• Nie Znaleziono Wyników

Włodzimierz Rutkowski

(Łódź)

W te i we wte

(opowiadanie)

Zawarczał silnik mercedesa. Kilkaset koni odsłoniło swą moc. Przez kwadrans kluczymy ulicami miasta, by w końcu zatrzymać się przy autostra-dowej bramce. Elektroniczna opłata za przejazd zajmuje zaledwie kilkanaście sekund.

– A teraz to już do Lille nic tylko autostrada i parkingi. Nie rozumiem czego tu można zazdrościć. „Ty to masz fajnie, po świecie jeździsz”.– Jeżdżę, ale co ja z tego mam, poza wypłatą i rozłąką z rodziną.

– Myślę, że troszkę przesadzasz, jednak coś nie coś widzisz w czasie tych wyjazdów.

– Widzę – przede wszystkim magazyny w czasie za- i rozładunku. Na chodzenie po mieście nie bardzo ma się ochotę, kiedy jest się za kółkiem parę dni i nocy.

Dla niego ta jazda to praca, dla mnie – turystyka, więc milczę, by nie drażnić „pana” kierowcy.

Było nie było zrobił mi grzeczność zabierając w drogę. Zadzwonił i rzucił krótko: Mam kolejny kurs do Francji, jak chcesz mogę cię zabrać, po czym dodał: Oczywiście jeśli masz w końcu trochę wolnego czasu. Szybko się pakowałem i to tak szybko, że aż sam siebie zacząłem podziwiać. Zazwy-czaj uchodzę w oczach innych za guzdrałę, a tu proszę!

Ekspresowe zakupy w pobliskim hipermarkecie konserw, soków, owo-ców, do tego chleb, słodycze, trochę wody mineralnej i świat stanął otworem.

Droga gładziutka jak przysłowiowy stół, z naprzeciwka nic nie jedzie, a właściwie to tak, jadą, ale drogą oddzieloną pasem zieleni i barierką. Pierw-szy raz jadę czymś takim. Te drogi, które pamiętam, w niczym nie przypomina-ją tej. Silnik pracuje tak cichutko, że bardziej słychać szum wiatru zza lekko uchylonej szyby, niż pomruk rozbuchanych, rwących do przodu całą mocą KM.

Rozanielony, gapię się to na drogę, to na pola. Gdzieś tam, po prawej zauważam grupkę saren. Co niektóre zaciekawione, lecz tylko na małą chwil-kę, podnoszą swoje śliczne główki, wpatrując się w pędzące samochody i wracają do zajadania się świeżo wzeszłym zieloniutkim zbożem, a choć to dopiero początek maja, są już pierwsi amatorzy biwakowania w czasie week-endu. Jedna z dziewcząt, spacerujących brzegiem rzeki, podnosi w górę rękę i wykonuje ruch przypominający podciąganie się na drążku gimnastycznym.

Chwilę później słyszę tubalne trąbienie trąbek zamocowanych na dachu kabiny ciężarówki. Już wiem, co znaczy ten ruch ręką. To znak, by kierowca zatrąbił. Faktycznie, Kamil lewą ręką sięga łańcuszka zawieszonego poziomo przy oknie, tuż nad głową i dokładnie jak ona wykonuje ten sam gest, a w tym momencie w uszach potężne „bum, bum”.

Dzień żegna nas zachodem czerwonego słońca, szybko chowającego się za lasem.

Późnym wieczorem przekraczamy granicę. Od tej chwili szoferka jest nam skrawkiem ojczystej ziemi. Jeszcze 70 km od niej odbieramy program radiowy Polskiego Radia. Kamil przełącza kanały w sibi radio z 18 na 29, tak więc w dalszym ciągu mamy łączność z polskimi kierowcami ciężarówek, acz nie tylko.

Mimo że noc, ruch na autostradzie jak za dnia, z tym że teraz pojawiają się ciężarówki, poprzedzane samochodami uzbrojonymi w migające żółte ko-guty, widoczne z daleka. Na olbrzymich platformach spoczywają monumen-talnych rozmiarów elementy „wiatraków” do produkcji energii elektrycznej.

O 2.30 zatrzymujemy się na obowiązkowy postój niedaleko Magdeburga. Na parkingu stoi nie mniej niż 50 tirów.

W większości kabin zasłonięte okna, zza niektórych słychać chrapanie.

Odchylam oparcie fotela do tyłu, nogi kładę na półce, niemal stopami dotyka-jąc przedniej szyby. Nie korzystam z propozycji, bym się położył na dwóch fotelach, z obawy że mógłbym w czasie snu uszkodzić dźwignię biegów, czy też hamulca ręcznego. On sadowi się na łóżku. Rano otwieramy konserwy, parzymy kawę na gazie z butli i znów w drogę. Prysznic planujemy na miej-scu, gdzie przypuszczalnie powinniśmy być wieczorem, gdzieś tak koło 21.00. Póki co zadowalamy się opłukaniem twarzy i rąk zimną wodą z 10 li-trowego pojemnika zaopatrzonego w miniaturowy kranik. Na tablicy napis – Hanower 30 km, a my już myślami przy Dortmundzie, gdzie będziemy mieć po 4,5 godz. jazdy 45 min. postój.

Samochód spisuje się wręcz znakomicie, zaś ja czuję się jakbym był królem szos, a nie pasażerem.

Na trasie międzynarodowe towarzystwo. Duńczycy, Czesi, Hiszpanie.

Sporo też szosowych kolosów z Ukrainy, Litwy, Estonii i Białorusi, a też i Rosji.

Od czasu do czasu przemykają Turcy, Portugalczycy – słowem Europa.

Co i rusz pozdrawiają nas ustawione w polu, obracające się skrzydła

„wiatraków”. Do Dortmundu 57 km, a mnie głowa, coraz częściej zaczyna bezwładnie opadać. Co innego on. Zawodowiec. Na jego twarzy nie widzę zmęczenia, wręcz przeciwnie – skupienie i czujny wzrok.

Nie zauważalnie, tak jak wszystkie inne miasta zostaje za nami Dussel-dorf. Przeskakujemy Ren pełen barek i suniemy w konwoju w stronę Holan-dii, i gdyby nie tablica z charakterystycznym kręgiem żółtych gwiazdek na

niebieskim tle i napis Nider Land, w życiu bym nie wiedział, że właśnie prze-kroczyłem granicę Niemiec z Holandią, tak samo jak parę godzin później, kiedy wjeżdżamy do Belgi, gdzie tankujemy po korek – płacąc kartą, a po krótkim postoju i lekkim posiłku – w drogę.

Nie wiem dlaczego, a i nie dopytuję, tylko się cieszę, że w końcu droga prowadzi przez miasto – to Antwerpia. Mimo, że jedziemy obwodnicą, jest to dla moich oczu wspaniały relaks, po niekończącej się nitce autostrady i tych już nie lubianych przeze mnie płotach – chroniących nawet wioski przed hała-sem, a mnie włóczykijowi zabierające to co najcenniejsze – widoki.

Człowiek czuje się wówczas jak w tunelu z łaskawym dostępem do nieboskłonu.

Mimo, że Niemcy, że Holandia, że Belgia, my jakby u siebie, dzięki si-bi radio, gdzie od czasu do czasu pytanie, co tam w przodzie, po którym pada odpowiedź w polskim języku, że czysto, a innym razem, że korek, zdawkowe życzenie szerokości, a czasem ale rzadko, co za baran, kto mu dał prawo jazdy.

Białe litery na dużej niebieskiej tablicy, tuż za Antwerpią budzą moje zmysły. Paris – i strzałka, że prosto przed siebie, a wedle moich obliczeń za parę godzin wieża Eiffla mogłaby być dla mnie rzeczywistością na wycią-gnięcie ręki. Niestety, my nie na południe. Od granicy z Belgią do Lille to tyle co nic w porównaniu z 1300 km, które gdzieś hen za nami.

Wreszcie u celu. Parkujemy obok ponurych magazynów odciętych od świata wysokim płotem. Kamil, zaraz po prysznicu w domu polskich robotni-ków, którym przywiózł okna do montażu na budowie, wraca do samochodu i kładzie się spać. Ja wręcz odwrotnie. Wybieram się na wieczorny spacer po całkowicie mi nieznanym mieście.

Włócząc się sennymi o tej porze ulicami Lille, żałuję troszkę, że to nie Paryż, ale pocieszam się myślą, że lepszy rydz niż nic. Wracam dobrze po północy i zasypiam kamiennym snem, tym jednak razem, wyciągając się na dwóch fotelach, nie bacząc na dźwignię biegów jak i hamulca ręcznego, mię-dzy którymi lokuję nogi.

Nareszcie kręgosłup ma swoje pięć minut. Budzi mnie kołysanie i na-trętny hałas. Wyskakuję z kabiny, witam się z rozładowującymi samochód.

Jeden z nich pyta:

– Chciało się panu jechać taki kawał drogi? I nie czekając na odpo-wiedź zabiera się za rozładunek. W powietrzu unosi się zapach fasolki w sosie pomidorowym. Kamil zaprasza na śniadanie i wręcza turystyczny kubek ze stali nierdzewnej, wypełniony po brzegi.

– Dziękuję, ale tyle to chyba nie zjem.

– Jedz, jedz, następny gorący posiłek zjemy dopiero wieczorem.

– Ruszamy zaraz? – pytam z głupia frant.

– Nie inaczej, tylko w Croix weźmiemy towar i do domciu.

– Croix? – gdzie to jest.

– Tu, nie daleko, to prawie że Lille.

Ładunkiem tym jak się okazało, są meble z płyt paździerzowych okle-jonych fornitem i całkiem dobrze udające antyki, dzięki rzeźbom, powygina-nym nogom, mosiężpowygina-nym uchwytom.

– Przecież to nic nie warte – oponuję.

– A co mnie to obchodzić może, czy jest ten towar coś wart, czy nie.

Jestem kierowcą. Mam zabrać ładunek w punkcie A i zawieść do punk-tu B. Reszta mnie nie interesuje.

– Masz rację – rzuciłem pojednawczo.

Przez dobre pół godziny jedziemy w milczeniu, które przerywam zdzi-wiony, kiedy wyprzedzając jednego z tirów zauważam za kierownicą panią lat około 50.

– Widziałeś? – pytam.

– Czekaj, wywołam ją na sibi radio.

– Dzień dobry pani Małgosiu, dokąd droga prowadzi?

– Witam, do Rotterdamu.

– A my już do kraju.

– Jutro i ja wezmę kurs na dom.

– Życzymy szerokiej drogi.

– Również mobilki, również.

– Jakiś facet był na drugim fotelu – zauważam.

– To jej mąż. Razem prowadzą ten interes. Kupili brykę i świadczą usługi transportowe.

– Widzę, że ich znasz.

– Znam. Tą trasę przemierzyłem już ponad 100 razy. Człowiek czasem się zgada z innymi na parkingu, a bywa, jak teraz, że się spotka z nimi na trasie.

Nie wytrzymuję i dzwonię do Anny.

– Halo.

– Cześć, już wracam.

– Świetnie, pewnie jesteś zmęczony?

– Nie tak bardzo, jak się obawiałem. Słuchaj, powiem ci coś niezwy-kłego. Wiesz, przed chwilą widziałem za kierownicą szosowego kolosa ba-beczkę, gdzieś tak koło 50-tki. Wyobrażasz sobie?! Polska daleko stąd, a ona jakby nigdy nic przed siebie – ciężarówą!

– No i co w tym niezwykłego? Nie rozumiem?!

– Może i nic, ale jednak na mnie zrobiło to piorunujące wrażenie!

– Tak ci się spodobała?

– Daj spokój, dobrze wiesz że mówię o jej pracy.

– Właśnie, nawet ty, który tak się przechwalasz swoją tolerancją, nie do końca wyzbyłeś się uprzedzeń. Widzę, że musisz jeszcze popracować nad so-bą. Świat idzie do przodu, nie nadążasz, czy jak? – słysząc w słuchawce nie-zręczną ciszę, łagodziła: – Dobra, żartowałam, też jestem zaskoczona. Szybko wracaj, bo tęsknię.

– Coś nie tak? – zapytał Kamil.

– Nie, wszystko w porządku. O której będziemy na miejscu?

– Jak dobrze pójdzie, jutro około 23.

– Późno.

– Wcześniej nie damy rady – to raz, a dwa, lepiej późno niż wcale, i do-rzucił: Tachograf nie pozwala.

I znów granica Francusko-Belgijska, Belgijsko-Holenderska, Holender-sko-Niemiecka i wreszcie, Polska.

Gdzieś tam w głębi siebie przyznaję rację przysłowiu, że wszędzie do-brze, ale w domu najlepiej.

maj 2012

iskry życia

Istvan Grabowski

(Biała Podlaska)

Elżbieta Pyrka

podróże to jej pasja Odwiedziła cztery kontynenty

Z zawodu geodeta, z zamiłowania podróżnik i fotografik. Elżbieta Pyrka, emerytowana pracownica bialskiego Urzędu Miasta, od wielu lat podróżuje po świecie. Zaliczyła już cztery kontynenty.

Lista wypraw bialskiej podróżniczki jest imponująca.

W 1987 r. wybrała się na roman-tyczną wycieczkę do Wenecji (Włochy).

Osiem lat później w 1995 r. zwiedziła Hiszpanię i Rzym. W 1996 r. pojechała z mężem na wycieczkę wzdłuż całego Egiptu z rejsem po Nilu oraz do Paryża.

W 1999 r. odwiedziła Finlandię i Norwe-gię, w 2001 r. Indie północne i Nepal oraz Pragę, St. Petersburg i Bratysławę.

W 2003 r. pojechała na wymarzoną wy-prawę do RPA z wodospadami Wiktorii w Zimbabwe. W 2005 r. zaliczyła egzo-tyczną podróż do Peru i Boliwii. Dwa

lata później była z mężem w Chinach i Nepalu oraz we Lwowie. Rok później odwiedziła Islandię. W 2011 r. to wyprawy do wschodniej Turcji, Londynu i Barcelony. W 2012 r. podziwiać mogła dawne Indochiny, czyli Wietnam, Laos i Kambodżę, a potem Malagę, Sycylię i Drezno. W 2016 r. zwiedziła Iran, Cypr i Maroko, a rok później Albanię i Macedonię. Pomiędzy dalekimi wyjazdami odwiedzała jeszcze Białoruś, Chorwację, Słowację i Niemcy.

W sumie 45 krajów na czterech kontynentach. Każda z tych wypraw oznacza-ła moc wrażeń.

Święte krowy

O ile rejs po Nilu był wprawką do egzotycznych wojaży, o tyle wypra-wa do Indii zapewniły bialczance niezwykłe przeżycia. Głównie z uwypra-wagi na specyfikę kraju. Indie, nazywane kiedyś perłą korony brytyjskiej to drugi najludniejszy kraj Azji. Hindusi dorobili się wysokiej technologii w dziedzi-nie elektroniki, biotechniki i eksploracji Kosmosu. Zdobywają nagrody Nobla

z medycyny, ekonomii, jej jednak na własne mieszkania. Wielu biedaków przez całe życie mieszka na ulicy, mając kawałek tektury za stół i łóżko. Wychudzeni żebracy i kastraci chętnie wyciągają ręce po rupie. – Indyjska prowincja jest szczególnie okrut-na dla młodych kobiet. Jeśli nie dysponują bogatym posagiem trudno im zokrut-na- zna-leźć kandydata na męża. Do urodzenia dziecka (najlepiej syna) młoda mężat-ka traktowana jest przez nową rodzinę niczym niewolnica. Musi bez słowa sprzeciwu wykonywać najcięższe prace, a karą za nieposłuszeństwo może być okaleczenie albo podpalenie żywcem. Wiele okaleczonych przez teściowe kobiet trafia potem do przytułków prowadzonych przez zakonnice.

Innym kontrastem jest podział na kasty, czyli zamknięte grupy spo-łeczne. Każda ma przypisane miejsce w hierarchii społecznej, a jej członko-stwie mogą wykonywać tylko określone zawody. Przynależność do danej kasty jest dziedziczna, a przyczynę podziału stanowi religia hinduistyczna. To za sprawą religii na ulicach miast spotyka się święte krowy. Chodzą one po chodnikach, kryją się w cieniu samochodów, leżą na ulicach. Czasami zaglą-dają do sklepików, skubią warzywa na straganach, włażą na schody budyn-ków. Są nieodłącznym elementem krajobrazu. Według tamtejszych wierzeń zabicie krowy pociąga za sobą okrutne konsekwencje karmiczne. Ten, kto skrzywdził zwierzę, w kolejnym wcieleniu zostanie przez nie pożarty. Zgod-nie z hinduistycznymi pismami świętymi, krowa powinna być traktowana

jako jedna z siedmiu matek człowieka, gdyż jako dawczyni mleka staje się jego karmicielką. Jednak wbrew panującemu na Zachodzie przekonaniu, hin-duiści nie czczą krów, ale starają się im zapewnić ochronę. Przejawia się to łagodnym ich traktowaniem, w tym ścisłym powstrzymaniem się od spoży-wania mięsa.

Brudny Ganges

Ogromne wrażenie zrobił na mnie widok pielgrzymów przybywają-cych z odległych stron kraju do Varanasi, by obmyć się tam w świętej rzece – wspomina bialczanka. Ganges jest nie tylko święty, ale i niesamowicie brud-ny. Nie przeszkadza to tubylcom zanurzać się w jego wodach o poranku. Wy-znawcy hinduizmu wierzą, że ich życie nie jest pełne bez przynajmniej jednej kąpieli w wodach świętej rzeki. Obmycie się w nurcie Gangesu oczyszcza ich z grzechów i leczy dolegliwości. Przy okazji wrzucają do rzeki prochy bli-skich spalonych na stosach, robią przepierki, nabierają świętej wody do dzbanów.

Potężna musi być siła wiary w uleczenie, bo sądząc po tym, co unosi się w wo-dach świętej rzeki, płynie w niej cała tablica Mendelejewa, a taki koktajl powi-nien raczej szkodzić, niż leczyć. Mimo to nie dochodzi do wybuchu epidemii.

Indie słyną w świecie z wyjątkowych budowli. Jedną z nich jest biały Tadż Mahal w Agrze (200 ogłoszono jednym z siedmiu nowych cudów świata. Co roku ten niesamowity zabytek odwiedza ponad 3 mln turystów.

Na dachu świata

Nasyciwszy oczy pięknem pałaców miejscowych radżów, można udać się do Nepalu, gdzie spotykają się turyści z całego świata. Przede wszystkim łowcy przygód, gotowi z narażeniem życia wspinać się po ośnieżonych ośmiotysięcznikach Himalajów. Turyści, którzy dojadą jedyną, mocno wyboi-stą drogą do Katmandu, mogą wynająć samolot, który wyniesie ich wysoko w góry i pozwoli z lotu ptaka oglądać Mount Everest, najwyższy szczyt na globie. Jak zapewnia E. Pyrka widoki z góry są niezapomniane. Nepal, choć ogromnie malowniczy, nie jest przyjazny przybyszom z daleka. Wojsko ostrzega przed oddziałami lewackiej partyzantki, której często zdarza się za-bierać turystom kamery i aparaty fotograficzne, a potem żądać wykupu w dolarach. Dla bezpieczeństwa lepiej poruszać się szlakami w towarzystwie miejscowych przewodników.

Wyjątkowa Lhasa

Nepal sąsiaduje z anektowanym przez Chiny Tybetem, który przez wieki był krajem zamkniętym dla turystów z Europy. Dopiero w początkach ubiegłego wieku Lhasę, uważaną zaświęte miasto Tybetańczyków i siedzibę dalajlamów odwiedził pierwszy Brytyj-czyk. Pyrkowie dotarli do Tybetu w tym roku, kiedy zdecydowali się na mie-sięczną podróż po Chinach. Położony w Himalajach kraj jest mimo chińskiej kolonizacji niezwykle uduchowiony. Co prawda, z tysiąca pięciuset świątyń buddyjskich zostało tylko kilkanaście, ale i one budzą podziw przybyszów z da-leka. Zachwyca ich specyficzna archi-tektura Lhasy. Wartym obejrzenie jest trzynastopiętrowy pałac Potala, stano-wiący niegdyś siedzibę dalajlamy. Skła-da się on z tysiąca pomieszczeń, w któ-rych są: sale seminaryjne, aule audien-cyjne i kaplice ze stupami, świętymi posągami i relikwiami. Tybetańczycy wierzą, że przyroda pomaga im się mo-dlić do Buddy. Dlatego przy drogach i budynkach rozstawione są chorągiewki z tekstami modlitw, bębny z wy-rzeźbionymi wersetami poruszane wodą i inne religijne gadżety. Na ulicy dość często spotyka się ubranych na pomarańczowo mnichów. Doskonalą oni ciało i umysł w akademiach tybetańskich. W klasztorze Drepung, cenionym

za bardzo wysoki poziom nauczania, przebywało kiedyś dziesięć tysięcy mni-chów. Dziś jest ich około trzystu. Do Lhasy dociera od ubiegłego roku naj-wyższa w świecie kolej górska z Pekinu. Wraz z nią przybywają chińscy osadnicy, wypierający tubylczą ludność. Najeźdźcy znacznie ograniczyli ilość szkół lamaistycznych stanowiących niegdyś o specyfice Tybetu. Elżbieta Pyrka szczególnie mocno wspomina podróż na przełęcz Kampa La, położoną na wysokości czterech tysięcy ośmiuset metrów. Wiedzie do niej droga oto-czona górskimi jeziorami. Po drodze spotyka się pasące się jaki oraz powie-wające na wietrze chorągiewki i poruszane siłami natury bębny. Umieszczone na nich modlitwy unoszone są ku Bogu.

Spotkanie z Afryką

W 2003 roku Elżbieta Pyrka w towarzystwie męża wyruszyła na fanta-styczną wycieczkę do Republiki Południowej Afryki i Zimbabwe. Przeżyli tam niebywałe przygody, jakie na długo zapisały się im w pamięci.

Wyprawa rozpoczęła się nad Oceanem Indyjskim, gdzie zachwycali się urodą wielkich metropolii (Kapsztad, Johannesburg, Pretoria), legendarnym Przylądkiem Dobrej Nadziei i niezwykłymi widokami Gór Smoczych. Jedną z atrakcji tego pasma są kaniony rzeki

Blyde, wyżłobione przez wodę w ska-łach. – Pobyt w RPA zapamiętam na długo dzięki gigantycznemu parkowi Krugera. Na terenie parku spotka się, na co dzień słynną „wielką piątkę Afryki”, czyli najniebezpieczniejsze zwierzęta kontynentu. Tereny te, obfitością lam-partów, biją wszystkie rezerwaty Afry-ki. Południowa część parku jest najdo-godniejszym miejscem spotkań z noso-rożcem białym i czarnym. Pogłowie słoni i bawołów przekroczyło już do-puszczalne normy. Turyści zwiedzają park z kursujących leniwie jeepów.

Samochody nie robią wrażenia na dzi-kiej zwierzynie. Co chwilę spotkać można słonia, żyrafę, bawołu, zebry czy stada antylop. Przewodnicy po parku

przestrzegają, iż największym zagrożeniem nie są drapieżne koty, ale wyglą-dające poczciwie hipopotamy. Spotkanie z hipopotamem w wodzie zazwyczaj kończy się dla człowieka tragicznie. Zwierzęta taranują wielką masą łodzie i pontony, kaleczą ostrymi kłami. Lepiej wiec trzymać się od nich z daleka.

Ryzykowny rejs po Zambezi

Zdecydowana większość przybyszów z Europy marzy o ujrzeniu z bli-ska olbrzymich Wodospadów Wiktorii, usytuowanych na granicy Zimbabwe i Zambii. Widok kilkusetmetrowych tarasów, po których pieniąca się rzeka Zam-bezi spada w dół, zatyka ponoć dech w piersiach. Tubylcy oferują przelot heli-kopterem nad wodospadami, a bardziej odważnym rejs spienioną rzeką.

Zdecydowaliśmy się na rafting pontonem po Zambezi i była to zdecy-dowanie przygoda naszego życia. Nigdy wcześniej nie doznaliśmy tylu emocji – wspomina E. Pyrka.

Śmiałkowie gotowi zasiąść z przewodnikiem w kilkuosobowych pon-tonach muszą złożyć deklarację, że robią to na własne ryzyko i nałożyć kaski oraz kapoki. Do pontonów wsiada się tuż za wodospadami. Rejs obfituje w liczne niespodzianki, bo rwąca rzeka nieustannie spada w dół, pokonując liczne progi i kaskady skalne. Wystarczy chwila nieuwagi, by wypaść z pon-tonu do szumiącej, pełnej wirów wody. Zambezi pokonuje mnóstwo progów, nazywanych fantazyjnie Schodami do nieba, Pralką i Samobójstwem na ży-czenie. Pontony płyną w głębokim na dwieście pięćdziesiąt metrów kanionie, co dodaje dreszczyku emocji. Rafting rozłożony jest cały dzień, a turyści mu-szą być przygotowani, że przemokną od głowy do stóp. Dopiero wieczorem podróż pontonem dobiega kresu, a trzeba jeszcze wspiąć się ponad dwieście metrów w górę. Często bywa, że do celu podróży dopływa zaledwie garstka ochotników. Reszta opuszcza pontony w połowie dnia (gdzie malutki płaski

Śmiałkowie gotowi zasiąść z przewodnikiem w kilkuosobowych pon-tonach muszą złożyć deklarację, że robią to na własne ryzyko i nałożyć kaski oraz kapoki. Do pontonów wsiada się tuż za wodospadami. Rejs obfituje w liczne niespodzianki, bo rwąca rzeka nieustannie spada w dół, pokonując liczne progi i kaskady skalne. Wystarczy chwila nieuwagi, by wypaść z pon-tonu do szumiącej, pełnej wirów wody. Zambezi pokonuje mnóstwo progów, nazywanych fantazyjnie Schodami do nieba, Pralką i Samobójstwem na ży-czenie. Pontony płyną w głębokim na dwieście pięćdziesiąt metrów kanionie, co dodaje dreszczyku emocji. Rafting rozłożony jest cały dzień, a turyści mu-szą być przygotowani, że przemokną od głowy do stóp. Dopiero wieczorem podróż pontonem dobiega kresu, a trzeba jeszcze wspiąć się ponad dwieście metrów w górę. Często bywa, że do celu podróży dopływa zaledwie garstka ochotników. Reszta opuszcza pontony w połowie dnia (gdzie malutki płaski