• Nie Znaleziono Wyników

Wspomnienia autobiograficzne

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Wspomnienia autobiograficzne"

Copied!
90
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

Rye. 1. A utor, 1963 г.

tMN’

(3)

P

O

R

T

R E T Y

Jerzy Pniew ski

WSPOMNIENIA AUTOBIOGRAFICZNE

1. Dzieciństwo i młodość, 2. Studia w zakresie m atem atyki, 3. Studia w zakresie fizyki, 4. A systent i pracow nik naukowy, 5. Okupacja, 6. T aj­ ne nauczanie, 7. Po wojnie, 8. Lata odbudowy Hożej, 9. Specjalizacja w zakresie Fizyki jądrow ej, 10. Dwa in sty tu ty na Hożej, 11. O dkrycie hiperjąder, 12. Znojne lata, 13. Pow rót do pracy naukow ej, 14. Obo­ wiązki adm inistracyjne w nowym w ydaniu, 15. K ierunki rozwoju In ­ sty tu tu Fizyki Doświadczalnej, 16. D ydaktyka nie m niej ważna od pracy naukowej, 17. In sty tu t Fizyki Teoretycznej, 18. Rozładowywanie spięć, 19. Uwagi końcowe, 20. O statnie słowo autora.

Podejm uję się napisania jednego z najtrudniejszych dla mnie a rty ­ kułów. Poszukując sposobu właściwego wywiązania się z tego zadania zdecydowałem, by to, co mi moja pamięć wybiórczo podsunie, opatryw ać kom entarzam i, czyniącymi gołe fakty być może nieco ciekawszymi. Chciał­

bym w ten sposób dać retrospektyw ny przegląd szeregu migawkowych obrazów odtw arzających w ybrane sytuacje, fak ty i zdarzenia widziane kolejno oczami dziecka, ucznia, czy studenta, pracow nika nauki, czy wreszcie kierow nika placówki naukowej. Będzie w tym trochę historii tego, co mi bliskim się stało.

D ZIECIŃ STW O I MŁODOŚĆ

Urodziłem się 1 czerwca 1913 r. w Płocku, k tó ry wówczas był raczej m ałym miastem, ale o niezw ykłej trady cji sięgającej początków naszej historii ojczystej. Miałem w spaniałych rodziców obdarzających m nie i mego starszego brata w ielką miłością. Ojciec — H enryk Pniewski, m a­ tem atyk, doskonały pedagog, wychowywał nas w surow ej dyscyplinie, zapewne dziś już nie akceptowanej, ale ja sam uważam, że tem u syste­ mowi w ychowania bardzo wiele w życiu zawdzięczam. Niezwykła deli­ katność m atki, jej w yjątkow a wrażliwość ną niedolę ludzką były nam

(4)

258

J. Pniew ski

w pajane od najwcześniejszych lat młodości. N ajw iększym autorytetem był jednak dla mnie mój b rat Janusz, starszy ode m nie zaledwie o trzy - i pół roku, ponieważ on chodził do szkoły, gdy dla m nie była to jeszcze odległa przyszłość. Pam iętam jak b rat pow tarzał m i różne wiadomości podaw ane w szkole, w tym w szczególności o Ziemi i Słońcu, których słuchałem z zapartym tchem i n a wiele lat zapamiętałem, póki się nie przekonałem, że niektóre z nich były zupełnym nonsensem. Jest to chyba przestrogą dla pedagogów, że dzieci w chłaniają bezkrytycznie podaw ane wiadomości praw dziw e na rów ni z fałszywymi i często w ten sposób kształtują swe poglądy.

Pod koniec pierw szej w ojny światowej i bezpośrednio po jej zakoń­ czeniu ojciec współdziałał w odbudowie szkolnictwa polskiego na terenie Płocka, ogromnie angażując się w te sprawy. W roku 1919 zamieszka­ liśm y w gmachu szkolnym, co bardzo ułatw iło mi zaw ieranie znajomości z uczniami n a dziedzińcu szkolnym. Ci dla kaw ału zabierali mnie n a lek­ cje, ale jedynie fizyk tolerował moją obecność, a mnie fascynowały jego doświadczenia, choć w żaden sposób n ie mogłem pojąć dlaczego rysował dziurawe zlewki, gdy ich niewidoczne brzegi zaznaczał przeryw anym i liniami.

W roku 1920/21 mój starszy b rat rozpoczął ze m ną naukę czytania i pisania oraz, jak się to w tedy mówiło — rachunków . Był za to przez ojca w ynagradzany 1 m arką za każdy dzień nauki. Moja ogromna wdzięcz­ ność okazywana b ratu za tę naukę, za te w spaniałe początki, — nigdy nie wygasła. Po wielu latach zastanaw iałem się dlaczego tak łatw o mo­ głem wykonywać pamięciowo wszelkie rachunki. W ydaje mi się, że wszystkie liczby m iałem zupełnie w yraźnie uszeregowane w pamięci, choć raczej w edług dość osobliwego schem atu. Początek tego układu liczb przejąłem z naszej wspólnej gry dziecięcej, w której rzucając kostką przesuwało się pionki na kolejne pola oznaczone liczbami i albo się jakoś awansowało, dostawało do „aresztu”, bądź naw et cofało. U kład liczb na planszy był uszeregow any przez autora gry zapewne dość przypadkowo. W każdym razie osobliwy ich układ od 1 do 40 dobrze utkw ił mi w pa­ mięci, dalej idąc do stu zapewne sam już pofolgowałem swej wyobraźni grupując je jedynie dziesiątkami. N astępnie pow stał dość zw arty układ setek i tysięcy, ale myśląc o liczbach między 100 i 200, czy między 200 i 300 należało, jakby „przez lupę”, wrócić do układu liczb początkowych i tam go wstawić. To samo dla znacznie większych liczb np. setek ty ­ sięcy, aż do dowolnie wielkich liczb 'tak, że ostatecznie wszystko zawijało się w układające się obok siebie łańcuchy. P ytałem wiele osób o ich sposób obrazowego pam iętania liczb, ale n ik t mi niczego takiego n ie po­ tw ierdził. C ytuję to jako dość zabawną, a może śmieszną ciekawostkę z myślą, że może ktoś jeszcze w padł n a to samo, lub w nadziei, że w zbu­ dzi to zainteresow anie psychologów.

(5)

W spom nienia au tobiograficzne

259

Z w ydarzeń, rozgryw ających się wówczas w kraju , utkw ił mi w p a­ mięci obraz bohaterskich w alk 1920 roku prowadzonych n a ulicach P ło­ cka, zniszczenie miasta, a następnie uroczysta w izyta Naczelnika P aństw a Józefa Piłsudskiego w kw ietniu 1921 r.

We w rześniu 1921 r. posłano mnie do tzw. klasy w stępnej ośmiokla­ sowego gim nazjum im. M arszałka Stanisław a Małachowskiego w Płocku. Moje przygotowanie było w tedy jeszcze dość m izerne, zaledwie jeden rok nauki pod opieką brata nie mógł gw arantow ać zdania egzaminu wstępnego. Był to jednak okres pow ojenny i gdy w sum ie zgłosiło się dwa razy więcej kandydatów niż było miejsc, zdecydowano przyjąć w szystkich bez egzaminu tworząc klasę równoległą. W ten sposób zna­ lazłem się w śród nich, a jak się potem dowiedziałem, przy jęto m nie tylko na próbę. Zostałem wprowadzony do klasy już po rozpoczęciu za­ jęć, a stary pedagog, Skorupski, prowadzący lekcje z polskiego, ary tm e­ tyki i kaligrafii, nim jeszcze usiadłem, zadał mi pytanie: „Ile to jest siedem razy siedemnaście?”. Dumny byłem ze znajomości tabliczki m no­ żenia, ale czegoś takiego pamięciowo w tedy nie byłem jeszcze w stanie wykonać. Utkwiło mi to do dziś w pamięci jak jeden z chłopców, n ie­ jaki Leszczyński, jednym tchem w yrecytow ał: „7 razy 7 — czterdzieści dziewięć, 7 razy 10 — siedemdziesiąt, 49 i 70 — sto dziewiętnaście”. P rzerażony usiadłem. Trzy dyktanda i dwie klasówki z arytm etyki w y ­ padały niezmiennie w każdym tygodniu. Ówczesne zadania rozwiązywało się staw iając odpowiednie pytania, które m iały w yjaśnić sens działań po nich następujących. Na ogół zadania w ym agały postawienia co najm niej

7 pytań. Rrzez pierwsze tygodnie otrzym yw ałem regularnie „dw óje” — ocena „niedostatecznie” nie była jeszcze w tedy używana. Pod koniec pierwszego okresu, a było ich aż sześć w roku, zacząłem otrzym ywać trójki. Średnia niew ątpliw ie byłaby dwójkowa, jednak Rada Pedagogicz­ na zdecydowała, by za ten w yraźny postęp wystawić mi dla zachęty trójkow e oceny okresowe. Dzięki tem u aż do ukończenia szkoły nigdy nie otrzym ałem oceny dwójkowej na żadnym ze świadectw okresowych. W połowie klasy drugiej zostałem pierw szym uczniem i pozostałem nim aż do ukończenia szkoły.

Fakt, że mój ojciec był nauczycielem tej samej szkoły, a jednocześnie naszym wychowawcą staw iał mnie raczej wobec większych rygorów tak naukowych, jak i wychowawczych, co nieraz w yraźnie mogłem odczuć.

Bardzo lubiliśm y wszystkich naszych nauczycieli, w większości św iet­ nych pedagogów, jakich być może dziś niełatw o byłoby znaleźć.

D yrektor szkoły — Mieczysław Olszowski — był filologiem dosko­ nale znającym dzieła klasyków rzymskich, potrafiącym cytować z p a­ mięci całe ich rozdziały. Był autorem w ydaw anych kom entarzy niektó­ rych utworów. Był również poetą, ale poza wierszam i spod jego pióra wychodziły również piękne tek sty lekkich piosenek, chętnie przez nas

(6)

260

J. P niew sk i

śpiew anych przy różnych • okazjach. Żałowaliśmy, że łaciny uczył nas jedynie w ostatniej klasie.

P refek t — ksiądz H enryk Godlewski — był wielkim oryginałem, dość niezależnym w swoich poglądach, z am atorstw a zaś zajmował się histo­ rią. On pierwszy dogrzebał się, że początki naszej Szkoły sięgają końca X II wieku, czemu poświęcił specjalną broszurę w ydaną w roku 1929. Po w ojnie jego spostrzeżenia znalazły potwierdzenie w skrupulatnych badaniach historyków U niw ersytetu Warszawskiego. Szkoła nasza zo­ stała uznana za najstarszą z tych, które przetrw ały w szystkie burze dzie­ jowe, a jej historii poświęcono specjalne w ydaw nictw a. W roku 1980 obchodzono 800-lecie jej istnienia, połączone ze Zjazdem Małachowia- ków — wychowanków wszystkich roczników. Nas samych Szkoła w y­ chowywała opierając się na najlepszych wzorach etycznych, w ogromnym poczuciu patriotyzm u, umiłowaniu praw dy naukow ej i uczciwości w ży­ ciu. P racy niejednego z naszych wychowawców można by poświęcić osob­ ny artykuł.

Od mego ojca przejąłem niezw ykły entuzjazm do m atem atyki. By­ łem wówczas przekonany, że poza m atem atyką nic bardziej nie jest w stanie mnie zainteresować. Z w łasnej inicjatyw y rozwiązywałem wiele problemów daleko wybiegających poza zakres obowiązującego kursu i z zapałem pomagałem ojcu w pracy nad układanym zbiorem zadań. H um anistyczny profil szkoły nie gw arantow ał m atem atyce żadnego uprzy­ wilejowania, mimo to jednak ojciec potrafił tak w ykładać swój przed­ miot i tak nim uczniów zainteresować, że ci, którzy w ybrali np. studia politechniczne, sami potem przyznawali, że byli dobrze przygotowani matematycznie.

Tymczasem fizyki uczył nas now y nauczyciel — W iktor Złotczański, znakomicie znający swój przedmiot. Miał on specyficzny styl oceniania uczniów. Gdy stw ierdził, że któryś z nas jest napraw dę dobry, a inny słaby, uważał, że to nie może już ulec zasadniczej zmianie. Pam iętam , jak po kilku pytaniach w klasie szóstej ocenił mnie jako bardzo dobrego, a potem już przez okrągły rok w klasie siódmej ani razu tego nie spraw ­ dzał, oceniając nadal tak samo. K iedy to zaczęło się powtarzać w ostat­ niej ósmej klasie, zdarzyło się, że coś odciągnęło mnie od właściwego przygotowania lekcji i akurat w tedy zostałem zapylany. Widocznie nie odpowiedziałem tak, jak tego oczekiwał, bo niezwykle mnie złajał i oce­ niając surowo w ystaw ił mi ocenę trójkową, a następnie zawiedziony zdecydował nie pytać mnie więcej, utrzym ując ocenę obniżoną. Na krótko przed m atu rą przykazał mi przypomnieć sobie kurs całej fizyki wszyst­ kich klas i po paru dniach urządził mi po lekcjach surow y egzamin. Ponieważ wyszedłem z niego zwycięsko, nie tylko wszystko mi darował, ale naw et zaczął mnie obdarzać większą sym patią. Po latach, gdy już

(7)

W spom nienia autobiograficzne

261

byłem fizykiem, chętnie ze m ną rozmawiał na tem at nowych osiągnięć fizyki, a w szczególności podstaw mechaniki kw antow ej.

W spomnę jeszcze o pew nym w ydarzeniu z roku 1927, m ającym swój epilog po latach czterdziestu. Zostałem wówczas nam ówiony przez kole­ gów do zorganizowania kółka matem atycznego dla wspólnego odrabia­ nia zadań domowych i dyskutow ania now ych tem atów w ykładanego kursu m atem atyki. P rzy aprobacie dyrekcji Szkoły oraz ojca, uczącego nas m atem atyki, z wielkim zapałem prowadziłem to kółko przez wiele tygodni, a w spotkaniach naszych uczestniczyło około połowy uczniów z całej klasy. Minęło 40 lat, gdy pewnego dnia otrzym ałem list z K om i­ tetu Warszawskiego PZPR z prośbą o danie opinii o towarzyszu D., któ­ ry, starając się o odpowiednie stanowisko, powoływał się na m nie jako kolegę szkolnego. Jak się okazało, kolega D. brał udział w pracach mego kółka, a ja po 40 latach dowiedziałem się, że kółko to stanow iło dosko­ nałe zabezpieczenie dla paru sym patyków komunizmu, urządzających swoje tajn e zebrania o pół godziny wcześniej i mogących ew entualnie tłumaczyć swoją obecność wcześniejszym przybyciem na nasze spotkanie. O rganizatorem tych tajnych zebrań był kolega najgoręcej nam aw iający mnie na utw orzenie kółka, nie wątpię, że był on głównym jego inicja­ torem. Okazuje się, że można czemuś patronow ać nie m ając o tym poję­ cia, natom iast kolega D., biorący udział również w zebraniach tajnych, nie wyobrażał sobie, bym ja nie był o tym poinformowany, znajdując w swoim m niem aniu potwierdzenie, że tylko dzięki tem u pozwolono mi objąć funkcję dyrektora dużego in sty tu tu uniwersyteckiego.

8 czerwca 1930 roku wręczono nam świadectwa dojrzałości, które m iały otworzyć przed nami nowy, nieznany rozdział naszego życia. Wszyscy otrzym aliśm y te świadectwa, co w dużym stopniu było w yni­ kiem stosowana ostrej selekcji dokonywanej zwykle już w klasie szóstej. Mimo naszego dużego zżycia w krótce rozproszyliśmy się po k ra ju i nasze w ięzy rozluźniły się. Większość ukończyła wyższe studia. W ojna po­ chłonęła swoje ofiary na frontach i w obozach. N iektórzy pozostali poza granicam i kraju. W ciągu wielu lat Małachowiacy różnych roczników dali liczący się w kład do ogólnego dorobku k u ltu ry narodow ej, jak i w różnych dziedzinach gospodarki naszego K raju. K ażdy z nich z sen ­ tym entem wspomina lata spędzone w tej Alma M ater lat chłopięcych.

STU D IA W ZA K R ESIE M A TEM A TY K I

W roku 1930 zostałem studentem U niw ersytetu Warszawskiego i przez 3 lata studiow ałem m atem atykę. Na początku zaskoczyła mnie daleko posunięta swoboda w wyborze wykładów czy ćwiczeń i kolejności ich zaliczania. Zdarzało się, że absolwenci różnych roczników uczęszczali razem na te same ćwiczenia.

(8)

262

J . P m ew sk i

Większość wykładowców owego okresu chlubnie się zapisała w histo­ rii polskiej m atem atyki m iędzywojennej, tak że ja sam, mówiąc o paru spośród nich, chciałbym jedynie przedstawić ich sylw etki widziane ocza­ mi młodego studenta.

Dwuletni w ykład z analizy m atem atycznej, w spólny dla fizyków i m a­ tem atyków , był prowadzony na przem ian przez Stefana M azurkiewicza i Wacława Sierpińskiego. Mnie w ypadło słuchanie w ykładu M azurkie­ wicza, wieloletniego dziekana W ydziału M atematyczno-Przyrodniczego. W jego w ykładach najbardziej mi imponowała improwizacja. Widać by­ ło, że w ykład nie był odtw arzaniem wcześniej przygotowanego m ateria­ łu, lecz że dowody tw ierdzeń pow staw ały na samym wykładzie. Można było to poznać po dłuższych przerw ach, jakie pojaw iały się w w ykła­ dzie, a czasem naw et po pow tarzaniu przerw anego dowodu od początku w nieco zmienionej w ersji. Nie wiem, jak się to podobało innym , ja uznałem to za fantastyczne. K arol Borsuk prowadził ćwiczenia do tego wykładu. Robił w rażenie jakby nieśmiałego i bardzo delikatnego. N aj­ wcześniej naw iązałem z nim bliższy k ontakt i już po paru tygodniach zadał mi jako pracę domową referat o liczbie e — podstawie logaryt- mów naturalnych. Pochwalił mnie potem, że w jednym z dowodów zna­ lazłem ostrzejszą nierówność od tej, którą on znał.

P rogram y obu w ykładów analizy zasadniczo różniły się od siebie, przy czym w ykład Sierpińskiego dotyczył raczej w stępu niż samej ana­ lizy. Niezależnie od tych różnic m atem atyków zawsze egzaminował Sier­ piński, wyłącznie w zakresie swego w ykładu. Było to dla mnie dużym zaskoczeniem, choć w ten sposób rozszerzyłem zasób swych wiadomości.

Sierpiński imponował mi gotowością odpowiedzi na każde pytanie. Pam iętam jak czasem ja sam, czy koledzy w yrażaliśm y wątpliwości co do konieczności w prowadzania ograniczeń podawanych w założeniach do­ wodzonego tw ierdzenia, on zawsze natychm iast podawał konkretne przy­

kłady, w skazujące jak to jest istotne.

Nasi nauczyciele akademiccy przywiązywali wielką wagę do dowo­ dów, w szczególności większą do dowodu istnienia jakiegoś rozwiązania niż do jego znalezienia. Nie chcąc się kompromitować wobec kolegów z Politechniki, z którym i razem mieszkałem, a którzy nieraz oczekiwali ode mnie pomocy, musiałem sam nauczyć się spraw nego operowania ra ­ chunkiem różniczkowym i całkowym.

W ykłady algebry wyższej w raz z ćwiczeniami prowadził Samuel Dickstein, podówczas już 80-letni człowiek. Był on przez nas bardzo łu ­ biany i szanowany, choć czasem mówiliśmy między sobą, że Dziadek bardziej agituje za tw ierdzeniem niż je na serio dowodzi. Od początku zagadywałem go o różne problem y związane z w ykładem , lub ćwicze­ niam i i w ten sposób zainicjowaliśmy rozmowy, które z upływ em czasu dotyczyły nie tylko samej m atem atyki.

(9)

W spom nienia autobiograficzne

26»

W ykład geom etrii analitycznej Kazim ierza Żorawskiego w ydaw ał mi się dość osobliwym, choć jednocześnie bardzo m nie bawił. K orzystaliś­ m y wyłącznie z ukośnokątnego układu osi w spółrzędnych ze stale za­ znaczaną dowolnością wyboru zw rotu tych osi. Większość zagadnień była rozpatryw ana w przestrzeni zespolonej i naw et w zadaniu egzam inacyj­ nym , które n a mnie wypadło, m iałem rów nanie elipsy odnieść do jej urojonych asymptot. Bardziej użytecznej geom etrii nauczył nas Bole­ sław Iwaszkiewicz dzięki specjalnym w ykładom i ćwiczeniom pod naz­ wą: „dodatkowe lekcje z geom etrii analitycznej”. Sporządziłem dokład­ n y sk ry p t z tych w ykładów w raz z przykładow ym i rozwiązaniam i n aj­ ciekawszych zadań. Użyczałem go kolegom, póki mi gdzieś nie zaginął.

W ykłady z fizyki — wspólne dla studentów kilku specjalności — pro­ wadził Stefan Pieńkowski, zaczynając zawsze o godz. 10 min. 40, tak, by studenci słuchający wcześniejszego w ykładu mogli zdążyć z K rakow ­ skiego Przedmieścia na Hożą, do Zakładu Fizyki. Na ogół w ielka sala wykładowa na Hożej była w ypełniona po brzegi tłum em ponad 300 stu ­ dentów. Przerażony byłem tem pem w ykładu Pieńkowskiego. Rozpoczy­ nał go będąc jeszcze w drzwiach. Na pierwszych w ykładach próbowałem sporządzać notatki, ale dość szybko przekonałem się, że jest to zgoła niemożliwe, na szczęście uspokojono mnie, że istnieje sk ry p t w iernie oddający treść wykładów. Asystenci, przygotow ujący doświadczenia po­ kazowe, współdziałali z Pieńkowskim zgodnie z nieuchw ytnym i wręcz znakami dawanymi przez niego. Znakom ita technika i piękno pokazów były doprowadzone do absolutnej perfekcji. Rzucało się w oczy, że był on niezwykle w ym agający w stosunku do asystentów i laborantów współ­ pracujących przy wykładach, ale również nie mógł ścierpieć niew łaści­ wego zachowania się studentów, tych jednak potrafił uciszać zw alnia­ niem tem pa swego niezwykle szybko prowadzonego w ykładu, czy naw et nagłą chwilą ciszy.

Na jednym z pierwszych jego w ykładów zaczęła mnie prześladować jakaś wątpliwość, którą, jak sobie w tedy wyobrażałem, mógł w yjaśnić tylko on sam. Ale w am fiteatralnie zbudowanej sali dostęp studenta do profesora nie był łatw y. Napisałem więc list i przekazałem go przez la­ boranta. Powiadomiono mnie, że m am się zgłosić w godzinach p rzyjęć we w torek o godz. 4-tej po południu. Pieńkow ski bardzo poważnie i rze­ czowo w p aru słowach usunął moje wątpliwości, które okazały się zu­ pełnie błahe, a następnie powiedział: „Pan m usi być studentem m ate­ m atyki, bo ta wątpliwość typową jest dla m atem atyka”. Oczywiście m iał rację. Przez następne kilkanaście m inut prowadził ze m ną bardzo bez­ pośrednią rozmowę, w ypytując o moje zainteresow ania i inn e osobiste sprawy. Taka bezpośredniość rozmów Pieńkowskiego ze studentam i m u­ siała mieć duże znaczenie, jeśli ja sam tę pierw szą z nim rozmowę za­ chowałem w pamięci do dziś.

(10)

264

J. P niew sk i

W roku 1932, jeszcze jako student m atem atyki, składałem u P ień­ kowskiego egzamin z fizyki doświadczalnej. Pam iętam do dziś tem aty,

jakie otrzym ałem. W ostatnim temacie rozpisywałem się o budowie jądra atomowego złożonego z protonów i elektronów, w prawdzie neutron zo­ stał właśnie odkryty, ale to do mnie jeszcze nie dotarło, a Pieńkowski nie uznał za stosowne, by ten mój błąd zauważyć.

M inęły trzy lata i moje studia były tak zaawansowane, że nic nie stało na przeszkodzie, by w ciągu pół roku złożyć egzaminy końcowe w raz z pracą m agisterską, ja jednak w tym właśnie czasie zdecydowa­ łem podjąć regularne studia z fizyki. Nieraz pytano mnie, dlaczego tak się stało, dlaczego odszedłem od tak bliskiej mi m atem atyki? Właściwie nie um iałem na to pytanie znaleźć zadaw alającej odpowiedzi. Być może teraz po pięćdziesięciu paru latach mógłbym próbować w yjaśnić to bar­ dziej racjonalnie. W owym czasie, przy zupełnym braku dyscypliny s tu ­ dentów, zdarzało się, że spotykałem kolegów, którzy studiow ali wiele lat i nadal uczęszczali na ćwiczenia wspólnie z nami. Miałem w ątpliw o­ ści, czy w ogóle złożyli jakiś egzamin. Z drugiej strony poznałem kole­ gów, którzy uważali, że w prawidłowo prowadzonych studiach najw aż­ niejszą rolę odgryw ają egzaminy. Nie wiem, czy ja to wszystko właści­ wie przemyślałem, w każdym razie zdecydowałem, by szybko złożyć nie­ mal wszystkie egzaminy, oczywiście na możliwie najlepszym poziomie. Zajęło mi to nieco więcej niż rok, choć w ym agało napraw dę dużego w y­ siłku. K iedy już się to stało, ząpewne poczułem jakąś pustkę. Studia z m atem atyki podjąłem nie po to, by zdać egzaminy i otrzymać dyplom, lecz by możliwie głęboko poznać i przeżyć to, czym ona się zajm uje. Zaabsorbowanie egzaminami sprawiło, że zabrakło mi czasu na konty­ nuowanie rozmów z m atem atykam i — naszymi nauczycielami akade­ mickimi, na podtrzym anie kontaktów, które tak łatwo nawiązywałem na początku studiów. Był to oczywiście zasadniczy błąd przed podjęciem spe­ cjalizacji. W owym czasie działalność naukow a warszawskich m atem a­ tyków koncentrowała się na problem ach teorii mnogości i topologii przy

ogromnym osobistym zaangażowaniu Sierpińskiego, Mazurkiewicza i Bor­ suka. W prawdzie na sem inarium , prowadzonym przez Sierpińskiego, za­ poznałem się z podstawowymi pojęciami teorii mnogości i zostałem tym zafascynowany, w szczególności byłem urzeczony liczbami pozaskończo- nymi, równolicznością bądź nierównolicznością zbiorów nieskończonych, zagadnieniem continuum, antynom iam i — a jednak ostatecznie nie wcią­ gnęły m nie te spraw y. Być może wszystko to było zbyt powierzchowne, a nie dotarłem do odpowiedniej literatury , jak również nie przyszło mi do głowy, by odnowić dawne k o ntak ty z Borsukiem. To, co następnie zrobiłem, na pewno nie było ucieczką od m atem atyki, powiedziałbym, że raczej kryła się za tym chęć uzupełnienia swego w ykształcenia w zakre­

(11)

W spom nienia autobiograficzne

265

sie fizyki, być może podyktow ana tym , że w rodzinie m iałem zapalo­ nych nauczycieli tak m atem atyki, jak i fizyki.

Będąc już studentem fizyki w wolnych chwilach nadal rozw ijałem różne własne koncepcje m atem atyczne i w ten sposób zdecydowałem jedną z nich wykorzystać jako tem at pracy m agisterskiej z algebry wyż­ szej. Gotową pracę przesłałem w roku 1936 do dziekanatu na ręce Dick- steina, nie zdając sobie sprawy, że tym bardzo dotknę tak niegdyś za­ przyjaźnionego ze mną Dziadka. Chociaż samą pracę ocenił bardzo po­ zytywnie, nie mógł mi darować, że w czasie jej przygotow yw ania nigdy z nim na jej tem at nie rozmawiałem. Ostatecznie w roku 1936 zostałem m agistrem m atem atyki — na półtora roku przed ukończeniem fizyki.

Kiedyś w jednym z wywiadów radiowych zagadnięty o zmianę moich zainteresow ań odrzekłem: „To prawda, że ostatecznie odszedłem od m a­ tem atyki, ale chyba tak jak ten co odchodzi od pierwszej miłości, a nig­ dy o niej nie zapom ina”. W istocie do dziś in teresu ją m nie pewne w y­ dawnictwa m atem atyczne i nieraz lęk mnie ogarnia przed podsuwanym i mi przez kolegów, niezwykłym i problem am i m atem atycznym i, bo wiem, że zapomnę o wszystkim, póki ich nie rozwiążę.

STU D IA W ZA K R ESIE F IZ Y K I

Pierw szy rok tych studiów z dość am bitnie nakreślonym planem był chyba najtrudniejszy. Ponieważ po studiach m atem atycznych byłem form alnie traktow any jak zaawansow any student fizyki, założyłem, że muszę podołać czterem pracowniom i dwóm seminariom, dzięki czemu moje zaawansowanie przestanie być formalne.

S tart był chyba prawidłowy, choć po miesiącu pojaw iły się zupełnie nieprzewidziane komplikacje. Rok 1933/34 upam iętnił się w życiu Uczel­ ni wprowadzeniem przez Janusza Jędrzejewicza, m inistra W yznań Re­ ligijnych i Oświecenia Publicznego, niesławnej ustaw y akadem ickiej. Ustaw a ta ograniczała autonomię wyższych uczelni i daw ała duże u p raw ­ nienia ministrowi, ale mimo bardzo silnej k ry ty k i profesorów w szyst­ kich uczelni i protestów młodzieży niezależnie od jej przekonań poli­ tycznych, została uchwalona przez Sejm w m arcu 1933 r. Po czterech latach, dzięki staraniom Wojciecha Swiętosławskiego, następcy Jęd rze­ jewicza, ustaw a została znowelizowana w kierunku zgodnym z in ten ­ cjam i społeczności akademickiej. Tymczasem w drugiej połowie paź­ dziernika 1933 r. studenci podjęli narastające na sile dem onstracje, w w yniku których wszystkie zajęcia na Uniw ersytecie W arszawskim zostały zgodnie z nową ustaw ą zawieszone bezterminowo. Opuściłem Warszawę na wiele tygodni i z niepokojem wsłuchiwałem się w kom uni­ k aty radiowe, by wreszcie dowiedzieć się, że przestałem być studentem ,

(12)

266

J. P niew sk i

że obowiązują nas ponowne zapisy na uczelnię, po uiszczeniu odpowied­ niej opłaty wpisowej. Mimo skrócenia przerw świątecznych i przedłuże­ nia zajęć w czerwcu z niepokojem m yślałem o moim planie studiów. Jeśli ostatecznie w ygrałem , to przynajm niej częściowo zawdzięczałem to n a­ wiązaniu kontaktów z kierow nikiem pracowni chemicznej na Wydziale W eterynaryjnym na Grochowie i uzyskaniu zgody na w ykonywanie tam przydzielanych mi analiz chemicznych. Spędzając nieraz 10 godzin w pu­ stej pracowni, „nadzorow anej” jedynie przez laboranta, byłem w stanie najtrudniejszą analizę ukończyć w jeden dzień. W ten sposób nie tylko całą pracownię mogłem zaliczyć przedterminowo, ale same analizy były w ykonywane niezwykle starannie.

W styczniu 1934 r. przypadł term in mego referatu sem inaryjnego z fizyki doświadczalnej. Wszystkie nasze referaty były oparte na p ra­ cach oryginalnych. Mój dotyczył wyznaczania szerokości n aturalnej linii widmowych. Przygotow yw ałem go cały tydzień, rezygnując w tym cza­ sie z innych zajęć i przesiadując całe dnie w bibliotece. Sem inarium pro­ wadził sam Pieńkow ski wraz z dwoma docentami — A leksandrem J a ­ błońskim i W ładysławem Kapuścińskim. Uczestniczyli w nim obok ko­ legów studentów m agistranci i pracownicy naukowi Zakładu Fizyki Do­ świadczalnej — w sumie co najm niej 40 osób. W ystęp studenta przed takim audytorium można by porównać do debiutu aktora na scenie tea­ traln ej. A tm osfera i sceneria odgryw ały tak w ielką rolę, że mobilizo­ wały wszystkie nasze siły. R eferaty często trw ały ponad godzinę. Nie mogę dziś w pełni zrozumieć, jak się to stało, że mój referat uznano za jeden z najlepszych. Potrafiłem naw et podjąć jakąś tam dyskusję z praw ­ dziwymi fizykami, mimo że sam zainteresow ałem się fizyką zaledwie cztery miesiące wcześniej. Być może spraw ę w yjaśnia to, co stało się parę dni później, gdy jeden z kolegów postaw ił mi pytanie zupełnie ba­ nalne z zakresu samego eksperym entu, a ja stwierdziłem , że nie mogę na nie znaleźć odpowiedzi. Nie było to w yjaśnione w przeczytanych pra­ cach oryginalnych, bo autorzy uważali to za oczywiste, a ja sam nie mogłem odpowiedzieć, nie będąc jeszcze w yrobionym eksperym entato­ rem. Natom iast moi sem inaryjni dyskutanci również nie byli zaintere­ sowani w staw ianiu takich pytań. Jest to chyba wskazówką dla naucza­ jących, że najlepszym spraw dzianem rzeczywistego przygotowania egza­ minowanego jest postawienie mu banalnego pytania.

Pozostałe trzy pracownie nie stanow iły większego problemu, choć pracownię fizyczną dla zaawansowanych ukończyłem dopiero w pierw ­ szym tygodniu lipca, przebywając w niej już samotnie. Natom iast semi­ narium z .fizyki teoretycznej polegało na zreferow aniu jednego niezbyt dużego rozdziału z książki Louis de Broglie’a, co nie było ani trudne, ani specjalnie atrakcyjne. Plan został wykonany.

(13)

W spom nienia autobiograficzne 267 łem na początku stycznia 1935 r. Sądzę, że o moim w yborze kierunku doświadczalnego zadecydowała dostrzegana przez nas w szystkich w ybit­ n a indywidualność Pieńkowskiego oraz atm osfera naukow a panująca w jego Zakładzie. Gdybym w ybrał kierunek teoretyczny, oczywiście b ar­ dziej n a tu raln y dla kogoś o zamiłowaniach m atem atycznych, praw dopo­ dobnie uzyskałbym dyplom znacznie wcześniej, ale z pewnością nie zwią­ załbym się z fizyką i albo w róciłbym do m atem atyki, albo szukał p racy gdzieś poza uczelnią.

W owym czasie Zakład Fizyki Doświadczalnej, powołany do życia przez Stefana Pieńkowskiego w roku 1921, znajdow ał się w pełnym roz­ kwicie. Zaczynając od atomów, poprzez coraz bardziej złoż*one cząstecz­ ki, aż do w ielkich cząsteczek organicznych szukano powiązań pomiędzy ich strukturam i, ich oddziaływaniami a charakterem procesów emisji, absorpcji, ,wzbudzania i wygaszania fluorescencji, wreszcie procesów roz­ praszania św iatła na poziomie m olekularnym . W okresie pierwszych lat zastosowań mechaniki kw antow ej były to pionierskie prace torujące dro­ gi postępu fizyce atomu i cząsteczki. Obok tych prac podejmowano rów ­ nież badania rentgenow skie różnych stru k tu r drobnokrystalicznych, nie­ w ątpliw ie jednak prace optyczne stanow iły trzon prac badawczych Za­ kładu. W yjątkow e um iejętności Pieńkowskiego pokonyw ania trudności przy zdobywaniu ap ara tu ry naukow ej umożliwiły mu wyposażenie Za­ kładu na poziomie światowym. Dużą rolę odegrała tu w ysoka dotacja Fundacji Rockefellera uzyskana przez niego w roku 1930/31.

Cała historia fizyki U niw ersytetu Warszawskiego, w szczególności fizyki doświadczalnej, wiązała się stale z budynkiem przy ulicy Hożej 69 i w ten sposób „Hoża” stała się symbolem fizyki w arszaw skiej. Mówiąc po prostu „Hoża” miało się zawsze na m yśli ośrodek pow ołany do życia przez Pieńkowskiego. Myślę, że w arto parę słów poświęcić samemu b u ­ dynkowi. Jego budowa podjęta w roku 1913 została przerw ana w ybu­ chem pierwszej w ojny światowej. W roku 1919 Pieńkow ski po powro­ cie z zagranicy potrzebuje zaledwie 15 miesięcy do zakończenia tej bu­ dowy, mimo że k raj nasz był uw ikłany w wojnę. Ostatecznie dzień 30 stycznia 1921 r. rozpoczął historię Hożej — fizyki i ludzi z nią związa­ nych. Po 10 latach ja sam, jeszcze jako stu d en t m atem atyki, śledziłem rozbudowę Hożej, jej pracowni naukowych i dydaktycznych. K u batura budynku została podwojona, a ponieważ rozbudowa zbiegła się w czasie z przyznaniem rockefellerowskiej dotacji, nowe pracow nie mogły być właściwie w ykorzystane.

Poczynając już od drugiej połowy lat dw udziestych Hoża stale gości­ ła stypendystów zagranicznych z różnych krajów , w tym również ze S ta­ nów Zjednoczonych A.P. Było to niew ątpliw ie dowodem uznania m iędzy­ narodowego, jakim cieszył się Zakład Pieńkowskiego.

(14)

268

J. P niew sk i

gadnień zawsze spójnych z całością problem atyki naukow ej rozw ijanej w Zakładzie, a ich w yniki m usiały odpowiadać standardow i publikacji na poziomie międzynarodowym. Każda praca m agisterska była prow a­ dzona indyw idualnie na ogół pod bezpośrednim okiem Pieńkowskiego. Sami budowaliśmy swoje aparatury, korzystając jedynie z ogólnego wy­ posażenia Zakładu i pomocy dobrze i fachowo prowadzonych pracowni technicznych. Nie rzadko dla uzyskania rzeczywiście wartościowych w y­ ników praca m agisterska musiała być kontynuow ana przez okres 2—3 lat. Tem atem mojej pracy była analiza widmowa tzw. skrzydeł rozpro­ szenia rayleighowskiego. Jest to zjawisko w zasadzie typu rozproszenia ramanowskiego, jednak iz tak małą zmianą częstości, że obserwowane widmo ma charakter skrzydeł towarzyszących liniom Rayleigha o nie­ zmienionej częstości w stosunku do częstości światła padającego.

Mimo, że byłem tylko m agistrantem , miałem do swej dyspozycji osob­ ny pokój z pełnym standardow ym wyposażeniem laboratoryjnym , zresz­ tą w podobnych w arunkach pracowali wszyscy moi koledzy.

Poczynając od godz. 8 rano Pieńkowski odwiedzał kolejno nasze pra­ cownie codziennie, śledząc postęp pracy, pytając o napotkane trudności i służąc cennymi radam i. U derzająca była jego niezwykła intuicja eks­ perym entalna. Razem z nam i przeżywał każdy najdrobniejszy sukces, jak również każde niepowodzenie. Nieobecność kogokolwiek z nas nie powodowała z jego stro n y żadnych uwag, zostawiał jedynie kartkę ze swoim podpisem i godziną odwiedzin — jak gdyby swój bilet wizytowy, a było to bardziej wymowne od jakichkolw iek uwag. Po latach zrozumia­ łem jak wielki wysiłek musiał w to wkładać, łącząc wówczas swe obo­ wiązki rektorskie z tak intensyw ną opieką roztaczaną n ad całością dzia­ łalności naukow ej Zakładu. Mimo, że praw ie zawsze był inicjatorem na­ szych prac i osobiście cały czas opiekował się nimi, nigdy nie uważał się za w spółautora pracy oddawanej do druku, pragnąc w ten sposób dać tym silniejszy bodziec do pracy naukow ej młodemu badaczowi, naw et gdyby to miała być jego jedyna praca tego typu.

ASY STEN T I PRA CO W N IK NAUKOW Y

14 w rześnia 1935 r. Pieńkowski zaprosił m nie do swego gabinetu i podjął ze mną rozmowę na tem at mego zatrudnienia w charakterze młodszego asystenta. Rozmowę prowadził tak, by móc się łatwo wyco­ fać, gdybym ja nie okazał entuzjazmu. K iedy zrozumiałem, że istotnie mam się stać etatow ym pracownikiem Zakładu, dałem w yraz memu fak­ tycznemu zadowoleniu. Poza korepetycjam i była to moja pierwsza p ra­ ca zarobkowa, co choćby z tej racji stanowiło duże przeżycie. Wchodzi­ łem form alnie w świat nauki, zastanawiałem się, czy się w nim utrzy ­

(15)

W spom nienia autobiograficzne 269 mam, a jednocześnie czy to znaczy, że już zryw am z m atem atyką, bo wszak nie m iałem jeszcze ani m agisterium z m atem atyki, ani z fizyki. Oczywiście, rad byłem, że sam będę mógł utrzym ać się w Warszawie, bez pomocy od kilku lat udzielanej mi przez rodziców. Moje pobory, w yno­ szące 130 zł miesięcznie, pochodziły z tzw. Funduszu O płat Studenckich (FOS). Na razie, ponieważ moje faktyczne obowiązki na terenie pracow ­ ni studenckiej rozpoczynały się dopiero w październiku a pobory m ia­ łem otrzymać za cały wrzesień, Pieńkowski polecił mi zająć się upo­ rządkowaniem biblioteki zakładowej. Było to bardzo absorbujące zada­ nie, ale z pomocą jednego z kolegów w ykonałem je w dwa tygodnie dzie­ ląc się z nim swoją pensją wrześniową.

W ten sposób z początkiem roku akademickiego 1935/36 zostałem asystentem Zakładu Fizyki Doświadczalnej U niw ersytetu W arszawskie­ go. Oczywiście postęp mojej pracy m agisterskiej z fizyki, prowadzonej równolegle z niezwykle absorbującymi, znacznie cięższymi od obecnych, obowiązkami dydaktycznym i został w yraźnie przyham ow any tak, że zdo­ łałem ją ukończyć dopiero po dwóch latach i naw et nie wiem, jak udało mi się znaleźć czas na niezależne dokończenie studiów m atem atycznych.

Całodzienny pobyt w Zakładzie, wiele nocy spędzonych przy czyn­ nej aparaturze, stałe rozmowy z fizykami, słuchanie i wygłaszanie refe­ ratów na konw ersatoriach, lub zastępczo na sem inariach studenckich, gdy w ostatniej chwili stu d en t rezygnował — powoli czyniły ze mnie fizyka. Muszę przyznać, że niezwykle silnie rozwinięte więzy koleżeń­ skie stanow iły w ielką pomoc w trudniejszych chwilach.

Sądzę, że dużym zaskoczeniem dla obecnej młodzieży będzie to, że w latach trzydziestych studenci nie mówili sobie po im ieniu, ew entual­ nie korzystając z form y „w y”, stosowanej również — choć rzadziej — do koleżanek, lub „pan”, czy „panno Zosiu, panno K asiu”, nigdy jednak „pani”. W ciągu trzech lat studiów m atem atycznych jedynie do dwóch kolegów zwracałem się p er „ty”. K iedy znalazłem się na fizyce bardzo szybko zacząłem mówić wszystkim kolegom i koleżankom po imieniu. Było to przez nich ochoczo akceptowane i szybko rozpowszechniane, n a­ tom iast starszyzna z początku odnosiła się do tej inicjatyw y z pewną rezerwą.

W roku 1936 uczestniczyłem po raz pierw szy w międzynarodowej konferencji, zorganizowanej przez Pieńkowskiego w Warszawie, na tem at fotoluminescencji. Brało w niej udział w ielu w ybitnych fizyków tej spe­ cjalności, a między innym i P eter Pringsheim i Wolfgang Finkelburg. Każdy z nas pomagał w sprawach organizacyjnych, czy opiece nad za­ proszonymi gośćmi, ale poza tym naw et bierny udział naukow y w sam ej konferencji był dla mnie dużym przeżyciem. Spośród w ybitnych fizy­ ków polskich, zainteresow anych tem atyką fotoluminescenzji, chciałbym poza Pieńkowskim, wymienić tu A leksandra Jabłońskiego — po w ojnie

(16)

270

J. P niew ski

profesora i twórcę uniwersyteckiego ośrodka fizyki w Toruniu, W łady­ sław a Kapuścińskiego — późniejszego profesora Akademii Medycznej w Warszawie, Stanisław a Mrozowskiego — po w ojnie profesora U niw er­ sytetu w Buffalo — USA, H enryka Niewodniczańskiego — po w ojnie twórcę krakowskiego ośrodka fizyki jądrowej.

W połowie roku 1937 uzyskałem ostateczne w yniki w prowadzonej pracy m agisterskiej. Umożliwiły m i one popraw ne zinterpretow anie m e­ chanizmu powstawania skrzydeł towarzyszących liniom Rayleigha, w ska­ zując, że są za nie odpowiedzialne w dużym stopniu oddziaływania mię- dzycząsteczkowe, a nie, jakby to mogło się wydawać, sama rotacja czą­ steczek czy ew entualnie siły działające w ew nątrz nich. W roku 1938 oddałem do druku dwie niezależne prace obejm ujące całość zebranego m ateriału. Były to moje pierwsze publikacje naukowe. W tym samym roku uzyskałem form alnie drugie m agisterium , oczywiście w zakresie fizyki. W roku 1938 na Zjeździe Polskiego Towarzystwa Fizycznego w Wilnie referow ałem w yniki obu prac, a był to mój pierwszy występ przed szerokim gronem fizyków. O tym , czy moje prace znalazły jakiś oddźwięk poza krajem , mogłem się przekonać dopiero po wojnie, a na razie podjąłem w stępne prace, mające na celu kontynuację badań tego samego zjawiska w zasadniczo innych w arunkach.

Myślę, że mogę tym zaskoczyć obecnych fizyków, ale w latach trzy ­ dziestych podział na eksperym entatorów i teoretyków był u nas mniej w y raźny niż obecnie. Na przykład w zakładzie doświadczalnym Ale­ ksander Jabłoński był w takim sam ym stopniu znanym eksperym entato­ rem, jak i teoretykiem , publikującym prace obu typów. Natomiast w Za­ kładzie Fizyki Teoretycznej, kierow anym przez Czesława Białobrzeskie- go, większość prac była wręcz eksperym entalna. Zakład posiadał własną pracow nię poza Hożą, w której prowadzono prace ze spektroskopii op­ tycznej, promieniowania kosmicznego oraz fizyki dielektryków.

W roku 1938 Czesław Białobrzeski, jako członek Komisji M iędzyna­ rodowej W spółpracy Umysłowej Ligi Narodów, zorganizował pod jej pa­ tro n atem w Warszawie międzynarodową konferencję fizyki teoretycznej z udziałem w ybitnych fizyków teoretyków z różnych krajów. Głównym tem atem konferencji były zagadnienia podstaw mechaniki kwantowej. Brali w niej udział między innymi: Niels Bohr — laureat N agrody Nobla, A rth u r Eddington, George Gamow, Paul Langevin oraz John von Neu- mann. Posiedzenia odbywały się w Pałacu Staszica, ale Pieńkowski nie­ których uczestników tej konferencji zapraszał do wygłoszenia niezależ­ nego w ykładu na Hożej. W ten sposób mogłem wysłuchać w ykładu Nielsa

Bohra. K onferencja ta wzbudziła duże zainteresow anie i naw et po woj­ n ie była nieraz wspominana.

(17)

W spom nienia autobiograficzne

271

W roku 1939 Pieńkowski planował w ysłanie mnie za granicę na pod- stw ie polskiego stypendium z F undacji K asy im. Mianowskiego. K ie­ row nik działu naukowego tej Fundacji — Stanisław Michalski — z w łas­ nej inicjatyw y zaczął usilnie mnie nam awiać na stu d ia w zakresie aku­ styki, twierdząc, że ten kierunek jest raczej zaniedbany w Polsce. Wo­ bec mojej stanowczej odmowy spraw a mego w yjazdu odwlekała się i ew entualnie na jesieni miałem w yjechać do Niemiec, być może n a staż związany z optyką atomu i cząsteczki. Jednak w drugiej połowie lat trzydziestych, po powrocie starszych kolegów ze staży zagranicznych, za­ czął się rodzić w Zakładzie now y kierunek prac badawczych — fizyka jądrow a. W roku 1937 A ndrzej Sołtan zakończył budowę pierwszego polskiego akceleratora kaskadowego, analogicznego do tego, w którego budowie uczestniczył w Pasadenie w USA, a w roku 1939 Leonard So­ snowski, po powrocie z Cambridge, zbudował sterow aną komorę Wilsona, za pomocą której zam ierzał badać świeżo odkryte rozszczepienie uranu. Pam iętam moje wielkie przeżycie, gdy po raz pierw szy w życiu zoba­ czyłem w tej komorze „na żywo” to ry cząstek alfa, w ysyłanych przez ciała promieniotwórcze — widziane przeze m nie przedtem jedynie n a fo­ tografii. Tuż przed w ojną Pieńkowski uzyskał od prezydenta Ignacego Mościckiego w stępne zapewnienie o możliwości podjęcia budowy cyklo­ tronu. Ta zmiana głównego n u rtu prac badawczych pozwalała przypusz­ czać, że mój staż ostatecznie dotyczyłby fizyki jądrow ej. Tymczasem na jesieni nie ja do Niemiec, a Niemcy do nas przybyli, n iestety w nieco innych zamiarach. Gdyby w ojna nie pokrzyżowała planów budow y cy­ klotronu, jestem pewien, że o dziesięć lat wcześniej, niż to się stało w rzeczywistości, pow stałby n a Hożej czołowy ośrodek fizyki jądrow ej w Polsce.

Pew ne w ydarzenia z okresu bezpośrednio poprzedzającego w ybuch w ojny szczególnie utkw iły mi w pamięci. Po zaw arciu sojuszu an ty h it­ lerowskiego z Francją, być może dla zaakcentow ania przyjaźni między obu naszymi narodam i, kilku młodych polskich pracowników nauki zo­ stało zaproszonych w końcu czerwca 1939 r. do F rancji w celu zwie­ dzenia tam paru ośrodków naukow ych i przemysłowych. Trzytygodnio­ w y pobyt we F rancji był dla nas ostatnią jasną k artą owego okresu. Po powrocie do K raju dowiedziałem się, że Zakład nasz otrzym ał pilne zlecenie przeprowadzenia badań przydatności różnych m ateriałów na po­ włoki balonów zaporowych w związku z ich częstym spalaniem się tuż po ich wypuszczeniu. Przez parę dni i nocy w e dwóch z kolegą Janem Cichockim prowadziliśmy te badania. N iestety nie potrafię powiedzieć, czy balony te odegrały jakąś rolę w obronie Warszawy?

W przeddzień w ybuchu wojny, przy wypłacie trzym iesięcznej pensji ew akuacyjnej, dowiedziałem się o nom inacji na starszego asystenta.

(18)

272

J. P niew ski O K U PA C JA

Działania w ojenne kam panii wrześniowej jedynie nieznacznie uszko­ dziły budynek Zakładu Fizyki Doświadczalnej, natom iast w końcu paź­ dziernika 1939 r. fizyk niemiecki — profesor K u rt Diebner, złożył, jakby się mogło wydawać, kurtu azy jną wizytę Pieńkowskiem u, w yrażając ży­ czenie zwiedzenia Zakładu. N ikt wówczas nie zdawał sobie jeszcze spra­ w y z metod, jakie wróg zam ierza stosować w zarządzaniu okupowanym krajem . Tak więc Pieńkowski, podobnie jak przed wojną, osobiście po­ kazywał przybyłem u wszystkie pracownie i cały sprzęt naukow y Za­ kładu. Diebner był tak zachwycony, że aż składał Pieńkowskiem u wy­ razy niezwykłego uznania, w yrażając jednocześnie podziw, że potrafił on stworzyć tak pięknie wyposażony zakład naukowy.

N iestety dwa tygodnie później ten sam Diebner podjechał ciężarów­ kam i wojskowymi i doskonale zorientowany, gdzie się co znajduje, za­ czął kolejno wywozić cały cenniejszy sprzęt, w tym oczywiście akcele­ rato r zbudowany przez Sołtana, wiele innych jedynych w swoim rodzaju przyrządów, naw et przetw ornice zasilające sieć elektryczną Zakładu w różnego typu prądy, a również cały księgozbiór w raz z kompletem wszystkich roczników czasopism. Kiedy Pieńkowski w yraził swe oburze­ nie, okazując jednocześnie dyplom doktora honoris causa U niw ersytetu w Heidelbergu, jedyną reakcją D iebnera była uwaga, że oczywiście wszystko to, co jest w osobistej pracowni Pieńkowskiego, będzie pozo­ stawione nietknięte. Pracow nicy Zakładu — świadkowie tej grabieży — znieśli do pracowni Pieńkowskiego niektóre szczególnie cenne przyrzą­ dy, by je w ten sposób przynajm niej na razie ocalić.

Dla zabezpieczenia resztek pozostałych przyrządów, bogatych insta­ lacji oraz samego budynku Pieńkowski zdecydował utworzyć Zakład Po­ miarów Fizycznych, podejm ujący badania usługowe dla instytucji kom u­ nalnych. Różnorodność tych prac, prowadzonych dla elektrowni, gazowni i wodociągów miejskich, a również dla M uzeum Narodowego, była zdu­ miewająco duża. W różnych okresach pracowało nas łącznie pięć osób. Chociaż technika pomiarów była raczej prosta, a tem atyka prac być mo­ że niezbyt rew elacyjna, to jednak w ykonywaliśm y je bardzo sumiennie, tak jak najbardziej wartościowe prace naukowe. Myślę, że ta nam iastka praw dziw ej pracy badawczej była w tym tragicznym okresie bardzo nam potrzebna. Pam iętam , jak nas entuzjazmowały, powiedziałbym dziś, zu­ pełnie banalne ustalenia, w ynikające z naszych pomiarów czy obserwa­ cji. Sądzę, że gdyby uzyskane wyniki nie uległy zniszczeniu w czasie Pow stania Warszawskiego, to mogłyby stanowić podstawę do wartościo­ wej publikacji, ukazującej możliwości różnych zastosowań m etod badaw ­ czych fizyki.

(19)

W spom nienia autobiograficzne

273

wie, brało udział w cotygodniowych sem inariach prow adzonych przez Pieńkowskiego n a Hożej. W niepojęty dla mnie sposób zdobywał on po­ jedyncze num ery „Physical Review” i innych czasopism zagranicznych, dostarczających nam m ateriału do w ygłaszanych referatów . Uczestnic­ tw o w tych sem inariach musiało być dla nas niezwykle ważne, bo choć może to wydać się nieprawdopodobne — faktem jest, że do dziś pam ię­ tam najciekawsze z poruszanych tem atów, nazwiska kolegów, którzy

je referow ali oraz w yjątkowo gorące głosy w dyskusji. Jednak tą spra­ wą, która nas w szystkich najbardziej absorbowała, było tajn e nauczanie.

T A JN E NAUCZAN IE

W czasie okupacji Pieńkowski był rektorem U niw ersytetu W arszaw­ skiego, działającego w konspiracji. Od roku 1941 był on właściwie od­ powiedzialny za całość tajnego nauczania akademickiego w Polsce jako kierow nik W ydziału Szkół Wyższych i N auki w D epartam encie Oświa­ ty i K u ltu ry D elegatury Rządu na K raj. Rola ta była szczególnie tru d n a wobec konieczności wytyczenia właściwej linii postępowania, g w arantu­ jącej, obok dobrego poziomu nauczania, bezpieczeństwo młodzieży i kadry nauczającej i tak system atycznie wyniszczanych przez okupanta. W ykła­ dy odbywały się w mieszkaniach pryw atnych, w skazyw anych przez słu ­ chaczy, zawsze dla nielicznych, nie przekraczających siedm iu osób grup studenckich. W ielokrotne pow tarzanie w ykładów w oczywisty sposób doprowadziło do konieczności włączenia do k adry wykładowców również młodych ludzi, nie m ających form alnych kw alifikacji do tego typu p ra­ cy. W sumie brało w tym udział około 10 fizyków, głównie w ychow an­ ków Hożej. W ykłady i sem inaria dla fizyków prow adzili Jan Blaton i Leonard Sosnowski. Mnie przypadły w ykłady fizyki dla studentów bio­ logii, farm acji oraz częściowo medycyny. W późniejszym okresie podją­ łem się opieki nad indyw idualnie w ykonyw anym i ćwiczeniami dla za­ awansowanych studentów fizyki. W sum ie w ykładałem dla 5—6 komple­ tów, dla każdego dwie pełne godziny raz w tygodniu w czasie od w rześ­ nia do czerwca. Niezależnie od tego podjąłem lekcje fizyki i m atem a­ tyki na tajnych kom pletach licealnych, w związku z czym uczestniczy­ łem również w egzaminach m aturalnych. W sum ie w okresie około 5 lat miałem ponad 1000 tajnych wykładów, na szczęście bez żadnych przy­ krych incydentów, mimo że nigdy nie m ieliśm y pewności, czy wróg nie przeszkodzi nam spotkać się na następnym wykładzie.

Wszystkie zdarzenia, które mimo wszystko m iały czasem miejsce, koń­ czyły się jakoś szczęśliwie. Pam iętam , jak w roku 1943 Pieńkowski w y­ raził obawę, że może być „kocioł” w mieszkaniu M ariana Koczwary, biologa, k tóry był łącznikiem między nam i i studentam i, a również oso­ bami kierującym i do nas studentów. Mimo umówionego spotkania

(20)

Kocz-274

J. P n iew sk i

w ara od czterech dni nie pojawił się u Pieńkowskiego. Zrozumiałem, że musim y ryzykować, żeby to sprawdzić, tym bardziej, że gestapo nie rzad­ ko urządzało takie „kotły” w Warszawie. Wziąłem ze sobą jednego z ko­ legów, zostawiając go pod domem Koczwary z umową, że jeśli w ciągu 5 m inut nie w yjdę, będzie to sygnałem , że jestem już w kotle. K iedy w napięciu zadzwoniłem do drzwi, otworzył mi sam Koczwara niezwykle uradow any, że mnie widzi, mówiąc jednocześnie, że ma ważne inform a­ cje dla Pieńkowskiego, które chciałby mi przekazać, bo on sam od paru dni zajm uje się ciężko chorą żoną. W jednej chwili nastąpiło odprężenie i z miejsca zapomniałem o czekającym na mnie koledze. K iedy wresz­ cie wyszedłem, dostało mi się niezłe w ym yślanie od zdenerwowanego kolegi.

Po pow staniu prowadziłem w Kielcach tajn e w ykłady dla studentów chemii. K iedyś wieszając swój płaszcz zauważyłem w ystający „rozpy­ lacz” spod płaszcza jednego ze studentów. Na zwróconą przeze mnie uw a­ gę na tem at ich nieostrożności odrzekli, że to wyjątkowo, ale niestety zaraz po w ykładzie będzie im potrzebny. Zdaje się, że byli w śród nich chłopcy dochodzący z lasu. W styczniu 1945 r. na tydzień przed opusz­ czeniem Kielc przez Niemców w czasie w ykładu na tym komplecie, we­ szło do mieszkania trzech uzbrojonych Niemców, o czym nagle powia­ domiła nas przerażona gospodyni. Po chwili jeden z nich wszedł do na­ szego pokoju, spojrzał na moich chłopaków na schwał i natychm iast się wycofał mówiąc do pozostałych: „Tam jest wszystko w porządku”. Jak się okazało przyszli sprawdzić, czy w brew zarządzeniu nie korzysta się ze zbyt silnych żarówek. W rzeczywistości chcieli zdobyć pieniądze na wódkę, a tu uznali, że to może być ryzykowne, choć u nas świeciła w łaś­ nie setka.

W czasie w ykładu nie korzystaliśm y z żadnych notatek, zresztą w ie­ lokrotne pow tarzanie tego samego w ykładu spraw iało, że cały m ateriał znało się na pamięć łącznie z wielu tabelam i danych naw et tych, które w norm alnych w arunkach jedynie dla ilustracji zwykło się wyświetlać przy pomocy rzutników. K iedy na jednym z pierwszych w ykładów po wojnie, nie dysponując nadal rzutnikiem , podałem z pamięci całą tabelę takich danych, niezwykle przeraziłem tym słuchaczy, uznających, że pa­ m iętanie tych danych będzie również ich obowiązywać. Grobową ciszę, jaka zapanowała n a sali, przerw ałem uspakajając ich, że jest to jedynie moje obciążenie okupacyjne. W ielokrotne pow tarzanie tego samego wy­ kładu stw arzało nam samym okazję do gruntow nego przem yślenia nie­ jednego problem u fizyki klasycznej.

P am iętam ówczesną młodzież, jej niezwykły zapał do nauki. W 7-oso- bowych grupach praw ie nigdy nikogo nie brakowało. Pam iętam , jak jedna ze starszych studentek farm acji uzyskując wysoką ocenę egzami­ nacyjną, po upew nieniu się, że nie oceniam jej ulgowo, wręcz rozpłakała

(21)

W spom nienia autobio graficzne

275

się mówiąc, że choć nie mogła podjąć studiów przed w ojną i pracuje już w zawodzie, to teraz wierzy, że po skończonej w ojnie będzie m iała ten upragniony dyplom. Ta powszechna w iara w sens tego, co się robiło w tak niewiarygodnie trudnych i niem al beznadziejnych w arunkach, była czymś niezwykłym.

Pam iętam , jak jedna ze studentek biologii po każdym w ykładzie mia­ ła zawsze jakieś bardzo celne uwagi, czy pytania i gdy raz, czy dwa zda­ rzyło się, że tych pytań nie było, czułem się w prost nieswojo, podejrze­ wając, że coś złego było w moim wykładzie. Owa stu d en tk a — Zofia K ielan Jaw orowska — jest dziś profesorem zwyczajnym, członkiem rze­ czywistym PAN i sławnym paleontologiem. Z pewnością moi koledzy fizycy i inni w ykładowcy mogliby dostarczyć wiele podobnych przykła­ dów. Wychowankowie tego okresu w pew nym stopniu zapełnili lukę kadrow ą pierwszych lat powojennych — i to są te w spaniałe skutki tego, co się w owym czasie działo.

K ażdy z wykładowców posiadał jakąś legitym ację, stw ierdzającą jego zatrudnienie w Warszawie. W moim przypadku była to legitym acja nau­ czyciela dwuletniego technikum miejskiego, w którym moje obowiązki ograniczały się do dwóch lekcji m atem atyki na tydzień. D yrektor tech­ nikum zostawił mi absolutną swobodę w wyborze program u, dzięki cze­ mu ograniczałem się jedynie do zagadnień mogących wzbudzić u tych młodych chłopców zainteresow anie do dalszych studiów.

P rzy pełnym zaangażowaniu w tajne nauczanie codziennie spotyka­ liśm y się na Hożej, by prowadzić zlecone prace usługowe, ale przede w szystkim dla utrzym ania stałego kontaktu ze sobą.

O kupant po grabieży dokonanej w 1939 r. przez ponad rok n ie in te­ resował się Hożą, a następnie stał się niezbyt krępującym sublokatorem , anektującym jedynie kilka pokojów na magazyn, jak się później okazało, szczegółowych map Związku Radzieckiego, powielonych zapewne w set­ kach egzemplarzy. Po zamknięciu i opieczętowaniu m agazynu pozosta­ wiono go bez opieki, choć myślę, że za jego całość m y wszyscy odpo­ w iadaliśm y własnym życiem.

Po rozpoczęciu działań w ojennych na Wschodzie, co pewien czas ścią­ gano z tego m agazynu ogromny plik map przeznaczonych do w ysyłki na front. Rzecz dla m nie niepojęta, że cały ten plik zostawiano na ko­ ry tarzu bez jakiegokolwiek nadzoru, póki nie podjechał odpowiedni tra n ­ sport. Była to zbyt wielka pokusa dla naszych fizyków. S tarali się zaw­ sze wyciągnąć jedną z tych map tak, by jej braku nie można było za­ uważyć i dostarczyć do organizacji podziemnej. Na ogół okazywało się, że po jakimś czasie na terenach objętych m apą podejmowane były ko­ lejn e akcje zbrojne.

(22)

276

J. P n iew sk i

zaanektow ał szereg dalszych pomieszczeń lokując w nich ewakuowaną z Kijowa, D yrekcję Kolei Wschodnich (O stbahndirektion), a następnie na pół roku przed powstaniem całkowicie nas usunął niszcząc wszystkie instalacje i przebudow ując pracownie w raz z w ielką am fiteatralną salą wykładową na m ałe pokoje adm inistracyjne, co poza skuteczną dewa­ stacją całości Zakładu nie wiele pomogło w adm inistrow aniu Kolejami Wschodu. Sprzęt ocalały po rabunku 1939 r. został przez nas zmagazy­ now any na Politechnice W arszawskiej, niestety w budynku, który został spalony w czasie Powstania, lub — jak to często miało miejsce — po jego upadku.

Po usunięciu nas z Hożej Pieńkow ski nadal organizował spotkania sem inaryjne w mieszkaniach pryw atnych.

Ew akuacja mieszkańców W arszawy w szystkich nas rozrzuciła po k ra­ ju i obozach. J a sam znalazłem się w Kielcach, gdzie w krótce podjąłem w ykłady na dwóch kom pletach medycznym i jednym chemicznym dla studentów tajnego U niw ersytetu Ziem Zachodnich, przy czym chemikom w ykładałem również m atem atykę.

Po wyzwoleniu i ujaw nieniu kom pletów przez cztery miesiące zaję­ cia były kontynuow ane na doraźnie utw orzonych tzw. Akademickich K ursach w Kielcach.

P O W O JN IE

Skończyła się wojna, niestety nie skończyły się konflikty społeczne. Był duży rozdźwięk m iędzy nową władzą a społeczeństwem. Boleśnie odczuwano pojawiające się ak ty te rro ru stosowane wobec tych, którzy dążyli do w prowadzenia nowego porządku w kraju, ale faktem było, że nowa władza była uważana za narzuconą, o czym sam a utw ierdzała społeczeństwo przez niedocenianie przeogromnego i niew ątpliw ie głów­ nego w kładu większości bohaterów w alk podziemnych z okupantem, o ile tylko ich ideały nie pasowały do nowego sposobu myślenia. Nie­ stety w sposób nieprzem yślany byli oni dyskrym inowani, prześladowani, czy naw et likwidowani, natom iast znacznie mniejsze zasługi innych były eksponowane, co szczególnie raziło tych wszystkich, którzy mieli moż­ ność śledzić je w czasie okupacji. Teoretycznie koalicyjny rząd w latach

1945/46 faktycznie nim nie był. Wchodziliśmy w niesław ny okres sta­ linowski, za k tóry bito się w piersi po latach dziesięciu.

A jednak ideą przyjętą spontanicznie i konsolidującą w szystkich w sposób absolutny był przeogrom ny zapał, natychm iastow y i szaleńczy zryw do odbudowy totalnie zniszczonego kraju.

(23)

Wspom nienia autobiograficzne

277

L A TA ODBUDOW Y H O ŻE J

P am iętam treść listu, k tó ry otrzym ałem od Pieńkowskiego w m aju 1945 r.: „Będziemy na nowo tworzyć uniw ersytet w W arszawie. Nie wiem, czy znajdzie on pomieszczenie w starych budynkach po ich od­ budowie, w każdym razie fizykę chciałbym znów widzieć na H ożej”. Pieńkow ski ponownie zostaje w ybrany rektorem U niw ersytetu W arszaw ­ skiego i z dawną energia i właściwym sobie rozmachem przystępuje w lecie 1945 r. do odbudowy uczelni i oczywiście Hożej. Z rujnow any budynek, pozba’*T'onv wszelkich instalacji i przerobiony na lokale biu­ rowe, znajdował sie w stanie opłakanym, mimo to istniał i w zniszczo­ nej W arszawie był niezwykłym skarbem . Remont i przeróbka budynku prowadzone były w sposób dziś tru d n y do pojęcia. W raz z Pieńkow skim kolejno w racających do Warszawy. Ja sam powróciłem n a Hożą z po­ czątkiem sierpnia dowiadując się, że zostałem adiunktem mimo braku doktoratu. F unkcja ta była wówczas rów norzędna ze stanow iskiem „ge­ neralnego nadzorcy” całej odbudowy Zakładu. Dziwne były zasady pro­ wadzenia ówczesnej budowy. N iejednokrotnie zakres dziennej pracy ro­ botników był ustalany o siódmej rano m iędzy m ną i m ajstrem na pod­ staw ie tego, co zachowało się w mojej pamięci z okresu przedwojennego. Moje zamieszkanie w jednej z pracowni było nieodzownym tego w aru n ­ kiem. Zapał, jaki w szyscy . pracownicy Hożej w kładali w tę odbudowę był wręcz zdumiewający, a przecież n ik t z nas nie był przygotow any do tego typu pracy i jedynie ostateczny cel był tu napraw dę ważny. Podjęcie zajęć ze studentam i uznane było za priorytetow e, zresztą jako jedyne do w ykonania w krótkim czasie. Zbiórka raczej prym ityw nych przyrządów, ocalałych w różnych szkołach na Dolnym Śląsku, okazyjny zakup niektórych, czasem naw et dość cennych przyrządów, umożliwiły organizację pokazów n a w ykładach i podjęcie ćwiczeń laboratoryjnych. W ybitną w tym pomoc okazali B ronisław B uras i Tadeusz Skaliński, a nasze w ypraw y na Śląsk w owym czasie można zaliczyć do zgoła egzotycznych.

Z przedwojennego personelu pracowników naukow o-technicznych po­ wrócił Edm und Brandel, w ybitny fachowiec, nauczyciel i wychowawca m echaników precyzyjnych, powrócił Stefan Missol, elektrotechnik i kon­ stru k to r ap aratu ry elektrycznej i rentgenow skiej. N iestety zabrakło Euge­ niusza Ostasiewicza, zdolnego wyczarować ze szkła i kw arcu trójstopnio­ w e pom py dyfuzyjne, lam py rtęciowe i całe skom plikowane a p ara tu ry próżniowe. Wrócili laboranci od lat związani z Zakładem: Wojciech Lis, trak tu ją c y Hożą jak swą posiadłość rodzinną, Jan K ępa — jeden z n a j­ rzetelniejszych i najuczciwszych pracowników, A ndrzej Feluch, człowiek o niezwykłych zdolnościach wrodzonych, uchylający się od wszelkiej szablonowej pracy i podejm ujący się każdej roboty, której inni nie byli

(24)

278

J. P niew sk i

w stanie wykonać. Z tym zespołem oraz nowo angażowanymi ludźmi powoli gromadziliśm y tak niezbędny do zajęć dydaktycznych sprzęt la­ boratoryjny.

W drugiej połowie grudnia 1945 r., bezpośrednio po inauguracji, od­ był się pierw szy w ykład z pokazami prowadzony przez Pieńkowskiego w prowizorycznie urządzonej sali, natom iast ćwiczenia laboratoryjne roz­ poczęto w m arcu następnego roku. Zorganizował je Zdzisław Małkowski, choć później kierownictwo pracowni przekazał Tadeuszowi Dryńskiemu.

Zajęcia w pracowni dla zaawansowanych studentów fizyki, w ym aga­ jące korzystania z bardziej wyspecjalizowanej aparatury, zostały pod­ jęte parę miesięcy później, a kolejne nowe ćwiczenia mogły być sukce­ sywnie w prowadzane dzięki ogromnemu zaangażowaniu się Tadeusza Skalińskiego i udzielanej mu pomocy przez Małkowskiego. Pierwsza p ra­ ca m agisterska mogła być podjęta już w roku 1946, ale o pracy nauko­ wej na razie nie mogło być mowy. Oczywiście od samego początku zosta­ ły wznowione konw ersatoria.

Pam iętam , jak na jednym z pierwszych posiedzeń Pieńkowski zlecił mi zreferow anie pracy znanego fizyka radzieckiego i jak ze zdumieniem stwierdziłem , że -została ona podjęta w naw iązaniu do moich publikacji z roku 1938. Podane cytaty, powoływanie się na w yniki mojej przed­ w ojennej pracy m agisterskiej stanow iły dla mnie nie tylko osobistą dużą satysfakcję, ale fakt ten wydał mi się jakim ś niezwykłym pomo­ stem przerzuconym nad straszliw ą przepaścią wojenną, łączącym tam ­ ten okres z tym , co miało nastąpić. W tedy jednak zdałem sobie sprawę, jak wielka była w tym zasługa Pieńkowskiego i że moje odczucia w inny być również jego udziałem. On jednak wolał tego rodzaju satysfakcję zostawiać w całości swym uczniom.

W pierwszych miesiącach wznowionej działalności U niw ersytetu w ro­ ku 1945 zostałem wyznaczony na egzaminatora studentów tajnych kom­ pletów, którzy przed Powstaniem nie zdążyli złożyć egzaminu, a nie zna­ jąc nazwisk swych wykładowców, nie byli w stanie ich odnaleźć. Szereg pytań zadanych przed egzaminem dość łatwo pozwalał mi ustalić, kto był ich wykładowcą. O ile pamiętam, tylko jedna osoba nie mogła uzyskać oceny pozytywnej.

Dowodem dużych braków kadrow ych było powierzenie mi wykładów m atem atyki dla studentów chemii, do których ćwiczenia prowadziłem wspólnie z moją późniejszą żoną, m atem atyczką — M arią M agdaleną Chojnacką.

Równolegle z moimi obowiązkami uniw ersyteckim i zostałem z pole­ cenia Pieńkowskiego kierow nikiem Zakładu Fizyki Szkoły Głównej Go­ spodarstw a Wiejskiego. Uczelnia ta m iała ułatw iony start. Główny jej budynek na Rakowieckiej był zupełnie nienaruszony tak, że w ykłady podjąłem z początkiem października 1945 r. w w ielkiej sali w ykłado­

Cytaty

Powiązane dokumenty

rok akademicki 2018/19 semestr letni.

W wielu przypadkach program komputerowy generuje ciąg przybliżeń rozwiązania..

• MathWorks, Documentation Center, Partial Differential Equation

Cheney, Analiza numeryczna, Wydawnictwa Naukowo-Techniczne, 2006, rozdziały 9.3, 9.4.

Just, Algebraiczne metody rozwiązywania równania Schrödingera, Wydawnictwo Naukowe PWN.. Materiały

numeryczna, Wydawnictwa Naukowo- Techniczne, 2006,

• Twierdzenie Schura gwarantuje, że dowolna macierz kwadratowa jest. unitarnie podobna do macierzy trójkątnej UAU H

Meyer, Matrix Analysis and Applied Linear Algebra.. Karol Tarnowski