• Nie Znaleziono Wyników

117 przyczem pani Amelia Solska z serdecznem uczuciem powie

działa, że pragnie, aby córki pokochały się tak, jak matki ko­ chały się w młodości. Pierwsze chwile zakłopotania, nieuni­ knione w takim razie, prędko minęły, państwo Solscy usado­ wili się z rodzicami i ciocią na ławeczkach pod lipą, bo nikt nie miał ochoty zamykać się w mieszkaniu, my z Janką i dwiema pannami Solskiemi usiadłyśmy obok siebie na dal­ szej nieco ławeczce i w pięć minut gwarzyłyśmy już w naj­ lepsze, jak gdybyśmy się znały oddawna. Obie te panienki miały sposób obejścia prosty, niewymuszony, wesołe były i rozmowne, a przytem prawdziwe warszawianki, bardzo obyte z ludźmi, należały więc do rzędu tych osób, z któremi zbliżyć się łatwo.

Przedmiot rozmowy nastręczał się sam z siebie, one mieszkanki miasta, latem tylko i to na krótko wyjeżdżały na wieś, nie mogły się nacieszyć powietrzem, drzewami, kwiatami, zapachem siana i świergotem ptasząt. Wypocząwszy trochę, prosiły, ażebyśmy się z niemi przeszły po ogrodzie, wstałyśmy więc, a wówczas i ciocia Terenia przyłączyła się do nas, mó­ wiąc, że chociaż stara, lubi towarzystwo młodzieży i woli z nami pochodzić, niż poważnie siedzieć na ławce.

Spojrzałam uważniej na te nowe moje znajome, gdy szły naprzód ścieżką po obu stronach Janki, a ja z ciocią po­ stępowałam za niemi. Żadna z nich nie była ładna, co naj­ wyżej przystojną możnaby nazwać jedną i drugą. Z przyje­ mnością i pewną dumą zauważyłam, jak ślicznie wyglądała przy nich nasza Janka, znacznie wyższa od nich obu, wysmu­ kła, jak lilijka i tyle szlachetnego wdzięku mająca, i w rysach twarzy, i w całej postaci. Niechrwno właśnie zdjęła już była grubą żałobę, nie chciała nosić jeszcze jasnych sukien, ale w dawniejszej jej garderobie, niezmiernie obficie zaopatrzonej,

znalazły się ładne letnie ubiory blado liliowe, perłowego ko­ loru, niewarowe. Kostusia podług wskazówek mamy, znającej się doskonale na krawieczyźnie, poprzerabiała to wszystko trochę i Janka, która nie miała wcale zbytniego zamiłowania do strojów, zupełnie się tern zadowalniała. Ale te „starzyzny*, jak je nazywała, odznaczały się niepospolitą wytwornością i gustem, a tak jej w nich było do twarzy, że porównywając ją w tej chwili do dwóch młodych warszawianek, miałam na myśli toż samo, co ona powiedziała o cioci Tereni, widząc ją po raz pierwszy: wygląda jak królowa.

Obie panny Solskie były niedużego wzrostu, starsza, Anna, szatynka, o rysach twarzy, niezbyt regularnych, miała wyraz rozumu, stanowczości, a pomimo wesołego usposobie­ nia i odcień powagi dostrzedz na niej było można. Oczy cie­ mne spoglądały bystro, a łagodnie i szczerze zarazem, budząc mimowolną ufność i życzliwość. Druga Józefa, blondynka, biała, rumiana, pulchniutka, chociaż o . rok tylko od siostry młodsza, wydawała się przy niej, jak dziecko. Obie były ubrane skromnie, lecz starannie, miały suknie z kretonu cie­ mnego, niepotrzebujące prania, starsza orzechową w kwiaty, młodsza granatową gładką, kapelusze słomkowe, bardzo pro­ ste, trawkami ubierane, w rękach trzymały parasolki z niewa- rowego płótna. Janka prawie strojnie wyglądała przy nich w swojej sukience z bladoliliowego zefiru, nawet i moje płó- cienko w niebieską kratkę nie traciło na porównaniu.

— Wyobrażam sobie — mówiła ciocia — coto za roz­ kosz odetchnąć świeżem powietrzem wiejskiem, wyrwawszy się z tych dusznych, zakurzonych, niezbyt wonnych ulic miej­ skich. Nie zazdroszczę też wcale ludziom, którzy zmuszeni są w mieście mieszkać, niema jak wieś i nasze wiejskie życie.

od-119 rzekła Anna Solska — pobyt na wsi jest rzeczywiście bardzo miły latem, podczas upałów, lecz zdaje mi się, że zawsze wolałabym stale mieszkać w mieście. Ba! gdyby tu można było wśród tych łąk i gajów cienistych rozsypać księgarnie, czytelnie, zbiory sztuki, a tych poczciwych kmiotków zamienić na ludzi wykształconych, zajmujących się nauką i literaturą, byłoby to bardzo przyjemnie; ale wyznaję szczerze, że bez tych wszystkich warunków zatęskniłabym prędko za Warszawą. Dzieje się to zapewne przyzwyczajeniem, może gdybym za­ mieszkała na wsi i upatrzyła sobie jakieś zajęcie, wzięła je do serca, tobym wkońcu przywykła do tego sposobu życia. A ty, Józiu? — dodała, zwracając się do siostry — czy chcia­ łabyś przenieść się na wieś?

— Sama nie wiem, — rzekła Józia — trzebaby się nad tem zastanowić. Teraz nie mam najmniejszej ochoty powracać do miasta, zobaczymy, co będzie za kilka tygodni. Sądzę je­ dnak, że gdybym tylko miała trochę książek i kółko znajo­ mych, choćby niezbyt liczne, dobrzeby mi tu było bardzo, a i zajęcia moje są sielankowe, zupełnie stosowne na wsi; jestem koszykarką z profesja, wikliny przecież nie zabrakłoby

mi tu pewnie.

— Koszykarką? — zawołałam zaciekawiona — naprawdę pani koszyki wyplata? To musi być bardzo miła robota.

— Lubię ją niezmiernie, — mówiła panna Józefa — sama ten rodzaj pracy sobie wybrałam po ukończeniu pensyi, gdy mama zapytała mnie, do jakiej specyalności mam naj­ większą ochotę. Na naszej pensyi uczono potrosze, i robót, i rzemiosł, mnie się najwięcej podobało koszykarstwo, nau­ czycielka, która nam ów kunszt wykładała, utrzymywała, że mam do tego szczególny talent, bo nawet różne nowe kom- binacye wymyślałam. To też gdy nadeszła uroczysta chwila

wybierania sobie zawodu, czując w pokorze ducha, że nie mam uzdolnienia do wyższych przeznaczeń, postanowiłam po­ święcić się koszykarstwu. Skromna to bardzo praca, lecz mo­ żna ją doprowadzić do pewnej doskonałości, a kto ma za­ miłowanie i trochę gustu, potrafi nadać nawet takim wyro­ bom, jak koszyki z prostej łoziny plecione, cechy estetyczne, chciałam powiedzieć artystyczne, ale oburzyłaby się na to moja siostrzyczka artystka.

— O, artystka! — zawołała p. Anna — pragnęłam wpra­ wdzie gorąco wedrzeć się na wyżyny sztuki, nie zabrakłoby mi wytrwałości, ale siły nie dopisały. Cóż robić, przeciw wo­ dzie płynąć niepodobna, nie mogąc być artystką prawdziwą, będę przynajmniej rzemieślniczką wyższego pokroju, postaram się zużytkować tę trochę wykształcenia i zamiłowanie piękna zastosuję do celów praktycznych, gdy idealnych wyrzec się muszę. Nie idzie o to, co się robi, byle robić dobrze, jak naj­ lepiej, i coraz lepiej, a zawsze dojdzie się do czegoś. .Obie­ rając sobie malarstwo, jako zawód, miałam najświetniejsze na­ dzieje, marzyłam o sławie Angeliki Kaufmann, Rozy Bonheur, gotowa byłam dzień i noc pracować, byle ten cel szczytny osiągnąć. Ach! na nieszczęście, aby malarką zostać, nie dość jest mieć dobre chęci i wytrwałość w pracy, trzeba talentu, iskry Bożej, a mnie jej brakło. Rodzice pozwolili mi brać lekcye u najlepszych nauczycieli, napsułam płótna i farb nie­ mało, nabrałam wprawy, lecz sama wkrótce spostrzegłam, że to, co uważano na pensyi za talent, jest co najwyżej talen- cikiem, łatwością pewną kopiowania, naśladowania wzorów: do twórczości, bez której niema sztuki, było mi bardzo da­ leko. Zamykałam zrazu oczy na tę smutną prawdę, i rodzice nie mieli serca mnie rozczarowywać, wkońcu jednak zebrałam się na odwagę i prosiłam nauczyciela, aby mi całą prawdę,

121 choćby najboleśniejszą powiedział. Z odpowiedzi jego. trochę dwuznacznej, zrozumiałam wszystko i po naradzie z rodzicami, przyszłam do przekonania, że szkoda czasu i pracy na to, aby być całe życie tuzinkową kopistką, bawić się w paro- dyowanie sztuki. Nie zarzuciłam jednak malarstwa, nie chcia­ łam marnować nabytej wprawy i umiejętności, za radą mamy, wzięłam się do malowania na porcelanie i na drzewie.

— Pokażę paniom robotę mojej siostry. - odezwała się p. Józefa —• przywiozłam z sobą wachlarz drewniany, który mi darowała na imieniny i parę talerzy na owoce. Jestem pewna, że podzielicie moje zdanie i przyznacie jej nazwę artystki, bo na nią ze wszech miar zasługuje. Są prze­ cież stopnie w świątyni sztuki, są zresztą przedsionki; nigdy się na to nie zgodzę, żeby te jej prześliczne malowidła były robotą rzemieślniczą. Ona naprzykład ma dar szczególny na­ dawania cech swojskich każdej postaci, każdej ozdobie nawet. Na jednym talerzu zrobiła główkę dziewczynki, zwyczajną niby, ale zawiązała jej na głowie chusteczkę kolorową w taki spo­ sób, jakto jest we zwyczaju u naszych wieśniaczek, na szyi zawiesiła koraliki z medalikami; odrazu każdy pozna Kachnę lub Maryśkę, a na brzegu talerza ciągnie się plecionka z kło­ sów, zupełnie tak uwita, z orzechami, błyskotkami, kwiatkami, jakto nasze żniwiarki wiją wianki na dożynki. Czyto nie jest twórczość w swoim rodzaju? Ona tu przez całe lato będzie zbierała różne wzorki i mnóstwo z tego wysnuje ślicznych pomysłów.

— Zawsze to nie jest sztuka — rzekła tamta potrzą­ sając głową.

— Jakto? — odezwała się Janka — czyż przepyszne majoliki włoskie nie należą do dzieł sztuki? Prawdziwi mi- strze, i to mistrze niepospolici pozostawili podpisy swoje na

tych półmiskach, wazach, dzbanach, które dziś na wagę złota są kupowane i w zachwycenie wprawiają znawców. Mają one styl swój odrębny, tak zupełnie, jak malowidła, rzeźby, bu­ dynki, kto ma w tern wprawę, pozna od pierwszego wejrze­ nia, z jakiej epoki, z jakiego miasta nawet pochodzi taka sza­ nowna skorupa.

— Ach! wiem ja o tern wszystkiem, —• mówiła panna Anna — studyowałam pilnie historyę sztuki; nieraz też, czując się upokorzoną, że zamiast malować olejno na płótnie, muszę bazgrać na skorupach glinianych, pocieszałam się myślą o ma- jolikach. Każdemu przecież wolno, przy najskromniejszej pracy, wziąć sobie za dewizę ów szczytny wyraz: excelsior! Cze- mużby i u nas wyroby ceramiczne nie miały z czasem przy­ brać cech odrębnych, a zarazem dojść do wysokiej doskona­ łości, ażeby się wytworzył styl narodowy polski w tej gałęzi... przemysłu, któraby wówczas podniosła się rzeczywiście do go­ dności sztuki? Ach! gdybym ja mogła choć drobniutką cegiełkę przyłożyć do tego. To marzenie moje, na teraz nie mam już zuchwalszych pragnień.

Ja tej rozmowy młodych warszawianek słuchałam z za­ jęciem wielkiem, najwięcej mnie uderzyło to, co obie panienki powiedziały o wyborze specyalnego zajęcia, zawodu niejako, po ukończeniu pensyi. Zwróciłam się więc do panny Józefy, która zwolniła nieco kroku, przyglądając się jakiejś trawce i szła teraz obok mnie, podczas gdy ciocia wyprzedziła nas nieco, złączywszy się z Janką i p. Anną. i zapytałam, czyto taki zwyczaj w Warszawie, aby panienki obierały sobie jakąś specyalność?

— O, nie, — odpowiedziała z uśmiechem — zwyczaju ogólnego niema, to pomysł naszych rodziców, wyborny po­ mysł, nieprawdaż? Póki się chodzi na pensyą, odrabianie

123 lekcyj zajmuje dużo czasu, myśli się ciągle o stopniach, 0 zdaniu egzaminu, życie to jest nadzwyczaj czynne i urozma­ icone. Są panienki, znam sama takich dużo, co ukończywszy nauki i otrzymawszy patent, przechodzą odrazu do zupełnej bezczynności. Nibyto grają potrosze, czytają, ale to wszystko niema celu, zwykle też nudzą się nieboraczki. Są i takie co- prawda, które żyją w strasznym wirze światowym i prawdzi­ wie umęczone są wizytami, balami, obmyślaniem strojów; ale wiem to tylko ze słyszenia, bo my w takich sferach nie bywamy; w domach średniej zamożności nudy są na porządku dziennym. W mieście gospodarstwo domowe niewielkie, do­ pilnować łatwo wszystkiego i szkoda byłoby czasu, żeby kilka osób się tern zajmować miało. Mama zaprowadziła taki zwy­ czaj. że każda z nas kolejno przez miesiąc nadzór ma nad kuchnią, pralnią, całym porządkiem domowym i rachunki prowadzi. Obie uczyłyśmy się krawieczyzny, więc parę razy do roku, gdy trzeba odnowić garderobę naszą i mateczki, bierze się szwaczka na dni kilka, bo nam ojciec nie pozwala długo siedzieć przy maszynie, ale krajemy, a raczej ja kraję 1 doglądam roboty, bo Anusia wyprasza się od tego, i słu­ sznie, ona artystka, niech sobie co chce mówi, rzemieślnicza praca stosowniejsza dla mnie niż dla niej. Wszystkie te za­ jęcia niedużo czasu zabierają i czuję, że nudziłabym się straszliwie, gdybym nie miała tych koszyczków swoich do wyplatania.

— Chciałabym bardzo zobaczyć, jak to się robi — mó­ wiłam — i jak te koszyki wyglądają.

— Nic łatwiejszego, zabrałam z sobą wszystkie swoje przybory i robotę rozpoczętą, chociaż ojciec zapowiedział, że tu przez cały czas musimy próżnować, chodzić dużo, nawet

czytać jak najmniej i prowadzić życie wegetacyjne, jak mówi ojczulek.

— I co też panie robicie z tymi swoimi wyrobami? — zapytała Janka, która przed chwilą znowu się do nas zbliżyła i szła teraz po drugiej stronie p. Józefy — bo to z czasem może się zebrać ogromna ilość tych majolik i tych koszyczków, możnaby muzeum założyć.

— A pocóżbyśmy miały to wszystko w domu trzy­ mać? — zawołała śmiejąc się p. Józefa — taka robota nie miałaby żadnego celu. to byłaby zabawka. My przecież robimy to na sprzedaż.

— Na sprzedaż? — powtórzyła Janka, nie mogąc ukryć zdziwienia, a i ja wyznaję, zadziwiłam się trochę, bo przecież ciocia wspominała, że państwo Solscy są zamożni, córki ich nie mogły potrzebować zarobku. P. Anna, idąca przed nami z ciocią, usłyszała to pytanie Janki i odwracając się do nas,, odpowiedziała za siostrę:

— Niejeden się temu dziwi, bo to naprawdę rzecz tro­ szkę niezwykła, u nas do pracy zarobkowej biorą się zazwy­ czaj tylko kobiety zupełnie ubogie, zagrożone nędzą, gdyby nic nie robiły. A są jeszcze i takie, chociaż to się już Bogu dzięki rzadko zdarza, które pracę tego rodzaju za rzecz poni­ żającą uważają i chociaż jaki taki zarobek zdałby się im bardzo, wolą go się wyrzec, bo to nie uchodzi według ich przekonania. Nasi rodzice inaczej o tem sądzą, ojciec powiada,, że ten tylko pieniądze cenić i szanować potrafi, kto je sam zapracował, a dobrze zrozumiane wychowanie powinnoby to uwzględniać. Przekonałam się sama na sobie, jakato wielka prawda. Rodzice nic dla nas nie żałują, nieraz nawet i na zachcianki, byle niezbyt nierozsądne, dostawałam od nich pie­ niądze i wydawałam bez namysłu. Lecz nigdy nie zapomnę

125