• Nie Znaleziono Wyników

P

aryż ma obecnie w sw ym obw odzie o- koło tysiąc sto ulic, Nie m am y zam iaru o- pisyw ać historyi w szystkich; toby nas zbyt daleko zaprow adziło. Oprócz tego, w m a­ sie tej ulic w iele nic ciekawego, nic godne­ go uw agi nie p rzed staw ia, a tern samem nie zasługuje aby się nad niem i zatrzym yw ano.

Ale ulica Saint-D enis uw agę naszą zw ró ­ cić pow inna.

Jest jed n ą z n a jd a w n ie jsz y c h , najdłuż­ szych , n a jlu d n ie jsz y c h , wielkiego m iasta ulicą.

Zaczyna się p rz y placu C hatelet a koń­ czy p rzy bulw arach, B ra m a Saint-D enis je s t punktem dem arkacyjnym m iędzy ulicą a przedm ieściem . M ówią ze m a to n azw i­ sko od małego m iasteczka Saint-D enis do ktorego prow adzi. Część przyległa rzece n azy w ała się w trzy n asty m w ieku G ra n dRne de Saint-Innocents; później całą ulicę nazyw ano G randR ue de P aris; w reszcie nazyw ano j ą G randę Chausee de M. Saint- Denis. D zisiaj n azw isk o to nieskończenie skrócono. G dybyśm y zachow ali naszym u- licom w szystkie n azw y któ re daw niej n osi­ ły , cudzoziem cy a n a w e t Paryżanie nie poznaliby ich bez w ątpienia.

«Bramą to Saint-D enis, m ów i nam Saint- «Toioc, królow ie i królow e odpraw iali w ja- «zdy do Paryża. W tedy ulica Saint-D enis by - «la w ysłaną m ateryam i jed w ab n em i i su- «knem. P ow ietrze w oniam i, perfum am i sły­ c h a ć było. W ino, mleko z w ielu fontan pły-

«nęio. W pew nych odległościach um ieszczo- «no te a tra , pantom iny, m uzyki, przedsta- «w iająee historyę Starego i Nowego Testa- «mentu.»

Jeżeli godzi się dać w iarę F ro issard o w i p rzy w jeździe Izabeli B aw arskiej, było w bramie Peintres (k tó r a j e s t naprzeciw r- ko ulicy Petit-Lion): «Niebo czy ste i boga- «to gw iazdam i zasypane a w tym niebie

119

«maie dzieci w postaci aniołów śpiew ały. «Skoro królow a p rz e jeż d ż ała pod bram ą te «go raju, dwóch aniołków ' spuszczając się « w pow ietrzu, unoszoną w rękach koronęzło- «tą drogiemi kam ieniam i w ysadzoną na gio- «wę królow ej w łożyli p rz y śpiew ie n a jej « chw ałę.»

Inny kronikarz, Jan Juwenalis Ursins, opo­ w iad a następujące zd arzen ie z okazyi w ej­ ścia do Paryża Izabeli Bawarskiej:

«Karol VI chcąc j ą w idzieć, pow iedział «do Savoisego, swego ulu b ień ca: Savoisi «proszę cię siądź na mego konia, a ja poja- «dę za tobą, ubierzem y się tak aby n a sn ie - «poznano, i udam y się n a w'jazd m ojej żo- «ny! Przejechali w ięc przez m iasto w ró- «żnych punktach i przybyli do C hatelet o go- « dżinie w której królow a przejeżdżała. M as- «sę ludu tłoczącego się policya batam i, dla «w strzym ania natłokn ze w szystkich stron, «biła. K ról w raz z Savoisin starali się « ciągle tłoczyć; policya nieznając oby- «dwóch, biła ich po plecach, król m iał w ie­ wie siencow ; w ieczorem zaś w obecności «dam i p anien, rzecz b y ła opow iadana «z czego się bardzo śm ia n o , sam kró l się «śm iał z sieńców otrzym anych.»

P rzy w ieździe L u d w ika X I w 1461 umy­ ślono p rz y ulicy Saint-D cnis dać w id o w i­ sko bardzo p rzy jem n e: «Przed fontanną

«Ponceau w iele było d ziew cząt n ak sztalt «syren, nagich, te dając w idzieć swe «w dzięki, śp iew ały małe ary jk i p a s te rs k ie j W reszcie p rz y w jeźd zie A n n y Bretań- skiej, posunięto szacunek do tego stopnia że um ieszczone w m ałych odległościach:

«Maie grupy od dziesięciu do dw unastu «osób, dla w ygody k ró lo w y i je j o rszak u ...»

N ależy przyznać żeśm y bardzo cofnęli się od naszych ojców : nie posuw am y tak daleko szacunku.

Ale pow róćm y do ulicy S a in t - Denis w naszej epoce: je ś li nie d ają się widzieć, m ałe g ru p y od dziesięciu do dw u n a stu osób, o któ ry ch w yżej nam ieniliśm y ani piękne, obnażone dziew częta p o k azu jące sw e p ier­ si; w zam ian teg o w id ziem y m assę sklepów , m agazynów bardzo bogatych i dobrze zao­ patrzonych. Ulica S a in t-D e n is je s t naj- handlow niejszą w P a ry ż u ; w sz y stk o zna­ leźć tu można, ale szczególnie j e s t sław ną z w stążek, piór i galonów . Na tej ulicy skle­ py nie tyle są eleganckiem i, m nićj upstrzo- nemi ja k w w ielu innych cyrkułach stolicy. J e st tu wiele takich k tóre od połow y w ieku nic ani w ew n ątrz ani zew n ątrz nie zm ieni­ ły. Domy te są najlepsze, najstalsze w Pa­ ryżu. Dobra opinia więcej zn a czy niz zło­ te pasy, uiówi daw ne przysłow ie; a na ulicy S a in t- Denis często mieć b ęd ziesz

sposo-121

bność przy zn ać tem u słuszność. P ro sty re ­ w ers w y d an y przez kupca z ulicy S a in t -

D enis w ięcej znaczy od w ex lu przyjętego

p rz e z niejednego b an k iera w stolicy, cho­ ciaż ten m a h o te l, p o ja z d y , lib ery ą i lożą w teatrze, w sz y stk o czego uie ma je sz c z e , kupiec z ulicy S a in t-D e n is.

U w ażana ze w zględu m oralnego, ulica ta m a je sz c z e zu p ełn ie odręb n y rz u t oka. W i­ dząc czynność zd ającą się być zu pełnie n a­ tu raln ą je j m ieszkańcom , w ielką liczbę lu­ dzi kręcących s ię , p o ja z d ó w , b ry k , w o ­ zów któ re tam się o m ija ją , ścigają, p raw ie n ie u stan n ie , od ra n a do w ie c z o r a , cią­ gły handel w sklepach; zd aje się że oso­ ba zam ieszk u jąca w ulicy S a in t-D e n is nie może być leniw ą. C liaias dający się słyszeć budzi z r a n a . W reszcie nie przechodzą się po tej ulicy dla spaceru, ale tylko za in tere­ sami.

Po szarej godzinie, skoro czas odpoczyn­ ku n a d ch o d z i, gdy pracu jący opuszczają m agazyny k w iató w , w stąż e k , galonów', spo­ strzeżesz p rzy ulicy S a in t- D enis kręcącą się m łodzież , której tu a le ta dość je s t za ­ niedbaną, lu d zi średniego w ie k u ,-a n a w et podstarzałych.

M łodzież m a cygara W' u stach , są i fajki palący; ludzie średniego w iek u m ają często lo rn etk ę w rę k u i b u k ie t pod suknią

w any; starzy m ają kieszenie n ap ełnione cu­ kierkam i i ciastkam i. S posoby uw odzenia zm ieniają się z w iekiem uw odziciela.

W sz y scy ci p an o w ie ścigają G ryzetki któ­ re w ychodzą z m agazynów .

M łodzież p rz e ch a d za się paląc, zag ląd a­ ją c do sklepów , ż artu jąc m ięd zy sobą, śm ie­ ją c się często w oczy sklepow ym .

L udzie średniego w iek u , w ięcej są um iar­ kow ani: prędko p rz e c h o d z ą ,rz u c a ją c u k ra d ­ kow o sp o jrzen ie w sklepy gdzie pr acują ich u lubione, potem się z a trz y m u ją , stają o sto k ro k ó w p rzy n ajm n iej od s k le p u , aby nie w zb u d zić p o d ejrzen ia i nie skom prom ito­ w ać m łodej d ziew czy n y k tó rą blisko zna­ ją.... lub poznaćby pragnęli.

S ta rz y nie m ają stałego p ra w id ła p o stę ­ pow ania: skoro nie j e s t się m łodym nie u- m ie się intryg p ro w ad zić (i) Je d n i k ry ją się w alejach, za bram am i dom ów , czatu ją ca­ łe godziny nie śm iejąc n o sa pokazać, w n a­ d ziei że p rzed m io t ich czułości W reszcie n ad ejd zie. Po d ługim nam yśle, gdy się zde­

cy d u ją rzucić okiem w m agazyn, nie w id zą ju ż sw ej lubej, k tó ra nie sp o strzeżo n a ode­

szła.

O d w ażn iejsi stają tu ż p rz y oknach sk le­ p ó w ^ nie u stęp u ją, chyba że kto zn ajo m y w y jd z ie z m agazynu ; gdyż w te d y z boja- źni uciekają m y ś lą c , że z n a n y je s t ich z a ­

123

m iar, z aczy n ają uciekać, w p ad ają na ludzi, u stęp u jąc często na b ru k , gdyż w po śp ie­ chu nie w idzą tr o t o a r u , kam ienia, albo psa przed nim i będącego.

N iek tó rzy w reszcie, ale ci są n ajp rzeb ie- g le jsi, w chodzą do m agazynów w k tó ry ch p racu ją d ziew częta im znajom e...! Tu ud a­ ją c że ich nie wńdzą k u p u ją rozm aite rz e ­ czy plącąc bez targu. Z ręczny to j e s t spo­ sób, dania k o rzy stn ej o sw ym m ajątku o p i­ nii; dla tego też najczęściej celu swego do­ sięgają.

Panienki w y ch o d zą z m agazynów .

M łoda k w ieciark a nie czeka aby am ant do niej się zbliżył; ona to go śledzi oczym a i doń bieży. Rękę sw ą pod aje m łodzieńco­ w i, któ ry w nos puszcza je j dym z cygara. N ow y to je s t sposób ży czen ia sobie dzień dobry.

K w iaciarka bard zo zd aje się być n a to czułą; pochlebnie się uśm iecha do m łodzień­ ca k tó ry zaledw ie na nią sp o jrz y i zdaje się bydź więcej z ajęty ty m co pali niż tym co pod ręką pro w ad zi.

— Czy d aw n o tu czekasz mój kochany Guciu'? d ziew czy n a zap y tu je palącego... Ten je j z tw a rz ą zn u d zo n ą odpow iada :

— Tak jest!... p rz e sz ło kw adrans! zaczą­ łem się djabelnie nudzić!... G dyby m oje cy­ garo się skończyło byłbym j u ż poszedł!...

— Ach! niegodziw iec, to p rzy jem n ie słu ­ chać! Jak to byłbyś p o rz u c ił sw ą m a łą F o - sinę p o zw o liw szy je j samej w racać w ie­ czorem ulicą J ^ in a ig r ie r s , k tó ra stała się bardzo chim eryczną od niejakiego czasu!

— M oja m ata F o sin a w ie , źe czekam zw y k le na ulicy n a p rz ec iw je j sklepu sko­ ro dziew iąta uderzy.... Jestem p u n k tu aln y ja k arm ata pałacu królew skiego, skoro słoń­ ce w południu. Ale nie chcę abyś k a z a ­ ła pół godziny czekać n a s ie b ie .. . . Jeśli k o b iety skłonią raz że n a nich c z e k a ją , o- brócą to w zw yczaj bez którego obejść się nie będą m ogły; a j a w łaśn ie nie chcę abyś ty tak była hardą.... rozum iesz....

— Ale mój ty B o że , j a temu n iew in n a skoro co pilnego j e s t do u k o ń c z e n ia , nie d o zw alają nam w y c h o d zić , chociażby czas ju ż nadszedł. D ziś ko ń czy ły śm y koronę dła narzeczonej tłu ste j panny.... p rz y n a j­ m niej trzy d ziesto letn iej.... cała w k w iatach pom arańczow ych.... ta k się śp ieszy zaw rzy ć m ałżeństw o z p asztetn ik iem .... a kam elią w środku.... Oto m asz co się zrobiło!...

— Ta! ta! ta! ta!... Co m nie w to w ch o ­ dzić... Wiem że h isto ry ek d o syćbyś m iała do opow iadania! Inną ra ż ą pięć m in u t ci d a ru ję ; poczem je ś li n ie p rz y jd z ie s z , o- dejdę.

łodzie-125

nieć m ilczy i pali. Id ą tak aż do ulicy V inai- g riers; ale p rz y b y w sz y p rzed m ieszkanie G ryzetki, k ochankow ie godzą s ię , gdyż są w w ieku w którym nie dla tego je s t się razem aby się dąsać.

Dalej w id zisz m łodą fab ry k a n tk ę fren zli, w ychodzi z m agazynu. D robnym p rz e b ie ­ ga ulice k ro k iem , z spuszczonem i oczym a, z m iną niew in iątk a. Jed n a k ż e w sz y stk ie te pozory nie p rz e sz k ad z a ją je j d o strzed z jegom ości średniego w ie k u , k tó ry na nią o kilka k ro k ó w czeka i do niej się zbliża.

Jegom ość ten zaczy n a ro zm ow ę prawne bojaźliw ie:

— D obry w ieczó r Panno.... — Ali to Pan Julian.

L u d zie średniego w iek u , k tó rzy ju ż m a­ j ą ustalony byt w św iec ie , nie w y ja w ia ją nigdy sw ego n a z w isk a G ryzetce któ rej się z ale c ają , p rzy b ierają im ię o ile być może harm onijne.

Jegom ość którego n azw an o Julianem p rz y ­ bliża się do dziew czy n y , łagodnie ściska je j rękę, o d p o w iad ając:

— Tak je s t, byłem ... tam oddawma... W i­ działem pannę w m agazynie,... pragnąłem z nią pom ów ić.... Ach pozostałbym b y ł noc całą.... abym ciebie się doczekał.

— Ah.... to za wiele.... Nie trzeb a tak n a m nie c z e k a ć .... gdyby to dostrzeżono,

piękneby rz e cz y m ów iono w m agazynie.... P an n y u nas tak są złośliw e!...

— N ik t o tym w ied zieć nie będzie.... a z resztą, cóż złego że p rz y tobie idę?... u li­ ca je s t dla w szystkich....

— To praw da.... potem P an n y te z m a­ gazynu nie w ielki w sty d m ają w oczach.... Jed n a m a ja k m ów i k u z y n a k tó ry cały r a ­ nek stoi w rogu ulicy.... gdzie czeka n a n ią aby poszła po ciasto do piekarza. D ru ­ ga m a stry ja który je j d o b rze życzy... daje zło te krzy ży k i, kulczyki!... R ozum iesz Pan... P ie rw sz a n a sz a robotnica ma ile zechce bi­ letó w n a teatra!... m ów i że te, k rz e sn a m at­ k a szw aczk a n a jp ie rw sz e j ak to rk i, je j p rz y ­ syła.... Ale nie daję tem u w iary ,.. Ach! ja k je st slisko dzisiaj....

— Może pozw olisz p an n a służyć sobie ręką?...

— A h ! nie ! . . . gdyby m nie spotkano z m ęszczyzną się prow adzącą.

— J e s t ju ż późno.... noc.... czyż to n a nas z re sz to zw ażają....

— Paw da... byłby to p rzy p ad ek , gdyby... Ah! ja k ie ż błoto n a ulicy.... W ięc tylko do końca ulicy Pan m nie o d p ro w ad zisz.

— W szy stk o co P anna zechcesz uczynię. Jegom ość wrziąt w olno ręk ę P an n y F eli-cyi n a co ta zezw ala, ale w k ró tce opiera się czule n a sw ym kawra le r z e , k tó ry do niej

127

z bardzo bliska m ów i, p a trz ą c w oczy; nie szli dziesięć m inut a ju ż się porozum ieli i n ie m ów ią w ięcej o ro zejściu .

Ale patrzm y dalej n a ulicę S a in t-D e n is... któ ż to w ychodzi ta k nagle z m agazynu mód, głośno się śm iejąc, co p an n y zo stają­ ce w m agazynie pow tarzają'? J e s t to d z iew ­ czy n a nie ład n ej tw a rz y , ale dob rze z b u ­ dow ana i zgrabna.

Z trzask iem zam knęła m agazyn i id zie w y śp iew u jąc ustęp z w o d ew ilu . Nie p rz e ­ szła j a k dziesięć k ro k ó w , a o trąca o starego czło w iek a k tó ry n a n ią czychał i biedź na p rzeciw niej zam yślał.

— Ah ja k to źle ta k n a lu d zi w padać. — D obry w ieczór, Panno Aspazio.... ja k - żesz się masz....

— Ah to Pan!.... zaled w ieś m nie Pan nie przew rócił!

— C zychałem n a P annę a sp o strzeg łszy biegłem....

— Ah! ta k ? a p o n iew aż nie je s te ś Z e­ firem , o m ało żeś m nie nie przew rócił....

— Jak że zd ro w ie, p ięk n a Aspazyo?... — Ah! zu p ełn ie dobrze... codziennie ty ­ j ę bardziej.

— Jak żesz szczęśliw a je steś!... nie m asz zm artw ienia.... n ie cierpisz ja k ja....

— Ali! nie... to m iło ść, m iłość m oja ku tobie niszczy mnie! w y su sza.

— Istotnie!... m iłość P an a w y s u s z a .. nie znać tego z brzucha....

— Ż artujesz so b ie , opadłem z ciała do połow y, od czasu ja k do ciebie w z d y ­ cham...

— D obre to w e t za w e t, ale.... Ah Boże ja k m i coś dokucza w żołądku.

— P ozw olisz służyć sobie tern ciastem któ re dla ciebie kupiłem ?

— Proszę.... czy tylko m iękie.... thum... nie bardzo.

— K iedyż pozw o lisz się do te a tru zapro­ wadzić'?

— Później o tern p o m ó w iem y !... teraz pić mi się chce!

— C zy w eszlabyś do tej k a w ia rn i, ale zem ną.... w ziąść.... cośkolw iek?

— D laczeg ó ż nie? nic nie m a złego orze- źw ieć się w kaw iarni.

W chodzi w ię cG ry z c tk a do k aw iarn i z ty m ­ że jegom ością; p ro si o le m o n ia d ę ; potem p o zw ala dać ponczu, a kończy ba<varuasem n a czokoladzie. Przytern je b iszk o p ty i m akaraniki, nied ając żad n ej uw agi n a m o­ w y swego w ielbiciela, k tó ry ciągle o dozna­ w anych boleściach p ra w i. G dy ju ż się z u ­ p ełnie n a jad ła i n a p iła w sta je , opuszcza ka­ w iarn ię i odchodzi. S ta ry p o d aje je j rękę,

129

ona się na to nie zgadza, pod pozorem że ją biotem zbryzga. N adchodzą p rzed paszte- tn ik a , każe sobie kupić p asztet n a ju tr z e j­ sze śniadanie. W reszcie p rzy b y w szy do drzw i swego m ie szk a n ia , zam yka je pod nosem to w a rz y sz a drogi, m ówiąc:

— A dieu, dobra noc.... Jeśli Pan ju tro przyjdziesz po m nie, m iejżesz z sobą cu­ kierki w kieszeni.... j a to lubię.

K ilka jeszcze innych zd arzeń które odga­ dniesz, otóż co się dzieje każdego w ieczoru o godzinie, w k tó rej G ryzetki w ychodzą z sw ych m agazynó w p rzy ulicy S a in t-D en is.

Po handlu, przyjem ność; po pracy, miłość; praw ie we w szystkich cyrkułach handlo­ w ych ma to miejsce.

M

ówią

że rzeka płynie dla wszystkich;