• Nie Znaleziono Wyników

TURNIEJ TRÓJMAGICZNY

Beauxbatons i Durmstrang

TURNIEJ TRÓJMAGICZNY

W pi ˛atek 30 pa´zdziernika o godz. 18.00 przyb˛ed ˛a do nas delegacje z Beauxbatons i Durmstrangu. Lekcje sko´ncz ˛a si˛e o pół godziny wcze´sniej. . .

— Wspaniale! — ucieszył si˛e Harry. — Ostatnia lekcja w pi ˛atek to eliksiry!

Snape’owi nie starczy czasu, ˙zeby nas wszystkich otru´c!

Uczniowie odnios ˛a torby i ksi ˛a˙zki do dormitoriów i zbior ˛a si˛e przed zamkiem, by powita´c naszych go´sci przed uczt ˛a powitaln ˛a.

— To ju˙z tylko tydzie´n! — powiedział Puchon Ernie MacMillan, wyłaniaj ˛ac si˛e z tłumu. Oczy mu błyszczały. — Ciekaw jestem, czy Cedrik wie. Chyba pójd˛e mu powiedzie´c. . .

— Cedrik? — powtórzył Ron, kiedy Ernie pop˛edził na gór˛e.

— Diggory — powiedział Harry. — Pewnie postanowił zgłosi´c si˛e do turnieju.

— Ten kretyn ma by´c reprezentantem Hogwartu? — zdziwił si˛e Ron, kiedy przez rozgadany tłum przepychali si˛e do marmurowych schodów.

— Wcale nie jest kretynem, nie lubisz go, bo dzi˛eki niemu Puchoni zwyci˛e˙zyli Gryfonów w quidditchu — zauwa˙zyła Hermiona. — Słyszałam, ˙ze jest bardzo dobrym uczniem. . . no i jest prefektem.

Wygłosiła swoje o´swiadczenie takim tonem, jakby ko´nczyło spraw˛e.

— Lubisz go tylko dlatego, ˙ze jest przystojny — zadrwił Ron.

— O, przepraszam! Nie mam zwyczaju lubi´c kogo´s tylko dlatego, ˙ze jest przy-stojny! — oburzyła si˛e Hermiona.

Ron zakaszlał gło´sno, co zabrzmiało dziwnie podobnie do „Lockhart!”

Pojawienie si˛e ogłoszenia w sali wej´sciowej miało widoczny wpływ na miesz-ka´nców zamku. W ci ˛agu całego tygodnia nie mówiło si˛e o niczym innym, jak o Turnieju Trójmagicznym. Pogłoski szerzyły si˛e jak zarazki: kto zamierza si˛e zgłosi´c, na czym b˛ed ˛a polegały trzy zadania i czym od uczniów Hogwartu ró˙zni ˛a si˛e uczniowie Beauxbatons i Durmstrangu.

153

Harry zauwa˙zył te˙z, ˙ze w zamku odbywa si˛e wyj ˛atkowo gruntowne sprz ˛ ata-nie. Wyszorowano kilka najbrudniejszych portretów, co nie wzbudziło zachwytu w namalowanych na nich postaciach, które kuliły si˛e w swoich ramach, pomru-kuj ˛ac ponuro i krzywi ˛ac si˛e. Zbroje nagle rozbłysły i przestały skrzypie´c, a Argus Filch, wo´zny szkoły, rugał tak ostro ka˙zdego, kto nie wytarł butów, ˙ze wp˛edził par˛e dziewcz ˛at z pierwszej klasy w stan prawdziwej histerii.

Nauczyciele te˙z byli dziwnie spi˛eci i łatwo wybuchali.

— Longbottom, bardzo ci˛e prosz˛e, ˙zeby´s mi w obecno´sci kogo´s z Durmstran-gu nie demonstrował, ˙ze nie potrafisz rzuci´c prostego zakl˛ecia zapalaj ˛acego ´swia-tło! — rykn˛eła profesor McGonagall pod koniec jakiej´s wyj ˛atkowo trudnej lekcji, podczas której Neville niechc ˛acy przetransplantował własne uszy na kaktus.

Kiedy rano 30 pa´zdziernika zeszli na ´sniadanie, zobaczyli, ˙ze Wielka Sala została w nocy wspaniale udekorowana. Na ´scianach wisiały olbrzymie jedwab-ne sztandary poszczególnych domów — czerwony ze złotym lwem Gryffindoru, niebieski z br ˛azowym orłem Ravenclawu, ˙zółty z czarnym borsukiem Hufflepuffu i zielony ze srebrnym w˛e˙zem Slytherinu. Za stołem nauczycielskim wisiał naj-wi˛ekszy sztandar z godłem Hogwartu: lwem, orłem, borsukiem i w˛e˙zem wokół wielkiej litery H.

Przy stole Gryffindoru Harry, Ron i Hermiona dostrzegli Freda i George’a.

I tym razem siedzieli z dala od innych i rozmawiali ze sob ˛a przyciszonymi głosa-mi, co było zupełnie do nich niepodobne. Ron podszedł do nich.

— Wiem, to dołuj ˛ace — mówił ponuro George do Freda — ale je´sli nie b˛e-dzie chciał z nami rozmawia´c osobi´scie, po´slemy mu list. Albo wetkniemy mu go w r˛ek˛e, przecie˙z nie mo˙ze nas wci ˛a˙z unika´c. . .

— Kto was unika? — zapytał Ron, siadaj ˛ac obok nich.

— Niestety nie ty — odrzekł Fred, zły, ˙ze im przerwano rozmow˛e.

— Co jest dołuj ˛ace? — Ron zwrócił si˛e do George’a.

— Ze si˛e ma za brata takiego rozwrzeszczanego pawiana — odpowiedział George.

— No i co, wymy´slili´scie ju˙z jaki´s sposób na ten turniej? — zapytał Harry. — Wci ˛a˙z główkujecie, jak by si˛e załapa´c?

— Pytałem McGonagall, jak b˛ed ˛a wybierani reprezentanci, ale nie chciała powiedzie´c — odrzekł z gorycz ˛a George. — Powiedziała mi tylko, ˙zebym si˛e zamkn ˛ał i dalej transmutował szopa.

— Bardzo jestem ciekaw, na czym b˛ed ˛a polegały te zadania — rzekł Ron. — Ale co´s wam powiem: zało˙z˛e si˛e, ˙ze daliby´smy sobie z nimi rad˛e. Prawda, Harry?

Ró˙zne rzeczy ju˙z si˛e robiło, co?

— Ale nie przed zespołem s˛edziowskim — wtr ˛acił si˛e Fred. — McGonagall mówi, ˙ze zawodnicy dostaj ˛a punkty za styl i sposób wykonania zadania.

— Kto b˛edzie w tym zespole? — zapytał Harry.

— No wiesz, zawsze s ˛a w nim dyrektorzy szkół — powiedziała Hermiona, a wszyscy na ni ˛a spojrzeli, nieco zaskoczeni — bo podczas turnieju w 1792 roku wszyscy trzej zawodnicy zostali ranni, kiedy w´sciekł si˛e ˙zmijoptak, którego mieli złapa´c.

Zauwa˙zyła, ˙ze wszyscy na ni ˛a patrz ˛a i dodała tonem, którego u˙zywała zwykle, kiedy wyra˙zała łagodne zdziwienie, ˙ze nikt nie czyta ksi ˛a˙zek:

— To wszystko jest w Historii Hogwartu. Ale, oczywi´scie, nie jest to dzieło całkowicie wiarygodne. Powinno raczej nosi´c tytuł: Skorygowana historia Ho-gwartu albo: Bardzo stronnicza i wybiórcza historia HoHo-gwartu, wybielaj ˛aca naj-ciemniejsze karty z dziejów szkoły.

— O czym ty wła´sciwie mówisz? — zapytał Ron, ale Harry ju˙z przeczuwał, co zaraz nast ˛api.

— O SKRZATACH DOMOWYCH! — wrzasn˛eła Hermiona, dowodz ˛ac Har-ry’emu, ˙ze si˛e nie mylił. — Na ˙zadnej z tysi ˛aca stron Historii Hogwartu nigdzie nie wspominaj ˛a, ˙ze my wszyscy bierzemy udział w ciemi˛e˙zeniu setek niewolni-ków!

Harry pokr˛ecił głow ˛a i zabrał si˛e za jajecznic˛e. Brak entuzjazmu, okazywany przez niego i Rona, bynajmniej nie osłabił zapału, z jakim Hermiona oddała si˛e wielkiej sprawie wyzwolenia skrzatów domowych. Co prawda obaj wpłacili po dwa sykle za plakietki WESZ, ale zrobili to tylko dla ´swi˛etego spokoju. Okaza-ło si˛e, ˙ze zmarnowali pieni ˛adze, bo Hermiona wcale si˛e od nich nie odczepiła.

Przeciwnie, zadr˛eczała ich nieustannie, najpierw przypominaj ˛ac im o obowi ˛azku noszenia plakietek, potem ˙z ˛adaj ˛ac, by nakłaniali do tego innych, a sama biegała po pokoju wspólnym Gryffindoru, grzechocz ˛ac puszk ˛a i podtykaj ˛ac j ˛a wszystkim pod nos.

— Czy do was w ogóle nie dociera, ˙ze kto´s wam zmienia po´sciel, rozpala w kominku, sprz ˛ata w klasach i gotuje? — pytała ka˙zdego z dzikim błyskiem w oczach. — A wiecie, kto to robi? Grupa zniewolonych magicznych stworze´n, które nie dostaj ˛a za to ani knuta!

Niektórzy, jak Neville, płacili, ˙zeby mie´c spokój. Inni okazywali umiarkowane zainteresowanie, ale nie zamierzali odgrywa´c bardziej aktywnej roli w jej kampa-nii. Wi˛ekszo´s´c uwa˙zała to wszystko za dobry dowcip.

Teraz Ron potoczył wzrokiem po suficie, z którego spływał na nich blask je-siennego sło´nca, a Fred bardzo si˛e zainteresował swoim bekonem (obaj bli´zniacy odmówili kupienia plakietek WESZ). Tylko George wychylił si˛e w stron˛e Her-miony.

— Słuchaj, czy ty w ogóle była´s kiedy´s w kuchni? — zapytał.

— Oczywi´scie, ˙ze nigdy nie byłam — odpowiedziała Hermiona. — Nie s ˛adz˛e, by uczniom wolno było. . .

155

— Ale my byli´smy — rzekł George, wskazuj ˛ac na Freda — i to wiele razy.

Zeby zw˛edzi´c co´s do ˙zarcia. I cz˛esto spotykali´smy skrzaty. S ˛˙ a bardzo szcz˛e´sliwe.

Uwa˙zaj ˛a, ˙ze trafiła im si˛e najlepsza na ´swiecie praca.

— Bo s ˛a niewykształcone i poddane praniu mózgu! — zacz˛eła Hermiona wo-jowniczo, ale jej nast˛epne słowa uton˛eły w gło´snym szumie sów roznosz ˛acych porann ˛a poczt˛e.

Harry spojrzał w gór˛e i natychmiast rozpoznał lec ˛ac ˛a ku niemu Hedwig˛e. Her-miona urwała; ona i Ron wpatrywali si˛e z napi˛eciem w ´snie˙zn ˛a sow˛e, która wyl ˛ a-dowała na ramieniu Harry’ego, zło˙zyła skrzydła i wyci ˛agn˛eła nó˙zk˛e.

Zdj ˛ał list i pocz˛estował Hedwig˛e skórkami bekonu, które połkn˛eła z wdzi˛e-kiem i wdzi˛eczno´sci ˛a. Potem, widz ˛ac, ˙ze Fred i George pogr ˛a˙zyli si˛e ponow-nie w dyskusji na temat Turponow-nieju Trójmagicznego, odczytał szeptem list Ronowi i Hermionie.

Niezła próba, Harry.

Wróciłem do kraju i dobrze si˛e ukryłem. Chc˛e, ˙zeby´s mi donosił o wszystkim, co si˛e dzieje w Hogwarcie. Nie u˙zywaj Hedwigi, zmieniaj cz˛esto sowy i nie martw si˛e o mnie, tylko uwa˙zaj na siebie. Nie zapominaj o tym, co ci napisałem na temat blizny.

Syriusz

— Dlaczego masz cz˛esto zmienia´c sowy? — zapytał półgłosem Ron.

— Hedwiga wzbudza sensacj˛e — odpowiedziała natychmiast Hermiona. — Wyró˙znia si˛e. Sowa ´snie˙zna powracaj ˛aca co jaki´s czas do jego kryjówki mo˙ze budzi´c zainteresowanie, przecie˙z to nie jest miejscowy gatunek, prawda?

Harry zwin ˛ał pergamin i wsadził go do wewn˛etrznej kieszeni, zastanawiaj ˛ac si˛e, czy czuje wi˛ekszy czy mniejszy l˛ek ni˙z uprzednio. To, ˙ze Syriuszowi udało si˛e wróci´c i nikt go nie złapał, było jednak pocieszaj ˛ace, nie mógł te˙z zaprzeczy´c,

˙ze jego blisko´s´c napawała go otuch ˛a; w ka˙zdym razie nie b˛edzie musiał tak długo oczekiwa´c odpowiedzi na swoje listy.

— Dzi˛eki, Hedwigo — powiedział, gładz ˛ac jej grzbiet.

Zahukała sennie, zanurzyła dziób w jego pucharze z sokiem pomara´nczowym, po czym dała mu do zrozumienia, ˙ze musi natychmiast za˙zy´c długiego, mocnego snu w sowiarni.

Tego dnia w zamku wyczuwało si˛e miły nastrój oczekiwania. Nikt nie

uwa-˙zał na lekcjach, wszystkich bardziej interesowało przybycie tego wieczoru go´sci z Beauxbatons i Durmstrangu. Nawet eliksiry łatwiej było znie´s´c, bo trwały o pół godziny krócej. Kiedy rozległ si˛e upragniony, wcze´sniejszy dzwonek, Harry, Ron i Hermiona pospieszyli do wie˙zy Gryffindoru, zgodnie z poleceniem zostawili tam swoje torby i ksi ˛a˙zki, narzucili płaszcze i zbiegli z powrotem do sali wej´sciowej.

Opiekunowie domów ustawiali swoich uczniów w rz˛edy.

— Weasley, wyprostuj kapelusz — warkn˛eła profesor McGonagall do Ro-na. — Panno Patii, prosz˛e wyj ˛a´c t˛e ´smieszn ˛a rzecz ze swoich włosów!

Parvati nachmurzyła si˛e i zdj˛eła z warkocza wielk ˛a zapink˛e w kształcie moty-la.

— Prosz˛e za mn ˛a — oznajmiła profesor McGonagall. — Pierwszoroczniacy z przodu. . . nie popycha´c si˛e. . .

Zeszli po frontowych schodach i ustawili si˛e w szeregach przed zamkiem. Był zimny, bezchmurny wieczór, zmierzch ju˙z zapadał, a nad Zakazanym Lasem po-jawił si˛e blady, jakby przezroczysty ksi˛e˙zyc. Harry, stoj ˛acy mi˛edzy Ronem i Her-miona w czwartym rz˛edzie od frontu, dostrzegł w´sród pierwszoroczniaków Den-nisa Creeveya, który a˙z dygotał z przej˛ecia.

— Prawie szósta — mrukn ˛ał Ron, zerkaj ˛ac na zegarek, a potem patrz ˛ac na podjazd wiod ˛acy do bramy. — Jak my´slicie, czym przyjad ˛a? Poci ˛agiem?

— W ˛atpi˛e — powiedziała Hermiona.

— No to jak? Na miotłach? — zastanawiał si˛e Harry, spogl ˛adaj ˛ac w rozgwie˙z-d˙zone niebo.

— Chyba nie. . . to za daleko. . .

— Mo˙ze ´swistoklikiem? — zapytał Ron. — Albo si˛e zaportuj ˛a. . . mo˙ze w ich krajach wolno to robi´c poni˙zej siedemnastego roku ˙zycia?

— Na terenie Hogwartu nie mo˙zna u˙zywa´c teleportacji, ile razy mam ci po-wtarza´c? — ˙zachn˛eła si˛e Hermiona.

Wpatrywali si˛e uwa˙znie w ciemniej ˛ace błonia, ale nic si˛e nie poruszało, wszystko było ciche, nieruchome i takie jak zawsze. Harry zacz ˛ał marzn ˛a´c. Niech si˛e pospiesz ˛a. . . A mo˙ze ci zagraniczni uczniowie szykuj ˛a jakie´s niesamowite wej´scie? Przypomniał sobie, co mówił pan Weasley na kempingu przed mistrzo-stwami ´swiata w quidditchu: „Zawsze to samo. Tak nam trudno oprze´c si˛e pokusie zrobienia wra˙zenia na innych, kiedy jeste´smy razem”.

A potem usłyszał głos Dumbledore’a, stoj ˛acego razem z innymi nauczyciela-mi w tylnym szeregu:

— Aha! Albo si˛e myl˛e, albo zbli˙za si˛e delegacja z Beauxbatons!

— Gdzie? — rozległo si˛e pytanie z wielu ust, a wszyscy rozgl ˛adali si˛e gor ˛ acz-kowo na wszystkie strony.

— TAM! — krzykn ˛ał jeden z szóstoklasistów, wskazuj ˛ac ponad Zakazany Las.

Co´s wielkiego, o wiele wi˛ekszego od miotły — mo˙ze setka mioteł? — szybo-wało na tle ciemnoniebieskiego nieba ku zamkowi, rosn ˛ac z ka˙zd ˛a chwil ˛a.

— To smok! — zapiszczała jedna z pierwszoklasistek, trac ˛ac kompletnie gło-w˛e.

— Nie b ˛ad´z głupia. . . to lataj ˛acy dom! — zawołał Dennis Creevey.

Przypuszczenie Dennisa okazało si˛e o wiele bli˙zsze prawdy. Kiedy olbrzymi czarny kształt przemkn ˛ał ponad szczytami drzew i znalazł si˛e w kr˛egu ´swiatła

157

tryskaj ˛acego z okien zamku, zobaczyli wielki, niebieski powóz zaprz˛e˙zony w ko-nie. Miał rzeczywi´scie rozmiary du˙zego domu, a ci ˛agn˛eło go tuzin skrzydlatych złotobr ˛azowych koni, ka˙zdy rozmiarów słonia.

Pierwsze trzy rz˛edy uczniów cofn˛eły si˛e gwałtownie, gdy powóz zni˙zył si˛e, podchodz ˛ac do l ˛adowania z przera˙zaj ˛ac ˛a szybko´sci ˛a — a potem, z ogłuszaj ˛acym łoskotem, który sprawił, ˙ze Neville podskoczył i opadł na stop˛e jakiego´s ´Slizgona z pi ˛atej klasy — kopyta koni, wi˛eksze od talerzy obiadowych, uderzyły w zie-mi˛e. Sekund˛e pó´zniej wyl ˛adował i sam powóz, podskakuj ˛ac na wielkich kołach, podczas gdy złote konie potrz ˛asały olbrzymimi łbami i toczyły ogromnymi, ogni-stoczerwonymi oczami.

Zanim drzwi powozu si˛e otworzyły, Harry zd ˛a˙zył zobaczy´c, ˙ze widnieje na nich herb w kształcie dwóch skrzy˙zowanych złotych ró˙zd˙zek, ka˙zda tryskaj ˛aca trzema gwiazdkami.

Z powozu wyskoczył chłopiec w bladoniebieskiej szacie, si˛egn ˛ał do ´srodka i rozło˙zył składane złote schodki, po czym cofn ˛ał si˛e z szacunkiem. Harry do-strzegł wyłaniaj ˛acy si˛e z kabiny powozu błyszcz ˛acy czarny but na wysokim ob-casie — wielko´sci dziecinnych sanek — a tu˙z za nim najwi˛eksz ˛a kobiet˛e, jak ˛a kiedykolwiek widział w ˙zyciu. Teraz wyja´sniły si˛e rozmiary powozu i koni. Roz-legło si˛e kilka zduszonych okrzyków.

Jedyn ˛a osob ˛a, która dorównywała wzrostem tej kobiecie, był Hagrid. Harry był pewien, ˙ze s ˛a dokładnie tego samego wzrostu, ale ta kobieta — mo˙ze dlatego,

˙ze do Hagrida był przyzwyczajony — sprawiała wra˙zenie jeszcze wy˙zszej. Za-trzymała si˛e na chwil˛e na stopniach powozu, patrz ˛ac na zdumiony tłum, a potem zst ˛apiła w kr ˛ag ´swiatła napływaj ˛acego z sali wej´sciowej. Teraz mo˙zna było do-strzec, ˙ze ma ładn ˛a twarz o oliwkowej cerze, wielkie, czarne i jakby przejrzyste oczy i do´s´c wydatny, zakrzywiony nos. Włosy miała zaczesane do tyłu i spi˛ete na karku w l´sni ˛acy kok. Od stóp do głów spowita była w czarny atłas, a mnóstwo wspaniałych opali połyskiwało na jej szyi i grubych palcach.

Dumbledore zacz ˛ał klaska´c. Tłum uczniów poszedł za jego przykładem, wy-buchła burza oklasków. Niektórzy wspinali si˛e na palce, by lepiej obejrze´c cudzo-ziemk˛e.

Na jej twarzy pojawił si˛e wdzi˛eczny u´smiech. Podeszła do Dumbledore’a, wy-ci ˛agaj ˛ac połyskuj ˛ac ˛a klejnotami r˛ek˛e. Dumbledore, cho´c sam do´s´c wysoki, nie musiał si˛e wcale pochyla´c, aby j ˛a ucałowa´c.

— Droga madame Maxime — powiedział. — Witamy w Hogwarcie.

— Dumbli-dorr — odpowiedziała madame Maxime gł˛ebokim altem. — Mam nadziei, ˙ze zdrowi dopisui?

— Dzi˛ekuj˛e, jestem w wy´smienitej formie — odpowiedział Dumbledore.

— Moi uczniowi — rzekła, machaj ˛ac nonszalancko olbrzymi ˛a r˛ek ˛a.

Harry, którego uwaga była całkowicie skupiona na madame Maxime, zobaczył teraz, ˙ze z powozu wyłonił si˛e z tuzin chłopców i dziewcz ˛at — na pierwszy rzut

oka raczej od niego starszych — którzy stan˛eli za madame Maxime. Trz˛e´sli si˛e lekko, czemu trudno było si˛e dziwi´c, bo ich szaty wygl ˛adały na jedwabne, a nie mieli płaszczy. Kilku miało głowy owini˛ete szalami i chustami. Na ile Harry mógł dostrzec ich twarze (stali w wielkim cieniu madame Maxime), chyba gapili si˛e podejrzliwie na zamek.

— Karkarow ju˙z jest? — zapytała madame Maxime.

— Powinien by´c lada chwila — odrzekł Dumbledore. — Madame, czy chcia-łaby pani poczeka´c tu i powita´c go z nami, czy raczej wej´s´c do ´srodka i troszk˛e si˛e ogrza´c?

— Chyba ogzia´c — odpowiedziała madame Maxime. — Ali koni. . .

— Nasz nauczyciel opieki nad magicznymi stworzeniami ch˛etnie si˛e nimi za-opiekuje — rzekł Dumbledore — jak tylko upora si˛e z pewn ˛a drobn ˛a trudno´sci ˛a, jak ˛a mu sprawiły jego inne. . . ee. . . obowi ˛azki.

— Skl ˛atki — mrukn ˛ał Ron do Harry’ego, szczerz ˛ac z˛eby.

— Moi rumaki wimagaj ˛a. . . ee. . . mocni r˛eki — powiedziała madame Maxi-me z tak ˛a min ˛a, jakby w ˛atpiła, by hogwarcki nauczyciel opieki nad magicznymi stworzeniami był w stanie zaj ˛a´c si˛e jej ko´nmi. — Oni barzo silni. . .

— Zapewniam pani ˛a, madame, ˙ze Hagrid znakomicie sobie z nimi poradzi — rzekł Dumbledore, u´smiechaj ˛ac si˛e lekko.

— Wspaniali — powiedziała madame Maxime z lekkim ukłonem. — Czy moglibi informowa´c tego ’Agrid, ˙ze te koni pi´c tylko nie mieszani whisky?

— Dopilnuj˛e tego — odrzekł Dumbledore, równie˙z si˛e kłaniaj ˛ac.

— Za mn ˛a — powiedziała madame Maxime władczym tonem do swoich uczniów, a tłum hogwartczyków rozst ˛apił si˛e, by go´scie mogli wej´s´c po kamien-nych stopniach.

— Jak my´slicie, jak wielkie b˛ed ˛a konie z Durmstrangu? — zapytał Seamus Finnigan, wychylaj ˛ac si˛e przed Lavender i Parvati, by zwróci´c si˛e do Harry’ego i Rona.

— Jak b˛ed ˛a wi˛eksze od tych, to nawet Hagrid sobie z nimi nie poradzi — odpowiedział Harry. — To znaczy, je´sli go nie zaatakowały skl ˛atki. Ciekawe, co si˛e z nimi stało.

— Mo˙ze mu pouciekały — mrukn ˛ał Ron z nadziej ˛a w głosie.

— Och, przesta´n — powiedziała Hermiona, wzdrygaj ˛ac si˛e. — Wyobra´z so-bie, jak si˛e rozła˙z ˛a po całych błoniach. . .

Stali, dygoc ˛ac lekko z zimna i czekaj ˛ac na przybycie delegacji z Durmstrangu.

Wi˛ekszo´s´c wpatrywała si˛e z nadziej ˛a w niebo. Przez kilka minut panowała cisza, przerywana tylko parskaniem i tupaniem olbrzymich koni madame Maxime.

— Słyszysz? — zapytał nagle Ron.

Z ciemno´sci napływały ku nim dziwne d´zwi˛eki: stłumione huczenie i szumy, jakby jaki´s olbrzymi odkurzacz sun ˛ał wzdłu˙z koryta rzeki. . .

— Jezioro! — krzykn ˛ał Lee Jordan, wyci ˛agaj ˛ac r˛ek˛e. — Patrzcie na jezioro!

159

Ze szczytu łagodnego wzniesienia, na którym stali, wida´c było dobrze gład-k ˛a, czarn ˛a powierzchni˛e jeziora — tylko ˙ze nagle tafla wody przestała by´c gład-ka. Co´s si˛e pod ni ˛a kotłowało, tworzyły si˛e wielkie b ˛able, fale zacz˛eły obmywa´c błotniste brzegi — a potem, w samym ´srodku jeziora, utworzył si˛e wielki lej wiru, jakby z dna wyci ˛agni˛eto wielki korek. . .

Ze ´srodka owego leja wyłoniło si˛e powoli co´s, co wygl ˛adało na dług ˛a, czarn ˛a tyczk˛e. . . a potem Harry zobaczył takielunek.

— To jest maszt! — powiedział do Rona i Hermiony.

Powoli, powoli z wody wyłaniał si˛e statek, l´sni ˛ac w ´swietle ksi˛e˙zyca. Wygl ˛ a-dał jak szkielet statku, jak zmartwychwstały wrak, a mgliste, tajemnicze ´swiatła migotały w iluminatorach jak oczy widma. W ko´ncu, z dono´snym chlupotem, wyłonił si˛e cały, podryguj ˛ac na wzburzonej wodzie, po czym zacz ˛ał sun ˛a´c w kie-runku brzegu. W kilka chwil pó´zniej usłyszeli gło´sny plusk rzucanej na płyci´znie kotwicy i łoskot trapu opuszczanego na brzeg.

Ze statku wychodzili na l ˛ad ludzie; widzieli ich sylwetki, migaj ˛ace na tle ilu-minatorów. Wszyscy, jak zauwa˙zył Harry, wygl ˛adali na zbudowanych jak Crabbe i Goyle. . . ale po chwili, gdy podeszli bli˙zej i znale´zli si˛e w zasi˛egu ´swiatła płyn ˛ a-cego z sali wej´sciowej, zobaczył, ˙ze pogrubiały ich płaszcze z jakiego´s włochate-go, matowego futra. Tylko jeden z nich, id ˛acy na czele, miał futro innego rodzaju:

l´sni ˛ace i srebrne jak jego włosy.

— Dumbledore! — zawołał z rado´sci ˛a, id ˛ac w gór˛e łagodnego, trawiastego zbocza. — Jak si˛e masz, mój stary druhu, jak si˛e masz?

— Dzi˛ekuj˛e, wy´smienicie, profesorze Karkarow — odrzekł Dumbledore.

Karkarow miał troch˛e zbyt przesłodzony głos, a kiedy wszedł w kr ˛ag ´swia-tła z otwartych drzwi wej´sciowych, zobaczyli, ˙ze jest równie chudy i wysoki jak Dumbledore, ale jego siwe włosy s ˛a krótko przyci˛ete, a kozia bródka (zako´nczo-na małym k˛edziorem) nie zasłania całkowicie do´s´c w ˛atłej dolnej szcz˛eki. Kiedy podszedł do Dumbledore’a, u´scisn ˛ał mu r˛ek˛e obiema dło´nmi.

— Kochany stary Hogwart — rzekł, patrz ˛ac na zamek z u´smiechem; z˛eby miał

˙zółtawe, a Harry zauwa˙zył, ˙ze jego u´smiech nie obejmował oczu, które pozostały zimne i przebiegłe. — Jak dobrze si˛e tu znale´z´c, jak dobrze. . . . Wiktorze, chod´z tutaj, ogrzej si˛e. Dumbledore, chyba nie masz nic przeciwko temu, co? Wiktor troch˛e si˛e przezi˛ebił. . .

Karkarow skin ˛ał na jednego ze swoich uczniów. Kiedy chłopiec przechodził, Harry dostrzegł wydatny zakrzywiony nos i g˛este czarne brwi. Ron nie musiał go szczypa´c w rami˛e i sycze´c mu do ucha, sam rozpoznał ten profil.

— Harry. . . to jest Krum!

R O Z D Z I A Ł S Z E S N A S T Y