• Nie Znaleziono Wyników

Zmitologizowane szczęście łódzkich milionerów w prozie przełomu XIX i XX

4. Mit „ziemi obiecanej”

4.1. Zmitologizowane szczęście łódzkich milionerów w prozie przełomu XIX i XX

Niewiele wiemy o życiu łódzkich przemysłowców. Na naszą wyobraź-nię działają pozostawione przez nich wille, pałace i fabryki oraz anegdoty, świadczące o ich bogactwie, rozrzutności, nieposkromionym tempera-mencie ich dzieci, zdające się mówić o życiu łatwym i przyjemnym, pozbawionym wszelkich trosk6. Czego dowiemy się z literatury? Czy za-prezentuje ona prawdziwy obraz życia fabrykanta i jego rodziny? Czy ukaże, na ile i któremu z bohaterów zdobyty majątek przyniósł szczęście, dając radość, zadowolenie, głęboko rozumianą i odczuwaną pełnię życia? Jaki będzie obraz łódzkiego lodzermenscha, o którym mówi się, że zanim został milionerem, bywał tkaczem, pracował w cudzej fabryce jako majster, a nawet przymierał głodem? Jak radził sobie z bogactwem człowiek, którego nie przygotowano do rozporządzania nim? Na co wydawał z trudem zapracowane pieniądze? Co robił w wolnym czasie? Nikt nawet nie wątpi, że go posiadał i to zapewne w nadmiarze. Łodzianie znają na ogół tylko Ziemię obiecaną Wł. S. Reymonta, często z ekranizacji Andrzeja Wajdy, istnieją wszakże i inne utwory o Łodzi, przedstawiające interesującą nas grupę jej mieszkańców.

W dalszych rozważaniach ukażemy życie codzienne bohaterów Ziemi

obiecanej Wł. S. Reymonta, Wśród kąkolu W. Marrené-Morzkowskiej, Bawełny W. Kosiakiewicza, Braci Aszkenazych I. J. Singera oraz prozy

6 „Lodzermensche – tak określano obywateli «ziemi obiecanej» – nadawali ton życiu miasta przez kilkadziesiąt lat: stworzyli je od podstaw i ukształtowali jego oblicze. Wznieśli fabryki, wille i pałace, pobudowali kamienice, kościoły, banki… Najbogatsi tworzyli ksiąstewka, obejmujące obok zakładów i rezydencji domy dla robotników, parki i ogrody, stawy, bocznice kolejowe… Nazwiska takie, jak Scheibler, Poznański, Grohman czy Geyer długo jeszcze nie będą w Łodzi prywatnymi. O ich dniu codziennym wiadomo jednak niewiele” (W. Górecki, Łódź przeżyła katharsis, „Tygiel Kultury”, Łódź 1998, s. 139).

reportażowej Z. Bartkiewicza. Jedni, jak Reymontowscy Baumowie lub Julian Rumiński W. Kosiakiewicza, do wielkich majątków dochodzili ciężką pracą i w sposób uczciwy, rozporządzając tylko własnymi siłami, umiejętnościami lub odpowiednim wykształceniem, czasem także warsz-tatem tkackim przywiezionym ze sobą; inni, jak Moryc Welt, Stach Wilczek, Grünspanowie polskiego noblisty lub Pifkowie W. Marrené- -Morzkowskiej – w sposób wątpliwy moralnie, ale w Łodzi akceptowany: „Nie mamy nic do stracenia prócz honoru” – mówi Maks Baum – „a prze-cież tym towarem w Łodzi się nie operuje” (Reym., s. 52). Przykłady „uczciwości łódzkiej” znajdziemy w każdej powieści przełomu XIX i XX w., Łódź jest bowiem miejscem, w którym oszustwa, podstępne bankructwa, plajty, wyzysk i wszelka nieuczciwość zyskały akceptację. Nie zastanawia-no się, w jaki sposób powstawały fabrykanckie fortuny, za to „czczozastanawia-no miliony”. Jeszcze inni, jak Borowiecki, zawdzięczali majątek sprytowi, nie zawsze czystym zasadom postępowania, umiejętnościom praktycznym, ciężkiej pracy i odpowiedniemu małżeństwu. Do wyjątków należy Trawiń-ski, który angażując odziedziczoną, niemałą szlachecką schedę, chciał rozwijać krajowy przemysł.

Interesujące nas postacie wyodrębniają się w dwie wyraziste grupy: tych, których ekonomiczna pozycja w Łodzi jest już ugruntowana oraz dużo młodszych, którzy dobrobyt pragną dopiero osiągnąć. Warto też zaznaczyć, że nie będziemy w tym miejscu poruszać problemów tak ważkich moralnie, jak na przykład: czy można być w pełni szczęśliwym, żyjąc z wyzysku i kosztem nędzy innych lub, widząc tę nędzę, zaspokajać coraz to nowe potrzeby, właściwie kaprysy, niedające ostatecznie żadnego zadowolenia poza ich spełnieniem. Takie dylematy zwykle nie nurtowały również tych, którzy miliony zdobyli.

Rozważania na temat ukazanych w literaturze łódzkich milionerów zacznijmy od starego, odchodzącego już pokolenia. Należący do tej grupy potentaci przemysłowi latami, ciężką pracą i wyrzeczeniami wytrwale budowali fortuny, dobrobyt i stabilizację. Ci, którym w Łodzi powszechnie się zazdrości, w młodości mieli tylko siebie i swoje ręce, byli pracowici i uparci. Wykorzystali łut szczęścia, który im sprzyjał, bezustannie też pomnażali to, co już zdobyli: Bucholc, najbogatszy łódzki milioner powieści Reymonta, swoje fabryczne królestwo tworzył przez życie ciężką pracą „i mocą swojego geniuszu przemysłowego” (Reym., s. 21). Podob- nie kształtowała się droga życiowa Müllera, który do milionów doszedł dość późno7. Herman Pifke, Niemiec z pochodzenia, bohater powieści

7 Müller, jak pisze Reymont, był „świeżym milionerem. […] Przybył przed laty jako zwykły tkacz do tej ziemi, która istotnie stała się dlań «ziemią obiecaną»” (Reym., s. 288– 289).

W. Marrené-Morzkowskiej, również sam był twórcą swojego majątku. Posiadał rozum i spryt, jednak u podstaw jego fortuny legła ludzka krzywda8. Odpowiednikiem Bucholza w powieści I. J. Singera Bracia

Aszkenazy jest Niemiec Hünze. Był równie biedny i tak samo pracowity

jak bohater Wł. S. Reymonta9.

Nieco inaczej kształtowała się droga do fortuny żydowskich fabrykan-tów. Początki działalności w tej grupie narodowościowej związane były z handlem. Ich posiadaczy cechował wszakże taki sam upór, wytrwałość i ciężka praca, jak wymienionych wcześniej bohaterów. W przypadku Żydów jednak podkreśla się brak uczciwości w stosunkach handlowych produkcji towarów. Szaja Mendelsohn nazywany był królem bawełnia-nym (Reym., s. 46). Gdy Bucholc zdobywał miliony, on dopiero zaczynał jako handlarz nędznego kramu na Starym Mieście. Cierpiał głód i nędzę, przeżywał katusze, myśląc o możliwości utraty z trudem zarobionych pieniędzy. Nie mniejszy strach ogarniał go, gdy zdobywał się na większą inwestycję. W drodze do milionów nieraz wystąpił przeciw zasadzie uczciwości10. Podobną drogę przeszedł Zuker, stary chałaciarz, prze-dzierzgnięty w milionera-fabrykanta. Zaczynał od skupowania zużytych i niepotrzebnych już szmat bawełnianych, strzępów papieru, a nawet pyłu bawełnianego, którego w fabrykach wszędzie było pełno. Jego wyroby były tandetne i naśladowały w kolorach i deseniach wyroby fabryki Bucholca. Były to „[…] materiały w najgorszym gatunku, sprzedawane tanio, które uniemożliwiały wszelką konkurencję” (Reym., s. 71). Singe-rowski fabrykant Maksymilian Fliederbaum przybył do Łodzi z pustymi

8 Bohater powieści W. Marrené-Morzkowskiej, podobnie jak bohaterowie Wł. S. Rey-monta i I. J. Singera, „[…] sam był twórcą swego majątku. Czy doszedł do niego uczciwą pracą […], czy też, jak z cicha szeptali ludzie, węgielnym kamieniem jego była cudza krzywda, to bynajmniej nie zmieniało faktu. Był bogaty […]. Przy tym, jeśli co do genezy majątku mogły być wątpliwości, nie istniały one względem rozumu i sprytu Pifkego” (Mar.-Morz., s. 191–192).

9 Heinz Hünze był przed laty ubogim tkaczem, kiedy go poznajemy jest już „[…] człowiekiem interesu; całą duszą tkwił w fabryce, którą wybudował i w majątku, który zgromadził swymi dwiema gołymi, tkackimi rękami. […] Do Łodzi […] przybył na jednokonnym wózku z Saksonii” (Sing. I, s. 177–178).

10 Szaja nawoływał ludzi, zapraszając do siebie, a nawet ciągnął za rękaw, by zechcieli u niego kupować. Odnosił paczki do domów, sprzątał czasami sklep i chodnik przed nim. Całe miesiące spędził na trotuarze. Potem nagle zniknął. „[…] Przyjechał z trochą pieniędzy i zaczął prowadzić interes na własną rękę. […] Potem te pierwsze warsztaty, jakie założył […] tysiące drobnych oszustw […] nim zaryzykował wydzierżawić jakąś fabryczkę. […] sam nie spał, nie jadał, nie żył, robił tylko i oszczędzał. On pierwszy dawał na kredyt […]. On pierwszy zaczął robić tandetę […]. On prawie pierwszy wprowadził, rozwinął i udoskonalił system wyzysku wszystkiego i wszystkich. […] A szczęście szło za nim nieodstępnie […]” (Reym., s. 105–106).

rękami i zdobył ją w krótkim czasie (Sing. I, s. 243–244). Jego droga do fortuny była podobna do drogi Szai i Zukera oraz – jak oni – był Żydem.

W prozie reportażowej Złe miasto Z. Bartkiewicza znajdujemy intere-sujący, ale nie wolny od ironii obraz miejsca życia i pracy łódzkiego przemysłowca. Związany z Łodzią warszawski publicysta nie indywiduali-zuje bohatera i nie nazywa go żadnym imieniem, co zdaje się sugerować, że przedstawiony przez niego wizerunek nie jest zjawiskiem odosobnio-nym i w związku z tym jest charakterystyczny dla Łodzi przełomu XIX i XX w.:

W południowej stronie ulicy [Piotrkowskiej], wśród niskich, skromnych domków, wznosi się gmach dwupiętrowy, ze zwierciadlanymi szybami w drzwiach […]. Marmurowe, dywanowe schody wiodą z sieni na górę. […] Drzwi z napisem „Comptior”, „kantora”, rzadko kantor lub biuro. Za nimi sala, podzielona na klatki, dębowe przepierzenia, oszklone matowymi szybami. […] W głębi sanktuarium – kasa, a obok gabinet właściciela firmy (Bartk., s. 37–38).

Piętro wyżej znajduje się część mieszkalna, „[…] gdzie kilka salonów, ozdobionych bogactwem sztukaterii i złoceń, tworzy amfiladę, mogącą zaspokoić i książąt udzielnych, o ile ich wymagania, zbytkowe potrzeby, tapicer zadowolić jest w stanie […]”. Najpierw salon w stylu Empire, dalej sala balowa, a za nią coś w rodzaju niemieckiego Wohnzimmer i jeszcze kilka pokojów,

ale w nich wszystkie meble w pokrowce spowite, żyrandole i lustra osłonięte gazą, dywany zwinięte zalegają pod ścianą, a cały ten przepych odświętny, galowy, całunem pokryty ma coś w sobie ze śmierci […]. Całe życie rodzinne gdzie indziej się skupia. Gdzieś na uboczu w parterowym domku, jakby zagubionym wśród wyniosłych gmachów fabrycznych, lub w oficynie pałacu, gdzie dwa, trzy małe pokoiki i kuchnia w zupełności wystarczają rodzinie (Bartk., s. 39–40).

Niemal identyczne wnętrza i taki sam do nich stosunek gospodarzy przedstawiła W. Marrené-Morzkowska, kreśląc obraz domu Holzbergów (Mar.-Morz., s. 224–226), Wł. S. Reymont, prezentując pałace Bucholca (Reym., s. 94–97) i Müllera (Reym., s. 286–294), oraz W. Kosiakiewicz, ukazując zadowolenie Feinsohna z posiadania trzech salonów i fumoiru (palarni) (Kosiak., s. 297). Cechą wspólną wszystkich tych domów jest bogactwo na pokaz i luksus, z którego gospodarze nie potrafią, a nawet boją się korzystać. Dlatego obok wystroju, który zadowolić mógłby rodową arystokrację („udzielnych książąt” – używając tego wyrażenia, Z. Bartkiewicz i W. Kosiakiewicz podkreślają przepych umeblowania i dekoracji wnętrz), znajdujemy akcenty bliskie sercu i wymaganiom

gospodarzy: zużyte patery, powyszczerbianą porcelanę11, ordynarne oleodruki lub wytarte linoleum, imitujące parkiet w pałacu Bucholca; gospodarski pokój – jadalnię przy kuchni u Holzbergów, w którym gospodyni w przydeptanych pantoflach i połatanej sukni miała zwyczaj dozorować kucharkę. Podobny sposób organizowania życiowej przestrze-ni widzimy rówprzestrze-nież u Müllerów. Tak jak bohaterowie Z. Bartkiewicza, również i inni fabrykanci posiadają nieużytkowaną, a nawet zamkniętą na klucz część domu, w której meble, żyrandole i lustra spowijały pokrowce. Wł. S. Reymont pokazuje również otoczenie fabrykanckich pałaców, niczym zgoła nieróżniące się od ich wnętrz w sposobie organizacji prze-strzeni. Przed pałacem Bucholca ścieżki były wysypane miałem węglo-wym, a w rogach czworobocznego trawnika stały cztery posągi, okręcone na zimę w barchany. Müller nie pokusił się nawet o stworzenie odpo-wiedniego otoczenia dla swojej posiadłości. Za to jego pałac, ze względu na wygodę, łączyły ze „starą chałupą” schody.

Dom Feinsohna przygodny gość określił jako „ładne muzeum”. Po-dobnie można nazwać pałace innych fabrykantów, gdyż życie ich rodzin toczyło się w starych domach lub w pokojach, które bardziej odpowiadały przyzwyczajeniom i gustom gospodarzy12. Dlaczego ludzie, którzy ciężką pracą i kosztem wielu wyrzeczeń dorobili się tak ogromnego majątku, że stać ich na pałace, nie chcą w nich zamieszkać? Nie ma znaczenia, że urządzone są bez gustu i z nadmiernym przepychem. Dla nich są niewąt-pliwie piękne, cokolwiek by o pałacu i jego wystroju ktoś inny powiedział. Z. Bartkiewicz stwierdza: „To […] dla gości, bo niemiło gospodarstwu w tych blaskach przepychu. Źle im się chodzi po lśniącej posadzce, nie w smak wino szumiące, przykro pani w gorsecie, a panu we fraku i jakże im błogo, gdy pychę nasycą i są już u siebie” (Bartk., s. 40). Podobne uczucia kierują zapewne Holzbergami i Feinsohnem. Czy chęć posiadania pałacu, w którym się nie mieszka, można wytłumaczyć jednak tylko pychą? Müller mówi:

11 M. E. Stainhagen wspomina dziadka, który w porywie złości wytłukł całą starą por-celanę. Mimo zamożności rodziny jej babka nie mogła zdobyć się na wyrzucenie zniszczo-nej zastawy, która dotąd służyła rodzinie. Zob. M. E. Steinhagen, Kruschowie. Historia rodu. Wspomnienia, Literatura, Łódź 2003.

12 Łódzkim milionerom, jak pokazuje Z. Bartkiewicz, wystarczały: „Dwie szafki «na bejc», stół jesionowy owalny, kanapa kryta ceratą, nad nią krwawy zachód i bydło srokate, obok: Mann, ärgere deine Frau nicht – Frau ärgere deinen Mann nicht, pięknie filozelą wyszyte, a wszędzie ład i porządek aż do śmieszności i nudy. Każdy przedmiot posiada tam jakieś praktyczne dopełnienie. Każdy klucz, nawet gałgan ma swój haczyk i często napis przeznaczenia […]” (Bartk., s. 40–41). Ten opis może dopełnić zdanie z powieści Wł. S. Reymonta: „Dom […] pachniał porządkiem i tą czysto niemiecką wołową pracowi-tością” (Reym., s. 296).

[…] żebym ja miał mieszkać w pałacu, toby się ludzie ze mnie tak śmieli, jak się śmieją z Meyera i z Endelmana. Po co mi to, kiedy wygodniej w starej chałupie. […] Wszyscy stawiają pałac, i ja kazałem postawić, mają salony i ja mam salony […]. Kosztuje drogo, niech kosztuje i niech sobie stoi, niech ludzie wiedzą, że Müller może mieć pałace, a woli mieszkać w starym domu (Reym., s. 293).

Za słowami Müllera kryje się na pewno dorobkiewiczowska pycha, ale też i iście kupiecka przebiegłość – nie chce się przyznać, że nie potrafi żyć w stworzonym przez siebie luksusie, tak jak nie chce się przyznać, że nie umie pisać, choć wie o tym każdy. A może nie uświadamia sobie nawet, że nie potrafi mieszkać w pałacu? O Müllerach bowiem Reymont pisze, że są ludźmi wyjątkowymi, gdyż posiadanie milionów ich nie zmieniło (Reym., s. 296). Także Bucholcowie nie zmienili swoich obyczajów. Obiad, na który zaproszono Borowieckiego, był typowy dla tego domu – podano mało mięsa i wiele warzyw na zwykłej zastawie. Platery były już zużyte, porcelana, malowana w gołąbki na brzegach talerzy – powyszczerbiana (Reym., s. 108). Miliony nie „zepsuły” także Singerowskich starych Hünzów, nie pomogło im to jednak dobrze poczuć się w pałacu. Heinz Hünze rzadko w nim bywał, zajęty od rana do nocy swoją fabryką. Zachował też swoje zwyczaje. Gdy się zdenerwował, ktoś sprzeciwił się jego woli lub coś mu się nie spodobało – krzyczał, wymyślał ordynarnymi słowami, pluł na kosztowne dywany. Teraz wiedział i czuł jeszcze, że może to robić bezkarnie. Jego żona, chłopska córka, skazana na ciągłe przeby-wanie w salonach nowego domu, była bezgranicznie nieszczęśliwa. Wytrącony ze zwykłego rytmu dnia jej mąż również poczuł się w tym domu źle. Ciążyli im wytworni goście ich dzieci i przepych urządzonego na nowo przez córki pałacu. Odpoczywając w wielkim łóżku po balu, „zatęsknili […] za dawnymi czasami” (Sing. I, s. 206–207).

Przyjrzyjmy się bliżej twórcom łódzkich fortun. Wydaje się, że poza sporadycznymi sytuacjami, wszyscy właściwie fabrykanci i przedsiębiorcy czują się dobrze w nowej sytuacji życiowej i w stworzonym przez siebie luksusie. Do dobrego łatwo się przyzwyczaić, a poza tym mężczyźni bezustannie byli zajęci pomnażaniem majątku. Poczuli też smak tego, co dawały pieniądze – swobodę i nieograniczone możliwości. Czy jednak byli szczęśliwi?

Szaja Mendelson uważał, że za swoje pieniądze może kupić nawet ra-dość życia, którą utożsamiał z dobrym samopoczuciem i zabawą: „Twoje goście przyszły? Bawią się dobrze?” – pyta córkę, jak przystało na gospo-darza. Nie goście i ich samopoczucie go jednak interesują, ale nastrój i humor Róży. Gdy ta stwierdza, że wszyscy się nudzą, tak jak i ona, jest zdziwiony: po co trzyma nudnych gości, skoro za swoje pieniądze może mieć wesołych? (Reym., s. 152–156). Martwi się, że córka nie jest rado-sna, że zabawa w gronie równie jak oni bogatych albo takich, których

mogą mieć zawsze, bo przecież wszystko można kupić, nie daje jej zado-wolenia. Pieniądze można poza tym spożytkować lub „zainwestować” lepiej. Nie, Szaja nie jest szczęśliwy w swoim pałacu. Odczuwa to i ten dyskomfort powoduje, że drażni go nawet dobre samopoczucie innych, których stać było na beztroskę, choć byli ubodzy i mieszkali w wybudo-wanych przez niego famułach. Gdy widział, że jego pracownicy wesoło spędzali wolny czas, odzywała się w nim nienawiść i kupiecka dusza: „Skąd oni mają na zabawę? […] Ernest Ramisz musi za dużo brać, kiedy go stać na zabawy” (Reym., s. 153–154). Do tego dochodził jeszcze despotyzm i tyrania: „Jestem chory, a oni się bawią”.

Także i Fliederbaum, mimo wyraźnych oznak zadowolenia, nie był w pełni szczęśliwy. Wielkopańska postawa i maniery skrywały w istocie człowieka prostego, bojącego się ogni piekielnych13. Bał się swojego Boga, a lista grzechów fabrykanta oraz występków jego dzieci była długa; wszystkie, które go zatrważały i budziły lęki, dotyczyły odejścia od naka-zów Zakonu; nad innymi się nie zastanawiał. „Ale nie mógł już teraz prowadzić trybu życia pobożnego Żyda. Był na to zbyt bogaty i możny” (Sing. I, s. 246). Za swój dobrobyt starał się odwdzięczyć Bogu w inny sposób: wspierał wszystkich, którzy się do niego zwracali. Wybudował synagogę, szkoły talmudyczne dla biednych dzieci, szpital. By uniknąć ogni piekielnych, zawczasu wynajął odmawiacza modlitwy pośmiertnej i opłacił dziesięcioosobowe grono pobożnych i bogobojnych Żydów, żeby modlili się za jego duszę (Sing. I, s. 247–249). Jego dzieci, choć byłoby to najbardziej pożądane, nie mogły już tego uczynić i za to też ponosił winę. Nie był chyba jednak pewien efektu swoich zabiegów, bo czynił wszystko, by zyskać przychylność Boga.

Rozstrzyganie, czy fabrykanci-milionerzy byli w pełni zadowoleni z życia w stworzonym przez siebie luksusie, jest zabiegiem dość ryzykow-nym, z pewnością bowiem nie był to problem, wokół którego pisarz kreował postać lub świat przedstawiony. Poza tym na ich szczęście lub jego brak mogło wpływać bardzo wiele różnorodnych czynników, które ze stworzonym przez nich bogactwem niewiele miały wspólnego. Zarówno Szaja, jak i Bucholc – na przykład – byli ludźmi schorowanymi.

13 Lęki Fliderbauma I. J. Singer przedstawił w sposób niezwykle obrazowy: „[…] drę-czyły go we śnie zmory. Upiory i czarty prażyły go w ogniu piekielnym, wylewały mu wrzącą smołę na głowę i ciskały nim z jednego krańca świata na drugi. Zdejmowała go groza, oblewał go zimny pot z przerażenia i krzyczał po nocach, tak, że jego żona Elżbieta, leżąca obok niego, otulona w hafty i koronki, zapominała ze strachu o swojej wytworności i o tym, że zwykle mówiła po polsku i budziła go, wołając po żydowsku” (Sing. I, s. 248). „Przy tym wszystkim […] lękał się wciąż jeszcze żydowskiego Boga. Dobrze pamiętał, chociaż stał się taki bogaty i potężny, że całą swoją pomyślność zawdzięcza rabinowi z Kazimierza, który dał mu «na szczęście» tak skutecznego trojaka” (Sing. I, s. 246).

jemy się wszakże do świata przedstawionego i tego, co jest dostępne naszej uwadze. Zastanówmy się więc, dlaczego Hünze i Bucholc, którzy obrażają ludzi, lżą ich, poniżają, a bohater Wł. S. Reymonta nawet ich bije, są tak odrażający w swoim postępowaniu? Czy przemawia przez nich tylko prostactwo i pycha? To najprostsza i narzucająca się interpretacja. Jednakże ich zachowanie może zdradzać nie tylko brak kultury i ogłady; może skrywać też zdenerwowanie, niezadowolenie, a może i niepewność. By nie rozstrzygać arbitralnie tego problemu, zauważmy jedynie, że nie zawsze postępowanie Hünzego i Bucholca musiało być spowodowane pychą, chełpliwą dumą lub nieokrzesaniem i prymitywizmem. Nie możemy odrzucić skrywania przez nich wewnętrznych frustracji, a może nawet i odreagowania za lata trudów, niepewności, lęków przed utratą tego, co się już zdobyło. „Siła jest uniwersalnym środkiem” – pisze Erich Fromm – „dzięki użyciu którego można ukryć swoją niemoc, zaprzeczyć jej. Wrogość tego typu możemy nazwać wrogością rekompensacyjną”14. Hünze w prostacki sposób obrażał swoich pracowników i nie szanował ich15. Podwładnych obrażał też Bucholc, przypominając im, że pracują dla niego i za jego pieniądze. Swoich robotników nazywał bydłem (Reym., s. 98), a wiernego służącego – „kundlem”. Lubił tylko Borowieckiego, a raczej „[…] on go szacował na całe 10 000 rubli, jakie mu płacił rocznie” (Reym., s. 20). Ale i jego lubił nękać, tym bardziej, jeśli widział, że sprawia mu przykrość; „[…] sprawiało mu to niezwykłą przyjemność, jeśli mógł męczyć kogoś i pluć w ludzkie dusze” (Reym., s. 105).

Co nie posiadało wymiernej wartości pieniężnej, Bucholc uważał za pozbawione jakiejkolwiek wartości. Podobnie traktował ludzi – im mniej im płacił, tym gorzej się z nimi obchodził. Podobny do Bucholca jest Szaja Mendelsohn. Swoje prostactwo, skąpstwo, pychę i brak obycia obnażał na każdym kroku: „A tobie, Abram, to ja zapłacę dzisiaj tylko osiemdziesiąt kopiejek, tobie się dzisiaj nie chciało, tyś symulował śpiewanie. Chciałeś oszukać mnie i Pana Boga” (Reym., s. 149) – mówi do jednego z towarzy-szących mu podczas kilkugodzinnej modlitwy śpiewaków bóżniczych, wymieniając siebie przed „Panem Bogiem”. To nadmierne przywiązywa-nie wagi do pieniędzy przez fabrykantów może być efektem pamiętania o starych czasach, gdy ciągle było ich brak; może być jednak również