• Nie Znaleziono Wyników

Wyprawa do Ameryki jako oskarżenie stosunków społecznych Łodzi

2. Lirnik Łodzi rolniczej w fabrycznym miasteczku

3.4. Wiktora Dłużniewskiego Wyprawa do Ameryki

3.4.1. Wyprawa do Ameryki jako oskarżenie stosunków społecznych Łodzi

Omówienie obrazów łódzkiego życia czasów poety należy zacząć od najbardziej udanych fragmentów jego sztuki, ukazujących typowe scenki przemysłowej Łodzi – śpiewających po niemiecku (w sztuce, z wiadomych

34 A. Kowalska, Wiktor Dłużniewski…, s. 168.

już powodów, po polsku) niemieckich weberów – pewnych siebie, but-nych, jak stwierdza A. Kowalska, czujących się ciągle Niemcami, mimo lat pobytu w Polsce i niezwykłej przychylności okazywanej im przez rząd Królestwa Polskiego. Akt I zaczyna się od sceny w szynku: „Dokoła siedzą tkacze, przed każdym kufel piwa, buteleczka z wódką i kieliszek. Wszyscy śpiewają”. W wizji scenicznej najbardziej eksponować się będzie zapewne refren:

Gdy cię dręczą troski, smutki Wychyl tylko kielich wódki. Palnij jeszcze drugi, trzeci, Wnet i smutek cię odleci. Zaraz raźniej i wesoło

Krzykniesz, bijąc ręką w czoło: Hoch, Vaterland! Handwerkerland! Ja, ja, ja, ja, ja, ja Vivat, Germania! Przy warsztacie robić trudno, Ciągle słuchać, to i nudno Webersztubów tik tak, tik tak Marsz do knajpy, tu nachmittag Popijając sznaps i piwo

Z kamratami, krzykniesz żywo: Hoch, Vaterland, Bierbrauerland! Ja, ja, ja, ja, ja, ja Vivat Germania!

Czy znasz ten kraj, ten ziemski raj. Gdzie fabryk huk, gdzie chmiel jak gaj, Shwarz-gelb-rothbier, kraj Bawarów, Kraj otyłych piwowarów.

Kraj pijaków gorzałczanych. Hoch, Brandweinland, Bierbrauerland! Ja, ja, ja, ja, ja, ja Vivat Germania!

(Dłużn., s. 102–103)

Akt II kończy się nie mniej sugestywną sceną. Teraz tkacze śpiewać będą bardzo popularną wówczas pieśń Blauer Montag – utwór „[…] pełen tupetu kolonizacyjnego i niepohamowanej buty, […] grzmiący pochwałą «błękitnego poniedziałku», czczonego najhuczniejszym «trą-bieniem flasz». Jest to obraz pogotowia nieustannego weberów, ich wzmożonej jakby narodowej krzepy”36:

Felejz na grzbiecie Od lądów mórz, Chodzi po świecie Nasz handwerks bursz. Wszędzie gospoda, Bety, wygoda, Na każdej ziemi Jest między swemi Nasz blauer Montag Tak tik, tak tik tak, Nasz blauer Montag.

(Dłużn., s. 93)

Obie sceny ukazują typowy obrazek życia rękodzielniczej Łodzi, co możemy jednoznacznie stwierdzić, ponieważ są zgodne z relacją O. Flatta. Nie powinno być dla nas ważne, kim czują się śpiewający i w jakim języku śpiewają. Zostali zaproszeni przez rząd Królestwa i wymagano od nich tylko okazania się pracą i umiejętnościami. Nikt nie żądał, by zapomnieli o swojej starej ojczyźnie. Musimy sobie uświadomić, że wyparcie się jej raczej przemawiałoby na ich niekorzyść – ich ojczyzną, bez względu na nasze oczekiwania, były strony, z których przybyli. Nowe miejsce, jakkol-wiek bardzo gościnne, istniało w życiu osadników zbyt krótko, by można było oczekiwać od nich asymilacji. Należałoby też zastanowić się, czy rzeczywiście śpiew biesiadników jest „pełen tupetu kolonizacyjnego i niepohamowanej buty”, jak twierdzi A. Kowalska. A może to tylko przejaw potrzeby żywiołowego odpoczynku? Czy rzeczywiście zmęczeni wielogodzinną pracą, nękani kryzysami tkacze chcieliby specjalnie pokazywać swój tupet i niepohamowaną butę? Komu też mieliby ją pokazywać? Wreszcie – śpiewali to, co znali, a bawić się umieli i lubili. Nie mieli też zapewne czasu na układanie nowych piosenek. Taką inter-pretację zdają się potwierdzać również słowa poszczególnych zwrotek.

W tych scenkach istotne jest to, że pozwalają one uświadomić sobie istnienie obcojęzycznego, a raczej różnojęzycznego gwaru w miasteczku. Poza tym możemy zobaczyć odpoczywających po ciężkiej pracy rękodziel-ników, spędzających czas wesoło i gwarnie, wśród ziomków i przyjaciół. Echo i wieczorna rosa daleko zapewne niosły śpiewy i odgłosy zabawy. Tkacze łódzcy potrafili się bawić. I może jeszcze jedno jest ważne – czas odpoczynku, bez względu na codzienne kłopoty, musiał dawać wytchnie-nie od trosk. Śpiew wytchnie-nie był więc raczej przejawem buty i kolonizacyjnego tupetu, choć mógł być tak odbierany przez osoby postronne, niechętne przybyszom. Skrywał też najpewniej codzienne troski, a tych było niema-ło. Świadczą o tym rozmowy bohaterów sztuki. „Nie ma co robić” – skarży się Taberloch – „zarobek mały, fabryki upadają, życie drogie – kraj cały

zarzucony zagranicznymi towarami – Żydzi wzięli cały przemysł i handel w antrepryzę, żadnych widoków na przyszłość” (Dłużn., s. 107). Wtóruje mu Rainaffe: „Przed dwudziestu laty nie było miasto ludne, ale ludzie byli bogaci. Nasi rodzice przybywali tu z tłumoczkami, niejeden z ostatnim talarem, lecz dawali tu korzystną robotę, grunt na dom i ogród i byli nawet tacy, co w niewielu latach dorobili się wielkich majątków” (Dłużn., s. 107). Rozmowa tych przyjaciół, bohaterów negatywnych utworu, ukazuje, że już wtedy żywy był mit Łodzi jako „ziemi obiecanej”, choć nikt na razie tego nie wypowiedział. Czy więc była to w istocie „ziemia obieca-na”? Czy łatwo i z niczego można było się dorobić w niej majątku? Taber-loch w to wierzy:

W roku 1820 […] przybyło tu per pedes dwóch Wanderem. Oba byli w Berlinie w Instytucie i znali chemię. Mieli ochotę zostać farbiarzami – i już rachowali krocie, które spodziewali się tu zebrać w niewielu latach. Ale tymczasem przetrząsłszy wszystkie kieszenie, nie zebrali nawet całego talara. Co tu robić z taką małą sumą? Wtedy odezwał się jeden z nich: Oto kupmy sobie gęś, mięsem będziemy żyli parę dni, na pierzu i piórach także coś zarobimy, z tłustości, co najważniejsza, narobię kilkanaście słoików rozmaitych maści, dokupiwszy w aptece za kilka groszy różnych proszków i narkotyków. Z krwi nawet będziemy mieli smaczną zupę. […] ta gęś była fundamentem milionowego majątku […]. Jednemu tak się powiodło na maściach i lekarstwach, że zarobił na nich kilkanaście talarów i odtąd wziął się całą duszą do przyrządzania lekarstw. […] Następnie udał się do Warszawy i tam popracowawszy nad sobą parę lat, przybył tu jako aptekarz, drugi zaś został farbiarzem i dzisiaj obydwa są milionerami (Dłużn., s. 107–108).

Całą tę nieprawdopodobną historię potwierdza jeden z jej bohaterów, Goehle, który pojawia się niczym deus ex machina i stwierdza: „Tym handlarzem maści i lekarstw byłem ja, a tym farbiarzem był [Werner] teraźniejszy dziedzic kilku wsi [Lućmierza]” (Dłużn., s. 108). Poza tym i autor sztuki potwierdza na marginesie: „Wszystko autentyczne; Goehle, który w tym miesiącu umarł, zostawił półtrzecia miliona majątku”. W rze-czywistości jednak nigdy żadna z łódzkich fortun nie powstała z niczego. Ci, którzy dorobili się milionów lub nawet tylko znacznego majątku, najczęściej posiadali jakiś kapitał, byli oszczędni, pracowali niezwykle ciężko i sprzyjało im przysłowiowe szczęście. Gęś, jako podwalinę dwóch ogromnych fortun, można między bajki włożyć. Poza tym zwróćmy uwagę na zdanie: „Mieli ochotę zostać farbiarzami – i już rachowali krocie, które spodziewali się tu zebrać w niewielu latach”. „Tu”, czyli w Łodzi. Kto w Berlinie słyszał w roku 1820 o małym, mającym dopiero powstać miasteczku fabrycznym?

Osadnikom wcale nie było tak łatwo w nowym miejscu, co już wcze-śniej wykazaliśmy, jak się dziś sądzi. Otrzymali, co prawda, niezwykłe ulgi, nie przyniosło to jednak ich rodzinom dobrobytu. Potwierdza to również sztuka W. Dłużniewskiego. Taberloch i Raineffe – drugie, a być

może i trzecie pokolenie osadników (Rainaffe ma w Łodzi dziadków), skarżą się na sytuację w miasteczku. Nie chodzi im i wielu innym o bogactwa tych dwóch, którzy przybyli tu per pedes. Chodzi o zwykłe, godziwe życie: „zarobek mały, fabryki upadają, życie drogie […], żadnych widoków na przyszłość”. Potomkowie tych, przed którymi otwarła się niezwykła szansa, mają problemy z utrzymaniem siebie. Ich rodzice przybywając do Łodzi, też nie dorobili się na tyle, by dać jakieś zabezpie-czenie swoim synom i córkom. Utwór W. Dłużniewskiego potwierdza więc owo „podskórne życie” miasta, które wyczytaliśmy wcześniej z czę-stych zmian właścicieli poszczególnych posesji, poświadczą również uwagi o rozwoju przemysłu u O. Flatta.

Bieda w miasteczku i trudne warunki życia rodzą patologie, jakich nie brakuje w większych skupiskach ludzkich. Goehle, który w cudowny sposób stał się bogaczem, stwierdza: „Jak wiecie, dzisiaj na lasach w krótkim czasie można przyjść do wielkiego majątku” (Dłużn., s. 108). Wzbogacić się można więc szybko na lasach, czyli na gruntach leżących wokół Łodzi – nieużytkach, które można przeznaczyć pod zabudowę. W jaki sposób? Spekulując nimi, a więc w krótkim czasie można przyjść do wielkiego majątku w sposób dość podejrzany (pomijając już, że i do tego potrzebne są środki, których bohaterowie nie mają). Wypowiedź Goehlego każe też poważnie zastanowić się, czy jego majątek powstał w sposób uczciwy, tym bardziej, że powstał „z niczego”.

Inną patologią życia ukazaną w sztuce jest niewydolność wychowaw-cza rodziny i deprawacja ludzi młodych, prowadząca nawet do zerwania więzi rodzinnych. Narwal, nota bene kierownik szkoły, nie może okieł-znać syna, który zapowiada się na kryminalistę. Broniąc go, zamiast wziąć w ryzy, stwierdza: „nie ten jest złodziejem, co kradnie, ale ten, kogo złapią na kradzieży” (Dłużn., s. 113). Jego syn zaś wyznaje już w młodym wieku dość specyficzną „filozofię”, świadczącą o daleko posuniętej deprawacji i demoralizacji: „mądry złodziej zawsze kradnie do spółki z tymi, co go mają sądzić (bo im przynajmniej połowę trzeba odstąpić)” (Dłużn., s. 113). Według niego więc wszystkich i wszystko można kupić. Gdzie, kiedy i od kogo zdążył nabyć swoją „mądrość życiową”?

Opętani wizją wyjazdu do Ameryki – nowej „ziemi obiecanej” – Rai-naffe wraz z Taberlochem, szukają pieniędzy. Najpierw postanawiają napaść, a w razie potrzeby nawet zabić i okraść człowieka, o którym mówi się tylko, że nosi przy sobie papiery wartościowe. W Łodzi wierzy się w takie nonsensy, o czym świadczą słowa sztuki: „Słyszałem, że nosi przy sobie listy zastawne na 30 000” i dopisek na marginesie: „Ktoś na żart puścił taką pogłoskę o autorze”. „Na żart” znaczy zapewne tyle tylko, że autor, W. Dłużniewski, papierów wartościowych na taką sumę nie posia-da. Obaj, Taberloch i Rainaffe, decydują się nawet wykorzystać w tym

celu siostrę jednego z nich. Ma ona uwieść ofiarę. Jest młoda i niebrzyd-ka, z łatwością więc omota ofiarę i pociągnie za sobą do lasu (Dłużn., s. 111). Rainaffe nie pomyślał nawet, że jest to rodzaj stręczycielstwa, a poza tym może doprowadzić do urobienia siostrze złej opinii. Być może już nie jest ona najlepsza, Berta bowiem, jak wynika ze słów brata, „chodzi co wieczór za miasto”. Co tam robi? Rainaffe’a to nie interesuje. Wreszcie, kiedy plany ze zdobyciem papierów wartościowych nie powiodą się, Rainaffe zabija dziadków, którzy przez lata ciułali pieniądze (Dłużn., s. 112). Czyn jest odrażający i nie zmieni tego fakt, że dziadkowie nie byli prawdopodobnie dobrymi ludźmi. Jesse, weterynarz, pyta Rainaffe’a: „cóż tam robi twój grosfater i straszna grosmuter. Ta baba straszy wszyst-kie dzieci i ciężarne matki. Czy to wy nie wita, że ona rychtyk czarownica; jak w oczy psu lub koniowi popatrzy, to zaraz biedne zwierzę dostaje choroby” (Dłużn., s. 109). Obaj zdają się temu przytakiwać.

Rozluźnienie więzi rodzinnych widać szczególnie w rodzinie Narwala. Mówiliśmy już o problemach kierownika szkoły z synem. Degradacja więzi rodzinnych doprowadziła go nawet do tego, że opętany wizją wyjazdu do Ameryki myśli o sprzedaży swojej córki „handlarzowi piękno-ściów”, Żydowi Cyperlemu, by zdobyć w ten sposób pieniądze na podróż. A. Kowalska uważa ten pomysł za mało realistyczny i prawdopodobny:

Ten ostatni koncept w utworze scenicznym widać samemu autorowi wydał się zbyt ryzykowny i pozbawiony wszelkich cech prawdopodobieństwa, bo opatrzy go na margine-sie aż dwoma przypisami […]: „Wszak jeden ojciec sprzedał tu swą córkę oficerowi” […]; Tyle tylko prawdy, że rzeczywiście namawiano tak Bertę […] jak i inne dziewczęta do wyjazdu do Ameryki37.

Autor nie wspomina, w jakim celu miały wyjechać. Skoro jednak brat Berty nie posiadał pieniędzy na taki wyjazd, ona też ich nie miała. Nikt zaś z pewnością nie ofiarował jej podróży za Atlantyk tylko dlatego, że sytuacja w mieście była ciężka. To raczej te okoliczności starano się wykorzystać w celu pozyskania kobiet do pracy w wiadomych „przybyt-kach”. Czterdzieści lat temu, kiedy A. Kowalska wypowiadała się krytycz-nie o pomyśle W. Dłużkrytycz-niewskiego, o handlu „żywym towarem” mówiło się niewiele albo wcale. Sam problem wydawał się tyleż nieetyczny, co i niesmaczny. Handel kobietami i prostytucja były niewątpliwie i w cza-sach poety tematem tabu. Nie znaczy to jednak, że sam proceder nie istniał, inaczej nie pojawiłby sie na kartach rękopisu. Nas wszakże nie interesuje, czy pomysł Dłużniewskiego jest dobry, czy też zły – istotne jest, czy handel kobietami miał miejsce w Łodzi w połowie XIX w. Idzie

37 Tamże, s. 100.

jedynie o samo stwierdzenie faktu. I – niestety – odrzucić go nie mo-żemy38.

Sztuka Dłużniewskiego ukazuje również ludzi, którzy żyli z oszustwa. Szczególnie odrażającym i zdeprawowanym typem był weterynarz Jesse. W życiu kierował sie zasadą: „Wszystko jest pozwolone, gdzie prawo ludzkie nie sięga”. Nie cofnął się przed żadną niegodziwością, jeśli tylko miała mu przynieść dochód. Głodził powierzone mu zwierzęta, sprzeda-wał je lub zabijał w zależności od spodziewanego zysku (Dłużn., s. 108). Szkodził ludziom, których leczył, wykorzystywał ich naiwność. Pozwalał oszukiwać innym, o ile nie wchodzili mu w drogę, w przeciwnym przy-padku musieli „się opłacać”, czyli płacić mu za nieskrępowane uprawianie tej haniebnej działalności. Przyznawał się nawet do „spędzania płodu” (Dłużn., s. 110). Niszczył wszystkich, którzy szkodzili jego interesom, nawet (i co gorsza szczególnie wtedy) jeśli postępowali etycznie, zgodnie z prawami ludzkimi i boskimi: „Ale ten Podhalski nie bierze nic od ludzi i daje chyba proszek na cholerę. […] Kiedy ja rychtyk poszedł do niego z groźbą i chciałem, żeby się opłacił, jak Forsbergerowa, to on mnie wyśmiał i rychtyk wypędził za drzwi. Tego mu nie daruję”. Tacy jak Podhalski byli dla niego szczególnie niebezpieczni, bo uczciwi.

Kończąc rozważania o sztuce W. Dłużniewskiego, warto jeszcze wspomnieć, że mówi ona szeroko o życiu zdrowotnym mieszkańców Łodzi. Problemów zdrowotnych nie brakowało39. Nierzadko wynikały one ze złych warunków higienicznych. Czy to jednak ze złej woli tych, którzy leczyć powinni, ale zainteresowani byli tylko zarobkiem40, czy też

38 Por. St. Posner, Nad otchłanią (w sprawie handlu żywym towarem) [1903], http://lewicowo.pl/category/teksty/kwestia-kobieca (dostęp: 10.09.1012).

39 Dowiadujemy się o nich z wypowiedzi Jessego: „[…] on już trzy razy gryzłby zie-mię, bo kiedy mu tam ktoś w Zgierzu coś takiego zadał, że się wił nie jak rybka, a jako robak po ziemi, to on po północy posłał rychtyk po niego tego tam kwaksalbera, a on mu rychtyk jak ręką odjął chorobę i odtąd jego dzieci kurował, a teraz to już jego samego nauczył leczyć. […] Na Wólce rychtyk jeden weber, co już siedem roków na nogę chorował – a teraz wszem wygaduje, że mu ten wasz nauczyciel pomógł. […] żona pana przełożone-go, jak jej dzieci chorowali, to do niego posyłała po lekarstwa i po radę. […] w czasie cholery, to jego służący Gustaw Ekiert rychtyk do wszystkich webrów swych znajomych zanosił jakieś jego lekarstwo i z kilkanaście ludzi wykurował, a nikt rychtyk, co brał od niego proszek, nie umarł, chociaż często nie było i nadziei. […] kobieta […] z płaczem prosiła go, żeby jej syna wyleczył, a on zalecał jej doktora, a kiedy ona mu mówiła, że doktór kazał trumnę robić, […] że już dwa dni leży jak nieżywy, że po paroksyzmie choroby cały poczerniał; to on dał jej akurat jakiś proszek i kazał przy tym coś z chłopcem robić, […] prawda, że za parę godzin, jak z drugiego świata wrócił chłopak do życia” (Dłużn., s. 104–105).

40 Z filantropii Podhalskiego, jak twierdzi Jesse, są niezadowoleni wszyscy, którzy zajmują się leczeniem: „[…] najgorzej, że jeszcze za swój grosz lekarstwa kupuje. Wszyst-kie doktory źle na to patrzą, a ja doktór zwierząt; oho, to ja mu tego […] nie mogę

z nadmiaru chorych albo ogólnie trudnej sytuacji, nie przestrzegano podstawowych zasad higieny, co prowadziło do epidemii. Leczeniem zajmował się w miasteczku lekarz, ale również aptekarz, weterynarz, „baba” i w zasadzie każdy, kto zdobył zaufanie. Szczególnie ceniony z powodu skuteczności był nauczyciel Podhalski, który wynalazł lekarstwo na cholerę; w każdym razie jego sposoby leczenia były skuteczne. Wnio-sek nasuwa się oczywisty – mieszkańcy miasteczka nie posiadali odpo-wiedniej opieki zdrowotnej i ich życie narażone było na szwank nie tylko z powodu chorób, ale też z powodu braku odpowiedniej opieki medycz-nej, nieuczciwości ludzkiej i naiwności samych zainteresowanych. Ta naiwność może jednak świadczyć również o biedzie w miasteczku – Fors-bergerowa za „usługę” brała zapewne mniej niż doktor. Może też być świadectwem problemów zdrowotnych: w potrzebie „tonący brzytwy się chwyta” – gdy doktor nie wyleczył, to może ktoś inny pomoże. Nauczyciel Podhalski potrafił pomóc.