Rye. 1. A utor, 1963 г.
tMN’
P
O
R
T
R E T YJerzy Pniew ski
WSPOMNIENIA AUTOBIOGRAFICZNE
1. Dzieciństwo i młodość, 2. Studia w zakresie m atem atyki, 3. Studia w zakresie fizyki, 4. A systent i pracow nik naukowy, 5. Okupacja, 6. T aj ne nauczanie, 7. Po wojnie, 8. Lata odbudowy Hożej, 9. Specjalizacja w zakresie Fizyki jądrow ej, 10. Dwa in sty tu ty na Hożej, 11. O dkrycie hiperjąder, 12. Znojne lata, 13. Pow rót do pracy naukow ej, 14. Obo wiązki adm inistracyjne w nowym w ydaniu, 15. K ierunki rozwoju In sty tu tu Fizyki Doświadczalnej, 16. D ydaktyka nie m niej ważna od pracy naukowej, 17. In sty tu t Fizyki Teoretycznej, 18. Rozładowywanie spięć, 19. Uwagi końcowe, 20. O statnie słowo autora.
Podejm uję się napisania jednego z najtrudniejszych dla mnie a rty kułów. Poszukując sposobu właściwego wywiązania się z tego zadania zdecydowałem, by to, co mi moja pamięć wybiórczo podsunie, opatryw ać kom entarzam i, czyniącymi gołe fakty być może nieco ciekawszymi. Chciał
bym w ten sposób dać retrospektyw ny przegląd szeregu migawkowych obrazów odtw arzających w ybrane sytuacje, fak ty i zdarzenia widziane kolejno oczami dziecka, ucznia, czy studenta, pracow nika nauki, czy wreszcie kierow nika placówki naukowej. Będzie w tym trochę historii tego, co mi bliskim się stało.
D ZIECIŃ STW O I MŁODOŚĆ
Urodziłem się 1 czerwca 1913 r. w Płocku, k tó ry wówczas był raczej m ałym miastem, ale o niezw ykłej trady cji sięgającej początków naszej historii ojczystej. Miałem w spaniałych rodziców obdarzających m nie i mego starszego brata w ielką miłością. Ojciec — H enryk Pniewski, m a tem atyk, doskonały pedagog, wychowywał nas w surow ej dyscyplinie, zapewne dziś już nie akceptowanej, ale ja sam uważam, że tem u syste mowi w ychowania bardzo wiele w życiu zawdzięczam. Niezwykła deli katność m atki, jej w yjątkow a wrażliwość ną niedolę ludzką były nam
258
J. Pniew skiw pajane od najwcześniejszych lat młodości. N ajw iększym autorytetem był jednak dla mnie mój b rat Janusz, starszy ode m nie zaledwie o trzy - i pół roku, ponieważ on chodził do szkoły, gdy dla m nie była to jeszcze odległa przyszłość. Pam iętam jak b rat pow tarzał m i różne wiadomości podaw ane w szkole, w tym w szczególności o Ziemi i Słońcu, których słuchałem z zapartym tchem i n a wiele lat zapamiętałem, póki się nie przekonałem, że niektóre z nich były zupełnym nonsensem. Jest to chyba przestrogą dla pedagogów, że dzieci w chłaniają bezkrytycznie podaw ane wiadomości praw dziw e na rów ni z fałszywymi i często w ten sposób kształtują swe poglądy.
Pod koniec pierw szej w ojny światowej i bezpośrednio po jej zakoń czeniu ojciec współdziałał w odbudowie szkolnictwa polskiego na terenie Płocka, ogromnie angażując się w te sprawy. W roku 1919 zamieszka liśm y w gmachu szkolnym, co bardzo ułatw iło mi zaw ieranie znajomości z uczniami n a dziedzińcu szkolnym. Ci dla kaw ału zabierali mnie n a lek cje, ale jedynie fizyk tolerował moją obecność, a mnie fascynowały jego doświadczenia, choć w żaden sposób n ie mogłem pojąć dlaczego rysował dziurawe zlewki, gdy ich niewidoczne brzegi zaznaczał przeryw anym i liniami.
W roku 1920/21 mój starszy b rat rozpoczął ze m ną naukę czytania i pisania oraz, jak się to w tedy mówiło — rachunków . Był za to przez ojca w ynagradzany 1 m arką za każdy dzień nauki. Moja ogromna wdzięcz ność okazywana b ratu za tę naukę, za te w spaniałe początki, — nigdy nie wygasła. Po wielu latach zastanaw iałem się dlaczego tak łatw o mo głem wykonywać pamięciowo wszelkie rachunki. W ydaje mi się, że wszystkie liczby m iałem zupełnie w yraźnie uszeregowane w pamięci, choć raczej w edług dość osobliwego schem atu. Początek tego układu liczb przejąłem z naszej wspólnej gry dziecięcej, w której rzucając kostką przesuwało się pionki na kolejne pola oznaczone liczbami i albo się jakoś awansowało, dostawało do „aresztu”, bądź naw et cofało. U kład liczb na planszy był uszeregow any przez autora gry zapewne dość przypadkowo. W każdym razie osobliwy ich układ od 1 do 40 dobrze utkw ił mi w pa mięci, dalej idąc do stu zapewne sam już pofolgowałem swej wyobraźni grupując je jedynie dziesiątkami. N astępnie pow stał dość zw arty układ setek i tysięcy, ale myśląc o liczbach między 100 i 200, czy między 200 i 300 należało, jakby „przez lupę”, wrócić do układu liczb początkowych i tam go wstawić. To samo dla znacznie większych liczb np. setek ty sięcy, aż do dowolnie wielkich liczb 'tak, że ostatecznie wszystko zawijało się w układające się obok siebie łańcuchy. P ytałem wiele osób o ich sposób obrazowego pam iętania liczb, ale n ik t mi niczego takiego n ie po tw ierdził. C ytuję to jako dość zabawną, a może śmieszną ciekawostkę z myślą, że może ktoś jeszcze w padł n a to samo, lub w nadziei, że w zbu dzi to zainteresow anie psychologów.
W spom nienia au tobiograficzne
259
Z w ydarzeń, rozgryw ających się wówczas w kraju , utkw ił mi w p a mięci obraz bohaterskich w alk 1920 roku prowadzonych n a ulicach P ło cka, zniszczenie miasta, a następnie uroczysta w izyta Naczelnika P aństw a Józefa Piłsudskiego w kw ietniu 1921 r.
We w rześniu 1921 r. posłano mnie do tzw. klasy w stępnej ośmiokla sowego gim nazjum im. M arszałka Stanisław a Małachowskiego w Płocku. Moje przygotowanie było w tedy jeszcze dość m izerne, zaledwie jeden rok nauki pod opieką brata nie mógł gw arantow ać zdania egzaminu wstępnego. Był to jednak okres pow ojenny i gdy w sum ie zgłosiło się dwa razy więcej kandydatów niż było miejsc, zdecydowano przyjąć w szystkich bez egzaminu tworząc klasę równoległą. W ten sposób zna lazłem się w śród nich, a jak się potem dowiedziałem, przy jęto m nie tylko na próbę. Zostałem wprowadzony do klasy już po rozpoczęciu za jęć, a stary pedagog, Skorupski, prowadzący lekcje z polskiego, ary tm e tyki i kaligrafii, nim jeszcze usiadłem, zadał mi pytanie: „Ile to jest siedem razy siedemnaście?”. Dumny byłem ze znajomości tabliczki m no żenia, ale czegoś takiego pamięciowo w tedy nie byłem jeszcze w stanie wykonać. Utkwiło mi to do dziś w pamięci jak jeden z chłopców, n ie jaki Leszczyński, jednym tchem w yrecytow ał: „7 razy 7 — czterdzieści dziewięć, 7 razy 10 — siedemdziesiąt, 49 i 70 — sto dziewiętnaście”. P rzerażony usiadłem. Trzy dyktanda i dwie klasówki z arytm etyki w y padały niezmiennie w każdym tygodniu. Ówczesne zadania rozwiązywało się staw iając odpowiednie pytania, które m iały w yjaśnić sens działań po nich następujących. Na ogół zadania w ym agały postawienia co najm niej
7 pytań. Rrzez pierwsze tygodnie otrzym yw ałem regularnie „dw óje” — ocena „niedostatecznie” nie była jeszcze w tedy używana. Pod koniec pierwszego okresu, a było ich aż sześć w roku, zacząłem otrzym ywać trójki. Średnia niew ątpliw ie byłaby dwójkowa, jednak Rada Pedagogicz na zdecydowała, by za ten w yraźny postęp wystawić mi dla zachęty trójkow e oceny okresowe. Dzięki tem u aż do ukończenia szkoły nigdy nie otrzym ałem oceny dwójkowej na żadnym ze świadectw okresowych. W połowie klasy drugiej zostałem pierw szym uczniem i pozostałem nim aż do ukończenia szkoły.
Fakt, że mój ojciec był nauczycielem tej samej szkoły, a jednocześnie naszym wychowawcą staw iał mnie raczej wobec większych rygorów tak naukowych, jak i wychowawczych, co nieraz w yraźnie mogłem odczuć.
Bardzo lubiliśm y wszystkich naszych nauczycieli, w większości św iet nych pedagogów, jakich być może dziś niełatw o byłoby znaleźć.
D yrektor szkoły — Mieczysław Olszowski — był filologiem dosko nale znającym dzieła klasyków rzymskich, potrafiącym cytować z p a mięci całe ich rozdziały. Był autorem w ydaw anych kom entarzy niektó rych utworów. Był również poetą, ale poza wierszam i spod jego pióra wychodziły również piękne tek sty lekkich piosenek, chętnie przez nas
260
J. P niew sk iśpiew anych przy różnych • okazjach. Żałowaliśmy, że łaciny uczył nas jedynie w ostatniej klasie.
P refek t — ksiądz H enryk Godlewski — był wielkim oryginałem, dość niezależnym w swoich poglądach, z am atorstw a zaś zajmował się histo rią. On pierwszy dogrzebał się, że początki naszej Szkoły sięgają końca X II wieku, czemu poświęcił specjalną broszurę w ydaną w roku 1929. Po w ojnie jego spostrzeżenia znalazły potwierdzenie w skrupulatnych badaniach historyków U niw ersytetu Warszawskiego. Szkoła nasza zo stała uznana za najstarszą z tych, które przetrw ały w szystkie burze dzie jowe, a jej historii poświęcono specjalne w ydaw nictw a. W roku 1980 obchodzono 800-lecie jej istnienia, połączone ze Zjazdem Małachowia- ków — wychowanków wszystkich roczników. Nas samych Szkoła w y chowywała opierając się na najlepszych wzorach etycznych, w ogromnym poczuciu patriotyzm u, umiłowaniu praw dy naukow ej i uczciwości w ży ciu. P racy niejednego z naszych wychowawców można by poświęcić osob ny artykuł.
Od mego ojca przejąłem niezw ykły entuzjazm do m atem atyki. By łem wówczas przekonany, że poza m atem atyką nic bardziej nie jest w stanie mnie zainteresować. Z w łasnej inicjatyw y rozwiązywałem wiele problemów daleko wybiegających poza zakres obowiązującego kursu i z zapałem pomagałem ojcu w pracy nad układanym zbiorem zadań. H um anistyczny profil szkoły nie gw arantow ał m atem atyce żadnego uprzy wilejowania, mimo to jednak ojciec potrafił tak w ykładać swój przed miot i tak nim uczniów zainteresować, że ci, którzy w ybrali np. studia politechniczne, sami potem przyznawali, że byli dobrze przygotowani matematycznie.
Tymczasem fizyki uczył nas now y nauczyciel — W iktor Złotczański, znakomicie znający swój przedmiot. Miał on specyficzny styl oceniania uczniów. Gdy stw ierdził, że któryś z nas jest napraw dę dobry, a inny słaby, uważał, że to nie może już ulec zasadniczej zmianie. Pam iętam , jak po kilku pytaniach w klasie szóstej ocenił mnie jako bardzo dobrego, a potem już przez okrągły rok w klasie siódmej ani razu tego nie spraw dzał, oceniając nadal tak samo. K iedy to zaczęło się powtarzać w ostat niej ósmej klasie, zdarzyło się, że coś odciągnęło mnie od właściwego przygotowania lekcji i akurat w tedy zostałem zapylany. Widocznie nie odpowiedziałem tak, jak tego oczekiwał, bo niezwykle mnie złajał i oce niając surowo w ystaw ił mi ocenę trójkową, a następnie zawiedziony zdecydował nie pytać mnie więcej, utrzym ując ocenę obniżoną. Na krótko przed m atu rą przykazał mi przypomnieć sobie kurs całej fizyki wszyst kich klas i po paru dniach urządził mi po lekcjach surow y egzamin. Ponieważ wyszedłem z niego zwycięsko, nie tylko wszystko mi darował, ale naw et zaczął mnie obdarzać większą sym patią. Po latach, gdy już
W spom nienia autobiograficzne
261
byłem fizykiem, chętnie ze m ną rozmawiał na tem at nowych osiągnięć fizyki, a w szczególności podstaw mechaniki kw antow ej.
W spomnę jeszcze o pew nym w ydarzeniu z roku 1927, m ającym swój epilog po latach czterdziestu. Zostałem wówczas nam ówiony przez kole gów do zorganizowania kółka matem atycznego dla wspólnego odrabia nia zadań domowych i dyskutow ania now ych tem atów w ykładanego kursu m atem atyki. P rzy aprobacie dyrekcji Szkoły oraz ojca, uczącego nas m atem atyki, z wielkim zapałem prowadziłem to kółko przez wiele tygodni, a w spotkaniach naszych uczestniczyło około połowy uczniów z całej klasy. Minęło 40 lat, gdy pewnego dnia otrzym ałem list z K om i tetu Warszawskiego PZPR z prośbą o danie opinii o towarzyszu D., któ ry, starając się o odpowiednie stanowisko, powoływał się na m nie jako kolegę szkolnego. Jak się okazało, kolega D. brał udział w pracach mego kółka, a ja po 40 latach dowiedziałem się, że kółko to stanow iło dosko nałe zabezpieczenie dla paru sym patyków komunizmu, urządzających swoje tajn e zebrania o pół godziny wcześniej i mogących ew entualnie tłumaczyć swoją obecność wcześniejszym przybyciem na nasze spotkanie. O rganizatorem tych tajnych zebrań był kolega najgoręcej nam aw iający mnie na utw orzenie kółka, nie wątpię, że był on głównym jego inicja torem. Okazuje się, że można czemuś patronow ać nie m ając o tym poję cia, natom iast kolega D., biorący udział również w zebraniach tajnych, nie wyobrażał sobie, bym ja nie był o tym poinformowany, znajdując w swoim m niem aniu potwierdzenie, że tylko dzięki tem u pozwolono mi objąć funkcję dyrektora dużego in sty tu tu uniwersyteckiego.
8 czerwca 1930 roku wręczono nam świadectwa dojrzałości, które m iały otworzyć przed nami nowy, nieznany rozdział naszego życia. Wszyscy otrzym aliśm y te świadectwa, co w dużym stopniu było w yni kiem stosowana ostrej selekcji dokonywanej zwykle już w klasie szóstej. Mimo naszego dużego zżycia w krótce rozproszyliśmy się po k ra ju i nasze w ięzy rozluźniły się. Większość ukończyła wyższe studia. W ojna po chłonęła swoje ofiary na frontach i w obozach. N iektórzy pozostali poza granicam i kraju. W ciągu wielu lat Małachowiacy różnych roczników dali liczący się w kład do ogólnego dorobku k u ltu ry narodow ej, jak i w różnych dziedzinach gospodarki naszego K raju. K ażdy z nich z sen tym entem wspomina lata spędzone w tej Alma M ater lat chłopięcych.
STU D IA W ZA K R ESIE M A TEM A TY K I
W roku 1930 zostałem studentem U niw ersytetu Warszawskiego i przez 3 lata studiow ałem m atem atykę. Na początku zaskoczyła mnie daleko posunięta swoboda w wyborze wykładów czy ćwiczeń i kolejności ich zaliczania. Zdarzało się, że absolwenci różnych roczników uczęszczali razem na te same ćwiczenia.
262
J . P m ew sk iWiększość wykładowców owego okresu chlubnie się zapisała w histo rii polskiej m atem atyki m iędzywojennej, tak że ja sam, mówiąc o paru spośród nich, chciałbym jedynie przedstawić ich sylw etki widziane ocza mi młodego studenta.
Dwuletni w ykład z analizy m atem atycznej, w spólny dla fizyków i m a tem atyków , był prowadzony na przem ian przez Stefana M azurkiewicza i Wacława Sierpińskiego. Mnie w ypadło słuchanie w ykładu M azurkie wicza, wieloletniego dziekana W ydziału M atematyczno-Przyrodniczego. W jego w ykładach najbardziej mi imponowała improwizacja. Widać by ło, że w ykład nie był odtw arzaniem wcześniej przygotowanego m ateria łu, lecz że dowody tw ierdzeń pow staw ały na samym wykładzie. Można było to poznać po dłuższych przerw ach, jakie pojaw iały się w w ykła dzie, a czasem naw et po pow tarzaniu przerw anego dowodu od początku w nieco zmienionej w ersji. Nie wiem, jak się to podobało innym , ja uznałem to za fantastyczne. K arol Borsuk prowadził ćwiczenia do tego wykładu. Robił w rażenie jakby nieśmiałego i bardzo delikatnego. N aj wcześniej naw iązałem z nim bliższy k ontakt i już po paru tygodniach zadał mi jako pracę domową referat o liczbie e — podstawie logaryt- mów naturalnych. Pochwalił mnie potem, że w jednym z dowodów zna lazłem ostrzejszą nierówność od tej, którą on znał.
P rogram y obu w ykładów analizy zasadniczo różniły się od siebie, przy czym w ykład Sierpińskiego dotyczył raczej w stępu niż samej ana lizy. Niezależnie od tych różnic m atem atyków zawsze egzaminował Sier piński, wyłącznie w zakresie swego w ykładu. Było to dla mnie dużym zaskoczeniem, choć w ten sposób rozszerzyłem zasób swych wiadomości.
Sierpiński imponował mi gotowością odpowiedzi na każde pytanie. Pam iętam jak czasem ja sam, czy koledzy w yrażaliśm y wątpliwości co do konieczności w prowadzania ograniczeń podawanych w założeniach do wodzonego tw ierdzenia, on zawsze natychm iast podawał konkretne przy
kłady, w skazujące jak to jest istotne.
Nasi nauczyciele akademiccy przywiązywali wielką wagę do dowo dów, w szczególności większą do dowodu istnienia jakiegoś rozwiązania niż do jego znalezienia. Nie chcąc się kompromitować wobec kolegów z Politechniki, z którym i razem mieszkałem, a którzy nieraz oczekiwali ode mnie pomocy, musiałem sam nauczyć się spraw nego operowania ra chunkiem różniczkowym i całkowym.
W ykłady algebry wyższej w raz z ćwiczeniami prowadził Samuel Dickstein, podówczas już 80-letni człowiek. Był on przez nas bardzo łu biany i szanowany, choć czasem mówiliśmy między sobą, że Dziadek bardziej agituje za tw ierdzeniem niż je na serio dowodzi. Od początku zagadywałem go o różne problem y związane z w ykładem , lub ćwicze niam i i w ten sposób zainicjowaliśmy rozmowy, które z upływ em czasu dotyczyły nie tylko samej m atem atyki.
W spom nienia autobiograficzne
26»
W ykład geom etrii analitycznej Kazim ierza Żorawskiego w ydaw ał mi się dość osobliwym, choć jednocześnie bardzo m nie bawił. K orzystaliś m y wyłącznie z ukośnokątnego układu osi w spółrzędnych ze stale za znaczaną dowolnością wyboru zw rotu tych osi. Większość zagadnień była rozpatryw ana w przestrzeni zespolonej i naw et w zadaniu egzam inacyj nym , które n a mnie wypadło, m iałem rów nanie elipsy odnieść do jej urojonych asymptot. Bardziej użytecznej geom etrii nauczył nas Bole sław Iwaszkiewicz dzięki specjalnym w ykładom i ćwiczeniom pod naz wą: „dodatkowe lekcje z geom etrii analitycznej”. Sporządziłem dokład n y sk ry p t z tych w ykładów w raz z przykładow ym i rozwiązaniam i n aj ciekawszych zadań. Użyczałem go kolegom, póki mi gdzieś nie zaginął.
W ykłady z fizyki — wspólne dla studentów kilku specjalności — pro wadził Stefan Pieńkowski, zaczynając zawsze o godz. 10 min. 40, tak, by studenci słuchający wcześniejszego w ykładu mogli zdążyć z K rakow skiego Przedmieścia na Hożą, do Zakładu Fizyki. Na ogół w ielka sala wykładowa na Hożej była w ypełniona po brzegi tłum em ponad 300 stu dentów. Przerażony byłem tem pem w ykładu Pieńkowskiego. Rozpoczy nał go będąc jeszcze w drzwiach. Na pierwszych w ykładach próbowałem sporządzać notatki, ale dość szybko przekonałem się, że jest to zgoła niemożliwe, na szczęście uspokojono mnie, że istnieje sk ry p t w iernie oddający treść wykładów. Asystenci, przygotow ujący doświadczenia po kazowe, współdziałali z Pieńkowskim zgodnie z nieuchw ytnym i wręcz znakami dawanymi przez niego. Znakom ita technika i piękno pokazów były doprowadzone do absolutnej perfekcji. Rzucało się w oczy, że był on niezwykle w ym agający w stosunku do asystentów i laborantów współ pracujących przy wykładach, ale również nie mógł ścierpieć niew łaści wego zachowania się studentów, tych jednak potrafił uciszać zw alnia niem tem pa swego niezwykle szybko prowadzonego w ykładu, czy naw et nagłą chwilą ciszy.
Na jednym z pierwszych jego w ykładów zaczęła mnie prześladować jakaś wątpliwość, którą, jak sobie w tedy wyobrażałem, mógł w yjaśnić tylko on sam. Ale w am fiteatralnie zbudowanej sali dostęp studenta do profesora nie był łatw y. Napisałem więc list i przekazałem go przez la boranta. Powiadomiono mnie, że m am się zgłosić w godzinach p rzyjęć we w torek o godz. 4-tej po południu. Pieńkow ski bardzo poważnie i rze czowo w p aru słowach usunął moje wątpliwości, które okazały się zu pełnie błahe, a następnie powiedział: „Pan m usi być studentem m ate m atyki, bo ta wątpliwość typową jest dla m atem atyka”. Oczywiście m iał rację. Przez następne kilkanaście m inut prowadził ze m ną bardzo bez pośrednią rozmowę, w ypytując o moje zainteresow ania i inn e osobiste sprawy. Taka bezpośredniość rozmów Pieńkowskiego ze studentam i m u siała mieć duże znaczenie, jeśli ja sam tę pierw szą z nim rozmowę za chowałem w pamięci do dziś.
264
J. P niew sk iW roku 1932, jeszcze jako student m atem atyki, składałem u P ień kowskiego egzamin z fizyki doświadczalnej. Pam iętam do dziś tem aty,
jakie otrzym ałem. W ostatnim temacie rozpisywałem się o budowie jądra atomowego złożonego z protonów i elektronów, w prawdzie neutron zo stał właśnie odkryty, ale to do mnie jeszcze nie dotarło, a Pieńkowski nie uznał za stosowne, by ten mój błąd zauważyć.
M inęły trzy lata i moje studia były tak zaawansowane, że nic nie stało na przeszkodzie, by w ciągu pół roku złożyć egzaminy końcowe w raz z pracą m agisterską, ja jednak w tym właśnie czasie zdecydowa łem podjąć regularne studia z fizyki. Nieraz pytano mnie, dlaczego tak się stało, dlaczego odszedłem od tak bliskiej mi m atem atyki? Właściwie nie um iałem na to pytanie znaleźć zadaw alającej odpowiedzi. Być może teraz po pięćdziesięciu paru latach mógłbym próbować w yjaśnić to bar dziej racjonalnie. W owym czasie, przy zupełnym braku dyscypliny s tu dentów, zdarzało się, że spotykałem kolegów, którzy studiow ali wiele lat i nadal uczęszczali na ćwiczenia wspólnie z nami. Miałem w ątpliw o ści, czy w ogóle złożyli jakiś egzamin. Z drugiej strony poznałem kole gów, którzy uważali, że w prawidłowo prowadzonych studiach najw aż niejszą rolę odgryw ają egzaminy. Nie wiem, czy ja to wszystko właści wie przemyślałem, w każdym razie zdecydowałem, by szybko złożyć nie mal wszystkie egzaminy, oczywiście na możliwie najlepszym poziomie. Zajęło mi to nieco więcej niż rok, choć w ym agało napraw dę dużego w y siłku. K iedy już się to stało, ząpewne poczułem jakąś pustkę. Studia z m atem atyki podjąłem nie po to, by zdać egzaminy i otrzymać dyplom, lecz by możliwie głęboko poznać i przeżyć to, czym ona się zajm uje. Zaabsorbowanie egzaminami sprawiło, że zabrakło mi czasu na konty nuowanie rozmów z m atem atykam i — naszymi nauczycielami akade mickimi, na podtrzym anie kontaktów, które tak łatwo nawiązywałem na początku studiów. Był to oczywiście zasadniczy błąd przed podjęciem spe cjalizacji. W owym czasie działalność naukow a warszawskich m atem a tyków koncentrowała się na problem ach teorii mnogości i topologii przy
ogromnym osobistym zaangażowaniu Sierpińskiego, Mazurkiewicza i Bor suka. W prawdzie na sem inarium , prowadzonym przez Sierpińskiego, za poznałem się z podstawowymi pojęciami teorii mnogości i zostałem tym zafascynowany, w szczególności byłem urzeczony liczbami pozaskończo- nymi, równolicznością bądź nierównolicznością zbiorów nieskończonych, zagadnieniem continuum, antynom iam i — a jednak ostatecznie nie wcią gnęły m nie te spraw y. Być może wszystko to było zbyt powierzchowne, a nie dotarłem do odpowiedniej literatury , jak również nie przyszło mi do głowy, by odnowić dawne k o ntak ty z Borsukiem. To, co następnie zrobiłem, na pewno nie było ucieczką od m atem atyki, powiedziałbym, że raczej kryła się za tym chęć uzupełnienia swego w ykształcenia w zakre
W spom nienia autobiograficzne
265
sie fizyki, być może podyktow ana tym , że w rodzinie m iałem zapalo nych nauczycieli tak m atem atyki, jak i fizyki.
Będąc już studentem fizyki w wolnych chwilach nadal rozw ijałem różne własne koncepcje m atem atyczne i w ten sposób zdecydowałem jedną z nich wykorzystać jako tem at pracy m agisterskiej z algebry wyż szej. Gotową pracę przesłałem w roku 1936 do dziekanatu na ręce Dick- steina, nie zdając sobie sprawy, że tym bardzo dotknę tak niegdyś za przyjaźnionego ze mną Dziadka. Chociaż samą pracę ocenił bardzo po zytywnie, nie mógł mi darować, że w czasie jej przygotow yw ania nigdy z nim na jej tem at nie rozmawiałem. Ostatecznie w roku 1936 zostałem m agistrem m atem atyki — na półtora roku przed ukończeniem fizyki.
Kiedyś w jednym z wywiadów radiowych zagadnięty o zmianę moich zainteresow ań odrzekłem: „To prawda, że ostatecznie odszedłem od m a tem atyki, ale chyba tak jak ten co odchodzi od pierwszej miłości, a nig dy o niej nie zapom ina”. W istocie do dziś in teresu ją m nie pewne w y dawnictwa m atem atyczne i nieraz lęk mnie ogarnia przed podsuwanym i mi przez kolegów, niezwykłym i problem am i m atem atycznym i, bo wiem, że zapomnę o wszystkim, póki ich nie rozwiążę.
STU D IA W ZA K R ESIE F IZ Y K I
Pierw szy rok tych studiów z dość am bitnie nakreślonym planem był chyba najtrudniejszy. Ponieważ po studiach m atem atycznych byłem form alnie traktow any jak zaawansow any student fizyki, założyłem, że muszę podołać czterem pracowniom i dwóm seminariom, dzięki czemu moje zaawansowanie przestanie być formalne.
S tart był chyba prawidłowy, choć po miesiącu pojaw iły się zupełnie nieprzewidziane komplikacje. Rok 1933/34 upam iętnił się w życiu Uczel ni wprowadzeniem przez Janusza Jędrzejewicza, m inistra W yznań Re ligijnych i Oświecenia Publicznego, niesławnej ustaw y akadem ickiej. Ustaw a ta ograniczała autonomię wyższych uczelni i daw ała duże u p raw nienia ministrowi, ale mimo bardzo silnej k ry ty k i profesorów w szyst kich uczelni i protestów młodzieży niezależnie od jej przekonań poli tycznych, została uchwalona przez Sejm w m arcu 1933 r. Po czterech latach, dzięki staraniom Wojciecha Swiętosławskiego, następcy Jęd rze jewicza, ustaw a została znowelizowana w kierunku zgodnym z in ten cjam i społeczności akademickiej. Tymczasem w drugiej połowie paź dziernika 1933 r. studenci podjęli narastające na sile dem onstracje, w w yniku których wszystkie zajęcia na Uniw ersytecie W arszawskim zostały zgodnie z nową ustaw ą zawieszone bezterminowo. Opuściłem Warszawę na wiele tygodni i z niepokojem wsłuchiwałem się w kom uni k aty radiowe, by wreszcie dowiedzieć się, że przestałem być studentem ,
266
J. P niew sk iże obowiązują nas ponowne zapisy na uczelnię, po uiszczeniu odpowied niej opłaty wpisowej. Mimo skrócenia przerw świątecznych i przedłuże nia zajęć w czerwcu z niepokojem m yślałem o moim planie studiów. Jeśli ostatecznie w ygrałem , to przynajm niej częściowo zawdzięczałem to n a wiązaniu kontaktów z kierow nikiem pracowni chemicznej na Wydziale W eterynaryjnym na Grochowie i uzyskaniu zgody na w ykonywanie tam przydzielanych mi analiz chemicznych. Spędzając nieraz 10 godzin w pu stej pracowni, „nadzorow anej” jedynie przez laboranta, byłem w stanie najtrudniejszą analizę ukończyć w jeden dzień. W ten sposób nie tylko całą pracownię mogłem zaliczyć przedterminowo, ale same analizy były w ykonywane niezwykle starannie.
W styczniu 1934 r. przypadł term in mego referatu sem inaryjnego z fizyki doświadczalnej. Wszystkie nasze referaty były oparte na p ra cach oryginalnych. Mój dotyczył wyznaczania szerokości n aturalnej linii widmowych. Przygotow yw ałem go cały tydzień, rezygnując w tym cza sie z innych zajęć i przesiadując całe dnie w bibliotece. Sem inarium pro wadził sam Pieńkow ski wraz z dwoma docentami — A leksandrem J a błońskim i W ładysławem Kapuścińskim. Uczestniczyli w nim obok ko legów studentów m agistranci i pracownicy naukowi Zakładu Fizyki Do świadczalnej — w sumie co najm niej 40 osób. W ystęp studenta przed takim audytorium można by porównać do debiutu aktora na scenie tea traln ej. A tm osfera i sceneria odgryw ały tak w ielką rolę, że mobilizo wały wszystkie nasze siły. R eferaty często trw ały ponad godzinę. Nie mogę dziś w pełni zrozumieć, jak się to stało, że mój referat uznano za jeden z najlepszych. Potrafiłem naw et podjąć jakąś tam dyskusję z praw dziwymi fizykami, mimo że sam zainteresow ałem się fizyką zaledwie cztery miesiące wcześniej. Być może spraw ę w yjaśnia to, co stało się parę dni później, gdy jeden z kolegów postaw ił mi pytanie zupełnie ba nalne z zakresu samego eksperym entu, a ja stwierdziłem , że nie mogę na nie znaleźć odpowiedzi. Nie było to w yjaśnione w przeczytanych pra cach oryginalnych, bo autorzy uważali to za oczywiste, a ja sam nie mogłem odpowiedzieć, nie będąc jeszcze w yrobionym eksperym entato rem. Natom iast moi sem inaryjni dyskutanci również nie byli zaintere sowani w staw ianiu takich pytań. Jest to chyba wskazówką dla naucza jących, że najlepszym spraw dzianem rzeczywistego przygotowania egza minowanego jest postawienie mu banalnego pytania.
Pozostałe trzy pracownie nie stanow iły większego problemu, choć pracownię fizyczną dla zaawansowanych ukończyłem dopiero w pierw szym tygodniu lipca, przebywając w niej już samotnie. Natom iast semi narium z .fizyki teoretycznej polegało na zreferow aniu jednego niezbyt dużego rozdziału z książki Louis de Broglie’a, co nie było ani trudne, ani specjalnie atrakcyjne. Plan został wykonany.
W spom nienia autobiograficzne 267 łem na początku stycznia 1935 r. Sądzę, że o moim w yborze kierunku doświadczalnego zadecydowała dostrzegana przez nas w szystkich w ybit n a indywidualność Pieńkowskiego oraz atm osfera naukow a panująca w jego Zakładzie. Gdybym w ybrał kierunek teoretyczny, oczywiście b ar dziej n a tu raln y dla kogoś o zamiłowaniach m atem atycznych, praw dopo dobnie uzyskałbym dyplom znacznie wcześniej, ale z pewnością nie zwią załbym się z fizyką i albo w róciłbym do m atem atyki, albo szukał p racy gdzieś poza uczelnią.
W owym czasie Zakład Fizyki Doświadczalnej, powołany do życia przez Stefana Pieńkowskiego w roku 1921, znajdow ał się w pełnym roz kwicie. Zaczynając od atomów, poprzez coraz bardziej złoż*one cząstecz ki, aż do w ielkich cząsteczek organicznych szukano powiązań pomiędzy ich strukturam i, ich oddziaływaniami a charakterem procesów emisji, absorpcji, ,wzbudzania i wygaszania fluorescencji, wreszcie procesów roz praszania św iatła na poziomie m olekularnym . W okresie pierwszych lat zastosowań mechaniki kw antow ej były to pionierskie prace torujące dro gi postępu fizyce atomu i cząsteczki. Obok tych prac podejmowano rów nież badania rentgenow skie różnych stru k tu r drobnokrystalicznych, nie w ątpliw ie jednak prace optyczne stanow iły trzon prac badawczych Za kładu. W yjątkow e um iejętności Pieńkowskiego pokonyw ania trudności przy zdobywaniu ap ara tu ry naukow ej umożliwiły mu wyposażenie Za kładu na poziomie światowym. Dużą rolę odegrała tu w ysoka dotacja Fundacji Rockefellera uzyskana przez niego w roku 1930/31.
Cała historia fizyki U niw ersytetu Warszawskiego, w szczególności fizyki doświadczalnej, wiązała się stale z budynkiem przy ulicy Hożej 69 i w ten sposób „Hoża” stała się symbolem fizyki w arszaw skiej. Mówiąc po prostu „Hoża” miało się zawsze na m yśli ośrodek pow ołany do życia przez Pieńkowskiego. Myślę, że w arto parę słów poświęcić samemu b u dynkowi. Jego budowa podjęta w roku 1913 została przerw ana w ybu chem pierwszej w ojny światowej. W roku 1919 Pieńkow ski po powro cie z zagranicy potrzebuje zaledwie 15 miesięcy do zakończenia tej bu dowy, mimo że k raj nasz był uw ikłany w wojnę. Ostatecznie dzień 30 stycznia 1921 r. rozpoczął historię Hożej — fizyki i ludzi z nią związa nych. Po 10 latach ja sam, jeszcze jako stu d en t m atem atyki, śledziłem rozbudowę Hożej, jej pracowni naukowych i dydaktycznych. K u batura budynku została podwojona, a ponieważ rozbudowa zbiegła się w czasie z przyznaniem rockefellerowskiej dotacji, nowe pracow nie mogły być właściwie w ykorzystane.
Poczynając już od drugiej połowy lat dw udziestych Hoża stale gości ła stypendystów zagranicznych z różnych krajów , w tym również ze S ta nów Zjednoczonych A.P. Było to niew ątpliw ie dowodem uznania m iędzy narodowego, jakim cieszył się Zakład Pieńkowskiego.
268
J. P niew sk igadnień zawsze spójnych z całością problem atyki naukow ej rozw ijanej w Zakładzie, a ich w yniki m usiały odpowiadać standardow i publikacji na poziomie międzynarodowym. Każda praca m agisterska była prow a dzona indyw idualnie na ogół pod bezpośrednim okiem Pieńkowskiego. Sami budowaliśmy swoje aparatury, korzystając jedynie z ogólnego wy posażenia Zakładu i pomocy dobrze i fachowo prowadzonych pracowni technicznych. Nie rzadko dla uzyskania rzeczywiście wartościowych w y ników praca m agisterska musiała być kontynuow ana przez okres 2—3 lat. Tem atem mojej pracy była analiza widmowa tzw. skrzydeł rozpro szenia rayleighowskiego. Jest to zjawisko w zasadzie typu rozproszenia ramanowskiego, jednak iz tak małą zmianą częstości, że obserwowane widmo ma charakter skrzydeł towarzyszących liniom Rayleigha o nie zmienionej częstości w stosunku do częstości światła padającego.
Mimo, że byłem tylko m agistrantem , miałem do swej dyspozycji osob ny pokój z pełnym standardow ym wyposażeniem laboratoryjnym , zresz tą w podobnych w arunkach pracowali wszyscy moi koledzy.
Poczynając od godz. 8 rano Pieńkowski odwiedzał kolejno nasze pra cownie codziennie, śledząc postęp pracy, pytając o napotkane trudności i służąc cennymi radam i. U derzająca była jego niezwykła intuicja eks perym entalna. Razem z nam i przeżywał każdy najdrobniejszy sukces, jak również każde niepowodzenie. Nieobecność kogokolwiek z nas nie powodowała z jego stro n y żadnych uwag, zostawiał jedynie kartkę ze swoim podpisem i godziną odwiedzin — jak gdyby swój bilet wizytowy, a było to bardziej wymowne od jakichkolw iek uwag. Po latach zrozumia łem jak wielki wysiłek musiał w to wkładać, łącząc wówczas swe obo wiązki rektorskie z tak intensyw ną opieką roztaczaną n ad całością dzia łalności naukow ej Zakładu. Mimo, że praw ie zawsze był inicjatorem na szych prac i osobiście cały czas opiekował się nimi, nigdy nie uważał się za w spółautora pracy oddawanej do druku, pragnąc w ten sposób dać tym silniejszy bodziec do pracy naukow ej młodemu badaczowi, naw et gdyby to miała być jego jedyna praca tego typu.
ASY STEN T I PRA CO W N IK NAUKOW Y
14 w rześnia 1935 r. Pieńkowski zaprosił m nie do swego gabinetu i podjął ze mną rozmowę na tem at mego zatrudnienia w charakterze młodszego asystenta. Rozmowę prowadził tak, by móc się łatwo wyco fać, gdybym ja nie okazał entuzjazmu. K iedy zrozumiałem, że istotnie mam się stać etatow ym pracownikiem Zakładu, dałem w yraz memu fak tycznemu zadowoleniu. Poza korepetycjam i była to moja pierwsza p ra ca zarobkowa, co choćby z tej racji stanowiło duże przeżycie. Wchodzi łem form alnie w świat nauki, zastanawiałem się, czy się w nim utrzy
W spom nienia autobiograficzne 269 mam, a jednocześnie czy to znaczy, że już zryw am z m atem atyką, bo wszak nie m iałem jeszcze ani m agisterium z m atem atyki, ani z fizyki. Oczywiście, rad byłem, że sam będę mógł utrzym ać się w Warszawie, bez pomocy od kilku lat udzielanej mi przez rodziców. Moje pobory, w yno szące 130 zł miesięcznie, pochodziły z tzw. Funduszu O płat Studenckich (FOS). Na razie, ponieważ moje faktyczne obowiązki na terenie pracow ni studenckiej rozpoczynały się dopiero w październiku a pobory m ia łem otrzymać za cały wrzesień, Pieńkowski polecił mi zająć się upo rządkowaniem biblioteki zakładowej. Było to bardzo absorbujące zada nie, ale z pomocą jednego z kolegów w ykonałem je w dwa tygodnie dzie ląc się z nim swoją pensją wrześniową.
W ten sposób z początkiem roku akademickiego 1935/36 zostałem asystentem Zakładu Fizyki Doświadczalnej U niw ersytetu W arszawskie go. Oczywiście postęp mojej pracy m agisterskiej z fizyki, prowadzonej równolegle z niezwykle absorbującymi, znacznie cięższymi od obecnych, obowiązkami dydaktycznym i został w yraźnie przyham ow any tak, że zdo łałem ją ukończyć dopiero po dwóch latach i naw et nie wiem, jak udało mi się znaleźć czas na niezależne dokończenie studiów m atem atycznych.
Całodzienny pobyt w Zakładzie, wiele nocy spędzonych przy czyn nej aparaturze, stałe rozmowy z fizykami, słuchanie i wygłaszanie refe ratów na konw ersatoriach, lub zastępczo na sem inariach studenckich, gdy w ostatniej chwili stu d en t rezygnował — powoli czyniły ze mnie fizyka. Muszę przyznać, że niezwykle silnie rozwinięte więzy koleżeń skie stanow iły w ielką pomoc w trudniejszych chwilach.
Sądzę, że dużym zaskoczeniem dla obecnej młodzieży będzie to, że w latach trzydziestych studenci nie mówili sobie po im ieniu, ew entual nie korzystając z form y „w y”, stosowanej również — choć rzadziej — do koleżanek, lub „pan”, czy „panno Zosiu, panno K asiu”, nigdy jednak „pani”. W ciągu trzech lat studiów m atem atycznych jedynie do dwóch kolegów zwracałem się p er „ty”. K iedy znalazłem się na fizyce bardzo szybko zacząłem mówić wszystkim kolegom i koleżankom po imieniu. Było to przez nich ochoczo akceptowane i szybko rozpowszechniane, n a tom iast starszyzna z początku odnosiła się do tej inicjatyw y z pewną rezerwą.
W roku 1936 uczestniczyłem po raz pierw szy w międzynarodowej konferencji, zorganizowanej przez Pieńkowskiego w Warszawie, na tem at fotoluminescencji. Brało w niej udział w ielu w ybitnych fizyków tej spe cjalności, a między innym i P eter Pringsheim i Wolfgang Finkelburg. Każdy z nas pomagał w sprawach organizacyjnych, czy opiece nad za proszonymi gośćmi, ale poza tym naw et bierny udział naukow y w sam ej konferencji był dla mnie dużym przeżyciem. Spośród w ybitnych fizy ków polskich, zainteresow anych tem atyką fotoluminescenzji, chciałbym poza Pieńkowskim, wymienić tu A leksandra Jabłońskiego — po w ojnie
270
J. P niew skiprofesora i twórcę uniwersyteckiego ośrodka fizyki w Toruniu, W łady sław a Kapuścińskiego — późniejszego profesora Akademii Medycznej w Warszawie, Stanisław a Mrozowskiego — po w ojnie profesora U niw er sytetu w Buffalo — USA, H enryka Niewodniczańskiego — po w ojnie twórcę krakowskiego ośrodka fizyki jądrowej.
W połowie roku 1937 uzyskałem ostateczne w yniki w prowadzonej pracy m agisterskiej. Umożliwiły m i one popraw ne zinterpretow anie m e chanizmu powstawania skrzydeł towarzyszących liniom Rayleigha, w ska zując, że są za nie odpowiedzialne w dużym stopniu oddziaływania mię- dzycząsteczkowe, a nie, jakby to mogło się wydawać, sama rotacja czą steczek czy ew entualnie siły działające w ew nątrz nich. W roku 1938 oddałem do druku dwie niezależne prace obejm ujące całość zebranego m ateriału. Były to moje pierwsze publikacje naukowe. W tym samym roku uzyskałem form alnie drugie m agisterium , oczywiście w zakresie fizyki. W roku 1938 na Zjeździe Polskiego Towarzystwa Fizycznego w Wilnie referow ałem w yniki obu prac, a był to mój pierwszy występ przed szerokim gronem fizyków. O tym , czy moje prace znalazły jakiś oddźwięk poza krajem , mogłem się przekonać dopiero po wojnie, a na razie podjąłem w stępne prace, mające na celu kontynuację badań tego samego zjawiska w zasadniczo innych w arunkach.
Myślę, że mogę tym zaskoczyć obecnych fizyków, ale w latach trzy dziestych podział na eksperym entatorów i teoretyków był u nas mniej w y raźny niż obecnie. Na przykład w zakładzie doświadczalnym Ale ksander Jabłoński był w takim sam ym stopniu znanym eksperym entato rem, jak i teoretykiem , publikującym prace obu typów. Natomiast w Za kładzie Fizyki Teoretycznej, kierow anym przez Czesława Białobrzeskie- go, większość prac była wręcz eksperym entalna. Zakład posiadał własną pracow nię poza Hożą, w której prowadzono prace ze spektroskopii op tycznej, promieniowania kosmicznego oraz fizyki dielektryków.
W roku 1938 Czesław Białobrzeski, jako członek Komisji M iędzyna rodowej W spółpracy Umysłowej Ligi Narodów, zorganizował pod jej pa tro n atem w Warszawie międzynarodową konferencję fizyki teoretycznej z udziałem w ybitnych fizyków teoretyków z różnych krajów. Głównym tem atem konferencji były zagadnienia podstaw mechaniki kwantowej. Brali w niej udział między innymi: Niels Bohr — laureat N agrody Nobla, A rth u r Eddington, George Gamow, Paul Langevin oraz John von Neu- mann. Posiedzenia odbywały się w Pałacu Staszica, ale Pieńkowski nie których uczestników tej konferencji zapraszał do wygłoszenia niezależ nego w ykładu na Hożej. W ten sposób mogłem wysłuchać w ykładu Nielsa
Bohra. K onferencja ta wzbudziła duże zainteresow anie i naw et po woj n ie była nieraz wspominana.
W spom nienia autobiograficzne
271
W roku 1939 Pieńkowski planował w ysłanie mnie za granicę na pod- stw ie polskiego stypendium z F undacji K asy im. Mianowskiego. K ie row nik działu naukowego tej Fundacji — Stanisław Michalski — z w łas nej inicjatyw y zaczął usilnie mnie nam awiać na stu d ia w zakresie aku styki, twierdząc, że ten kierunek jest raczej zaniedbany w Polsce. Wo bec mojej stanowczej odmowy spraw a mego w yjazdu odwlekała się i ew entualnie na jesieni miałem w yjechać do Niemiec, być może n a staż związany z optyką atomu i cząsteczki. Jednak w drugiej połowie lat trzydziestych, po powrocie starszych kolegów ze staży zagranicznych, za czął się rodzić w Zakładzie now y kierunek prac badawczych — fizyka jądrow a. W roku 1937 A ndrzej Sołtan zakończył budowę pierwszego polskiego akceleratora kaskadowego, analogicznego do tego, w którego budowie uczestniczył w Pasadenie w USA, a w roku 1939 Leonard So snowski, po powrocie z Cambridge, zbudował sterow aną komorę Wilsona, za pomocą której zam ierzał badać świeżo odkryte rozszczepienie uranu. Pam iętam moje wielkie przeżycie, gdy po raz pierw szy w życiu zoba czyłem w tej komorze „na żywo” to ry cząstek alfa, w ysyłanych przez ciała promieniotwórcze — widziane przeze m nie przedtem jedynie n a fo tografii. Tuż przed w ojną Pieńkowski uzyskał od prezydenta Ignacego Mościckiego w stępne zapewnienie o możliwości podjęcia budowy cyklo tronu. Ta zmiana głównego n u rtu prac badawczych pozwalała przypusz czać, że mój staż ostatecznie dotyczyłby fizyki jądrow ej. Tymczasem na jesieni nie ja do Niemiec, a Niemcy do nas przybyli, n iestety w nieco innych zamiarach. Gdyby w ojna nie pokrzyżowała planów budow y cy klotronu, jestem pewien, że o dziesięć lat wcześniej, niż to się stało w rzeczywistości, pow stałby n a Hożej czołowy ośrodek fizyki jądrow ej w Polsce.
Pew ne w ydarzenia z okresu bezpośrednio poprzedzającego w ybuch w ojny szczególnie utkw iły mi w pamięci. Po zaw arciu sojuszu an ty h it lerowskiego z Francją, być może dla zaakcentow ania przyjaźni między obu naszymi narodam i, kilku młodych polskich pracowników nauki zo stało zaproszonych w końcu czerwca 1939 r. do F rancji w celu zwie dzenia tam paru ośrodków naukow ych i przemysłowych. Trzytygodnio w y pobyt we F rancji był dla nas ostatnią jasną k artą owego okresu. Po powrocie do K raju dowiedziałem się, że Zakład nasz otrzym ał pilne zlecenie przeprowadzenia badań przydatności różnych m ateriałów na po włoki balonów zaporowych w związku z ich częstym spalaniem się tuż po ich wypuszczeniu. Przez parę dni i nocy w e dwóch z kolegą Janem Cichockim prowadziliśmy te badania. N iestety nie potrafię powiedzieć, czy balony te odegrały jakąś rolę w obronie Warszawy?
W przeddzień w ybuchu wojny, przy wypłacie trzym iesięcznej pensji ew akuacyjnej, dowiedziałem się o nom inacji na starszego asystenta.
272
J. P niew ski O K U PA C JADziałania w ojenne kam panii wrześniowej jedynie nieznacznie uszko dziły budynek Zakładu Fizyki Doświadczalnej, natom iast w końcu paź dziernika 1939 r. fizyk niemiecki — profesor K u rt Diebner, złożył, jakby się mogło wydawać, kurtu azy jną wizytę Pieńkowskiem u, w yrażając ży czenie zwiedzenia Zakładu. N ikt wówczas nie zdawał sobie jeszcze spra w y z metod, jakie wróg zam ierza stosować w zarządzaniu okupowanym krajem . Tak więc Pieńkowski, podobnie jak przed wojną, osobiście po kazywał przybyłem u wszystkie pracownie i cały sprzęt naukow y Za kładu. Diebner był tak zachwycony, że aż składał Pieńkowskiem u wy razy niezwykłego uznania, w yrażając jednocześnie podziw, że potrafił on stworzyć tak pięknie wyposażony zakład naukowy.
N iestety dwa tygodnie później ten sam Diebner podjechał ciężarów kam i wojskowymi i doskonale zorientowany, gdzie się co znajduje, za czął kolejno wywozić cały cenniejszy sprzęt, w tym oczywiście akcele rato r zbudowany przez Sołtana, wiele innych jedynych w swoim rodzaju przyrządów, naw et przetw ornice zasilające sieć elektryczną Zakładu w różnego typu prądy, a również cały księgozbiór w raz z kompletem wszystkich roczników czasopism. Kiedy Pieńkowski w yraził swe oburze nie, okazując jednocześnie dyplom doktora honoris causa U niw ersytetu w Heidelbergu, jedyną reakcją D iebnera była uwaga, że oczywiście wszystko to, co jest w osobistej pracowni Pieńkowskiego, będzie pozo stawione nietknięte. Pracow nicy Zakładu — świadkowie tej grabieży — znieśli do pracowni Pieńkowskiego niektóre szczególnie cenne przyrzą dy, by je w ten sposób przynajm niej na razie ocalić.
Dla zabezpieczenia resztek pozostałych przyrządów, bogatych insta lacji oraz samego budynku Pieńkowski zdecydował utworzyć Zakład Po miarów Fizycznych, podejm ujący badania usługowe dla instytucji kom u nalnych. Różnorodność tych prac, prowadzonych dla elektrowni, gazowni i wodociągów miejskich, a również dla M uzeum Narodowego, była zdu miewająco duża. W różnych okresach pracowało nas łącznie pięć osób. Chociaż technika pomiarów była raczej prosta, a tem atyka prac być mo że niezbyt rew elacyjna, to jednak w ykonywaliśm y je bardzo sumiennie, tak jak najbardziej wartościowe prace naukowe. Myślę, że ta nam iastka praw dziw ej pracy badawczej była w tym tragicznym okresie bardzo nam potrzebna. Pam iętam , jak nas entuzjazmowały, powiedziałbym dziś, zu pełnie banalne ustalenia, w ynikające z naszych pomiarów czy obserwa cji. Sądzę, że gdyby uzyskane wyniki nie uległy zniszczeniu w czasie Pow stania Warszawskiego, to mogłyby stanowić podstawę do wartościo wej publikacji, ukazującej możliwości różnych zastosowań m etod badaw czych fizyki.
W spom nienia autobiograficzne
273
wie, brało udział w cotygodniowych sem inariach prow adzonych przez Pieńkowskiego n a Hożej. W niepojęty dla mnie sposób zdobywał on po jedyncze num ery „Physical Review” i innych czasopism zagranicznych, dostarczających nam m ateriału do w ygłaszanych referatów . Uczestnic tw o w tych sem inariach musiało być dla nas niezwykle ważne, bo choć może to wydać się nieprawdopodobne — faktem jest, że do dziś pam ię tam najciekawsze z poruszanych tem atów, nazwiska kolegów, którzy
je referow ali oraz w yjątkowo gorące głosy w dyskusji. Jednak tą spra wą, która nas w szystkich najbardziej absorbowała, było tajn e nauczanie.
T A JN E NAUCZAN IE
W czasie okupacji Pieńkowski był rektorem U niw ersytetu W arszaw skiego, działającego w konspiracji. Od roku 1941 był on właściwie od powiedzialny za całość tajnego nauczania akademickiego w Polsce jako kierow nik W ydziału Szkół Wyższych i N auki w D epartam encie Oświa ty i K u ltu ry D elegatury Rządu na K raj. Rola ta była szczególnie tru d n a wobec konieczności wytyczenia właściwej linii postępowania, g w arantu jącej, obok dobrego poziomu nauczania, bezpieczeństwo młodzieży i kadry nauczającej i tak system atycznie wyniszczanych przez okupanta. W ykła dy odbywały się w mieszkaniach pryw atnych, w skazyw anych przez słu chaczy, zawsze dla nielicznych, nie przekraczających siedm iu osób grup studenckich. W ielokrotne pow tarzanie w ykładów w oczywisty sposób doprowadziło do konieczności włączenia do k adry wykładowców również młodych ludzi, nie m ających form alnych kw alifikacji do tego typu p ra cy. W sumie brało w tym udział około 10 fizyków, głównie w ychow an ków Hożej. W ykłady i sem inaria dla fizyków prow adzili Jan Blaton i Leonard Sosnowski. Mnie przypadły w ykłady fizyki dla studentów bio logii, farm acji oraz częściowo medycyny. W późniejszym okresie podją łem się opieki nad indyw idualnie w ykonyw anym i ćwiczeniami dla za awansowanych studentów fizyki. W sum ie w ykładałem dla 5—6 komple tów, dla każdego dwie pełne godziny raz w tygodniu w czasie od w rześ nia do czerwca. Niezależnie od tego podjąłem lekcje fizyki i m atem a tyki na tajnych kom pletach licealnych, w związku z czym uczestniczy łem również w egzaminach m aturalnych. W sum ie w okresie około 5 lat miałem ponad 1000 tajnych wykładów, na szczęście bez żadnych przy krych incydentów, mimo że nigdy nie m ieliśm y pewności, czy wróg nie przeszkodzi nam spotkać się na następnym wykładzie.
Wszystkie zdarzenia, które mimo wszystko m iały czasem miejsce, koń czyły się jakoś szczęśliwie. Pam iętam , jak w roku 1943 Pieńkowski w y raził obawę, że może być „kocioł” w mieszkaniu M ariana Koczwary, biologa, k tóry był łącznikiem między nam i i studentam i, a również oso bami kierującym i do nas studentów. Mimo umówionego spotkania
Kocz-274
J. P n iew sk iw ara od czterech dni nie pojawił się u Pieńkowskiego. Zrozumiałem, że musim y ryzykować, żeby to sprawdzić, tym bardziej, że gestapo nie rzad ko urządzało takie „kotły” w Warszawie. Wziąłem ze sobą jednego z ko legów, zostawiając go pod domem Koczwary z umową, że jeśli w ciągu 5 m inut nie w yjdę, będzie to sygnałem , że jestem już w kotle. K iedy w napięciu zadzwoniłem do drzwi, otworzył mi sam Koczwara niezwykle uradow any, że mnie widzi, mówiąc jednocześnie, że ma ważne inform a cje dla Pieńkowskiego, które chciałby mi przekazać, bo on sam od paru dni zajm uje się ciężko chorą żoną. W jednej chwili nastąpiło odprężenie i z miejsca zapomniałem o czekającym na mnie koledze. K iedy wresz cie wyszedłem, dostało mi się niezłe w ym yślanie od zdenerwowanego kolegi.
Po pow staniu prowadziłem w Kielcach tajn e w ykłady dla studentów chemii. K iedyś wieszając swój płaszcz zauważyłem w ystający „rozpy lacz” spod płaszcza jednego ze studentów. Na zwróconą przeze mnie uw a gę na tem at ich nieostrożności odrzekli, że to wyjątkowo, ale niestety zaraz po w ykładzie będzie im potrzebny. Zdaje się, że byli w śród nich chłopcy dochodzący z lasu. W styczniu 1945 r. na tydzień przed opusz czeniem Kielc przez Niemców w czasie w ykładu na tym komplecie, we szło do mieszkania trzech uzbrojonych Niemców, o czym nagle powia domiła nas przerażona gospodyni. Po chwili jeden z nich wszedł do na szego pokoju, spojrzał na moich chłopaków na schwał i natychm iast się wycofał mówiąc do pozostałych: „Tam jest wszystko w porządku”. Jak się okazało przyszli sprawdzić, czy w brew zarządzeniu nie korzysta się ze zbyt silnych żarówek. W rzeczywistości chcieli zdobyć pieniądze na wódkę, a tu uznali, że to może być ryzykowne, choć u nas świeciła w łaś nie setka.
W czasie w ykładu nie korzystaliśm y z żadnych notatek, zresztą w ie lokrotne pow tarzanie tego samego w ykładu spraw iało, że cały m ateriał znało się na pamięć łącznie z wielu tabelam i danych naw et tych, które w norm alnych w arunkach jedynie dla ilustracji zwykło się wyświetlać przy pomocy rzutników. K iedy na jednym z pierwszych w ykładów po wojnie, nie dysponując nadal rzutnikiem , podałem z pamięci całą tabelę takich danych, niezwykle przeraziłem tym słuchaczy, uznających, że pa m iętanie tych danych będzie również ich obowiązywać. Grobową ciszę, jaka zapanowała n a sali, przerw ałem uspakajając ich, że jest to jedynie moje obciążenie okupacyjne. W ielokrotne pow tarzanie tego samego wy kładu stw arzało nam samym okazję do gruntow nego przem yślenia nie jednego problem u fizyki klasycznej.
P am iętam ówczesną młodzież, jej niezwykły zapał do nauki. W 7-oso- bowych grupach praw ie nigdy nikogo nie brakowało. Pam iętam , jak jedna ze starszych studentek farm acji uzyskując wysoką ocenę egzami nacyjną, po upew nieniu się, że nie oceniam jej ulgowo, wręcz rozpłakała
W spom nienia autobio graficzne
275
się mówiąc, że choć nie mogła podjąć studiów przed w ojną i pracuje już w zawodzie, to teraz wierzy, że po skończonej w ojnie będzie m iała ten upragniony dyplom. Ta powszechna w iara w sens tego, co się robiło w tak niewiarygodnie trudnych i niem al beznadziejnych w arunkach, była czymś niezwykłym.
Pam iętam , jak jedna ze studentek biologii po każdym w ykładzie mia ła zawsze jakieś bardzo celne uwagi, czy pytania i gdy raz, czy dwa zda rzyło się, że tych pytań nie było, czułem się w prost nieswojo, podejrze wając, że coś złego było w moim wykładzie. Owa stu d en tk a — Zofia K ielan Jaw orowska — jest dziś profesorem zwyczajnym, członkiem rze czywistym PAN i sławnym paleontologiem. Z pewnością moi koledzy fizycy i inni w ykładowcy mogliby dostarczyć wiele podobnych przykła dów. Wychowankowie tego okresu w pew nym stopniu zapełnili lukę kadrow ą pierwszych lat powojennych — i to są te w spaniałe skutki tego, co się w owym czasie działo.
K ażdy z wykładowców posiadał jakąś legitym ację, stw ierdzającą jego zatrudnienie w Warszawie. W moim przypadku była to legitym acja nau czyciela dwuletniego technikum miejskiego, w którym moje obowiązki ograniczały się do dwóch lekcji m atem atyki na tydzień. D yrektor tech nikum zostawił mi absolutną swobodę w wyborze program u, dzięki cze mu ograniczałem się jedynie do zagadnień mogących wzbudzić u tych młodych chłopców zainteresow anie do dalszych studiów.
P rzy pełnym zaangażowaniu w tajne nauczanie codziennie spotyka liśm y się na Hożej, by prowadzić zlecone prace usługowe, ale przede w szystkim dla utrzym ania stałego kontaktu ze sobą.
O kupant po grabieży dokonanej w 1939 r. przez ponad rok n ie in te resował się Hożą, a następnie stał się niezbyt krępującym sublokatorem , anektującym jedynie kilka pokojów na magazyn, jak się później okazało, szczegółowych map Związku Radzieckiego, powielonych zapewne w set kach egzemplarzy. Po zamknięciu i opieczętowaniu m agazynu pozosta wiono go bez opieki, choć myślę, że za jego całość m y wszyscy odpo w iadaliśm y własnym życiem.
Po rozpoczęciu działań w ojennych na Wschodzie, co pewien czas ścią gano z tego m agazynu ogromny plik map przeznaczonych do w ysyłki na front. Rzecz dla m nie niepojęta, że cały ten plik zostawiano na ko ry tarzu bez jakiegokolwiek nadzoru, póki nie podjechał odpowiedni tra n sport. Była to zbyt wielka pokusa dla naszych fizyków. S tarali się zaw sze wyciągnąć jedną z tych map tak, by jej braku nie można było za uważyć i dostarczyć do organizacji podziemnej. Na ogół okazywało się, że po jakimś czasie na terenach objętych m apą podejmowane były ko lejn e akcje zbrojne.
276
J. P n iew sk izaanektow ał szereg dalszych pomieszczeń lokując w nich ewakuowaną z Kijowa, D yrekcję Kolei Wschodnich (O stbahndirektion), a następnie na pół roku przed powstaniem całkowicie nas usunął niszcząc wszystkie instalacje i przebudow ując pracownie w raz z w ielką am fiteatralną salą wykładową na m ałe pokoje adm inistracyjne, co poza skuteczną dewa stacją całości Zakładu nie wiele pomogło w adm inistrow aniu Kolejami Wschodu. Sprzęt ocalały po rabunku 1939 r. został przez nas zmagazy now any na Politechnice W arszawskiej, niestety w budynku, który został spalony w czasie Powstania, lub — jak to często miało miejsce — po jego upadku.
Po usunięciu nas z Hożej Pieńkow ski nadal organizował spotkania sem inaryjne w mieszkaniach pryw atnych.
Ew akuacja mieszkańców W arszawy w szystkich nas rozrzuciła po k ra ju i obozach. J a sam znalazłem się w Kielcach, gdzie w krótce podjąłem w ykłady na dwóch kom pletach medycznym i jednym chemicznym dla studentów tajnego U niw ersytetu Ziem Zachodnich, przy czym chemikom w ykładałem również m atem atykę.
Po wyzwoleniu i ujaw nieniu kom pletów przez cztery miesiące zaję cia były kontynuow ane na doraźnie utw orzonych tzw. Akademickich K ursach w Kielcach.
P O W O JN IE
Skończyła się wojna, niestety nie skończyły się konflikty społeczne. Był duży rozdźwięk m iędzy nową władzą a społeczeństwem. Boleśnie odczuwano pojawiające się ak ty te rro ru stosowane wobec tych, którzy dążyli do w prowadzenia nowego porządku w kraju, ale faktem było, że nowa władza była uważana za narzuconą, o czym sam a utw ierdzała społeczeństwo przez niedocenianie przeogromnego i niew ątpliw ie głów nego w kładu większości bohaterów w alk podziemnych z okupantem, o ile tylko ich ideały nie pasowały do nowego sposobu myślenia. Nie stety w sposób nieprzem yślany byli oni dyskrym inowani, prześladowani, czy naw et likwidowani, natom iast znacznie mniejsze zasługi innych były eksponowane, co szczególnie raziło tych wszystkich, którzy mieli moż ność śledzić je w czasie okupacji. Teoretycznie koalicyjny rząd w latach
1945/46 faktycznie nim nie był. Wchodziliśmy w niesław ny okres sta linowski, za k tóry bito się w piersi po latach dziesięciu.
A jednak ideą przyjętą spontanicznie i konsolidującą w szystkich w sposób absolutny był przeogrom ny zapał, natychm iastow y i szaleńczy zryw do odbudowy totalnie zniszczonego kraju.
Wspom nienia autobiograficzne
277
L A TA ODBUDOW Y H O ŻE J
P am iętam treść listu, k tó ry otrzym ałem od Pieńkowskiego w m aju 1945 r.: „Będziemy na nowo tworzyć uniw ersytet w W arszawie. Nie wiem, czy znajdzie on pomieszczenie w starych budynkach po ich od budowie, w każdym razie fizykę chciałbym znów widzieć na H ożej”. Pieńkow ski ponownie zostaje w ybrany rektorem U niw ersytetu W arszaw skiego i z dawną energia i właściwym sobie rozmachem przystępuje w lecie 1945 r. do odbudowy uczelni i oczywiście Hożej. Z rujnow any budynek, pozba’*T'onv wszelkich instalacji i przerobiony na lokale biu rowe, znajdował sie w stanie opłakanym, mimo to istniał i w zniszczo nej W arszawie był niezwykłym skarbem . Remont i przeróbka budynku prowadzone były w sposób dziś tru d n y do pojęcia. W raz z Pieńkow skim kolejno w racających do Warszawy. Ja sam powróciłem n a Hożą z po czątkiem sierpnia dowiadując się, że zostałem adiunktem mimo braku doktoratu. F unkcja ta była wówczas rów norzędna ze stanow iskiem „ge neralnego nadzorcy” całej odbudowy Zakładu. Dziwne były zasady pro wadzenia ówczesnej budowy. N iejednokrotnie zakres dziennej pracy ro botników był ustalany o siódmej rano m iędzy m ną i m ajstrem na pod staw ie tego, co zachowało się w mojej pamięci z okresu przedwojennego. Moje zamieszkanie w jednej z pracowni było nieodzownym tego w aru n kiem. Zapał, jaki w szyscy . pracownicy Hożej w kładali w tę odbudowę był wręcz zdumiewający, a przecież n ik t z nas nie był przygotow any do tego typu pracy i jedynie ostateczny cel był tu napraw dę ważny. Podjęcie zajęć ze studentam i uznane było za priorytetow e, zresztą jako jedyne do w ykonania w krótkim czasie. Zbiórka raczej prym ityw nych przyrządów, ocalałych w różnych szkołach na Dolnym Śląsku, okazyjny zakup niektórych, czasem naw et dość cennych przyrządów, umożliwiły organizację pokazów n a w ykładach i podjęcie ćwiczeń laboratoryjnych. W ybitną w tym pomoc okazali B ronisław B uras i Tadeusz Skaliński, a nasze w ypraw y na Śląsk w owym czasie można zaliczyć do zgoła egzotycznych.
Z przedwojennego personelu pracowników naukow o-technicznych po wrócił Edm und Brandel, w ybitny fachowiec, nauczyciel i wychowawca m echaników precyzyjnych, powrócił Stefan Missol, elektrotechnik i kon stru k to r ap aratu ry elektrycznej i rentgenow skiej. N iestety zabrakło Euge niusza Ostasiewicza, zdolnego wyczarować ze szkła i kw arcu trójstopnio w e pom py dyfuzyjne, lam py rtęciowe i całe skom plikowane a p ara tu ry próżniowe. Wrócili laboranci od lat związani z Zakładem: Wojciech Lis, trak tu ją c y Hożą jak swą posiadłość rodzinną, Jan K ępa — jeden z n a j rzetelniejszych i najuczciwszych pracowników, A ndrzej Feluch, człowiek o niezwykłych zdolnościach wrodzonych, uchylający się od wszelkiej szablonowej pracy i podejm ujący się każdej roboty, której inni nie byli
278
J. P niew sk iw stanie wykonać. Z tym zespołem oraz nowo angażowanymi ludźmi powoli gromadziliśm y tak niezbędny do zajęć dydaktycznych sprzęt la boratoryjny.
W drugiej połowie grudnia 1945 r., bezpośrednio po inauguracji, od był się pierw szy w ykład z pokazami prowadzony przez Pieńkowskiego w prowizorycznie urządzonej sali, natom iast ćwiczenia laboratoryjne roz poczęto w m arcu następnego roku. Zorganizował je Zdzisław Małkowski, choć później kierownictwo pracowni przekazał Tadeuszowi Dryńskiemu.
Zajęcia w pracowni dla zaawansowanych studentów fizyki, w ym aga jące korzystania z bardziej wyspecjalizowanej aparatury, zostały pod jęte parę miesięcy później, a kolejne nowe ćwiczenia mogły być sukce sywnie w prowadzane dzięki ogromnemu zaangażowaniu się Tadeusza Skalińskiego i udzielanej mu pomocy przez Małkowskiego. Pierwsza p ra ca m agisterska mogła być podjęta już w roku 1946, ale o pracy nauko wej na razie nie mogło być mowy. Oczywiście od samego początku zosta ły wznowione konw ersatoria.
Pam iętam , jak na jednym z pierwszych posiedzeń Pieńkowski zlecił mi zreferow anie pracy znanego fizyka radzieckiego i jak ze zdumieniem stwierdziłem , że -została ona podjęta w naw iązaniu do moich publikacji z roku 1938. Podane cytaty, powoływanie się na w yniki mojej przed w ojennej pracy m agisterskiej stanow iły dla mnie nie tylko osobistą dużą satysfakcję, ale fakt ten wydał mi się jakim ś niezwykłym pomo stem przerzuconym nad straszliw ą przepaścią wojenną, łączącym tam ten okres z tym , co miało nastąpić. W tedy jednak zdałem sobie sprawę, jak wielka była w tym zasługa Pieńkowskiego i że moje odczucia w inny być również jego udziałem. On jednak wolał tego rodzaju satysfakcję zostawiać w całości swym uczniom.
W pierwszych miesiącach wznowionej działalności U niw ersytetu w ro ku 1945 zostałem wyznaczony na egzaminatora studentów tajnych kom pletów, którzy przed Powstaniem nie zdążyli złożyć egzaminu, a nie zna jąc nazwisk swych wykładowców, nie byli w stanie ich odnaleźć. Szereg pytań zadanych przed egzaminem dość łatwo pozwalał mi ustalić, kto był ich wykładowcą. O ile pamiętam, tylko jedna osoba nie mogła uzyskać oceny pozytywnej.
Dowodem dużych braków kadrow ych było powierzenie mi wykładów m atem atyki dla studentów chemii, do których ćwiczenia prowadziłem wspólnie z moją późniejszą żoną, m atem atyczką — M arią M agdaleną Chojnacką.
Równolegle z moimi obowiązkami uniw ersyteckim i zostałem z pole cenia Pieńkowskiego kierow nikiem Zakładu Fizyki Szkoły Głównej Go spodarstw a Wiejskiego. Uczelnia ta m iała ułatw iony start. Główny jej budynek na Rakowieckiej był zupełnie nienaruszony tak, że w ykłady podjąłem z początkiem października 1945 r. w w ielkiej sali w ykłado