• Nie Znaleziono Wyników

Pułkownik zrobił gest zaprzeczający

W dokumencie W CIENIU KATYNIA (Stron 68-78)

"W takim razie, Panie pułkowniku, zwołałbym odprawę wszystkich oficerów, przedstawiłbym im sytuację i rozkazałbym zniszczyć broń, aby nie dostała się w ręce nieprzyjacielskie, a ludzi małymi grupami po kilka lub najwyżej kilkanaście osób skiero­

wałbym na Węgry. Wydaje mi się, że byłoby najlepiej , aby przy tym omijali oni tereny obsadzone przez wojska sowieckie. Sądzę, że najlepiej byłoby iść za San, biorąc kierunek na Krakowskie i Słowaczyznę".

Pułkownik żachnął się. "Rozwiązywać zorganizowany, zdolny do walki oddział? - wykluczone! " - odpowiedział w sposób, który przecinał możność jakiejś dalszej dyskusji na ten temat.

69

Staliśmy nadal w milczeniu. Po chwili poczułem, że zaczynam cały się ożywiać, jak to bywa, gdy jakaś myśl nowa zaczyna kidkować. - "Panie pułkowniku - powiedziałem - myślę, że właściwie czas skończyć tę strzelaninę z Niemcami. Walki , k tóre my toczymy, nie są walkami o zwycięstwo, lecz o honor, o zamanifestowanie woli Narodu Folskiego bronienia resztek dawnej Rzeczypospolitej . Manifestowaliśmy dostatecznie tę naszą wolę w stosunku do Niemców. Teraz musimy to zamanifestować w stosunku do bolszewików. Wydaje mi się, że musimy wydać walkę nadchodzącym oddziałom sowieckim - i może w ten sposób zakończyć naszą rolę.

Czułem, że myśl moja podobała się pułkownikowi. Spojrzał on na mnie z zadumą. "Tak - powiedział - ale ... " i zaciął się.

Zrozumiałem w lot o co mu chodzi. "Wiem - powiedzia­

łem - Pan pułkownik myśli o rzekomym rozkazie Naczelnego Wodza, aby nie strzelać do bolszewików. Nie wierzę w auten­

tyczność tego rozkazu ; czy można sobie wyobrazić, aby Rydz­

Smigły, który swego czasu nie chciał wykonać rozkazu Marszałka Piłsudskiego, aby wycofać się z Kijowa - teraz podobne rozkazy podpisywał? Chociaż ... ".

I w tej chwili poczułem jak wątpliwości zaczynają zakradać się do mojej głowy. Rydz-Smigły, jeden z najbardziej popular­

nych oficerów I-szej Brygady, doskonały wyższy dowódca w kam­

panii w latach 1 9 1 9- 1 920, artysta, człowiek o dużym uroku osobistym, bożyszcze kobiet i żołnierzy - wykazał jednak bardzo wiele naiwności, gdy po śmierci Marszałka Piłsudskiego zaczął ingerować do życia politycznego. Przypomniałem sobie, jak Sta­

nisław Mackiewicz - rozmowy z którym ułatwiały mi w ciągu wielu łat dochodzić do własnej oceny zjawisk polityki między­

narodowej - zaczął w ostatnich czasach coraz ostrzej wyrażać się o poziomie inteligencji politycznej marszałka Rydza-Śmigłego.

Starałem się sobie wyobrazić co się dzieje obecnie w kwaterze Naczelnego Wodza, która podobno znajduje się już gdzieś poza granicami kraju. Kręci się tam zapewne pdno oficerów łączni­

kowych francuskich, którzy oczywiście mają instrukcje przeciw­

stawienia się wszystkiemu co może wciągnąć do konfliktu z Rosją.

Do czego oni mogli namówić nasze Dowództwo trudno było sobie wyobrazić. Gdyby w obliczu wojsk sowieckich, obsadza­

jących nasze województwa wschodnie, taki rozkaz został wydany, równałby się on zrzeczeniu się przez Polskę Ziem Wschodnich.

Nie wierzylem, aby marszałek Rydz-Smigły taki rozkaz mógł wydać, lecz o tym rozkazie mówiono w sztabach i szeptano w szeregach - i pod wpływem tych pogłosek chwiał,\ się pew-70

ność siebie nawet u tych, którzy uważali to za rzecz zupełnie nieprawdopodobną.

Spojrzałem na pułkownika. Wydało mi się, że moja odpo­

wiedź przyniosła mu rozczarowanie, że oczekiwał on ode mnie czegoś innego, że chciał potwierdzenia jakiejś swojej ukrytej myśli i we mnie tego potwierdzenia nie znalazł. Dopiero potem, w Kozielsku, dokończyliśmy tę rozmowę. Pułkownik był nieco dotknięty moją koncepcją rozproszenia pułku, aby małymi grup­

kami przedzierać si� na Węgry. Pułkownik uważał, że zorgani­

zowany i zdolny do walki oddział stanowił pozycję aktywną, której w żadnej sytuacji nie należało niszczyć. W owym momen­

cie nie znaliśmy jeszcze wszystkich elementów sytuacji i mogliś­

my przypuszczać, że możemy odegrać jeszcze pewną rolę jako ośrodek oporu, przyciągający do siebie resztki innych oddziałów . Dręczyło go jednak pytanie jaki kierunek terenowy daje nam najwięcej szans przetrwania i nowego udziału w walkach. Do­

okoła przeważała koncepcja, że należy starać się osiągnąć granicę w�gierską. Tego też zdania był gen . Wołkowicki, który uważał, że ogólny kierunek marszu musi być na osiągnięcie pagórkowa­

tych i zalesionych terenów, zaczynających się na południe od szosy Lwów - Przemyśl . Myśl pułkownika była inna. Wzrok jego zwracał się przede wszystkim na północny zachód. Tam jeszcze broniła się Warszawa. Pułkownik zastanawiał się nad tym, czy gdybyśmy wzięli kierunek północno-zachodni, nie mie­

libyśmy szans włączenia się do walk w tamtym rejonie. Prze­

ciwko tej koncepcji przemawiał fakt , że, zdążając w kierunku Warszawy, musielibyśmy wejść na otwarte tereny, tymczasem w ciągu kampanii przyzwyczailiśmy się raczej do poszukiwania jako podstawy operacyjnej lasów, bo one chroniły nas przeciwko czołgom i samolotom niemieckim. Z drugiej strony za realnością koncepcji pułkownika przemawiał brak wiadomości o jakichś większych zgrupowaniach nieprzyjacielskich na tym kierunku.

Mieliśmy wrażenie jakby na północny zachód od nas wytwo­

rzyła si� pewnego rodzaju pustka. Gdybyśmy w nią weszli, to moglibyśmy próbować forsownymi nocnymi marszami zbliżyć się do Warszawy. Była to koncepcja, o ile się orientuję, analogiczna do tej, którą usiłował realizować gen . Kleeberg, kiedy wyco­

fując swoje oddziały z Polesia, zmierzał na Zachód. Kleeberg był jednak od nas bardzo znacznie na północ i nie mieliśmy zresztą z nim żadnego kontaktu. Pułkownik bił się z myślami, prze­

żywał tę udrękę, którą musi odczuwać dowódca odpowiedzialny za decyzje. W rozmowie ze mną szukał on argumentów na rzecz swojej ukrytej myśli . Tymczasem usłyszał ode mnie tę samą koncepcję "węgierską" tylko w innym ujęciu, jeżeli chodzi 7 1

o metody wykonania.

I

to było to rozczarowanie, które w tym dniu - jak to dopiero potem zrozumiałem sprawiłem pułkownikowi .

Gdy właśnie tak staliśmy podjechał zwykły wóz taborowy, z którego wysiadł gen. Wołkowicki . Rozpoczęła się narada po­

między nim a pułkownikiem. Po kilkunastu minutach pułkow­

nik znowu podszedł do mnie i powiedział tonem nieco uro­

czystym: , ,Maszerujemy na południe. Mamy unikać angażowania się w walkach i wykorzystując przestrzeń pomiędzy wycofują­

cymi się niemieckimi i posuwającymi się sowieckimi oddziałami, starać się osiągnąć węgierską granicę. Uważam, że niewola bolszewicka staje się dużym prawdopodobieństwem . Wiem, że Pan, poruczniku, jest specjalnie obciążony wobec bolszewików.

Poza tym ma Pan inne koncepcje. Jako pański dowódca, daję Panu wolną rękę. Może Pan jechać na Zachód czy też wybrać drogę, która się Panu wyda najwłaściwszą. Prosiłbym jedynie, aby Pan mnie poinformował, co Pan zamierza robić".

Podziękowałem pułkownikowi i poprosiłem o chwilę do na­

mysłu. Jak żywa stanęła w mojej pamięci scena pożegnania z rodziną. Było to miesiąc temu, w dniu 24 sierpnia 1 939 roku, w którym zostałem zmobilizowany. Drewniany domek pośród dużego ogrodu na Antokolu. Stara mahoniowa kanapa. Nad kanapą wielki krzyż kupiony przez żonę za złote monety, poda­

rowane jej jako prezent ślubny przez ciotkę, którą ona uważała za świętą. Na kanapie w rząd siedzi czwórka naszych dzieci, naj­

starsze ma jedenaście lat, najmłodsze - pięć. Dziecięce oczy z ufnością wpatrzone we mnie. Przy mnie stoi żona. Mówię:

"Rozpoczyna się zawierucha, której końca nikt nie jest w stanie przewidzieć. Nie wiadomo kto będzie narażony na większe próby - czy ja w linii, czy Wy tutaj". Pomódlmy się, aby Bóg dał nam łaskę i siłę zachować honor". Uklękliśmy wszyscy i na głos odmówiliśmy litanię do Matki Boskiej .

Zastanawiałem się, czy gdybym skorzystał z zezwolenia puł­

kownika i opuścił oddział, byłoby to zgodne z nakazem honoru.

Niewątpliwie formalnie byłbym w porządku, lecz czy nie złamał­

bym przez to zasady koleżeństwa, które jest wielką moralną zasadą wojny. Czułem, że gdybym to zrobił, ciążyłby na mnie cień, i musiałbym się z tego ciągle tłumaczyć i wobec siebie i wobec innych, a może nawet wobec własnych dzieci.

W chwili gdy tak właśnie stałem podjechał znowu wóz tabo­

rowy, z którego wyskoczył podpułkownik artylerzysta, średniego wzrostu, z małą czarną bródką. Poznałem go momentalnie, jak­

kolwiek nie mogłem sobie przypomnieć jego nazwiska. W końcu 1 9 38 roku byłem zaproszony przez ówczesnego wicepremiera

Kwiatkowskiego do wzięcia udziału w wycieczce rządowej dla zwiedzenia różnych zakładów Centralnego Okręgu Przemysło­

wego. Ow podpułkownik towarzyszył nam z ramienia Minis­

terstwa Spraw Wojskowych, oprowadzał po fabrykach i dawał wyjaśnienia. Trzymając mapę w ręku podbiegł on do pułkow­

nika Nowosielskiego i kilku oficerów przy nim stojących i zaczął szybko mówić:

"Co tu panowie stoicie? Czy panowie sobie uświadamiacie, że od wschodu idą bolszewicy? W ciągu dwóch godzin mogą być tutaj ? Czy panowie mają już jakąś decyzję? ".

W tej chwili podszedł gen. Wołkowicki. "Maszerujemy na Węgry" - powiedział. Przybysz się Żachnął. "Nie, panie gene­

rale - powiedział - to nie ma celu. Musimy wszyscy być w kraju i tu bronić niepodległości. Jak będzie trzeba - to zejdziemy w podziemie i w ten sposób będziemy organizowali walkę".

Rozpoczęła się dyskusja. Dookoła dyskutujących utworzyła się grupka kilkunastu oficerów. W pewnej chwili generał się poirytował. "Panie pułkowniku - powiedział - pan tu u mnie urządza wiec". Artylerzysta zaczął znowu argumentować. Ge­

nerał zmienił ton. "Baczność! " - krzyknął. Artylerzysta się wyprężył. "Panie pułkowniku - rozkazał generał - pan natychmiast odjedzie tam, dokąd pan jechał". Artylerzysta odsa­

lutował, zrobił w tył zwrot, wsiadł do wozu obok woźnicy i odjechał.

Staliśmy w milczeniu. Argumenty artylerzysty przemawiały zapewne niejednemu do przekonania. Lecz jednocześnie czuliśmy wszyscy, że gen. Wałkowieki całą swoją postawą wyrażał jakąś prawdę żołnierską. Jaką? - to trudno było zdefiniować.

Prawdy wojny, tak samo jak i prawdy miłości i śmierci, mają charakter irracjonalny. W owej chwili gen. Wałkowieki panował nad nami, jak w momentach krytycznych dowódca, który ma decyzję i wolę potrafi panować nad podwładnymi.

Do mnie podszedł pułkownik Nowosielski. "Panie porucz­

niku, pańska decyzja ? " - zapytał.

"Panie pułkowniku, ja zostaję" - odpowiedziałem twardo.

Pułkownik nie spojrzał na mnie, gdzieś na stronę odpro­

wadził swój wzrok. Po chwili zaczął mówić: "Nie mamy czasu do stracenia. Niech Pan natychmiast weźmie samochód i jedzie na rozpoznanie drogi". Rozłożył mapę

i

zaczął tłumaczyć swój zamiar.

Po 1 0-ciu minutach w zwykłej warszawskiej taksówce, przy jakiejś okazji zafasowanej przez nasz pułk, przejeżdżałem most na Wieprzu oraz mijałem, wyprzedzając patrol naszych konnych 73

zwiadowców, którzy wkraczali do Krasnobrodu. Ulice mias­

teczka były w tej rannej godzinie puste. Tylko w jednym miejscu, niemal po środku ulicy, stał stary pejsaty Zyd z długą siwo-rudą brodą, w jarmułce i chałacie. Nieco spode łba patrzył na przejeżdżający powoli samochód. Oczy nasze się spotkały.

W jego wzroku malował się spokój człowieka, którego życie przebiega na innej płaszczyźnie, dalekiej od toczącej si� walki i któremu są obce nasze sprawy, nadzieje i klęski. Pomyślałem, że ci wszyscy żołnierze: polscy, niemieccy i bolszewiccy, którzy naruszają obecnie tryb jego dnia codziennego są mu jednakowo dalecy i obcy. Zatrzymałem się i zadałem mu kilka steorery­

powych pytań, które oficer zwiadowczy zadaje, gdy wkracza na teren, z którego dopiero co wycofały się siły nieprzyjacielskie.

Po chwili ruszyłem znowu oraz skręciłem w lewo na pierwszą większą drogę prowadzącą na południe, uprzednio rozkazując konnym zwiadowcom, aby jechali również w kierunku, w którym pomknął mój samochód.

Na prawo od strony Józefowa, spoza zalesionych wzgórz, barwiących się czerwienią i złotem polskiej jesieni, dochodziła gęsta kanonada artyleryjska. To biła si� 4-ta dywizja gen. Pie­

karskiego. W pewnej chwili kanonada nagle urwała się. "Za­

pewne rozpoczęły się rozmowy o kapitulację" - pomyślałem sobie. Przy wjeździe do miejscowości, która była głównym celem mego rozpoznania, stwierdziłem, że są tam Niemcy. Bez żadnych incydentów zawróciłem swój samochód i pojechałem z powrotem . Na rozwidleniu dróg spotkałem idący w ślad za mną patrol konnych zwiadowców. Zatrzymałem ich, wybrałem z mapnika blok meldunkowy i, siedząc wygodnie w poduszkach samochodu, napisałem meldunek, który konny łącznik natychmiast powiózł pułkownikowi , a sam skierowałem swoją uwagę na drogę pro­

wadzącą nieco bardziej na wschód, bliżej bolszewików. W kilka godzin później drogą tą pomaszerował do swoich przeznaczeń nasz pułk.

S z e r e g o w i

Przez znaczną część na tępoego dnia (27 września) pułk biwakował na postoju dookoła majątku położonego wśród lasów na wschód od Sanu w północnej części województwa lwowskiego.

Rano tego dnia pojechałem konno na rozpoznanie do miejsco­

wości odległej w kierunku południowo-zachodnim jakieś 5 km.

W trakcie drogi zauważyłem przesuwających się ścieżkami wśród krzaków piechurów. Fojechalem na przdaj w ich kierunku . Na 74

moje spotkanie wyszedł z krzaków ich dowódca. Był nim kpt. Majkawski z 4 1 p.p., który przed wojną dowodził kompa­

nią w szkole podchorążych w Ostrowi Mazowieckiej czy też Zambrowie. Należał on do oddziałów gen. Przedrzymirskiego i gen. Piekarskiego, które poprzedniego dnia po krótkiej walce skapitulowały. Kpt. Majkawski postanowił nie wykonywać decyzji kapitulacyjnej i postarać się osiągnąć granicę węgierską.

Koncepcja jego polegała na tym, aby zarekwirować furmanki i w ten sposób bocznymi drogami prowadzić ku granicy węgier­

skiej swój oddziałek złożony z dwóch niepdnych plutonów. Opo­

wiedziałem mu o naszym pułku, o stanowisku pułkownika, sta­

nowczo odrzucającym wszelką myśl o kapitulacji przed Niemcami, oraz o ostatniej decyzji maszerowania na Węgry. Radziłem, aby się natychmiast zameldował u pułkownika, co też kpt. Majkawski wykonał. Był to ostatni oddziałek, który powiększył ciągle wzrastający do tego dnia stan bojowy naszego pułku. Potem, siedząc w Kozielsku i mając wiele czasu do rozmyślań, zastana­

wialiśmy się nieraz z kpt. Majkowskim, co by było, gdyby on nie przyłączył się do naszego pułku. Czy, realizując własną koncepcję i idąc bocznymi dróżkami oraz nieco bardziej zachod­

nim szlakiem, potrafiłby osiągnąć węgierską granicę, czy też nie?

Tego samego dnia zgłosiło się do mnie kilku podoficerów 85-go pułku strzelców, którzy razem ze mną opuścili Nową Wilejkę, byli ze mną pod Piotrkowem a potem również razem ze mną przyszli pod dowództwo płk. Nowosielskiego. Podofi­

cerowie ci zakomunikowali mi, że j uż od kilku dni mają przy­

gotowany wóz z prowiantem na trzy tygodnie, dobrymi końmi, wygodnymi siedzeniami itp. i że na tym wozie jest zarezerwo­

wane miejsce dla mnie. Zdaniem ich, na tej drodze, po której idziemy, nie ma j uż walki w perspektywie, a jedynie niewola.

Lepiej więc, póki czas, wracać do ośrodka pułku, do naszych rodzin, - a tam dopiero rozejrzymy się i zobaczymy co robić dalej . Zacząłem im mówić o szansach osiągnięcia granicy wę­

gierskiej i wejścia w kontakt z naszymi sojusznikami na Zacho­

dzie oraz dalszego udziału w walce już w ramach armii alianckich.

Odpowiedzieli, że masa żołnierska nie rozumie koncepcji węgier­

skiej ; jest to koncepcja oficerska. Zołnierze obawiają się, że Węgrzy zasadzą nas do obozów. Sytuacja oficera w obozie bywa często znośna, lecz sytuacja szeregowego jest bardzo ciężka.

Zołnierze chcą się bić, lecz chcą się bić na terenie kraju. Od chwili, gdy stało się wyraźne, że koncepcją dowództwa jest, unikając angażowania się w walce, osiągnąć granicę węgierską, w szeregach daje się zauważyć załamanie psychiczne. Jeżeli masa żołnierska dotychczas trzyma się w kupie, to dużą rolę odgrywa 75

tu pogłoska, że idziemy na połączenie z Sosnkowskim, który podobno gdzieś się bije pod Lwowem . Sosakowski jest w tej chwili legendą, ożywiającą nadzieje naszych żołnierzy.

Rozmowa ta bardzo mnie zdeprymowała. O podoficerach, którzy do mnie przyszli, miałem jak najlepszą opinię. Dwom z nich przyrzekłem, że przy najbliższej okazji przedstawię ich do odznaczenia. Jeden z nich kpr. Sadowski był podoficerem wete­

rynaryjnym 85-go pułku strzelców wileńskich. W drugim tygo­

dniu września 1 93 9 po klęsce naszej pod Piotrkowem nieduża grupka, złożona z 3-ch oficerów i kilkudziesięciu szeregowych pod dowództwem por. Urbanowicza usiłowała przejść z lasów Spalskich za Wisłę. Mieliśmy przy sobie sztandar naszego pułku.

Zamiarem naszym było dojść różnymi bocznymi drogami do mostu pod Maciejowicami. Gdyśmy tam doszli okazało się, że most stoi w płomieniach. Ruszyliśmy na północ w kierunku Góry Kalwarii. Niedaleko od ujścia Pilicy spotkaliśmy oddziały 1 3-go p.uł. i 23-go p.uł., szukające również przeprawy. Stwier­

dziliśmy z całą stanowczością, że na przestrzeni kilkunastu kilo­

metrów nie ma najmniejszego środka przeprawy. Ułani, którzy próbowali płynąć, tonęli. Rzeka była szara, tajemnicza, zdra­

dliwa. Zapadał zmrok. Kpr. Sadowski zaproponował że jeżeli zrobimy małą tratwę, on spróbuje się przeprawić i dostarczyć łodzie. Rozumowanie było proste : łodzie nie mogły się ulotnić - jeżeli ich nie ma nigdzie po tej stronie rzeki, muszą być gdzieś wzdłuż tamtego brzegu. Po kilku godzinach wśród ciemni wrześniowej nocy kpr. Sadowski na małej chybotliwej i ciągle przechylającej się tratewce odpływał w czarną przestrzeń.

Około 3-ej godziny nad ranem wrócił, holując dwie łodzie.

Sztandar był uratowany. Kolejnymi nawrotami udało się rów­

nież przeprawić wszystkich naszych ludzi. Ułani zdecydowali się iść wpław. Trzymając się końskich grzyw, przeważnie po­

myślnie przepływali znaczną część rzeki ; w pobliżu jednak prze­

ciwnego brzegu porywał ich gwałtowny prąd i wyrzucał z powro­

tem na środek. Rozpaczliwe wołania tonących ludzi mieszały się z wizgliwym rżeniem przerażonych koni, a nadlatujące w pół­

świetle zbliżającego się brzasku niemieckie samoloty uciszały to wszystko ogniem karabinów maszynowych. Kpr. Sadowski sam jeden na małej łódeczce wypłynął na środek rzeki, podpływał kolejno do poszczególnych ułanów i krzyczał: "Skurwysynie, puszczaj grzywę, chwytaj ogon". Ten, który tej rady usłuchał, zdołał się przeważnie uratować. Myślę, że dziesiątki ułanów zawdzięczać mu muszą życie.

Drugim z tych podoficerów był plutonowy, zajmujący się furażowaniem koni pułkowych. Był to pełny fantazji żołnierz, 76

po prostu urodzony do wojny partyzanckiej . W pierwszych dniach września, pod Piotrkowem, w lasku otoczonym przez Niemców wdał się on w krytykę rozkazu dowódcy pułku, aby wycofać się zostawiając wozy, na których było dużo wartościo­

wych rzeczy. Odpowiedział, że nie widzi konieczności zosta­

wiania wozów - przecież na to zawsze będzie czas, a może uda się je wyprowadzić z matni. Po dramatycznej przeprawie przez Wisłę nie stracił on ani na chwilę fantazji i zajął się

od

razu wyłapywaniem luzem chodzących osiodłanych koni.

Wielu ułanów 1 3-go pułku u tonęło przy przeprawie, lecz koniom w końcu udało się osiągnąć przeciwny brzeg. Myśmy utracili przy przeprawie niemal wszystkie nasze konie,

bo

płynęliśmy na łodziach przyholowanych przez kpr. Sadowskiego, lecz urato­

waliśmy wszystkich naszych ludzi. Ow plutonowy, którego nazwiska po tylu latach nie mogę sobie przypomnieć, momen­

talnie zorientował się w sytuacji i zorganizował wyłapywanie luźnych koni trzynastki. W ten sposób mieliśmy w rezultacie nie tylko oddział piechoty z karabinami maszynowymi, lecz rów­

nież nieduży oddziałek konny. Gdy następnie pomiędzy

pod­

oficerami wywiązała się dyskusja na temat co teraz należy robić - i większość skłaniała się do myśli, że należy iść dalej na wschód na Białystok i Lidę, gdzie prawdopodobnie szykuje się drugi rzut mobilizacyjny naszego pułku - ów plutonowy w spo­

sób gwałtowny przerwał tę dyskusję, twierdząc, że naszym obowiązkiem jest dołączyć się do najbliższego walczącego oddziału i jak najprędzej iść znO\'IU do walki. Jeszcze przed kilku dniami,

sób gwałtowny przerwał tę dyskusję, twierdząc, że naszym obowiązkiem jest dołączyć się do najbliższego walczącego oddziału i jak najprędzej iść znO\'IU do walki. Jeszcze przed kilku dniami,

W dokumencie W CIENIU KATYNIA (Stron 68-78)