• Nie Znaleziono Wyników

Comoedia : pismo poświęcone sprawom sztuki i kultury współczesnej wydawane przy współpracy Teatru na Pohulance. R. 1 (1938), nr 4

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Comoedia : pismo poświęcone sprawom sztuki i kultury współczesnej wydawane przy współpracy Teatru na Pohulance. R. 1 (1938), nr 4"

Copied!
28
0
0

Pełen tekst

(1)

I Hu

co pismo m aeoia

sztuki i oświecone spraw om ui u uusporczesnei rcz

4 0 9 3 4 /

z a w i e r a m. i n .:

T A D E U S Z Ł O P A L E W S K I S A L O N W A R S Z A W S K I

J E R Z Y S T E M P O W S K I G R A N IC E Z A S IĘ G U T E A T R U

J O Z E F M A S L 1 N S K I M O B (W I E R S Z)

W I T O L D A D O L P H

OBLICZE DZISIEJSZYCH NIEMIEC

P I O T R Ś L E D Z I E W S K I O B I E K T Y W I Z M W K R Y T Y C E

I R E N A S Ł A W I Ń S K A K O R E S P O N D E N C J A Z PARYŻA

M A R J A A L E K S A N D R O W I C Z O W A W O Ł Y Ń I J E G O T E A T R Y

O R O S I U S

W A R S Z A W A A R T Y S T Y C Z N A

C E N A 4 0 G R.

W TEATRZE RAZEM Z PROGRAMEM

(2)

comoedia

pismo poiwięcone sprawom sztuki i kultury wydawano przy współpracy Teatru na Pohulance — wychodzi raz w miesiącu.

Komitet redakcyjny: Leopold P o b ó g - K i e l a n o w s k i , Józef M a i I i ń s k i, Stanisław T u r s k i

Wydawca: St« T u r s k i Redaktor: J. M a ś I i ń s k i

Przedpłata: rocznie zł. 4.80, półrocznie zł. 2.40. Zeszyt pojedyńczy 40 gr., w Teatrze z programem. Wpłacać należy na konto P. K. O. nr 701.131 St. Turskiego. Adres redakcji i administracji: W ilno, Tatarska 22, tel. 13-49

„Comoedia** wraz z programami do nabycia w teatrach w Wilnie, Grodnie, Białymstoku, Suwałkach i Augustowie

W. E. SZUMAŃSCY

M IC K IE W IC Z A 1

Poleca ostatnie nowości sezonu

P A L T A — F U T R A — S U K N I E — S Z L A F R O K I _ B L U Z K I

PR ZY F IR M IE P R A C O W N IE P O D K IE R O W N IC T W E M P I E R W S Z O R Z Ę D N Y C H S I Ł F A C H O W Y C H

<O

<£

3

O S T A T N I A Z D O B Y C Z T E C H N I K I N A U S Ł U G A C H P A Ń S U S Z Y M Y W Ł O S Y W P R Z E C I Ą G U 2 0 M I N U T

S A K ŁA E Y FI&Yf HEOBUli 1PAWE& M UBAL

W ilno, Ad. Mickiewicza 1, tel. 10-71 i ul. W ielka 51

c

O>

Nagrodzone dyplomami na Międzynarodowym Konkursie w Paryżu 1937 r., Specjalna wieczna ondulacja, farbowanie włosów na wszystkie kolory. Płyn odżywczy do włosów zniszczonych

„D./H. STEFAN Ż U K O W S K I i S ka,z

W iln o , Zawalna 14 tel. 22-42.

Rury wodociągowe i kanalizacyjne, narzędzia, metale, armatura gazowa i wodociągowa, okucia budowlane

i przybory piecowe.

R O W E R Y

A D I

fabryki przyrządów uzbrojenia i ro ­ werów (wył. przedstawić, na woj.

wileńskie), „Niemen” oraz inne.

Abonentom elektrowni miejskiej NA DOGODNE SPŁATY grzejniki elek­

tryczne, (żelazka, kuchenki, imbryki i t. p.) Małerjały i n s t a l a c y j n e .

MOTOCYKLE

<100-150 c m ) J U L IA N M I C H N I E W I C Z i S-ka

„E L E K T R O W IL "

W ilno, ul. Ostrobramska 4, tel. 28-38

Z A K Ł A D R Y M A R S K I I GALANTERIA ZE SKÓRY

J. KRUSIEW ICZ WILEŃSKA 23

~ = KWIECIARNIA = = -

Stanisław Wyszomirski

ZHEE UL. W ILEŃSKA 20

PRACOWNIA I MAGAZYN KAPELUSZY DAMSKICH

Zofii Kuśm ierskiej

Dominikańska 16/2

CHRZEŚCIJAŃSKA PRACOWNIA RYMARSKA

STEFAN masc wileńska »

WYROBY SKÓRZANE, BREZENTOWE, SPORTOWE i t. p.

(3)

c o m o e d i a

pism o p o ś w ię c o n e spraw om sztuki i ku ltu ry w spółczesnej w y d a w a n e p r z y w s p ó ł p r a c y T e a t r u na P o h u l a n c e

Rok II Kwiecień 1939 Nr 4 (7)

M edal W yzwolenia W ilna w /g p ro je k tu F. Ruszczyca.

»Gdy sięgam pamięcią w owe czasy, gdy myślą dzień po dniu i ty­

dzień po tygodniu przebiegam, gdy przypominam sobie ówczesną pracę in­

nych i swoją, to nie szukam goryczy a prawdy jedynie, która daje historję, tę wielką mistrzynię życia. Prawda cicho jeszcze stąpa przez Polskę, która historji swojej dotychczas nie zna«.

(4)

TADEUSZ ŁOPALEWSK1

W

s a l o n i e w

W roku 1828 w salonie Wincentego hr. Krasińskiego na je­

dnym z jego obiadów czwartkowych zebrało się grono litera­

tów warszawskich. Są tam: Kajetan Koźmian (PREZES) starszy pan sarkastyczny i żółciowy. W tern gronie najbardziej napastliwy i nietolerancyjny; Ludwik Osiński (D YRE K TO R) jegomość ko­

styczny, chociaż małomówny, trochę megaloman a wielki złośli­

wiec; Franciszek Salezy Dmochowski (RED AK TO R) wydawca Bibljoteki Polskiej, w tern gronie najmłodszy bo liczy sobie dopiero 27 lal, ma zato sporo tupetu i pewności siebie; Stanisław Okraszew­

ski (PO ETA) mężczyzna w sile wieku, t. j. trochę po czterdziestce i wreszcie Franciszek W ężyk (ASESO R) jedyny w tern towarzy­

stwie wielbiciel Mickiewicza (narazić cichy), bo ma na sumieniu wiersze na jego cześć ale jeszcze niedrukowane.

Goście po dobrym obicdzic przeszli do salonu w towarzystwie uprzejmego gospodarza.

GOSPODARZ

Zaszczyt to dla mnie niezmierny, że w moim skromnym domku mogę podejmować tak znakomitych gości.

DYREKTOR

Mówiłeś to już nam, panie hrabio, mówiłeś.

GOSPODARZ

Ale zaszczyt pomnożony byłby o rozkosz prawdzi­

wą, gdyby udało mi się uprosić czcigodnego pana pre­

zesa o uchylenie rąbka tajemnicy, okrywającej jego najmłodsze dziecko... Słuchy tylko chodzą po Warsza­

wie ,że literatura nasza pozyska wkrótce dzieło, które ją postawi w rzędzie literatur świata. Domyślacie się chyba, panowie, ku czemu prośba moja zmierza?

W SZYSCY

Prosiemy, prosiemy....

GOSPODARZ

Po skromnym posiłku cielesnym chętnie zasiedli- byśmy do uczty duchowej, jeżeli pan prezes...

DY REKTOR (półgłosem )

Po uczcie brzucha czas na ucztę ducha. Siadajmyż więc.

PREZES

Niebardzo i wiem, czem mógłbym was, panowie, potraktować. Zatrudniony, jak wiecie rozlicznemi obo­

wiązkami publicznemi, skąpe tylko chwile mogę ukraść z mej służby dla złożenia ofiary Muzom.

POETA

Prosiemy o ,,Ziemiaństwo“ ! GOSPODARZ

Gdybyśmy to mogli usłyszeć jakie nowe strofy przybyły w tern arcydziele tak już głośnem choć jesz­

cze druku nie ujrzało.

*) Fragment większej całości.

a r s z a w

A i m )

W SZYSCY ( z obłudnym zachwytem) A kiedyż to nastąpi.

PREZES

Nieprędko chyba, nieprędko. Piętnaście lat już u- płynęło od chwili gdym pierwsze słowa tej poemy na­

kreślił a dziś jeszczem do połowy nie dobrnął.

W tym roku zdołałem napisać zaledwie trzydzieści siedem wierszy... Jeśliście ciekawi... (wyjmuje skrypt z kieszeni fraka).

DYREKTOR

Doprawdy, jeżeli o mnie chodzi nie śmiałbym u- trudzać...

IN N I

Prosiemy, prosiemy.

PREZES

W ułamku, który mogę odczytać zamierzyłem przedstawić znaczenie bydląt domowych w pracy rol­

nika.

GOSPODARZ

Poczciwe bydlęta. Gdy człowiek pomyśli ile im zawdzięcza...

DYREKTOR

....wtedy łzy się w oczach kręcą.

PREZES

A więc skoro żądacie, nie chcę być posądzony o fał­

szywą pychę i zaczynam.

W S Z Y S C Y '

Słuchajcie, słuchajcie...

PREZES ( zakłada okulary, potem wyciąga chustkę i wyciera z ha­

łasem swój długi nos. Schowawszy chustkę, z namaszcze­

niem rozwija karlki rękopisu, chrząka kilkakrotnie, po­

prawia się w joteluj

„Odwieczni towarzysze ludzkiego plemienia Wam pierwsza wdzięczność, pierwsze należą się

pienia Bo czego praca wasza wydobyć nie zdoła Tam próżny trud rolnika i pot jego czoła".

DYREKTOR

Święta prawda, o tern wszyscy wiemy (zasypia).

PREZES (czytaj dalej)

„Czyli chcesz krzepkie karki giąć pod jarzmo twoje Czy pieniące się z wymion wyciskać napoje...

GOSPODARZ

„Pieniące napoje wyciskać z wymion". Jakież to poetyczne. Więc i dojenie krowy ma swoją poezję.

PREZES (czyta)

Wcześnie w dorodną młodzież zamagaj zagrodę Tu niech ci po dąbrowach ryczą cielce młode Tam na błoniach, padołach sto jałowic pląsa

2 comoedia

(5)

I lekkiem i k o pyty rosę z ziół otrząsa.

A pod dachem przypłodek niedorosły czeka Aż w ym iona u m atek n a b rz ęk n ą od m leka...

GOSPODARZ

Istn y W irgiljusz.

POETA

N adzw yczajny obraz (zasypia).

PREZES

N iech m łode w ychow anki pieszczotą u ję te W św ieżych ziołach do żłobu z n a jd u ją przynętę.

REDAKTOR

Ileż w tern rzew ności i słodyczy. (Z asy p ia).

PREZES

Bo k tó ra z nich głaszczącej nie dośw iadczy dłoni K iedy zostanie m a tk ą w ym ion cisnąć wzbroni.

ASESOR

Zadużo o tych w ym ionach, (zasypia).

GOSPODARZ

Nie, to przepiękne. Ja k a ż znajom ość narow ów b y ­ dlęcych!

PREZES

„Od niechętnej zaskąpo nabiału popłynie

A jeszcze kopiąc nogą w y trąci n a c z y n i e . . ( z a ­ sy p ia).

GOSPODARZ

To już nie poezja, to życie samo... Cóż dalej? Aż...

oto i sam a u to r zasnął w końcu.W szyscy chrapią... I cóż dziwnego. D aw no podobnej nudy nie słyszałem .... P rze­

cież m uszę ich zbudzić. (Podchodzi do stolika, gdzie leżą książki. Po nam yśle bierze do ręki je d en n a jm n ie j­

szy tom ik. S ą to „Sonety k ry m sk ie 1*). M ężowie czci­

godni! Zbudźcie się. H an n ib al a n tę portas!!!

PREZES (budzi się) Co się stało?

DYREKTO R (ocłęnął się niezadowolony) D rzem ałem ta k sm acznie.

RED AKTOR (zatrzepotał)

Z aczarow ani tw ą poezją p an ie prezesie przen ieśliś­

m y się duchem na E lizejskie błonia... Cóż dalej?...

POETA ( otworzył oczy) S łucham y, słucham y.

ASESOR (zdum iony)

K to k rzy k n ą ł H annibal a n tę portas? J a k i H annibal?

GOSPODARZ (ze śmiechem)

Ja! (pokazuje tom ik) M ickiewicz... K upiłem św ie­

żo now e jego poezje, nazw ane S onetam i K rym skiem i.

PREZES

M ickiewicz H annibalem ? Pow iedz raczej panie h r a ­ bio o nim : A tylla, a u trafisz w sedno b arb a rz y ń stw a, k tórem ten L itw in się odznacza.

GOSPODARZ

M ickiewicz? M ickiewicz? Ach wiem . Nigdym się ta k nie baw ił ja k czytając jego sław etne Dziady. Ja.<

tam jest? „Ciem no w szędzie, głucho wszędzie, głupio było, głupio będzie**.

W SZYSCY (prócz Asesora)

Ha, ha, ha, braw o! (b iją oklask i).

GOSPODARZ

Ju ż to nie daj Boże dostać się na język jegom ości dyrektora.

PREZES

Co się w tych pińskich głow ach roi, to ju ż w szelkie pojęcie przechodzi. M iałem nieszczęście przeczytać n ie ­ daw no K o n rad a W allenroda.

GOSPODARZ

No i co? no i co?

PREZES

N ikom u nie przyszło jeszcze do głow y p rze d sta­

w iać w rym ach w a rja ta , p ija k a, a dla lepszego u św iet­

nienia nadać m u w b re w h isto rji m iano zdrajcy. Do­

piero pan M ickiewicz na ta k i w padl pomysł! A choć sam L itw in — tego bezecnego zd rajcę też zrobił L i­

tw inem , chyba po to aby dać w yobrażenie w ja k szla- chętnym sposobie L itw ini kochają ojczyznę.

ASESOR ( nieśmiało)

A je d n a k W allenrod m a sw oje piękności.

DYREKTOR

To może i w „Gryzeldzie** dopatrzysz się p an u - rody?

ASESOR (nieśmiało)

Z apew ne mówisz p an o „Grażynie?**.,, PREZES

G rażyna czy G ryzelda jeden djab eł, obie funta kłaków nie w arte.

GOSPODARZ

Otóż m am y przed sobą now e opus tegoż autora:

Sonety K rym skie.

REDAKTOR J a k ie sonety?

GOSPODARZ

K rym skie, kochany redaktorze.

POETA

A cóż ten w ileński rym opis na K rym ie robił?

G dzie K rym , gdzie Rzym, gdzie karczm y babińskie.

I poco nam to?

GOSPODARZ

Mości dobrodzieje i czcigodni goście. C hciałem was uraczyć deserem i długo m yślałem czem w as zabaw ić.

G dybym żył w daw nej Polsce m iałbym na skinienie ku rozw eseleniu gośoi dom owego błazna. Czasy się zm ieniły. W ym arł ród trefnisiów i w esołków d w o r­

skich...

W SZYSCY (prócz Asesora)

A le są jeszcze w L itw ie poeci.

Ha, ha, ha...

comoedia

3

(6)

ÓOSPODAkŻ

Otóż gw oli zabaw ie w aszej, zacni mężowie, pozw ól- cie ofiarow ać sobie na p am iątk ę dzisiejszego obiadu po egzem plarzu ow ych Sonetów p an a M ickiewicza.

(R ozdaje egzem plarze).

PREZES

Istotnie, nie mogłeś, p an ie hrabio, w iększego d zi­

w actw a wym yśleć.

POETA

A, skoro już do tego doszło, to prop o n u ję nie opóź­

niać tej uciechy, lecz tu zaraz posm akow ać deseru.

REDAKTOR

Zgoda! C zytam y na głos.

GOSPODARZ

P rzyznam się, że nie zdążyłem jeszcze sam p rze­

czytać w szystkiego, o d k ład ając tę przyjem ność n a póź­

niej. W w aszem tow arzystw ie panow ie przyjem ność będę m iał podw ójną.

POETA

A by w as nie posądzono o stronność w yboru otw ie­

ram tom ik na chybił trafił... Proszę, jeśli łaska: B akczy- sa ra j w nocy.

PREZES

Co to je st B akczysaraj: nie rozum iem . REDAKTOR

S araj, to je st słowo ruskie. Po polsku znaczy: szopa.

PREZES

A co je st w tak im razie ,,Bakczy“ ? REDAKTOR

P ew nie jak ieś im ię krym skie, ja k a ś Bakcza, ja k aś ta ta rk a .

DYREKTOR

M amy zatem sonet o szopie ja k ie jś Bakczy.

PREZES

Ależ to stoi w y d ru k o w an e w jednem słowie: B ak ­ czysaraj! G dyby chodziło o szopę, ja k panow ie pow ia­

dacie, pow inno byłoby stać S ąraj Bakczy, zgodnie z p r a ­ w idłam i g ram a ty k i i stylu.

REDAKTOR

Czyż ta k i M ickiewicz p an ie prezesie będzie się liczył kiedykolw iek z jakiem ik o lw iek p raw idłam i?

PREZES

I to praw da! A le to okropne, okropne! D uch się cały zżyma.

DYREKTO R

S pokojnie, prezesuniu, spokojnie. Zobaczm yż w p ierw co imć M ickiewicz d o jrza ł poetycznego w tej ta ta rsk ie j szopie, czyli s a ra ju Bakczy. (Do P o ety ). Czy­

taj waść.

POETA

„Rozchodzą się z dżamidów pobożni mieszkance"...

PREZES

Z czego się rozchodzą?

DYREKTOR

Widzisz, prezesie, chyba: stoi ja k w ół w tw ojem ,,Z iem iaństw ie“ : z dżam idów się rozchodzą.

POETA

„Odgłos izantt w cichym gubi się wieczorze"...

PREZES Czekaj!

REDAKTOR

Stój! Nic nie rozum iem . Po ja k iem u to jest?

GOSPODARZ

Otóż rzekom o po polsku. U w ażacie panow ie: po polsku! Ale może to m y w łaśnie nie um iem y po polsku?

DYREKTOR

P a n h ra b ia m asz chyba w b ibljotece D ykcjonarz lub G ram atykę.

GOSPODARZ

N atu ra ln ie. Służę! (dobyw a z półki cztery g rube tom y. Na jed n y m w ypisane: DYKCJONARZ, na d ru ­ gim: GRAM ATYKA, na trzecim : PRAW IDŁA. na czw artym : SZTUKA RYM OPISKA.

Prezes, D y rek to r, R e d ak to r i G ospodarz b io tą k aż­

dy po jednem z tych dzieł i zaczynają je w ertow ać gorączkow o).

DYREKTOR

Z ajrzę do słow nika. (W e rtu je).

PREZES

A ja do g ram atyki.

GOSPODARZ

J a do przepisów sztuki poetyckiej, gdzie je st roz­

dział o barbaryzm ach.

REDAKTOR

Przypom nę sobie p raw idła. (W e rtu je księgę).

W SZYSCY (czterej)

N iem a dżam idów (zam y k ają z trzaskiem tom y).

N iem a izanów!!!.

POETA

To jeszcze nic, w ielm ożni panow ie. P osłuchajcie dalej (czyta):

„Tu cień pada z menaru i wierzchu cyprysa"...

PREZES (syczy) Z m enaru....

POETA

„Dalej czernią się kołem olbrzymy granitu jak szatany siedzące w dywanie Ebłisa".

PREZES (dusi się z wściekłości)

W d yw anie Eblisa... E b -li-sa. Straszne! (O suw a się na fotel).

GOSPODARZ

Co to? Panow ie! Czcigodny prezes zem dlał. (Rzuca się n a ra tu n e k i cuci go z poom cą A sesora i R e d ak to ra ).

4 comoedia

(7)

DYREKTOR

Czcigodne serce czcigodnego a u to ra Z ićm iaństw a nie zniosło tej zniew agi m ow y polskiej.

GOSPODARZ

No chw ała Bogu. O tw iera oczy. Jakżeż m i p rz y ­ kro, że w m oim domu...

PREZES (odsuwa go lełjjjo)

Nic to p an ie hrabio... Ju ż m i lepiej.

GOSPODARZ

T akiego efek tu nie oczekiwałem . O drzućm yż więc corychlej te p rze k lęte Sonety i w róćm y do le k tu ry u lu ­ bionego Z iem iaństw a. Niech ta p raw dziw a poezja ja k balsam spłynie.

PREZES (z naglij energią)

Nie, tego nie w ystarczy odrzucić, to paskudztw o trzeba napiętnow ać. Może to je st krym skie, tureckie, ta tarsk ie , ale nie polskie.

REDAKTOR

My tu w W arszaw ie nie chcem y ta k ich w ierszy.

C hyba że ktoś tę tatarszczyznę przełoży na polskie.

ASESOR (lękliwie)

Ale, proszę panów , n ap ra w d ę nie w idzę powodów do gniew u.

PREZES (z pasją)

K olega nie widzisz powodów. A ja cię zapew niam , że i to cośmy słyszeli, i to co przed tem ów M ickiewicz n ad ru k o w ał je st bezecne podłe, bru d n e, ciem ne. . ASESOR (j. w.)

Dlaczego?

PREZES

To je st sto razy gorsze niż w szystkie płody K a je ­ ta n a Ja k sy M arcinkow skiego.

ASESOR

Za pozwoleniem!

GOSPODARZ (zacierając ręce)

Śm iało m ości asesorze, tylko śm iało. C o m asz do pow iedzenia. Nuże panow ie, czem u milczycie?

PREZES

T eraz ja mówię. M arcinkow ski je st płaski w ierszo­

k le ta, ale M ickiewicz gorzej, M ickiewicz je st półgłów ­ kiem , w ypuszczonym ze szpitala szalonych...

ASESOR

P a n ie prezesie, to niespraw iedliw e!

GOSPODARZ

Śmiało, drogi asesorze!

PREZES

N iech asesor m ilczy kiedy prezes m ówi. A m ówię to ja, k tó ry całe życie pośw ięciłem na zgłębianie t a ­ jem nic i ark a n ó w sztuki poetyckiej, posiw iałem pod­

p a tru ją c nieśm iertelnego w zory H oracego i W ergilego, te rm in u jąc u takiego m istrza ja k sam B oileau. I to w am pow tarzam jeszcze raz. M ickiewicz je st przekonany, że szaleństw o je st poezją, b ru d y są farbam i, niezrozum ia- łość je st doskonałością. I oto słyszeliśm y ja k nap rzek ó r dobrem u sm akow i i rozsądkow i gm atw an in ą n ie p o jęte­

go języka n iepojęte i dzikie pom ysły baje. P rotestuję!

Veto!

REDAKTOR

Św ięte słowa, św iętą podyktow ane tro sk ą ze św ię­

tego płynące oburzenia. Ale nie w ystarczą sam e słowa.

Tu czynu potrzeba. A Więc m ężow ie zacni, czuw ający nad chw ałą ojczystego P arn asu , p am iętajcie że vana sine v irib u s ira! Do piór w aszych apeluję, polskie Rasyny, polskie W ergiljusze i H oracjusze. S tańcie ja k jeden m ąż w obronie bezczeszczonej muzy.

GOSPODARZ

B raw o, Brawo! H ejże na M ickiewicza! Mów, re d a k ­ torze, co należy czynić?

REDAKTOR

Pisać. G rom ow ładnem i słow y pognębić intruza.

N iech m iażdżące k ry ty k i i recenzje posypią się ni to p io ru n y z O lim pu na te w szystkie Sonety, D ziady i B al­

lady. G ryzeldy czy G rażyny. Dobądźcie, o m ęże p rze­

św ietni, apollińskiej broni. Siadajcie!..

(sia d a ją ).

Piszcie!..

WSZYSCY (prócz Asesora, łjtóry też usiadł)

S iadajm y... piszmy! (U jm u ją gęsie pióra, ro zk ła d a­

ją bapier, piszą skrzypiąc m ocno).

(8)

JERZY STEMPOWSKI

GRANICE ZASIĘGU TEATRU WSPÓŁCZESNEGO

PAMIĘTNIK TEATRALNY 3-ej KLASY

Mówiąc o obniżeniu się poziomu artystycznego te­

atru pod wpływem wzrostu publiczności i jej zróżnicz­

kowania, byliśmy dalecy od mniemania, jakoby obec­

na publiczność miała dużo gorszy smak od mniej licz­

nej publiczności dawniejszych czasów. Gusty publicz­

ności dzisiejszej są tylko bardziej różnorodne i dla tej przyczyny nie znajdują autorytatywnego wyrazu, któ­

ry mógłby mieć wpływ na poziom artystyczny teatru.

Gdyby teatr współczesny, idąc za swemi ambicjami społecznemi, dotarł do ludu, spotkałby się, być może, z oceną znacznie surowszą niż u piszącego te słowa i jego przyjaciół.

Lud polski zachował zdumiewający instynkt arty­

styczny i zmysł proporcji, który nie pozwoliłby go kar­

mić obierzynami z ananasów, skórkami z bananów, karykaturami francusko-węgierskich fars, trawestacja- mi amerykańskich komedyj muzycznych i innemi od­

padkami ze stołu możnych. A zresztą czyż sami moż­

ni, znudzeni mdłą banalnością ich kosztownego menu, nie zaczęli coraz częściej marzyć o dobrym razowym Chlebie? Czyż nie możemy o tern wnosić z powodzenia tkanin wileńskich, haftów wołyńskich i garnków po­

leskich? Czyż niezależne jury W i a d o m o ś c i L i ­ t e r a c k i c h nie przyznało niedawno jednej z najbar­

dziej cenionych nagród literackich nieortograficznym P a m i ę t n i k o m C h ł o p ó w? Kształcenie arty­

styczne ludu jest zadaniem wcale niełatwem, zwłaszcza tam, gdzie lud ten, częściowo przynajmniej, jest bar­

dziej wybredny w smaku od swych domniemanych nauczycieli.

Jednakże ani teatr stołeczny, ani nawet teatry pe­

ryferyjne i objazdowe, nie docierają wcale do ludu posiadającego własne tradycje artystyczne. Zwraca się on do ludności miejskiej, wyrwanej z wszelkich starszych tradycyj i która świeżo przeszła proces ogól­

nego przetasowania gospodarczego w okresie wojen­

nym i powojennym. Zwłaszcza w stolicy, której lud­

ność wzrosła ogromnie w ciągu ostatniego ćwierćwie­

cza, wszyscy prawie są ludźmi nowymi, rozglądający­

mi się —nieraz nie bez zdziwienia — w swych nowych mieszkaniach, nowych meblach i niemniej nowych ty­

tułach i stanowiskach społecznych. Nie chłopu przy­

byłemu z Pipidówki — najczęściej bardzo podejrzli­

wemu —ale właśnie tej nowej publiczności stołecznej po raz pierwszy ubierającej frak najłatwiej jest sprze­

dać tramwaj i fałszywego Rubensa.

W stosunku do tej, mało wykształconej artystycz­

nie publiczności teatr na pierwszy rzut oka posiada naj­

większe możności i zadania wychowawcze. Zaraz jed­

nak zobaczymy, że teatr, rezygnujący z ambicyj arty­

stycznych na rzecz rozszerzenia swego zasięgu, zakreś­

la odrazu dość ciasne granice swej propagandzie arty­

stycznej. Dla rozważenia tej sprawy spróbujemy po­

dzielić publiczność na grupy według jej siły nabywczej.

Zaczniemy od publiczności płacącej. Część widzów płaci za bilet cenę wywieszoną na kasie. Jedni godzą się płacić 10, inni tylko 2 złote. Według prastarego zwyczaju pierwsi zasiadają w fotelach najbliższych sceny, drudzy na galerji. Sądząc po strojach kobiet, różnice w cenach biletów odpowiadają mniejwięcej za­

możności nabywców. Na tej publiczności opiera swą egzystencję teatr handlowy, utrzymujący się ze swych wpływów kasowych. Kilka mniejszych teatrów tego rodzaju zachowało się jeszcze w Warszawie. Motywy sprowadzające do teatru tę część publiczności są roz­

maitej natury, częściowo tylko artystycznej. Czy w stosunku do publiczności płacącej teatr posiada za­

danie wychowawcze? Propagowanie idei chodzenia do teatru odpada tu, ponieważ publiczność ta już wyra­

ziła zgodę, płacąc bez szemrania za swe miejsca naj­

wyższą stawkę. O ile więc nie uwzględniamy propa­

gandy politycznej, może tu być mowa jedynie o propa­

gandzie artystycznej, polegającej na przyzwyczajaniu publiczności płacącej do oglądania przedstawień cho­

ciażby o włos lepszych niż te, jakich spodziewała się stojąc przy kasie. Taką jednak propagandę może pro­

wadzić tylko teatr podnoszący stale swój poziom arty­

styczny.

Następną, coraz obszerniejszą dziś grupę stanowi publiczność'różnym tytułem korzystająca indywidual­

nie z mniejszych lub większych zniżek lub nie płacą­

ca nic zgoła. Jest to, być może, najbardziej interesują­

ca część obecnej publiczności teatralnej. Nie jest ona bynajmniej identyczna z publicznością mniej zamożną.

Należy do niej przedewszystkiem publiczność stołeczna w ścisłem znaczeniu słowa, ludzie znający nawylot miasto, wiedzący jak trawa rośnie i co ile kosztuje.

Jest to publiczność honorowa, ceniąca się nie mniej od tych, którzy uważają za despekt siedzenie gdziein­

dziej niż w pierwszych rzędach. Możnaby powiedzieć, że jej poczucie godności własnej i niezawisłości sądu jest nawet bardziej czułe niż u pasażerów I-ej klasy, bo ci ostatni przepłacają swe miejsca hołdując popu­

larnym przesądom, natomiast widzowie na gapę nie dają się zbić z tropu żadnej sofistyce, zachowują sa­

modzielność sądu i w warunkach dzisiejszych ustalają

6 comoedia

(9)

istotną cenę ry n k o w ą w idow isk te atraln y ch . Zresztą są oni św iadom i sw ej przew agi nad w idzam i płacący ­ mi, dla k tó ry ch stw orzyli sław ną form ułę: c e s c o - c h o n s d e p -a y a n t s.

P ubliczność ta stanow i już w łaściw y te re n p ro p a ­ gandy te a tru ; b ardziej n ieufna od publiczności p ła c ą ­ cej, m usi być n am aw ia n a do chodzenia do te a tru i dla zachęty otrzy m u je pow ażną prem ję, o b niżającą cenę b ile tu nieraz do jed n ej złotów ki. D latego re a k c je tej części publiczności i je j oceny p o zw alają nam w p ew ­ nej m ierze sądzić o skuteczności prop ag an d y te a tra ln e j i o gran icach jej zasięgu. Dla c h a ra k te ry sty k i tych zjaw isk i w celu w yjaśnienia pojęcia ceny rynkow ej w idow iska teatraln eg o , przytoczym y tu k ilk a ustępów z n o ta tek naszego przy jaciela S***, k tó ry przez trzy la ta stu d jo w a ł publiczność „k a rtk o w ą" te atró w w a r­

szaw skich i ofiaro w ał nam spisany w tym czasie P a- m i ę t n i k t e a t r a l n y 3-ej k l a s y .

L istopad 1936. Z ty tu łu m oich zajęć w *♦*

zarząd te atró w T. K. K. T. o fiarow ał m i sam o­

rzu tn ie praw o chodzenia do w szystkich sw ych te atró w za sk ro m n ą o p ła tą zł 1,15.

G rudzień 1936. ...Zniżka p rzyznana m i przez T. K. K. T. okazała się w ątpliw ej w artości. Na przed staw ien ia cieszące się ja k ą tak ą fre k w e n cją se k re tarze te atró w nie d a ją biletów zniżkow ych.

„N iestety dziś nie możemy. Może ju tro ". A le n a ­ stępnego d n ia m ów ią to samo. N iepotrzebne p rze­

jazdy do m ia sta i s tra ta czasu k o sztu ją m nie w ięcej niż n o rm aln e bilety.

L uty 1937. Od kiedy korzystam z biletów zniżkow ych, chodzę do te a tru rzadziej niż p rze d ­ tem . W łaściw ie T. K. K. T. ofiarow ało m i tylko możność chodzenia za zł. 1,15 n a przed staw ien ia n iepopularne, na k tó re i za tę cenę m ało kto chodzi. Służę w ten sposób a d m in istra cji te a ­ trów do „w ato w an ia" sal...

M arzec 1937. ...Zacząłem system atycznie cho­

dzić na w szystkie sztuki n iepopularne, na k tó re b ilety zniżkow e rozdaw ane są bez żadnych o g ra­

niczeń, i gdzie publiczność „k a rtk o w a" stanow i większość. Z sal „w atow anych" b ije dziw ny chłód. K iedyś te a try w ynajm ow ały „klakę". Dziś każą jej płacić po złotówce. Oczywiście obniża to en tuzjazm w idow ni. N aw et publiczność p ła ­ cąca, k tó ra ju ż z ty tu łu ceny b ile tu skłonna je st korzystniej oceniać p rzedstaw ienie, ulega scep­

tycyzm ow i gości za k artk a m i.

K w iecień 1937. W czoraj k upiłem b ile t po pełnej ta ry fie i zobaczyłem na w idow ni koło 100 m iejsc w olnych. W idocznie se k re tarze teatró w trzy m ają się ta k ty k i opisanej w znanej anegdo­

cie: „Czem u p an siedzi goły?" „W iem, że do m nie n ik t nie przyjdzie". „To poco m asz p an n a głow ie cy lin d er?" „A może kto przyjdzie?... J a w iem ".

Maj 1937. ...Zdążyłem już zapoznać się b li­

żej z publicznością k artk o w ą . O kazuje się, że dla chodzenia za zniżką lub wogóle na gapę nie trzeb ą w cale odw iedzać pp. se k re tarzy . W y star­

czy m ieć trochę pożytecznych znajom ości. Znam 7 sposobów chodzenia na gapę i nauczyłem się odróżniać p raw ie bez błędu publiczność płacącą od darm ow ej. Chodzę coraz częściej do te a tru .

C zerw iec 1937. Z acząłem o rjen to w ać się trochę w polityce handlow ej w ielkich teatrów . J e s t rzeczą znaną, że w iększość arty k u łó w m aso­

wego spożycia je st m im o w szystkich um ów i w za­

jem n y ch zobow iązań producentów , sprzed aw an a po różnych cenach różnym k ategorjom n ab y w ­ ców, zależnie od tego, ja k ą sum ę ci ostatn i go­

dzą się płacić. U derza to np. w h a n d lu k się g a r­

skim . Na pierw szy rz u t oka polityka cen w te a ­ trze w y d aje się trochę chaotyczna: ceny biletów różnią się n ietylko zależnie od m iejsca, ale na to sam o m iejsce są jeszcze różne k ateg o rje b ile ­ tów ulgow ych. Po bliższem rozpatrzeniu spraw y ten pozorny chaos okazuje się św ietnym sy ste­

m em handlow ym . U rok b ile tu zniżkowego, o- trzym anego przez p ro tek c ję lub znajom ość, sło­

w em „nielegalnego" je st tak w ielki, że pozw ala ściągnąć po 1— 2 złotych z osób skądinąd zu p eł­

nie nieskłonnych do tego w yd atk u . Zaczynam rach u n ek sum ienia od siebie: w ciągu pół roku kupiłem 3 b ilety po pełnej ta ry fie na p rz e d sta ­ w ienia m ające n ie jak ie pow odzenie i koło 15 po zł. 1,15, na które, być może, nie poszedłbym w ca­

le, gdybym nie korzystał ze zniżki. W rezultacie w ięc ad m in istra cja teatrów , przyznając m i zniż­

kę, zrobiła na m nie niezły interes.

D ow iadujem y się więc, że te a tr o w ielkich am bic­

jach społecznych niew iele różni się od innych p ro d u ­ centów tow arów m asowego spożycia i posiada rów nie precyzyjnie d ziałającą o rganizację sprzedaży, przy po ­ m ocy któ rej ściąga z konsum entów m a k sy m a ln ą sum ę pieniędzy, ja k ą d an y to w ar m oże zm obilizow ać. A le w racajm y do naszego p am iętnika.

W ja k ie j m ierze publiczność k artk o w a u le ­ ga propagandzie te a tra ln e j? J e j postaw a je st za­

sadniczo sceptyczna. P ubliczność płacąca ocenia w artość przed staw ien ia na k ilk a złotych, publicz­

ność k artk o w a nie w ięcej niż na złotówkę. W resz­

cie naw et złotów ka w y d aje się je j ceną zbyt drogą. W ówczas na sali zaczyna się k atastro fa:

m im o w ielkiego rozdaw nictw a biletów ulgow ych w iększa część w idow ni św ieci pustkam i. N aw et po złotów ce to w ar ten nie zn a jd u je odbiorców.

Oznacza to, że cena ry n k o w a jego zeszła poniżej złotówki.

P ubliczność k artk o w a nie fo rm u łu je swego sądu w słow ach ja k publiczność znaw ców . N ie­

m niej przecież w niej leży dziś lin ja oporu p rze­

ciw propagandzie artystycznej czy pozaartystycz­

nej te a tru , poniew aż w łaśnie ta część publicznoś­

ci robi p u stk i na sali, obniża w artość rynkow ą p ro d u k cji te a tra ln e j i u stala granice jej ekspansji.

Czy publiczność oceniającą b ile t do te a tru n a je d n ą złotów kę m ożna z biegiem czasu n ak ło ­ nić do w yższej oceny tego b iletu? To p ytanie zdaje się rozstrzygać o skuteczności p ropagandy te a tra ln e j w tej g ru p ie publiczności. P rz y p u sz­

czam, że tw ierdząco m ógłby na nie odpow iedzieć tylko te a tr o w zrastający m poziom ie a rty sty cz­

nym.

Czy sceptyczny sąd publiczności k artk o w e j odnosi się do arty sty czn ej stro n y przedstaw ień? To nie było­

by w cale ta k ie złe. Z d aje się jed n ak , że sp raw a p rze d ­ staw ia się dużo gorzej, że w tej g ru p ie w idzów stro n a arty sty czn a te a tru nie zostaje najczęściej w cale ro z­

poznana. Ja k ż e zresztą m iałoby być inaczej tam , gdzie nie porusza ona n aw e t b ardziej w rażliw ej publiczności znaw ców ? P ubliczność k a rtk o w a — i w jeszcze w ięk ­ szej m ierze publiczność niezam ożna, za praszana całe- m i g ru p am i do te a tró w stołecznych — p a trz y na te a tr jako n a zabaw ę, przytem nie na w łasną zabaw ę, ale na cudzą, niby przechodzień p atrz ąc y przez p ło t n a wesele, n a k tó re go nie proszono ja k o gościa, ale k tó ­ rem u m oże się p rzyglądać zdaleka ja k o widz. O d y ­ stan sie społecznym i m oralnym , dzielącym w ielkie te ­ a try od publiczności będącej dom niem anym przedm io-

comoedia

7

(10)

tem ich propagandy artystycznej, znajdujemy sporo materjału w P a m i ę t n i k u t e a t r a l n y m 3-ej k l a s y .

...W ubiegłym tygodniu miałem sposobność porównywania dwuch przedstawień o bardzo podobnej tendencji dydaktycznej i zachowania się na nich publiczności.

Pierwszą z nich grano w Teatrze Nowym.

Przez pewien czas miała duże powodzenie, po­

tem, jak to często bywa, powodzenie nagle skoń­

czyło się, i sala zaczęła nosić ślady watowania.

Przedstawienie zaczęło się już „rozjeżdżać11 i główni artyści zgrywali się bardzo. Sztuka, tłumaczona z francuskiego, przedstawiała przy­

godę złośliwego bankruta, który, po odsiedzeniu paru lat w ki’yminale, wraca do swej zamożnej rodziny. Ta ostatnia, aby nie kompromitować się przed znajomymi, zaprasza go na wspaniały yacht i w tem luksusowem odosobnieniu nama­

wia do objęcia intratnej posady w odległej części kraju. Były więzień nie gustuje w atmosferze moralnej swej rodziny, zachowuje się nietaktów- nie i wreszcie, razem ze swym towarzyszem wię­

ziennym, któremu koledzy bandyci ucięli niegdyś język (najsympatyczniejsza postać sztuki) ucie­

ka wpław na ląd przekładając karjerę włóczęgi nad pobyt w nieodpowiedniem towarzystwie.

Powyższe przygody byłego więźnia, mogące ewentualnie dostarczyć pięknego tematu do nie­

dzielnego kazania, posłużyły w Teatrze Nowym za pretekst do efektownego przedstawienia ży­

cia ludzi bogatych, ich malowniczych dziwactw, kapryśnych kobiet i nieprzymuszonej egzystencji.

Tendencja dydaktyczna autora nie przenikała ani na chwilę do świadomości widowni, zwłaszcza w jej części kartkowej. Publiczność cieszyła się łagodnie z możności obejrzenia sobie życia boga­

tych, zazdroszcząc zlekka byłemu więźniowi po­

bytu na pięknym statku prywatnym i dziwiąc się jego lekkomyślności. Widok towarzystwa, z któ­

rego autor kazał uciekać swemu bohaterowi, zda­

wał się tylko podniecać apetyt posiadania wi­

dzów. Z tego braku kontaktu między sceną i wi­

downią powstawała atmosfera fałszywa i moral­

nie odrażająca...

Następnego dnia byłem w żydowskim tea­

trze przy ulicy Dzielnej, gdzie grano sztukę Urke Nachalnika w reżyserji autora. Sztuka przedsta­

wiała również przygody człowieka, który wy­

chodząc z więzienia spotyka wszędzie niesympa­

tyczne dlań towarzystwo i wreszcie, złamany moralnie, wraca do więzienia. Dzieło pisarza pochodzącego z ludu i umiejącego opowiadać tylko swoje własne przygody, sztuka ta była prawdziwym bohomazem; niemniej uderzało w niej kilka niepokojących szczegółów, które mo­

gły wyjść tylko z wyobraźni człowieka znającego więzienie z własnego, gorzkiego doświadczenia.

Aktorzy, wśród których było aż czterech ulubień­

ców publiczności, zgrywali się jak w Teatrze No­

wym. Tego wieczoru widziałem po raz pierwszy świetnego artystę Bożyka, którego gra daje naj­

lepsze pojęcie o tem, jak należy interpretować szekspirowskie postacie błaznów i warjatów.

Najciekawsze jednak były tam reakcje wi­

downi. Żaden z wielkich teatrów stołecznych nie miał w ostatnich latach tak wdzięcznej publicz­

ności. Widzowie śledzili z zapartym oddechem bieg akcji i grę ulubionych artystów. Widać było wielu ludzi głęboko wzruszonych. Oklaskom nie było końca. Po ostatniej odsłonie na scenie uka­

zał się autor, który wypowiedział krótkie kazanie.

Patrząc na tę wdzięczną publiczność, miałem wciąż w pamięci fałszywą i niezdrową atmosferę poprzedniego wierzoru. Tych dwu publiczności nie dzieli różnica temperamentu. Wystarczy przy­

pomnieć wieczory Kiepury... Dzieli je różnica teatrów. Uboga publiczność z ulicy Dzielnej była w swoim teatrze, na swojej zabawie, na sztuce mówiącej do niej jej własnym językiem. Nieco zamożniejsza publiczność z Teatru Nowego wi­

działa tylko spadające dla niej z wysokiego sto­

łu odpadki cudzej zabawy, podobne do „arlekina"

z resztek, które w restauracjach paryskich zgar­

niają z talerzy bogatych do papierowych tore­

bek, aby za 5 centymów sprzedać je na kolację nędzarzowi.

Wł. Puchalski. Sikora bogatka.

8 comocdia

(11)

JOZEF MASLINSK1

M O B.

Ewo, Elżbieto, Ludwiko, Katarzyno, Anno

nic już nie wyśpiewa sekretów waszych zaufanych płomień skręca wiórki pachnące, drzazgi serdeczne

w bramę św. Florjana wjeżdżają archiwa bezpieczne.

Pierwsza ewakuacja.

Patrz jak urosło nagle to co naprawdę schludne i ostre—

prosty żołnierski sprzęt, zwykłe cywilne słońce.

O świcie

pulsuje serce dzwonu górą pod kopułą

alarm budzi powszechne dźwięków planetarjum promień jak lont sercom jak lunom

formułą krótką, szeptem przytakującym odzew

bić, bić, bić.

Wtedy oczom światło. Bystre przebiegną miedzę najeżoną

wieszcząc ku nam idącym myśliwcom światłość wiekuistą.

Tę powtarzać, powtarzać, powtarzać będziesz przedłużone ramię rzeczypospolilej

tor pocisku z losem zrymujesz, rozkaz poda ci rytmy gdy ochrypłe stada hałasów

gdy maszty zbroczone powietrza asonansem rozprutym wachlarzem. Jutro.

Tak olo

kręci się kołowrót, dźwiga nas winda historji i suszy jedno jej tchnienie zmokłe kocięta

pochylony nad studnią coraz błiższem, zimniejszem spojrzeniem na żywioł surowy czekam

na półprzeźroczysty, na ukazujący z dna wpółprzesłonięte, w pamięci zatopione.

Ledwie mnie chroni gdy świata obraz wynurza miara tej ramy

kołyszą przejrzysty pozew fale, echa łagodne, stłumiony kłangor a już melodja jak wstążka we włosach

jak szarfa. Przepaszemy się, zaśpiewamy.

Furkoce wiatr

jak ciężkie zwały sukna z piętra na piętro przerzuca opary podwórza rozpuściła wiosna falbanki

nim szurgot uliczny miotła zbudzi, nim kury zapieją oddech swój reguluję jak zegarek.

comoedia

9

(12)

W IT O L D AD O LPH

II. CZŁO W IEK.

Na stacjach i stacyjkach pociągi załadowane wy­

cieczkującą młodzieżą. Chłopcy, dziewczęta wielkiemi watahami wędrują po całej Rzeszy. Są sami, starszych, opiekunów czy kierowników nigdzie nie widać. Zwierz­

chność jest tak samo młoda.

Oto długa kolumna maszeruje ulicami. Na przodzie starszyzna, sztandar — a za nim nieskończone szeregi.

Wszyscy umundurowani, czarne spodenki, brunatne koszule ze swastyką. Wszyscy ze sztylecikami przy boku. Brakuje im tylko karabina, z którym zresztą dość mają do czynienia w innym czasie. Maszerują raźnie, śpiewają. Świeże głosy skandują rytm. I oto w tym śpiewie i w tych czystych głosach otwiera się coś prze­

raźliwie obcego.

Pieśń właściwie bez melodji; nie płynie z uśmiechu duszy. Niemiecka pieśń marszowa to wykrzykiwanie brutalnego rytmu, to tylko środek pobudzający i uła­

twiający pracę zmęczonych mięśni, raczej zabieg, sto­

sowany celowo i roztropnie, taka sobie psycho-fizjolo- gja. To nie pieśń kozacka, czy francuska, nie prze­

życie, a poprostu „dawka energji", w rodzaju odżywczej pastylki. Taka to dawka z takim to rezultatem. Kwestja techniczna.

Defilują setki twarzy; dziecinnych? — nie twarze małych, lecz dorosłych mężczyzn i kobiet. Tam dzie­

ciństwo trwa krótko. Od jakich 16—17 do 30 lat róż­

nicy w twarzach nie ma. Są równie młode, czy równie dojrzałe raczej. W nich nie ma nieuchwytnego czasu dzieciństwa, jest zdrowie i świeżość tylko, jest zupełnie określony człowiek. Brzydka pieśń, przerywana co kil­

ka taktów jak uderzenie bębna tłucze się o mury ka­

mienic. Nikną ostatnie szeregi małych dorosłych.

Bardzo rzadko można spotkać dzieci ze starszymi.

ic z e o z i s ie j

Chyba, gdy jeszcze leżą w wózkach. Gdzie one się po- dziewają? Na ulicach nie ma ich — ani w dzień, ani wieczorem, po szkole, ani nawet w święta. Uczą się?

Nie wiele, są zajęte ważniejszemi rzeczami. Sporty, wychowanie fizyczne, to też nie wszystko. W rodzi­

cielskim domu są do 8-go roku życia, odtąd bierze je w swe ręce aparat państwowy poprzez aparat partyjny i przymusowe organizacje. Zaczynają się rozmaite ćwi­

czenia wojskowe i pół-wojskowe, wbijanie do głowi- nek ideologicznego zapasu amunicji, przygotowywanie i urabianie plastycznych jeszcze mózgów i charakterów.

Od małego dziecka staje się Niemiec istotą społecz­

ną. Żyje tylko zbiorowo. Uczy się, rozwija, pracuje — nigdy na własną rękę, zawsze jako członek co raz to większych zespołów. Dom rodzicielski jest od wpływu usunięty, przynajmiej w intencjach rządzących. Tai on wpływy obojętne, nawet szkodliwe z punktu widzenia urzędowej ideologji, a w najlepszym razie nie potrafi działać planowo i z pełną świadomością celów. A chodzi wszak o największą stawkę, o jutro ruchu i nowe pokolenie przywódców. To też od naj­

mniejszych lat staje się obywatel objektem rządzenia, staje się technicznym problemem. Jego wychowanie

— to techniczna kwestja; tyle tego i tyle owego po to, by wyprodukować odpowiedni materjał ludzki. Stwo­

rzyć nowy typ Niemca narodowo-socjalistycznego.

Dokąd szły ulicami czwórki, skandując drewniane, bezduszne pieśni? Długą drogę ma przed sobą Nie­

miec, który zaczął maszerować. Dzisiaj maszeruje już na placu św. Wacława w Pradze, gdzie zajdzie jutro?

Ale na razie z szeregów Hitler-Jugend przechodzi do szeregów służby pracy. Teraz nosi na ramieniu łopatę, wykonywając nią takie same chwyty, jak karabinem;

ma już w tym dużą wprawę. Z łopatą, oczywiście w mundurze, czwórkami, marsze, defilady, butne wyrzu­

canie nóg. Lecz nie tylko to; praca. Łopata nie rdze­

wieje, ani nie jest sprzętem na pokaz.

Szeregi służby pracy kopią kanały, regulują ocalałe rzeki, budują kosztowne autostrady, prze­

prowadzają meljoracje. Tak. Ale w szczególnie wiel­

kiej mierze używane są do innych, bardziej termino­

wych robót. Nadreńskie fortyfikacje o których wiemy, inne o których wiemy mniej, jeszcze inne, o których nie wiemy całkiem. Podziemne lotniska i t. p. Do tych robót potrzebny jest element pewny. Młodzież jest pew­

niejsza od starszych. Tam, obok pracy łopatą wre rów­

nież praca nad urabianiem ludzkiego materjału.

Służba pracy się kończy, zaczyna się wojsko, do którego element przygotowany jest i fachowo i mo­

ralnie. Dla naszego Niemca rozpoczyna się złoty okres, gloryfikowany na wszelkie sposoby, podniesiony do godności absolutnej, hierarchicznie najpierwszej. Okres żołnierskiej służby. Poddaje się tam ostatecznie du­

chowi dyscypliny, przesiąka poczuciem karności, po­

słuchu, obowiązku, przeżywa magiczną władzę rozkazu.

c li _N ie m ie c

To są jednak wszystko tylko ostateczne stemple. Ostem­

plowany, na ostatniej defiladzie dumnie wyrzuca nogi na wysokość nieomal swego stalowego hełmu. Gru- chot czołgów, szum niezliczonych eskadr lotniczych, ry­

ki tłumów — to luba atmosfera dla niemieckiej du­

szy. W niej się rozpręża i szuka ujścia dla nadmiaru sił.

Lecz jeszcze na jakiś czas — nie!

Jeszcze został zwolniony, ale bynajmniej nie prze­

stał maszerować. Teraz, jak i poprzednio tyle już razy porzuca jeden mundur dla drugiego; porzuca karabin dla bagnetu, jedne naszywki zamienia na inne. Żyje przecież w zorganizowanem społeczeństwie. Jego ży­

cie było dla kogoś technicznym problemem, ten ktoś — wielu, nie jeden! — rozwiązał je konstrukcyjnie.

Otwarte są przed nim wszystkie drogi ( p r a w i e wszystkie: n i e c o przymknięte są do Uniwersytetów, do stanu duchownego) do pracy. Nie ma niepotrzeb­

nych ludzi (prócz tych z obozów koncentracyjnych), nie ma zbędnych rąk, które wiotczeją w oczekiwaniu pracy, schną w bezczynnej wegetacji lub zaciskają się w mściwą pięść. Każdy znajdzie zastosowanie umiejęt­

ności i chleb. Tego nie dostanie darmo, płace są niskie, ale zato bezrobocie w praktyce nie istnieje, nikt też nie jest odcięty od możności korzystania ze zdobyczy cywilizacji i kultury.

Nasz Niemiec nie zarobi dużo. Ale skoro ma zaję­

cie, skromnie opłacane, może mieszkać w przyzwoitem mieszkaniu, gdzie łazienka należy do bardziej normal­

nych rzeczy niż u nas elektryczność. Może dostać dogodny i długoterminowy kredyt na postawienie ma­

łego domku pod miastem, skąd za tanie pieniądze przy- jedzie do pracy. Mało płaci za gaz, elektryczność, co pozwala mu tanio i wygodnie urządzić domowe gospo­

darstwo. Może sobie kupić własne auto na fantastycz­

nie długie i małe raty. Mało tego, może sobie nim jeź­

dzić wszerz i wzdłuż Wielkiej Rzeszy, po 12 tysiącach kilometrów wspaniałych autostrad, nie licząc dziesiąt­

ków tysięcy kilometrów innych dróg które w niejed- nem państwie uważane byłyby za szczyt marzeń. Nie wiele kosztuje go auto, nie wiele syntetyczne rodzime paliwo, ani opony również wyprodukowane w kraju.

Ma też gdzie jeździć — od Alp po Karpaty. Zresztą nie potrzebuje się troszczyć i obmyślać plany podróży.

Przyjdzie urlop i powiozą go wygodne autokary, wez­

mą na pokład oceaniczne statki wycieczkowe. Dziesię- tek organizacji sprawnie troszczy się by spał, jadł, do­

wiadywał się o swej ziemi, by odpoczywał. Wróci prze­

cież do pracy na pożytek niemieckiego narodu.

Dziesiątki organizacyj oprowadzą go z tłumem in­

nych kolegów po wielkich, wspaniałych muzeach, ga- lerjach, gdzie śpi marmurowa przeszłość Greków. Jesz­

cze skwapliwiej powiozą go na wystawy niemieckiej krwi, rasy, niemieckiego dorobku. Poprowadzą na pięk­

ne i prawie barbarzyńskie opery, na odczyty, gdzie się dowie o istocie niemieckiego posłannictwa. Wetkną mu do rąk, wsadzą literalnie w mózg broszurki, plakaty ilustrujące przewrotność papieży, ciemne intrygi chrze­

ścijaństwa, żydów, masonów, komunistów. Mapy, z któ­

rych się dowie o rdzennie niemieckich ziemiach nad Wilją i Niemnem, nie mówiąc o tych z nad Wisły i War­

ty, zagrabionych przez niższą, słowiańską rasę. Posłyszy nowe przykazania: bądź dumny, bądź silny, bądź wro­

giem twych wrogów, bądź Niemcem, Niemcem, Niem­

cem. A nadewszystko: bądź karny, posłuszny, oddany wodzowi. On wie wszystko i wie najlepiej. Twoja rzecz — słuchać.

Przed młodym Niemcem tak oto otwiera się życie.

Rozwiązano ten problem technicznie, przy tern tak, że jest on zawsze środkiem, a nigdy celem.

$

Nasz Niemiec ma wiele dróg otwartych przed sobą.

Z jednym wszakże musi się pogodzić: nie znajdzie w wielkim kraju żadnego „prywatnego" schowku, gdzie jest tylko ze sobą i tylko dla siebie. Nie ma człowieka dla niego samego, jest tylko człowiek objekt rządzenia, któremu wskazuje się przepisane miejsce i przez któ­

rego osiąga się cele uznane za potrzebne przez kierow­

nictwo nieodpowiedzialne przed żadną instancją.

Chce być lekarzem, prawnikiem, inżynierem, nau­

czycielem? — Ależ owszem. Musi tylko pogodzić się z pewnem obowiązującem nastawieniem, musi zgod­

nie z niem działać. Czy przy tern oznacza to dla niego istotnie akt rezygnacji, przymusu? Wprawdzie dla nas jeszcze nastawienie owo oznacza zaprzeczenie, odwróce­

nie o 180° kardynalnych zasad etycznych, obowiązują­

cych w stosunku człowieka do człowieka. Tam żyją inni ludzie, którzy długo maszerowali w takt drewnia- nianych pieśni.

10 com oedia com oedia 11

Cytaty

Powiązane dokumenty

I chociaż pod w zględem politycznym nieraz się kłócą, gdy na niejednem polu się ścierają, to jednak nie przesądza spraw y, że społeczeństw o niem ieckie nie

Zabaw a taneczna, trw ająca w m iłym nastroju do białego rana, dopełniła całości program u.. Święto Katolickiej

— zawieszony za kołnierz marynarskiej bluzy gdzioś pod chmurami. Wydaje mi się, że stamtąd mogę lepiej dojrzeć wiele zawiłych ludz- kich spraw. Czasy były złe. Można

W iele przecierpieć musieli szczerze kochający się Ewa i Apollon, zanim udało im się przełamać wszystkie opory rodziny Bobrowskich.. Tadeusz zbytnio generalizuje

Dodam wreszce, że ta garść uwag nie kwestionuje, ani, broń Boże, nie narusza mnóstwa pięknych rzeczy, które o Kocach i Dniach zostały napisane. Wszystko, co

W korespondencji Schopenhauera, wydanej przez Gwinnera, znajduje się jego list pisany do jakichś studentów a tłumaczący im właśnie ów akt zaprzeczenia woli jako

Część III. W erbel ten towarzyszy całej części ostatniej. Po chwilach, pełnych napięcia, rozpoczyna się uroczysty marsz żałobny — właściwy, nowy tem at tej

„sztuki dla sztuki&#34;. Uważał, że ponad-dziejowość sztuki osiąga się nie tylko przez obiektywne wykończenie form alne dzieła, lecz również przez sublim ację