ˛a´c, jak si˛e ma taki rozmiar stóp — rozległ si˛e drwi ˛acy głos za ich plecami.
Harry, Ron i Hermiona odwrócili si˛e gwałtownie. Blisko nich stał samotnie Draco Malfoy, oparty o drzewo, rozlu´zniony i najwidoczniej bardzo z siebie zado-wolony. R˛ece miał zało˙zone na piersi i wygl ˛adało na to, ˙ze obserwował spokojnie cał ˛a scen˛e zza drzew.
Ron odpowiedział Malfoyowi tak, jak nigdy nie o´smieliłby si˛e w obecno´sci pani Weasley.
— Co za j˛ezyk, Weasley — wycedził Malfoy, a jego blade oczy błysn˛eły w ciemno´sci. — Lepiej szybko st ˛ad zmykaj. Chyba nie chcesz, ˙zeby j ˛a złapali, co?
Wskazał głow ˛a na Hermion˛e i w tym samym momencie z kempingu dobiegł ich pot˛e˙zny huk, jakby wybuchła bomba, a drzewa wokół nich o´swietlił na chwil˛e zielony błysk.
— A niby co to ma znaczy´c? — zapytała wojowniczo Hermiona.
— Granger, oni wyszukuj ˛a mugoli — odrzekł Malfoy. — Chcesz pokaza´c w powietrzu swoje galoty? Bo jak chcesz, to troch˛e poczekaj. . . id ˛a w t˛e stron˛e. . . b˛edziemy mieli niezły ubaw.
— Hermiona jest czarownic ˛a — warkn ˛ał Harry.
81
— Jak uwa˙zasz, Potter — powiedział Malfoy, u´smiechaj ˛ac si˛e jadowicie. — Skoro s ˛adzisz, ˙ze nie złapi ˛a szlamy, zosta´ncie tutaj i poczekajcie.
— Licz si˛e ze słowami! — krzykn ˛ał Ron.
Wszyscy wiedzieli, ˙ze „szlama” jest obra´zliwym okre´sleniem czarownicy lub czarodzieja z rodziny mugoli.
— Nie przejmuj si˛e, Ron — powiedziała szybko Hermiona, łapi ˛ac Rona za rami˛e, ˙zeby go powstrzyma´c, bo ju˙z robił krok w stron˛e Malfoya.
Teraz hukn˛eło co´s z drugiej strony lasu, ale tym razem jeszcze gło´sniej. Z ota-czaj ˛acej ciemno´sci dobiegły okrzyki przera˙zenia.
Malfoy zacmokał cicho.
— Ale maj ˛a pietra, nie? — powiedział leniwie. — A wasz tatu´s na pewno wam powiedział, ˙zeby´scie si˛e schowali, zgadłem? Co on tam robi. . . próbuje uwolni´c tych mugoli?
— Gdzie s ˛a twoi rodzice? — zapytał Harry, czuj ˛ac, ˙ze ogarnia go w´scie-kło´s´c. — Pewnie tam, w maskach, co?
Malfoy spojrzał na niego, wci ˛a˙z si˛e u´smiechaj ˛ac.
— No có˙z. . . nawet gdyby tak było, to chyba bym ci nie powiedział, co, Pot-ter?
— Och, zostaw go — powiedziała Hermiona, patrz ˛ac ze wstr˛etem na Mal-foya. — Chod´zcie, poszukamy reszty.
— Tylko trzymaj nisko t˛e swoj ˛a wielk ˛a, rozczochran ˛a głow˛e, Granger — za-kpił Malfoy.
— Chod´zcie — powtórzyła Hermiona i poci ˛agn˛eła Harry’ego i Rona.
— Zało˙z˛e si˛e, ˙ze jego stary jest pomi˛edzy tymi zamaskowanymi! — zaperzył si˛e Ron.
— No to pracownicy ministerstwa złapi ˛a go przy odrobinie szcz˛e´scia! — po-wiedziała Hermiona m´sciwym tonem. — Och, a˙z trudno w to wszystko uwie-rzy´c. . . Gdzie oni s ˛a?
Freda, George’a i Ginny nigdzie nie było wida´c. ´Scie˙zka była zatłoczona lud´z-mi; wszyscy ogl ˛adali si˛e niespokojnie za siebie, ku tumultowi na polu namioto-wym.
Nieco dalej grupka nastolatków w pi˙zamach sprzeczała si˛e o co´s za˙zarcie.
Na widok Harry’ego, Rona i Hermiony jaka´s dziewczyna o g˛estych, kr˛econych włosach odwróciła si˛e do nich i szybko zapytała:
— Ou est madame Maxime? Nous l’avons perdue. . .
— Ee. . . co? — wyj ˛akał Ron.
— Och. . . — Dziewczyna odwróciła si˛e do niego plecami, a kiedy przecho-dzili, usłyszeli, jak powiedziała wyra´znie: — ’Ogwart.
— Beauxbatons — mrukn˛eła Hermiona.
— Słucham? — zapytał Harry.
— Musz ˛a by´c z Beauxbatons — odpowiedziała Hermiona. — No wiesz. . . z Akademii Magii Beauxbatons. . . czytałam o niej w Ocenie stanu edukacji ma-gicznej w Europie.
— Aha. . . no tak. . . oczywi´scie — wyb ˛akał Harry.
— Fred i George nie mogli zaj´s´c a˙z tak daleko — powiedział Ron, wyci ˛agaj ˛ac ró˙zd˙zk˛e, zapalaj ˛ac j ˛a jak Hermiona i rozgl ˛adaj ˛ac si˛e po ´scie˙zce.
Harry si˛egn ˛ał do kieszeni po swoj ˛a ró˙zd˙zk˛e — ale jej nie znalazł. W kieszeni miał tylko omnikulary.
— Och, nie, to okropne. . . zgubiłem ró˙zd˙zk˛e!
— ˙Zartujesz!
Ron i Hermiona unie´sli wysoko swoje ró˙zd˙zki, by tryskaj ˛ace z nich w ˛askie promienie o´swietliły ´scie˙zk˛e nieco dalej. Harry rozejrzał si˛e, ale ró˙zd˙zki nigdzie nie było.
— Mo˙ze zostawiłe´s j ˛a w namiocie — powiedział Ron.
— Mo˙ze wypadła ci z kieszeni, jak biegli´smy? — zapytała z ł˛ekiem Hermiona.
— Taak — mrukn ˛ał Harry. — Mo˙ze. . .
Przebywaj ˛ac w czarodziejskim ´swiecie, miał zwykle ró˙zd˙zk˛e przy sobie, i te-raz, stwierdziwszy, ˙ze jej nie ma w tak niebezpiecznej sytuacji, poczuł si˛e całko-wicie bezbronny.
Nagle co´s zaszele´sciło i wszyscy troje podskoczyli. Okazało si˛e, ˙ze to Mru˙zka przedziera si˛e przez pobliskie krzaki. Poruszała si˛e w bardzo dziwny sposób, naj-wyra´zniej z du˙zym wysiłkiem, jakby czyja´s niewidzialna r˛eka przytrzymywała j ˛a za kark.
— Tu s ˛a jacy´s ´zli czarodzieje! — zapiszczała nieprzytomnie, gdy przedarła si˛e przez krzaki i pobiegła dalej. — Wysoko. . . w powietrzu. . . ludzie! Mru˙zka schodzi im z drogi!
I znikn˛eła mi˛edzy drzewami po drugiej stronie ´scie˙zki, dysz ˛ac i popiskuj ˛ac, jakby wci ˛a˙z walczyła z niewidzialn ˛a r˛ek ˛a.
— Co jej jest? — zapytał Ron, patrz ˛ac za skrzatem ze zdziwieniem. — Dla-czego tak dziwnie biegnie?
— Zało˙z˛e si˛e, ˙ze nie zapytała swojego pana, czy mo˙ze si˛e schowa´c — odrzekł Harry.
Pomy´slał o Zgredku: za ka˙zdym razem, gdy próbował zrobi´c co´s, co nie spodobałoby si˛e Malfoyom, zaczynał tłuc głow ˛a w co´s twardego albo okłada´c si˛e pi˛e´sciami.
— Wiecie co, domowe skrzaty maj ˛a naprawd˛e bardzo ci˛e˙zkie ˙zycie! — powie-działa z oburzeniem Hermiona. — To po prostu niewolnictwo! Ten pan Crouch kazał jej wle´z´c na sam szczyt stadionu, a ona ma l˛ek wysoko´sci, i tak j ˛a zacza-rował, ˙ze nie mo˙ze swobodnie biec, a tu tłum przewraca namioty! Dlaczego kto´s czego´s z tym nie zrobi?
83
— Bo ja wiem. . . przecie˙z skrzaty wygl ˛adaj ˛a na całkiem zadowolone z takie-go ˙zycia — powiedział Ron. — Słyszeli´scie t˛e Mru˙zk˛e na stadionie. . . „Domowe skrzaty nie powinny my´sle´c o rozrywkach!”. . . To, ˙ze jest popychadłem, widocz-nie sprawia jej przyjemno´s´c. . .
— To przez takich jak ty, Ron — zaperzyła si˛e Hermiona — którzy wspieraj ˛a zgniły i niesprawiedliwy system tylko dlatego, ˙ze s ˛a zbyt leniwi, ˙zeby. . .
Ze skraju lasu dobiegł grzmot kolejnego wybuchu.
— Słuchajcie, mo˙ze by´smy poszli dalej? — zaproponował Ron, a Harry do-strzegł, ˙ze rzucił niespokojne spojrzenie na Hermion˛e.
A mo˙ze było co´s w tym, co powiedział Malfoy, mo˙ze Hermiona naprawd˛e jest w niebezpiecze´nstwie? Ruszyli dalej, a Harry wci ˛a˙z przeszukiwał kieszenie, cho´c ju˙z wiedział, ˙ze ró˙zd˙zki tam nie znajdzie.
Zagł˛ebili si˛e ´scie˙zk ˛a w las, wypatruj ˛ac Freda, George’a i Ginny. Min˛eli grup-k˛e goblinów, stłoczonych wokół worka złotych monet, które zapewne wygrały, stawiaj ˛ac na Irlandi˛e. Trajkotały wesoło, najwyra´zniej nie zwracaj ˛ac najmniejszej uwagi na to, co si˛e działo na kempingu. Nieco dalej wkroczyli w plam˛e srebrnego
´swiatła, a kiedy spojrzeli przez drzewa, zobaczyli trzy wysmukłe i pi˛ekne wile stoj ˛ace na polanie w otoczeniu stadka młodych czarodziejów, z których ka˙zdy mówił bardzo gło´sno.
— Wyci ˛agam około stu worków galeonów rocznie! — wykrzykiwał jeden z nich. — Pracuj˛e w Komisji Likwidacji Niebezpiecznych Stworze´n i zabijam smoki.
— Co ty opowiadasz! — wrzasn ˛ał jego towarzysz. — Jeste´s pomywaczem w Dziurawym Kotle. . . Ja poluj˛e na wampiry, zabiłem ich ju˙z z dziewi˛e´cdzie-si ˛at. . .
Teraz wtr ˛acił si˛e trzeci młody czarodziej, tak obsypany pryszczami, ˙ze wida´c je było nawet w przy´cmionym, srebrnym ´swietle emanuj ˛acym z wil.
— Nie chwal˛e si˛e, ale ju˙z wkrótce b˛ed˛e najmłodszym w historii ministrem magii.
Harry parskn ˛ał ´smiechem. Rozpoznał czarodzieja z pryszczami: nazywał si˛e Stan Shunpike i w rzeczywisto´sci był konduktorem pi˛etrowego Bł˛ednego Ryce-rza.
Odwrócił si˛e do Rona, by mu to powiedzie´c, ale zobaczył, ˙ze ten nad ˛ał si˛e dziwnie i ju˙z po chwili krzyczał:
— Mówiłem wam ju˙z, ˙ze wynalazłem miotł˛e, któr ˛a mo˙zna polecie´c na Jowi-sza?
— No nie! — zawołała Hermiona i razem z Harrym złapali go mocno za ramiona, okr˛ecili wkoło i odprowadzili dalej. Kiedy głosy wil i ich adoratorów zupełnie ucichły, znale´zli si˛e w samym sercu lasu. Panował tu spokój, wygl ˛adało na to, ˙ze w pobli˙zu nie ma nikogo.
Harry rozejrzał si˛e.
— My´sl˛e, ˙ze mo˙zemy tu poczeka´c. Jak kto´s b˛edzie nadchodził, usłyszymy go z daleka.
Zaledwie to powiedział, zza drzewa wyszedł Ludo Bagman.
Nawet w nikłym ´swietle dwóch ró˙zd˙zek mo˙zna było zauwa˙zy´c, ˙ze Bagman bardzo si˛e zmienił. Nie tryskał ju˙z optymizmem, jego kroki utraciły spr˛e˙zysto´s´c.
Był bardzo blady i spi˛ety.
— Kto to? — zapytał, mrugaj ˛ac szybko i staraj ˛ac si˛e dostrzec ich twarze. — Co tu robicie sami w nocy?
Spojrzeli po sobie ze zdziwieniem.
— No. . . s ˛a jakie´s zamieszki i. . . — zacz ˛ał Ron.
Bagman wytrzeszczył na niego oczy.
— Co?
— Na kempingu. . . jacy´s czarodzieje dorwali rodzin˛e mugoli i. . .
— A niech to szlag! — zakl ˛ał gło´sno Bagman, sprawiaj ˛ac wra˙zenie, jakby my´slał o czym´s innym, po czym zdeportował si˛e z cichym pykni˛eciem.
— Chyba nie bardzo wie, co si˛e wokół niego dzieje, co? — powiedziała Her-miona, marszcz ˛ac czoło.
— No, ale był kiedy´s bardzo dobrym pałkarzem — rzekł Ron, schodz ˛ac ze
´scie˙zki na mał ˛a polank˛e i siadaj ˛ac na k˛epie suchej trawy u stóp drzewa. — Osy z Wimbourne trzy razy z rz˛edu zdobyły mistrzostwo ligi, kiedy on z nimi grał.
Wyj ˛ał z kieszeni figurk˛e Kruma, postawił j ˛a na ziemi i przez chwil˛e obser-wował, jak male´nki Bułgar spaceruje tam i z powrotem. Podobnie jak prawdziwy Krum, figurka miała kaczkowaty chód i garbiła si˛e, wi˛ec nie wzbudzała ju˙z takie-go zachwytu jak Krum na miotle. Harry nasłuchiwał jakich´s odgłosów z kempin-gu. Była jednak cisza. Mo˙ze zamieszki ju˙z si˛e sko´nczyły?
— Mam nadziej˛e, ˙ze reszcie nic si˛e nie stało — powiedziała po chwili Her-miona.
— Na pewno — mrukn ˛ał Ron.
— A jakby tak twój tata złapał Lucjusza Malfoya? — odezwał si˛e Harry, któ-ry usiadł przy Ronie i przygl ˛adał si˛e figurce Kruma, z trudem przeła˙z ˛acej przez zeschłe li´scie. — Zawsze mówił, ˙ze chciałby mie´c na niego jakiego´s haka.
— Byłoby super, Draco przestałby si˛e wreszcie głupio u´smiecha´c — powie-dział Ron.
— ˙Zal mi jednak tych biednych mugoli — o´swiadczyła Hermiona. — A je´sli nie zdołaj ˛a ´sci ˛agn ˛a´c ich na ziemi˛e?
— Nie bój si˛e, ´sci ˛agn ˛a — zapewnił j ˛a Harry. — Na pewno co´s wymy´sl ˛a.
— Nie uwa˙zacie, ˙ze to czyste szale´nstwo, robi´c co´s takiego, kiedy naokoło jest pełno urz˛edników Ministerstwa Magii? — zapytała Hermiona. — Jak oni si˛e z tego wytłumacz ˛a? My´slicie, ˙ze byli pijani, czy po prostu. . .
85
Nagle urwała i spojrzała przez rami˛e. Harry i Ron te˙z szybko si˛e obejrzeli.
Kto´s szedł ku nim przez las. Czekali, nasłuchuj ˛ac niepewnych kroków mi˛edzy ciemnymi drzewami. Ale kroki nagle ucichły.
— Hop, hop! — zawołał Harry.
Cisza. Harry wstał i zajrzał za drzewo. Było ciemno, wi˛ec niczego nie zoba-czył, ale wyczuł, ˙ze kto´s stoi tu˙z poza zasi˛egiem jego wzroku.
— Kto tam? — zapytał.
I nagle, bez ˙zadnego ostrze˙zenia, cisz˛e rozdarł jaki´s dziwny głos, a to, co usły-szeli, nie było okrzykiem strachu, ale zabrzmiało jak zakl˛ecie.
— MORSMORDRE!
Co´s du˙zego, zielonego i błyszcz ˛acego wystrzeliło z ciemno´sci, któr ˛a Harry daremnie starał si˛e przebi´c wzrokiem: ´smign˛eło ku szczytom drzew i poszybowało w niebo.
— Co za. . . — wydyszał Ron, zrywaj ˛ac si˛e na nogi i gapi ˛ac w gór˛e.
Przez ułamek sekundy Harry pomy´slał, ˙ze to jaka´s nowa formacja krasnolud-ków. Potem zdał sobie spraw˛e, ˙ze to olbrzymia czaszka, zło˙zona z elementów, które przypominały szmaragdowe gwiazdy. Spomi˛edzy szcz˛ek, jak j˛ezyk wysu-wał si˛e w ˛a˙z. Na ich oczach wznosiła si˛e coraz wy˙zej i wy˙zej, spowita zielon ˛a mgiełk ˛a, rysuj ˛ac si˛e na tle czarnego nieba jak jaka´s nowa konstelacja.
Nagle las wokół nich rozbrzmiał krzykami. Harry nie wiedział dlaczego, ale jedyn ˛a mo˙zliw ˛a przyczyn ˛a było nagłe pojawienie si˛e owej czaszki, która teraz wzniosła si˛e na tyle wysoko, ˙ze o´swietliła cały las jak jaki´s przera˙zaj ˛acy neon.
Wbił oczy w ciemno´s´c, szukaj ˛ac osoby, która wyczarowała czaszk˛e, ale nikogo nie dostrzegł.
— Kto tu jest? — zawołał ponownie.
— Harry, chod´z, idziemy st ˛ad, szybko! — Hermiona złapała go z tyłu za kurt-k˛e i ci ˛agn˛eła za sob ˛a.
— O co chodzi? — zapytał Harry, wstrz ˛a´sni˛ety widokiem jej twarzy, bladej i przera˙zonej.
— To Mroczny Znak, Harry! — j˛ekn˛eła Hermiona, ci ˛agn ˛ac go z całej siły. — Znak Sam-Wiesz-Kogo!
— Voldemorta?. . .
— Harry, chod´z!
Odwrócił si˛e — Ron porwał swoj ˛a figurk˛e Kruma — wszyscy troje pu´scili si˛e p˛edem przez polank˛e — ale zanim zd ˛a˙zyli zrobi´c kilka kroków, rozległa si˛e cała seria cichych trzasków i pojawiło si˛e ze dwudziestu czarodziejów, otaczaj ˛ac ich ze wszystkich stron.
Harry okr˛ecił si˛e w miejscu i w ułamku sekundy zarejestrował jeden fakt:
ka˙zdy z czarodziejów trzymał ró˙zd˙zk˛e w pogotowiu, a ka˙zda ró˙zd˙zka była wyce-lowana w niego, Rona i Hermion˛e. Bez zastanowienia krzykn ˛ał:
— PADNIJ!
I złapał Rona i Hermion˛e, poci ˛agaj ˛ac ich za sob ˛a na ziemi˛e.
— DR ˛ETWOTA! — zagrzmiało dwadzie´scia głosów, trysn˛eły o´slepiaj ˛ace bły-ski i Harry poczuł, ˙ze włosy mu si˛e mierzwi ˛a, jakby powiał silny wiatr. Uniósł głow˛e na cal i zobaczył strumienie czerwonego ´swiatła tryskaj ˛ace ku nim z ró˙z-d˙zek czarodziejów, krzy˙zuj ˛ace si˛e ze sob ˛a, rozpryskuj ˛ace iskrami o pnie drzew, gin ˛ace w ciemno´sci. . .
— Stop! — rykn ˛ał głos, który natychmiast rozpoznał. — Przerwa´c! To mój syn!
Włosy przestały Harry’emu falowa´c. Podniósł głow˛e nieco wy˙zej. Stoj ˛acy przed nim czarodziej opu´scił ró˙zd˙zk˛e. Harry przetoczył si˛e na bok i zobaczył spie-sz ˛acego ku nim pana Weasleya.
— Ron. . . Harry — głos mu si˛e lekko trz ˛asł — Hermiono. . . nic wam si˛e nie
— Ron. . . Harry — głos mu si˛e lekko trz ˛asł — Hermiono. . . nic wam si˛e nie