działa, że pragnie, aby córki pokochały się tak, jak matki ko chały się w młodości. Pierwsze chwile zakłopotania, nieuni knione w takim razie, prędko minęły, państwo Solscy usado wili się z rodzicami i ciocią na ławeczkach pod lipą, bo nikt nie miał ochoty zamykać się w mieszkaniu, my z Janką i dwiema pannami Solskiemi usiadłyśmy obok siebie na dal szej nieco ławeczce i w pięć minut gwarzyłyśmy już w naj lepsze, jak gdybyśmy się znały oddawna. Obie te panienki miały sposób obejścia prosty, niewymuszony, wesołe były i rozmowne, a przytem prawdziwe warszawianki, bardzo obyte z ludźmi, należały więc do rzędu tych osób, z któremi zbliżyć się łatwo.
Przedmiot rozmowy nastręczał się sam z siebie, one mieszkanki miasta, latem tylko i to na krótko wyjeżdżały na wieś, nie mogły się nacieszyć powietrzem, drzewami, kwiatami, zapachem siana i świergotem ptasząt. Wypocząwszy trochę, prosiły, ażebyśmy się z niemi przeszły po ogrodzie, wstałyśmy więc, a wówczas i ciocia Terenia przyłączyła się do nas, mó wiąc, że chociaż stara, lubi towarzystwo młodzieży i woli z nami pochodzić, niż poważnie siedzieć na ławce.
Spojrzałam uważniej na te nowe moje znajome, gdy szły naprzód ścieżką po obu stronach Janki, a ja z ciocią po stępowałam za niemi. Żadna z nich nie była ładna, co naj wyżej przystojną możnaby nazwać jedną i drugą. Z przyje mnością i pewną dumą zauważyłam, jak ślicznie wyglądała przy nich nasza Janka, znacznie wyższa od nich obu, wysmu kła, jak lilijka i tyle szlachetnego wdzięku mająca, i w rysach twarzy, i w całej postaci. Niechrwno właśnie zdjęła już była grubą żałobę, nie chciała nosić jeszcze jasnych sukien, ale w dawniejszej jej garderobie, niezmiernie obficie zaopatrzonej,
znalazły się ładne letnie ubiory blado liliowe, perłowego ko loru, niewarowe. Kostusia podług wskazówek mamy, znającej się doskonale na krawieczyźnie, poprzerabiała to wszystko trochę i Janka, która nie miała wcale zbytniego zamiłowania do strojów, zupełnie się tern zadowalniała. Ale te „starzyzny*, jak je nazywała, odznaczały się niepospolitą wytwornością i gustem, a tak jej w nich było do twarzy, że porównywając ją w tej chwili do dwóch młodych warszawianek, miałam na myśli toż samo, co ona powiedziała o cioci Tereni, widząc ją po raz pierwszy: wygląda jak królowa.
Obie panny Solskie były niedużego wzrostu, starsza, Anna, szatynka, o rysach twarzy, niezbyt regularnych, miała wyraz rozumu, stanowczości, a pomimo wesołego usposobie nia i odcień powagi dostrzedz na niej było można. Oczy cie mne spoglądały bystro, a łagodnie i szczerze zarazem, budząc mimowolną ufność i życzliwość. Druga Józefa, blondynka, biała, rumiana, pulchniutka, chociaż o . rok tylko od siostry młodsza, wydawała się przy niej, jak dziecko. Obie były ubrane skromnie, lecz starannie, miały suknie z kretonu cie mnego, niepotrzebujące prania, starsza orzechową w kwiaty, młodsza granatową gładką, kapelusze słomkowe, bardzo pro ste, trawkami ubierane, w rękach trzymały parasolki z niewa- rowego płótna. Janka prawie strojnie wyglądała przy nich w swojej sukience z bladoliliowego zefiru, nawet i moje płó- cienko w niebieską kratkę nie traciło na porównaniu.
— Wyobrażam sobie — mówiła ciocia — coto za roz kosz odetchnąć świeżem powietrzem wiejskiem, wyrwawszy się z tych dusznych, zakurzonych, niezbyt wonnych ulic miej skich. Nie zazdroszczę też wcale ludziom, którzy zmuszeni są w mieście mieszkać, niema jak wieś i nasze wiejskie życie.
od-119 rzekła Anna Solska — pobyt na wsi jest rzeczywiście bardzo miły latem, podczas upałów, lecz zdaje mi się, że zawsze wolałabym stale mieszkać w mieście. Ba! gdyby tu można było wśród tych łąk i gajów cienistych rozsypać księgarnie, czytelnie, zbiory sztuki, a tych poczciwych kmiotków zamienić na ludzi wykształconych, zajmujących się nauką i literaturą, byłoby to bardzo przyjemnie; ale wyznaję szczerze, że bez tych wszystkich warunków zatęskniłabym prędko za Warszawą. Dzieje się to zapewne przyzwyczajeniem, może gdybym za mieszkała na wsi i upatrzyła sobie jakieś zajęcie, wzięła je do serca, tobym wkońcu przywykła do tego sposobu życia. A ty, Józiu? — dodała, zwracając się do siostry — czy chcia łabyś przenieść się na wieś?
— Sama nie wiem, — rzekła Józia — trzebaby się nad tem zastanowić. Teraz nie mam najmniejszej ochoty powracać do miasta, zobaczymy, co będzie za kilka tygodni. Sądzę je dnak, że gdybym tylko miała trochę książek i kółko znajo mych, choćby niezbyt liczne, dobrzeby mi tu było bardzo, a i zajęcia moje są sielankowe, zupełnie stosowne na wsi; jestem koszykarką z profesja, wikliny przecież nie zabrakłoby
mi tu pewnie.
— Koszykarką? — zawołałam zaciekawiona — naprawdę pani koszyki wyplata? To musi być bardzo miła robota.
— Lubię ją niezmiernie, — mówiła panna Józefa — sama ten rodzaj pracy sobie wybrałam po ukończeniu pensyi, gdy mama zapytała mnie, do jakiej specyalności mam naj większą ochotę. Na naszej pensyi uczono potrosze, i robót, i rzemiosł, mnie się najwięcej podobało koszykarstwo, nau czycielka, która nam ów kunszt wykładała, utrzymywała, że mam do tego szczególny talent, bo nawet różne nowe kom- binacye wymyślałam. To też gdy nadeszła uroczysta chwila
wybierania sobie zawodu, czując w pokorze ducha, że nie mam uzdolnienia do wyższych przeznaczeń, postanowiłam po święcić się koszykarstwu. Skromna to bardzo praca, lecz mo żna ją doprowadzić do pewnej doskonałości, a kto ma za miłowanie i trochę gustu, potrafi nadać nawet takim wyro bom, jak koszyki z prostej łoziny plecione, cechy estetyczne, chciałam powiedzieć artystyczne, ale oburzyłaby się na to moja siostrzyczka artystka.
— O, artystka! — zawołała p. Anna — pragnęłam wpra wdzie gorąco wedrzeć się na wyżyny sztuki, nie zabrakłoby mi wytrwałości, ale siły nie dopisały. Cóż robić, przeciw wo dzie płynąć niepodobna, nie mogąc być artystką prawdziwą, będę przynajmniej rzemieślniczką wyższego pokroju, postaram się zużytkować tę trochę wykształcenia i zamiłowanie piękna zastosuję do celów praktycznych, gdy idealnych wyrzec się muszę. Nie idzie o to, co się robi, byle robić dobrze, jak naj lepiej, i coraz lepiej, a zawsze dojdzie się do czegoś. .Obie rając sobie malarstwo, jako zawód, miałam najświetniejsze na dzieje, marzyłam o sławie Angeliki Kaufmann, Rozy Bonheur, gotowa byłam dzień i noc pracować, byle ten cel szczytny osiągnąć. Ach! na nieszczęście, aby malarką zostać, nie dość jest mieć dobre chęci i wytrwałość w pracy, trzeba talentu, iskry Bożej, a mnie jej brakło. Rodzice pozwolili mi brać lekcye u najlepszych nauczycieli, napsułam płótna i farb nie mało, nabrałam wprawy, lecz sama wkrótce spostrzegłam, że to, co uważano na pensyi za talent, jest co najwyżej talen- cikiem, łatwością pewną kopiowania, naśladowania wzorów: do twórczości, bez której niema sztuki, było mi bardzo da leko. Zamykałam zrazu oczy na tę smutną prawdę, i rodzice nie mieli serca mnie rozczarowywać, wkońcu jednak zebrałam się na odwagę i prosiłam nauczyciela, aby mi całą prawdę,
121 choćby najboleśniejszą powiedział. Z odpowiedzi jego. trochę dwuznacznej, zrozumiałam wszystko i po naradzie z rodzicami, przyszłam do przekonania, że szkoda czasu i pracy na to, aby być całe życie tuzinkową kopistką, bawić się w paro- dyowanie sztuki. Nie zarzuciłam jednak malarstwa, nie chcia łam marnować nabytej wprawy i umiejętności, za radą mamy, wzięłam się do malowania na porcelanie i na drzewie.
— Pokażę paniom robotę mojej siostry. - odezwała się p. Józefa —• przywiozłam z sobą wachlarz drewniany, który mi darowała na imieniny i parę talerzy na owoce. Jestem pewna, że podzielicie moje zdanie i przyznacie jej nazwę artystki, bo na nią ze wszech miar zasługuje. Są prze cież stopnie w świątyni sztuki, są zresztą przedsionki; nigdy się na to nie zgodzę, żeby te jej prześliczne malowidła były robotą rzemieślniczą. Ona naprzykład ma dar szczególny na dawania cech swojskich każdej postaci, każdej ozdobie nawet. Na jednym talerzu zrobiła główkę dziewczynki, zwyczajną niby, ale zawiązała jej na głowie chusteczkę kolorową w taki spo sób, jakto jest we zwyczaju u naszych wieśniaczek, na szyi zawiesiła koraliki z medalikami; odrazu każdy pozna Kachnę lub Maryśkę, a na brzegu talerza ciągnie się plecionka z kło sów, zupełnie tak uwita, z orzechami, błyskotkami, kwiatkami, jakto nasze żniwiarki wiją wianki na dożynki. Czyto nie jest twórczość w swoim rodzaju? Ona tu przez całe lato będzie zbierała różne wzorki i mnóstwo z tego wysnuje ślicznych pomysłów.
— Zawsze to nie jest sztuka — rzekła tamta potrzą sając głową.
— Jakto? — odezwała się Janka — czyż przepyszne majoliki włoskie nie należą do dzieł sztuki? Prawdziwi mi- strze, i to mistrze niepospolici pozostawili podpisy swoje na
tych półmiskach, wazach, dzbanach, które dziś na wagę złota są kupowane i w zachwycenie wprawiają znawców. Mają one styl swój odrębny, tak zupełnie, jak malowidła, rzeźby, bu dynki, kto ma w tern wprawę, pozna od pierwszego wejrze nia, z jakiej epoki, z jakiego miasta nawet pochodzi taka sza nowna skorupa.
— Ach! wiem ja o tern wszystkiem, —• mówiła panna Anna — studyowałam pilnie historyę sztuki; nieraz też, czując się upokorzoną, że zamiast malować olejno na płótnie, muszę bazgrać na skorupach glinianych, pocieszałam się myślą o ma- jolikach. Każdemu przecież wolno, przy najskromniejszej pracy, wziąć sobie za dewizę ów szczytny wyraz: excelsior! Cze- mużby i u nas wyroby ceramiczne nie miały z czasem przy brać cech odrębnych, a zarazem dojść do wysokiej doskona łości, ażeby się wytworzył styl narodowy polski w tej gałęzi... przemysłu, któraby wówczas podniosła się rzeczywiście do go dności sztuki? Ach! gdybym ja mogła choć drobniutką cegiełkę przyłożyć do tego. To marzenie moje, na teraz nie mam już zuchwalszych pragnień.
Ja tej rozmowy młodych warszawianek słuchałam z za jęciem wielkiem, najwięcej mnie uderzyło to, co obie panienki powiedziały o wyborze specyalnego zajęcia, zawodu niejako, po ukończeniu pensyi. Zwróciłam się więc do panny Józefy, która zwolniła nieco kroku, przyglądając się jakiejś trawce i szła teraz obok mnie, podczas gdy ciocia wyprzedziła nas nieco, złączywszy się z Janką i p. Anną. i zapytałam, czyto taki zwyczaj w Warszawie, aby panienki obierały sobie jakąś specyalność?
— O, nie, — odpowiedziała z uśmiechem — zwyczaju ogólnego niema, to pomysł naszych rodziców, wyborny po mysł, nieprawdaż? Póki się chodzi na pensyą, odrabianie
123 lekcyj zajmuje dużo czasu, myśli się ciągle o stopniach, 0 zdaniu egzaminu, życie to jest nadzwyczaj czynne i urozma icone. Są panienki, znam sama takich dużo, co ukończywszy nauki i otrzymawszy patent, przechodzą odrazu do zupełnej bezczynności. Nibyto grają potrosze, czytają, ale to wszystko niema celu, zwykle też nudzą się nieboraczki. Są i takie co- prawda, które żyją w strasznym wirze światowym i prawdzi wie umęczone są wizytami, balami, obmyślaniem strojów; ale wiem to tylko ze słyszenia, bo my w takich sferach nie bywamy; w domach średniej zamożności nudy są na porządku dziennym. W mieście gospodarstwo domowe niewielkie, do pilnować łatwo wszystkiego i szkoda byłoby czasu, żeby kilka osób się tern zajmować miało. Mama zaprowadziła taki zwy czaj. że każda z nas kolejno przez miesiąc nadzór ma nad kuchnią, pralnią, całym porządkiem domowym i rachunki prowadzi. Obie uczyłyśmy się krawieczyzny, więc parę razy do roku, gdy trzeba odnowić garderobę naszą i mateczki, bierze się szwaczka na dni kilka, bo nam ojciec nie pozwala długo siedzieć przy maszynie, ale krajemy, a raczej ja kraję 1 doglądam roboty, bo Anusia wyprasza się od tego, i słu sznie, ona artystka, niech sobie co chce mówi, rzemieślnicza praca stosowniejsza dla mnie niż dla niej. Wszystkie te za jęcia niedużo czasu zabierają i czuję, że nudziłabym się straszliwie, gdybym nie miała tych koszyczków swoich do wyplatania.
— Chciałabym bardzo zobaczyć, jak to się robi — mó wiłam — i jak te koszyki wyglądają.
— Nic łatwiejszego, zabrałam z sobą wszystkie swoje przybory i robotę rozpoczętą, chociaż ojciec zapowiedział, że tu przez cały czas musimy próżnować, chodzić dużo, nawet
czytać jak najmniej i prowadzić życie wegetacyjne, jak mówi ojczulek.
— I co też panie robicie z tymi swoimi wyrobami? — zapytała Janka, która przed chwilą znowu się do nas zbliżyła i szła teraz po drugiej stronie p. Józefy — bo to z czasem może się zebrać ogromna ilość tych majolik i tych koszyczków, możnaby muzeum założyć.
— A pocóżbyśmy miały to wszystko w domu trzy mać? — zawołała śmiejąc się p. Józefa — taka robota nie miałaby żadnego celu. to byłaby zabawka. My przecież robimy to na sprzedaż.
— Na sprzedaż? — powtórzyła Janka, nie mogąc ukryć zdziwienia, a i ja wyznaję, zadziwiłam się trochę, bo przecież ciocia wspominała, że państwo Solscy są zamożni, córki ich nie mogły potrzebować zarobku. P. Anna, idąca przed nami z ciocią, usłyszała to pytanie Janki i odwracając się do nas,, odpowiedziała za siostrę:
— Niejeden się temu dziwi, bo to naprawdę rzecz tro szkę niezwykła, u nas do pracy zarobkowej biorą się zazwy czaj tylko kobiety zupełnie ubogie, zagrożone nędzą, gdyby nic nie robiły. A są jeszcze i takie, chociaż to się już Bogu dzięki rzadko zdarza, które pracę tego rodzaju za rzecz poni żającą uważają i chociaż jaki taki zarobek zdałby się im bardzo, wolą go się wyrzec, bo to nie uchodzi według ich przekonania. Nasi rodzice inaczej o tem sądzą, ojciec powiada,, że ten tylko pieniądze cenić i szanować potrafi, kto je sam zapracował, a dobrze zrozumiane wychowanie powinnoby to uwzględniać. Przekonałam się sama na sobie, jakato wielka prawda. Rodzice nic dla nas nie żałują, nieraz nawet i na zachcianki, byle niezbyt nierozsądne, dostawałam od nich pie niądze i wydawałam bez namysłu. Lecz nigdy nie zapomnę
125