• Nie Znaleziono Wyników

Kamena : kwartalnik społeczno-literacki R. XII (1953), Nr 1-2 (87-88)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Kamena : kwartalnik społeczno-literacki R. XII (1953), Nr 1-2 (87-88)"

Copied!
108
0
0

Pełen tekst

(1)

K W A R T A L N I K S P O Ł E C Z N O

L I T E R A C K I

L U B L I N , S T Y C Z E Ń - C Z E R W I E C 1953

R O K X I I (XX) N R 1-2 (8 7-88)

(2)

T R E Ś Ć

Str.

SŁOWO WSTĘPNE / . . . . 1 KONRAD BIELSKI ^Trzydziesty ósmy równoleżnik . 2 EUGENIUSZ GOŁĘBIOWSKI: Kronika JMP Woyszy . . . 6 STANISŁAW RYSZARD DOBROWOLSKI: W jurgowskiej karczmie . • . . 12 JERZY MIECZYSŁAW RYTARD: Żegocie zaśpiew należny . . . 12 ZYGMUNT MIKULSKI: Nie-wiosna kwietniowa i co powiedział księżyc. Sprawy

wiosenne, Z Wizytą w Serocku . . . . . . . . . 13

JÓZEF NIKODEM KŁOSOWSKI: Godzina przed świtem 16 STEFAN WOLSKI: Warszawski rachunek, Skrzypaczka 22

MAREK ADAM JAWORSKI: F. S. C. 24 WACŁAW GRALEWSKI: Meteor 25 KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI: Obłoki i opoka 32

STEFAN ZARĘBSKI: Apostrofa 33 HELENA PLATTA: Abecadło Chopina . 33

RYSZARD LISKOWACKI: Do żołnierza francuskiego walczącego w Vietnamie . . 37

MARIA BECHCZYC-RUDNICKA: O klimatach teatralnych 39 KONRAD EBERHARDT: Opowieść o człowieku i cementowni 43 LUBOMIR DMITERKO: W Belwederze — przeł. A n d r z e j C e s a r z . . . 48

HOMER: Odyseja — przeł. J a n P a r a n d o w s k i 49 PROSPER MERIMfiE: Lazaret — przeł. A n n a J a k u b i s z y n . . . . 57

ALEKSANDER PUSZKIN: Topielec — przeł. J a d w i g a W a ż e w s k a ; Fontanna Bachczyseraju — przeł. S t a n i s ł a w S t r u m p f - W o j t k i e w i c z ; Do ducha domowego, Do Boratyńskiego, Do niani — przeł. L e o p o l d L e -

w i n ; Do Jazykowa — przeł. K a z i m i e r z A n d r z e j J a w o r s k i . 61 KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI: W 150-lecie urodzin Jazykowa . . . . 67 MIKOŁAJ JAZYKOW: Muza, Geniusz, ***, Do niańki A. S. Puszkina, Trigorskoje,

Inny już jestem, Elegia, ***, Wodospad, Żeglarz, Pożar, Do poety, Pieśń,

Do moich wierszy — przeł. K a z i m i e r z A n d r z e j J a w o r s k i . 69

CZESŁAW ZGORZELSKI: Tiutczew po polsku . . . » 76

MARIA BECHCZYC-RUDNICKA: Polskie szaty komedii „Niedorosl" . . . . 80

NAZIM HIKMET: Opowieść o Turcji — przeł. Z a ł o g a Nr 1 86

(c. d. na 3 str. okładki)

(3)

z7 1

K A M E N A

K W A R T A L N I K S P O Ł E C Z N O - L i T E R A C K I

ROK XII (XX) LUBLIN, STYCZEŃ - CZERWIEC 1953 Nr 1 - 2 ( 8 7 - 8 8 )

Upłynął bez mała rok od chwili ukazania się podwójnego numeru „Kameny" (Nr 1—2), wznowionej jako organ Lubelskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Na prze-

strzeni tego czasu zaszły wydarzenia, które poruszyły do głębi społeczeństwo polskie, przy- śpieszając proces jego dojrzewania politycznego. Aktywna rola, jaką w tym procesie powin- na odgrwać literatura, wymaga od redakcji pisma literackiego takiego doboru materia- łów, by uwydatniał on jak najprzejrzyściej siły napędowe postępu, typowe zjawiska naszego życia i perspektywy rozwojowe. Jest rzeczą jasną dla każdego, że Państwo Ludowe, gwa- rantujące w Konstytucji szczególną opiekę swym artystom i literatom, musi otrzymać od nich ekwiwalent w postaci rzetelnej, wytężonej pracy nad kształtowaniem dzisiejszej rze- czywistości środkami realizmu socjalistycznego. Maksimum dbałości o poziom ideologiczny i artystyczny materiałów zamieszczanych w piśmie literackim jest więc sprawą honoru jego redakcji. Zespół redakcyjny ,,Kameny" ma pełną świadomość odpowiedzialności, jaką wziął

na siebie. Nie traci przeto z pamięci ważkich słów, które padły na XIX Zjeździe WKP(b):

„Wielkie i szlachetne zadania stojące przed pracownikami literatury i sztuki można rozwiązać pomyślnie jedynie wówczas, jeśli wydamy zdecydowaną walkę tandeciarstwu w pracy naszych artystów i literatów, jeśli z dzieł literatury i sztuki wy pleni się bezlitośnie fałsz i zgniliznę. Ogromne obowiązki ciążą na naszych pracownikach literatury i sztuki w wielkiej walce o troskliwe pielęgnowanie tego, co jest nowe i promienne w naszym życiu społecznym, i o karczowanie tego, co zmurszałe i obumarłe" *).

Wskazówki zawarte w tych słowach jakże przydatne są i w pracy literatów polskich!

Majowa dyskusja w warszawskim Domu Literatów, poświęcona „Nowej Kulturze", wykazała nie tylko osiągnięcia, ale i braki czołovsego tygodnika literackiego, — przede wszystkim, jak stwierdzili liczni dyskutanci, brak jasnej koncepcji i odpowiedniej polityki redakcyjnej w planowaniu pisma. Nie przytoczyliśmy tego zarzutu po to, by znaleźć w nim rozgrzeszenie z własnych błędów. Wręcz przeciwnie: chcemy zaznaczyć, że jest on dla nas wskaźnikiem wymagań społeczeństwa, nakazem podniesienia normy jakościowej naszego pisma, chcemy zaznaczyć, że wyciągnęliśmy ze wspomnianej dyskusji właściwe wnioski.

Do najpilniejszych naszych obowiązków zaliczamy uaktywnienie lubelskich kadr autorskich, bo terenowe pismo literackie spełnia swoje zadanie tylko wówczas, gdy rozwój jego jest wprost proporcjonalny do rozwoju środowiska literackiego jego terenu. Wynika stąd również i obowiązek ułatwiania startu młodym.

„Kamena" w naszym zamierzeniu jest pismem terenowym w tym sensie, że opiera się głównie na autorach lubelskich i szeroko będzie uwzględniać zagadnienia, które wiążą się z przemianami zachodzącymi w Lubelszczyźnie. Nie znaczy to jednak, byśmy się mieli zamknąć w kółku lokalnym. Uważamy współpracę kolegów z innych oddziałów za bardzo

') Numer specjalny „Nowych Dróg", październik 1952, str. 55.

1

(4)

pożądaną. Nie zgadzamy się też z sugestiami tych recenzentów, którzy chcieliby nam na- rzucić zasklepianie się wyłącznie w tematyce regionalnej. Na taki separatyzm kulturalny nie ma miejsca w przeobrażającym się kraju. Czyż trzeba udowadniać, że terenowe pismo literackie jest dziś zarazem pismem ogólnopolskim, a ograniczenia terytorialne w zakresie

tematyki interesującej każdego Polaka są absurdem? Znajdzie więc u nas czytelnik poe- mat o Korei czy Wietnamie, wiersz o nowej Warszawie i Nowej Hucie, o wsi spółdzielczej

— lubelskiej bądź innej, o Bałtyku i Tatrach.

Ustawiając poszczególne. działy, dołożymy wszelkich starań, by zorganizować powsta- wanie reportaży, o które tak jeszcze trudno, gdy się wymaga połączenia słusznych uogól- nień publicystycznych z trafną obserwacją i zaletami łormy.

Budownictwo socjalistyczne naszego narodu, realizacja Planu Sześcioletniego w mie- ście i na wsi, zdobycze Frontu Narodowego, walka o pokój i postęp na całym świecie

— bez tych problemów treść pisma literackiego byłaby dziś jałowa i nudna. Zbyteczne więc chyba są zapewnienia, że „Kamena" skoncentruje uwagę przede wszystkim na nich.

Z tego, co zostało tu powiedziane, widać jasno, że wysuwamy na czoło zadań naszego pisma zobrazowanie linii rozwojowej życia współczesnego. Ale sięgniemy też, w myśl wskazań naszej Konstytucji, do chlubnych postępowych tradycji twórczości polskiej, uwzględniając poza tym w szerokim zakresie przekłady arcydzieł literatury światowej.

Po przezwyciężeniu trudności okresu organizacyjnego „Kamena" będzie się ukazy- wała regularnie i da wkrótce wyraz trosce literatów lubelskich o godne uczczenie zbliżają- cego się Dziesięciolecia Polski Ludowej, do czego zobowiązuje nas szczególnie fakt, że Lu- blin był pierwszą stolicą nowej Rzeczypospolitej.

KONRAD BIELSKI

TRZYDZIESTY ÓSMY RÓWNOLEŻNIK

(FRAGMENTY Z POEMATU)

ZAMIAST WSTĘPU

Pamiętam.

Byłem małym chłopcem, Lat siedem czy osiem dopiero, Chyliłem głową nad znaczkiem Z napisem obcym —

Korea.

Album ze znaczkami — most na świat, Przepustka do krainy marzeń.

Indie — lotosu kwiat,

Grecja •— marmurowe ołtarze.

Bizonów stada na preriach.

Krzysztofa Kolumba żagle.

Świat cały w kolorowych seriach Otwarty na rozcież i nagle.

Każdy znaczek obrazkiem, barwą Mówił o rzekach, o miastach.

Był tajemnfczą larwą,

Z której motyl tęczowy wyrastał.

Przez kolorowe witraże Oglądałem najskrytsze tajniki.

Byłem Sindbadem — żeglarzem Na okręcie filatelistyki.

(5)

i tylko znaczek — Kored Był nieprzystępny, daleki.

Jakież są jego dzieje, Lasy, zatoki, rzeki?

Kto tamtą ziemię zaludnia?

Jakie są miasta i stany?

Tajemnicy głęboka studnia, Rebus nierozwiązany.

A nawet później w szkole Chłopiec poznać go nie potrafił.

Niewielką wyznaczył mu rolę Profesor geografii —

Ukształtowanie wyżynne,

Klimat morski, brzeg dość niski...

Ot po prostu —

Jeden z sześciu półwyspów azjatyckich.

I przeszły długie lata, Bogate dni i zdarzenia.

Z dalekich krańców świata Przemówił nam do sumienia.

Uderzył w nas, na kształt gromu, Stał się kochany, bliski,

Jak ściany własnego domu, Ten półwysep azjatycki!

ŚPIEW KOREAŃSKICH ŻOŁNIERZY

- i i • Przed nami żarłoczne kły wroga,

Nienawiść, zaciekłość, zasadzka, Ogniste zapory na drogach I przepaść otwarta znienacka.

Za nami popiołów zamiecie, Okrucieństw nieludzkie obrazy I matki płaczące swe dzieci, I posiew zdradliwej zarazy.

Przed nami zasieki, okopy, Pod stopą zdradzieckie dywany, Pocisków świecących się snopy,

Niewoli piekące kajdany.

Za nami ojczyzna płonąca, Jak krater wielkiego wulkanu I długie godziny bez słońca, Tęsknoty szarpane jak rany.

Spalono nam domy i chaty, Zabito kochanki i żony,

Zniszczono nam pracy warsztaty, Mieszkaniem nam bunkry i schrony.

W ogrodach nie kwitną już róże, Nie czeka miłego dziewczyna, Śmierć czai się w nieba lazurze, Krew krzepnie w pucharach od wina.

(6)

Umarły w jaśminach słowiki, Drzew sterczą półnagie szkielety, Do snu nas kołysze wrzask dziki,

Całują nas — żądła bagnetów.

Dzień do dnia podobny bliźniaczo, Czas stanął — godzina nie mija.

I oczy otwarte wciąż płaczą, A ręka wciąż wroga zabija.

Nie złamią nas mordy i zbrodnie, Nie strwożą zaklęcia i czary — My — złote wolności pochodnie.

Zwycięstwa czerwone sztandary.

Nie trafi nas strzała zatruta, Nie zdusi ucisku zła matnia.

Ostoi się nasza reduta I wojna to będzie ostatnia.

MÓWIĄ CHINY

Długo nas oddzielał wielki mur Od innego dalekiego świata.

Długo gardło dławił mocny sznur I kark zgięty spływał krwią od bata.

W żółtą ziemię wsiąkał siódmy pot, Podły nawóz lichego zasiewu, Ciężkie jarzmo kuł nam wraży młot.

Zapomnieliśmy śmiechu i śpiewu.

Szczerzył zęby groteskowy smok, Budda drzemał w cichości pagody, Gdy z milionem ludzi nam co rok

Powódź brała domy i ogrody.

Mętne wody toczy Chuang—ho,

Małym dżonkom nie równać się z flotą.

Slaby opór nasz pękał jak szkło, Obcy człowiek zgarniał w wory złoto.

Cierpieć uczył mądry Lao-tse, Cierpkie było Konfucjusza prawo, A bez przerwy wrzało już na dnie, Aż wylało się wolności lawą.

Twierdze wrogów rozwaliły w pył Ciężkie ciosy zwycięskiego gniewu, Krew trysnęła z poszarpanych żył, Chińskie morze wystąpiło z brzegów.

Nowy człowiek chwycił rządów ster, Pękły mury od ciosów oskarda.

Rewolucji hymnu twarde er Podchwyciło ludzi pół miliardą,

— o — Budujemy życia nowy ład,

Wiatr wolności już przewiewa płuca, Lecz pożarów koreańskich czad Sen nam płoszy i radość zakłóca.

(7)

Koreańskich braci ból i krew,

Miasta zdane na pastwę płomienia — To codzienny i potężny zew

Do naszego serca i sumienia.

Serc motory zgasić — próżny trud.

W gruzach mury dzielące od świata.

Nie opuści nigdy chiński lud Walczącego na Korei brata.

Uścisk dłoni — poprzez morza most, Przeciw wrogom — pięść zwarta i twarda, Wszystkie drogi prowadzą na wprost:

Jest nas przecież wolnych pół miliarda.

CHOSON MANSOI

Pierwsze słowa hymnu koreańskiego: „Oby Korea żyła dziesięć tysięcy lat".

Dziesięć tysięcy lat. Wtedy na pewno się zatrze Zbrodni nieludzkich piętno i krwi rozlanej ślad.

Zmieni zupełnie się scena w ogromnym świata teatrze.

To wielki kawał dziejów. Dziesięć tysięcy lat.

Dla nas, którzy mierzymy czas pięciolatek zdobyczą I w ciągu dni wznosimy nowej przyszłości zrąb,

Dla których nawet godziny są ważną podstawą obliczeń, To cyfra astronomiczna, mgławic wśródgwiezdnych głąb.

Dziesięć tysięcy lat. Ziemia, jak stół gościnny, Żyzna, przyjazna, bogata — bez granic, więzów i krat.

Słońc życiodajnych złoto i nieba szafir płynny — I piękni wolni ludzie. — I szczęście, i miłość i kwiat.

Posłuszne woli człowieka pracują siły przyrody, Bezcenne skarby rzucają bez przerwy do jego nóg.

Płynie wspaniała rzeka codziennej, wielkiej przygody.

Czyż będzie o nas pamiętał szczęśliwy, zwycięski nasz wnuk?

A jednak — kiedy otworzą ciężkie podwoje muzea I setka wieków przemówi z surowych mądrych ścian, Upiorną błyskawicą stanie mu w oczach Korea, Pożarem miast świecąca i krwią brocząca z ran.

I pojmie, że gdy jedni już budowali socjalizm

I kładli twardy fundament pod przyszły szczęścia gmach, To wtedy oni ginęli, walczyli, cierpieli i trwali,

Płonęli żywym ogniem, tonęli w gorzkich łzach.

I znajdzie dla nich miejsce poczesne w Panteonie, Gdzie przodowników ludzkości stoi kamienny rząd.

I znów w pamięci ludzkiej potężną łuną zapłonie Tragiczny równoleżnik — wolności walczącej front.

A kiedy się wspomnienie lat dawnych ucieleśni, Innym okiem zobaczy swój własny, piękny świat — Na ustach jego zakwitną słowa dalekiej pieśni —

— Niech nam Korea żyje dziesięć tysięcy lat. —

Konrad Bielski

(8)

EUGENIUSZ GOŁĘBIOWSKI

KRONIKA JMP WOYSZY

( F R A G M E N T Y )

W poprzednim numerze Kameny zapoznaliśmy naszych czytelników z pierwszym fragmentem powieści historycznej E. Gołębiowskiego pt. „Kronika JMP Woyszy", która stanowi próbę rozwinięcia fabuły społeczno- ekonomicznej na tle w. 17-go i w przeciwieństwie do tradycyjnego „ussarstwa" naszej powieści historycznej daje obraz kształtowania się początków świadomości proletariackiej staropolskiego robotnika i chłopa. We wspomnianym fragmencie bohater powieści, szlachcic Woysza, obdarzony przez króla dożywociem na Hucie Ponikowskiej i folwarku Borek pod Olkuszem, styka się pierwszy raz z hutnikami.' Ci, uważając się za ludzi wolnych, zajmują stanowisko obronne wobec pańskich zakusów Woyszy. Następuje konflikt, w którym uprzy- wilejowany szlachcic stara się wziąć hutników w poddaństwo. W bieżących fragmentach przedstawione są momenty walki ekonomicznej i społecznej między Woyszą a hutnikami i chłopstwem, które, biorąc przykład z robotników, również staje do walki. W następnym numerze Kameny zamieścimy ostatni rodział „Kroniki".

Zobrazuje on rozwiązanie ukazanych w powieści konfliktów. RED.

23 Novembris.

Owóż byłem na jutrzni gwareckiej czyli na hultajskim sejmie. Już mi tu od miesięcy ćwier- kali, że będzie zjazd gwarecki w Starczyno- wie, ale żem nie zwykł jeździć na psie weseli-

ska, ani na kowalskie zrękowiny, wiecem o tym ani słuchać chciał, bo to i Sciwiarek mi klarował, iż nabożeństwo takowe to jeno obra- za pańska i jak to on: ,,Świniam jutrznia" po- wiada. Ale mi pan Parczewski głowę omotał,

że to z gwarkami jak z owadem, dręczy cię jeden, to go i paznokciem zwojujesz a jak są razem, to jakby mszyce na liściu, podziurawią cię gęsto. A to prawda. Gdy cię obsiędzie owad gęsty, to piszczysz, lubo mocarz z ciebie.

Odprawują te swoje sejmy jak nabożeństwo przy żelaznej kołatce i ordinationem ustana- wiają społeczną: a po wiela robocizny iścić, z którym kupcem handle mieć, a którego ku- twą i złodziejem okrzyknąć, a jak już raz na gwarkostwie wywołań, to tak jakbyś go do t r ą b y włożył, alibo pod pręgierz posadził. Ano tyla mi pan Chorąży nakładł do łba, żem tam poszedł, ale nie tak się koło obróciło jak mie-

rzył i jeno się makucha do pomyj narobiło.

Ano: Świniam jutrznia. Tak i było.

Odprawiło się wszytko wedle sztoły starczy- nowskiej w kranisku, to jest szopie przestro- nej, kędy urobek się składa. A zjechało się nieco szlachty a więc pan Ziębicki z Kluczów, pan Dzik ze Skały Pomorskiej, d w a j panowie Swiedzinscy z Lasek i uszlachcona noviter- mieszczka krakowska Salomonowa, wdowa po Mikołaju, ta sama, co to w Pszczynie do lochu wtrąciła mistrza hutniczego Bruska, Roździeń- skim zwanego za to, iż pani swej zuchwalił.

A smok to, nie baba ta Salomonowa. Gruba jako kafar, cała w bisiorze, na rękach złote manele i taka słonica, że na wschodku to ją pacholęta podsadzać muszą z mozołem wielkim. A bo- gaczka .to, że nie znajdziesz drugiej w woje- wództwie. J e j sztoła jest starczynowska, jej rybnicka, jej pankowska i wiele inszych po całej Koronie rozsianych. Baba jeno jeździ po k r a j u kolasą blaszaną ze swoim faktorem i od warstatu do warstatu osobę swoją dźwigając, rządy sprawuje ostre. Ów faktor niemczysko to grube jak piwowar i szczeciniaste, ale w pończoszce jedwabnej i aksamitach.

Nam hajduki pana Chorążego kobierzec ro- zesłały na ziemi, która w kranisku jest jak klepisko- Kowale, koszykarze, kopacze, czerń wszelaka i insze tubalkaiństwo na wagach i rusztach siadło. Czarne to i śpiczaste, żeś patrząc wrony mógł sobie imaginować, kiedy to obsiędą gęsto drzewo i coraz to która skrzy-

dłem ruszy a kraknie. Pośrodku przy żelaz- n y m stole to sobie hultaje marszałka swego posadzili. Dziaduś to już chyba stuletni, ale żwawy jeszcze, jeno mu szkwarki szpetne u nosa i brody urosły. Na łeb omszały czapę aksamitną mu wsadzili i kołatkę żelazną do ręku dali i niby cesarza samego honorując, ki- limek mu pod nóżki podesłali, aby sobie dzia- duś po miękkim potupywał do woli. Pobok dwa brodacze siadły, tacy, jako to siepaczy Pana Jezusowych na obraziech imaginują ze srogą a plugawą brodą i kosmatymi stępory.

A ten dziaduś fantazyą ma. Mówią poniektó- rzy, że herbowy to człek, jeno gardzi szla- chetnym stanem i kuźnictwem się p a r a j ą c w e wsze dni, niedziela czy święto, w fartuchu skórzanym chadza. Bardzo go admirują gwa-

(9)

reccy, bo ich wszytkich wiekiem przerasta i na prawach górnych i gwareckich lepiej się zna, niźli faktorzy królewscy.

Moje Tubale kąt sobie lewy obrały w kra- nisku i tam swoim obyczajem jako małpy sia- dły na żerdziach a pośród nich, imaginuj so- bie, Czytelniku Miły, Krystkam zoczył i tego hultaja Pszona a i ów liczebnik Wieloraki

z praelatury ilkusskiej takoż tamże siadł. Zara jakby mnie co tknęło. Mówię tedy do pana Parczewskiego: „Spójrz jeno, Mości Chorąży, jak to się moi inimici zesforzyli. Wierę nie ina- czej będzie, jeno się na tańcu rozejdziewa, skoro taneczników tyla. A jak zezują rarogi w naszą stronę!" Nic mi na to nie odrzekł pan Chorąży, jeno w bok trącił i swoich hajducz- ków ukazał, którzy w zbroiczkach, okowani jako samowary, u wnijścia stali.

Początek był spokojny i cichość jak w ko- ściele. zanim chłopię we dzwonek uderzy i or- gany zadnią. Dziaduś kołatnął trzykroć żela- zem, brodacz po jego lewicy księgę na stole rozłożył i nuże czytać prawa górne i gwarec-

kie oraz fryszta wszytkie, które w roku Pań- skim pobrane były oraz kałkuł i ceny. Nie- wielem z tego pojął, bo to wszytko w gwa- reckim garncu warzone i jużem trącił w bok przyjaciela, by mu rzec, iżeśmy nie żacy, aby nam tu prawiono volumina legum, ale nagle uczynił się rozruch. Poszło o C2ny, że to nie jest tak, jak winno być. Jakże to? Była ruda żelazna po 2 grzywny a żelazo po cztery, a ni- nie półtrzecia kupcy płacić nie chcą, było sre- bro po grzywien 15, a ninie ledwo 10 wydu- sisz, i tak z ołowiem, i tak z błyszczem, kiedy w inszych miejscach, czy to w Myszynskim, czy to w Kłodnickim, czy to w Kachlowskim po staremu płacą a w Małpadewskim to nawet i więcej, lubo kruszce ilkusskie przednie są

i może szlachetniejsze od tamtych. I zaszumia- ło jak w ulu na wiosnę. Dziaduś kołatką uci- szać musiał i na ten czas smoluch jakiś wy- skakuje i dalejże charchać: A jakaż kowalom

cena a jaka dola? Jaka robocizna, taka łupa, takie żelazo, Wojewodzinie dukaty, a char- charom bracha. I tak charcharał i brachał, że mu aże ślepia wyłupiło. Zrazum pojąć nie mógł, jaką on to Wojewodzinę tak charcha- rze, aż mi pan Chorąży panią Salomonową ukazał. Owóż tak ją zową, bo wszędy jej rzą- dy i dukaty. A temu ślina ciecze po brodzie i gały mu skaczą a szpony grają i charch

i charch, jakby go na pal nawlekali. A ona nic, ślepki rzęskami pokryła, rzekłbyś: śpi. Takoż i jej faktor palcem po kolanie wodzi jakby za wszą. Aż tu charchara drugi wyskakuje i że- lazem macha a o robocizny pomstuje, że gło- dem płacą za trudy, że poddaństwo, że wolne- go hutnika na łańce biorą. Dopieroż insi wo- łać swoje a Bruska przypominać zwanego Roź- dzieńskim, co skapiał u Salomonowej na łań- cuchu. Dziaduś kołace, a ci krzyk czynią, ry- jami wiją i skaczą z żerdzi na żerdź. Dopiero się dziaduś zalterował i tupnie a wrzaśnie, a trzaśnie żelazem po stole, aż pofolgowali,

a onże do Salomonowej: „Katarzyno, wdowo gwarecka Salomonów, pytają o robocizny

i łańcuchy". Chciał wstać faktor Salomonów, ale go prasła baba po ramieniu i dalejże go- mon srogi czynić. Ucho moje słyszało wiele

a samemu jęzor mi chodzi jako na kole, alem jeszcze takowej łaciny nie słyszał jak owa Salomonów. Zaczęła od matrów i fatrów i wszytkie macie gwareckie pohańbiła a na koniec w but kazała się pocałować za łaski, a potem raz jeszcze: A taka a siaka była wa-

sza gwarecka mać etc. usąue ad finem. Dzia- duś kołace i wierzga, czapicą macha, ale nic to, aż mu inszej rady nie stało, znak daje bro- daczom. Ale ledwo ku babie ruszyli, ta w

płacz i męża nieboszczyka zaczyna wspominać a do faktora się tulić i łzy ronić jako niewin- na dziecina. Więc pokój dali babie, grodem

jeno zagroziwszy za swawole i do inszej ma- teryi przeszli. A tu już sprawa pana Chorąże- go wyszła, że to u niego w Pilecku jeszcze piąci gwarków ostało się a niemasz ich w re- jestrze na Pański rok. Za czym daje pan Cho-

rąży pacholikowi membrany a ten niesie dziadusiowi na stół. Pan Chorąży zasię krótki jeno daje respons: Byli gwarkowie, ale ich już niemasz, bo się panu Chorąże- mu powzdali. Zaszumiało znowuż, ale pan Parczewski jeno pod wąsem się uśmiechnął i powiada jakoby miodem: ,,A moi poddani na tłustej pasą się łączce". Za czym tamtych z re- jestru skreślił dziaduś i koniec był sprawie.

Na ten czas tom już wiedział, że pośród tej burzy i na mnie lecieć będą gałęzie, alem rzekł duszy swej, iż pora jest, aby coram publici nastąpić na hultajstwo i tak oparzyć robaki, iżby poczciwość jeno czysta została.

Słucham, aż tu mój skowronek wykrzyka.

Owóż Pszonisko wstało z papierem w garści

(10)

i liczyć zaczyna: Znam ja jedną kuźnię, gdzie intrata idzie na 12.000 a z tego połowa panu, bo miast dzieło żelazne opatrować, każe pra- cowitym dawać na łoje, na miechy i robociz- ny iścić. Jaki to się tedy dzieje cud, iż trzód- ka tego pana jeszcze żywię i że na niego nie leci deszcz siarczysty?

A ja nic.

Za czym wstaje Tubal-Grocho i dalejże Eze- chielowym gorgiem: Będzie się ten pan una- szał, ale my nie nadzy, liści nie będziemy zszy- wać, ani w namieciech mieszkać, ani na man- ny kowal nie czeka, jeno użytki nasze niechaj będą w naszych mieszkaniczkach. Wylewa ten pan krew naszą? Za czym siedmioraka będzie pomsta i będzie wylana krew jego. Przyjdzie ten pan do kuźnice z fukiem, ale ił klijowaty znajdzie, będzie kopytem końskim ranił ręce kewalskie, ale ił klijowaty jeno znajdzie, bę- dzie łańcuchem otaczał ciała fabrów, ale ił kli- jowaty jeno znajdzie, będzie wieszał na słup- cu, ale ił klijowaty jeno znajdzie ów brzydli- wy pan. A on tam siedzi w czarnych butach i żelazo dobre dzierży w garści, ale nad nim jest (prawo, iż nie będzie kaleczony ani wie-

szany wolny kowal. Owom rzekł.

A ja nic.

Tandem dziaduś w kołatkę uderza i rzecze:

„Jest skarga, są delatorzy ale imienia nie- masz tego, co oskarżon".

A ja nic.

Na ten czas, imaginuj sobie, Czytelniku, na to całe małpie teatrum wychodzi ten oczaj Chrystek i we mnie palcem mierząc, accusat:

Ten ci jest: Jaśnie Wielmożny Pan Olbrycht Woysza, władny na Borku i Ponikowie, któ- ren prawo gwareckie gnoi, a ja, com w domu jego mieszkał i świadom jego ekonomii, świa- dectwo będę dawał.

A ja nic.

Tedy dziaduś coś" tam z brodaczami i do mnie: „Gwarku Albercie, zali jest prawda, że głody i kaźnie odprawujesz nad wolnym ko-

walem?" Tamdem ja: „Anim ja Albert, anim gwarek, ani to sejm, ani to sąd. Ot co! Sługi moje od króla mi dane leniwe są i przeciwko panu swemu powstają, tandem biłem, biję i bę- dę je bił".

Kiedym te słowa mówił, tom już wiedział, że trza nastąpić na cały ten małpi sejm, alem jeszcze wędzidło żuł i na koniec rzekł: „Te al- gorythmy plebańskie niechaj pleban do zawi-

jania ogórków weźmie, bo w nich jeno wierut- na łeż. Chcą mieć gnoje grosz, niechaj orzą, a jak nie będą, to pański bat świstał będzie, aby hultajstwo wiedziało, iż mają pana".

Na to dziaduś podskoczy i wierzgnie, a wrzaśnie: „Nie masz pana, nie masz pana na gwarectwie".

A ja: „Ty dziadu sparszały, ty szkwarze!"

i idę na niego i na tamtych brodaczy jako w dym i z żelazem w garści i jużby tam łby po- leciały jak gruszki, bo to i brodzacze na mnie ruszyli i dziaduś z kołatką, aż tu pan Chorą- ży w dłonie płaszcze i puszcza pomiędzy nas te swoje samowary. Jakoż tak się sprawnie mieczykami obrócili, że się nagle przestrono zrobiło, za czym pan Chorąży głos zabiera:

„Widzę, że ni to gwarectwo, ni rajectwo, jeno rebelia ku pohanbieniu stanu szlachetnego skonfederowana. Przecz rokosze czynisz, star- cze? Obych nie sięgnął po prawo stanowe a miecz".

Cichość nastała wielka, więceśmy pod ramię się wziąwszy wyszli z kraniska, alem był mal- kotent, iż mi ręce związano, kiedy była oka- zya. Jakeśmy już na koniach byli, to mi pan Chorąży rzecz eksplikował: „Nie wywojujesz tu, mości Olbrychcie, szablą nic, bo nie są to poddani twoi i nijak ich rzezać, ale est mo- dus in rebus". Owóż i znalazł się ten modus rychle. Odrazuśmy ze Starczynowa jednym końskim tchem skoczyli do Ilkussa do JM Pa- na Matkowskiego i pozew mój pilecki z jego konotatką wziąwszy, do Pileckaśmy do sołec- twa ruszyli. Jakeśmy tam podetkali sołtysowi pismo starościńskie, on w te pędy wołać asse- sorów i pachołków słać po Grocha i tamtego.

Nockę zmitrężyliśmy, ale na zaranek był sąd i to celeriter. Dajcie 900 złotych? „Nie dawa, bo nie mawa". To w dyby. Dopieroż zgrzyta- nie zębami i poty rzęsiste, ale kat swoje uczy- nił i tak się skończyło gwareckie sejmowa- nie. Owóż był Tubalkain i niemasz Tubalkai- na, jeno jest Grocho Mateusz i godzinki zma- wia w karcerze pileckim. Był diabeł, nie masz diabła, bo kozę doi pilecką i na pokutę na- wracan. A plułeś, rybi synu, a żużelę panu swemu podtykałeś, antyfony na gwareckich sumacheś piał, a klijem pana karmił, a pomsty siedmiorakie podnosił. Owóż ninie nagi jesteś i liście sobie zszywaj i nie w namiecie miesz- kasz, jeno na czarnej wodzie. Po ciemnicy się, kocurze, obzierasz i co sobie Woyszę wspom-

(11)

(nisz to cię febris trzęsie. Owóż był król, nie masz króla.

Płaczą baby i dzieciątka po Pilecku i po Borkowiźnie, na progach się czołgają, ale nic z tego, niech wie hultaj jeden i drugi, że pra- wa Rzeczypospolitej silniejsze są niźli sejmy gwareckie. Rzekłem Grochowej i tamtej, że wyjdą z ciemnice mężowie, ale wpierw pow- zdać się muszą panu swemu. Tak babam rze- kłem i solennie dotrzymam, com obiecał, bom jest człek sprawiedliwy i litościwe serce mam.

Gotówem tedy łaskę okazać, aby dać świa- dectwo, iż chrześcijańską cnotą uzbrojone mo- ja łask: i hultajowi największemu odpuszczę,

r.iech ieno pokorę okaże, a nie — to skapieć mu na kamieniu jako świecy u grobu.

25 Novembris.

Ano widać, że i Pan Bóg ulitował się nad hultajami. Siedzę i łeb sobie drapię, jak to da-

lej te machiny na Ponikowie obracać, aż tu mi mówią, że jest kursor z sołectwa Pileckiego z wiadomością taką: Zgrzytają w

karcerze Tubal Grocho i tamten, ale że wol- ności pragną i babim lamentom końca nie- masz tandem powzdać chcą się panu. Tedym ruszył do Pilecka, a tu już gotowe czekają membrany. I znowuż celeriter sprawa stanęła.

Ano wiadomo: łacniej zadziabiesz pana z łasa niżli z ciemnice, ale zanim ty, hultaju, pana zadziabiesz, żółtko z ciebie pociecze troiste.

Zgrzytali bo zgrzytali, ale powzdanie podpi- sali krzyżami. Owóż i ono:

Przysięgamy Panu Bogu Wszechmogącemu w Trójcy Świętej Jedynemu, że od dnia dzi- siejszego szkód więcej Panu swemu urodzo- nemu Olbrychtowi Woyszy czynić nie będzie- my, panu swemu nic złego myślić nie chcemy i za wiernych poddanych wraz z żonami temu powzdawamy się i jego rozkazania ochotnie pełnić chcemy, tego przestrzegając, aby w ni- czym szkody pańskiej nie było. Jeśliby od

dnia dzisiejszego przysięgi naszej tu w sołec- twie Pileckim nowa jaka szkoda z naszej przyczyny pokazała się, to na ręce katowskie

przechodzierny, tak nam dopomóż Bóg i Trójca Święta i męka niewinna Boża.

Ceni się ta membrana na złotych 900, ale jedno wiem, głowa smokowi urwana. Hydraż

to bo hydra i gotowa nowa wyróść głowa, ale początek dan jest i niechaj mi kliju iłowatego nie obiecują, aby łaski nowej żebrać nie mu-

sieli u tego, co ich żywi i z ciemnic dobywa.

Ano, obaczym, jak to będzie, ale niech mi tam który włosek skrzywi na pana, marneż będą jego dzieci.

30 Novembris.

Pisałem ci, Czytelniku miły, o owym żbiku Kobieli, co to sługi moje poranił i uciekłszy, przepadł jako kamień w wodę. Jużby go ramię moje nie dosięgło, bo szczwana to sztuka, ale palec Boży zawsze wskaże prawemu drogi nieomylne a wszetecznego gubi. Ninie prze- biera ów Kobiela szponami po łańcuchu i tam i sam się pasie.' Już\wydeptał krąg na dzie-

dzińczyku podle- gąsiora, bo go łańcuch z kół- ka nie puszcza. Ano zagrodniczku, jak sobie odgryziesz nogę niby lis w pastce, to i uj-

dziesz, jeno cię po drodze czeledniczek kol- cem przeszpili.

A wszystko wziąło się od amorów. Miał żonkę Kobiela. Ponoć nadobna była, a on ją chował jak świętą. Na szarwarki szedł za nią i za siebie i jeno zębcami zgrzytał, kiedy mu

• się tam urzędnik przypominał z szarwarkiem żoninym. Nie wiem, jak tam było, ale ją któ- ryś z czeladzi za warkocz szarpnął, więc ów żbik jemu do gardzieli skoczył i nuże się wo- dzić, aż ich tam Minor batami rozerwał. A na drugi dzień żbiczysko do kopców nie stanęło.

Za czym padła grzywna a ten z jęzorem, że mu to nie niewola, że pogańska służba lepsza niżli borkowska. Tandem naszli go w nocy z pochodniami i dopieroż wykurzać z chaty, bo się w niej zaszył jak borsuk. Aż przez drzwi wyłomione runęli, a ten do nich z ostrym toporem, tandem któryś tam gruchnął z kru-

cicy, tak jeno dla gomonu, aleć gołębicę Ko- bielichę ugodził, że jeno wetchnęła. Dopiero krwie się polały. Dziabnął go tam w łeb cze- ladniczek ostry nazwiskiem Szczątek, ale się żbiczysko wyrwało i buchnęło oknem w noc.

Pobieżała za nim pogoń i jak się rzekło po próżnicy.

Przy pochówku owej gołębicy było trocha lamentów babskich. Ha cóż? wola Boska i nie- winność padła. Racz jej dać, Panie, wieczne odpoczywanie. I tak sobie konkluduję, że już tam wyroki Boskie ślepe nie są i widać hulta- ja na tym pokarały, co najmocniej umiłował.

Niech ma tedy kaźń duszną po ostatni dech, że to swawolą własną zgubił niewinność. A ono niebożątko, co to padło we wrzawie krwawych 9

(12)

mężów, pewnikiem ma obmyśloną jaką nagro- dę niebieską i z inszymi fruwa duszyczkami białymi po gołębińcach niebieskich.

1 już się zdało, że wisielca jeno po owym Kobieli u boru najdą, bo słuch o nim zaginął, aż tu nowina:

Przywędrowało z Mazańca chude kleszysko, Prokus, i powiada, że panu przynosi wiado- mość. Najpierw go tam psy setnie wyłajały, potem go Minor wytargał za uszy, że to w o j n y wszczyzna z psami, ale go w końcu puszczono przed oblicze pańskie. Licha to sztuka. Klecho- wał w Radnie, wsi mazanieckiej. Zarosły mu tam ślepia od wszów i nic od niego nie usły- szysz, jeno lament. Pleban go tam ponoć za bardzo do gnoja a do łasa gnał i dzieci jadła do szkoły nosić nie chciały, za czym poszedł precz o żebranym chlebie i jako straszydło od wsi do wsi chodząc, lament wszędzie czyni i z psami wojuje. Nie wiem, jakowy w tym

cel, aby taka bieda po świecie Bożym szarpała się na hańbę rodzaju ludzkiego, chyba że to kara Boska, bo kiedy chamskie dzieciska do szkoły się cisną a tabliczką bawią miasto by-*

dełku się akkomodować, to nie dziwota, iż ta- kowa pycha na kim skrupić się musi. A wszak- że j a k b y nie było takowych Prokusów, to by i chłopskiej szkółki nie było. Trzymałbyś się, klecho, gnoju i sieczki, to byś i sobie i wszom

swoim wygodził, a tak to jeno wstydu rodza- jowi ludzkiemu przyczyniasz i choć dzieci uczysz, nie wiesz, iżeś na podobieństwo Boże stworzon, zatem plugawisz tylko rodzaj ludz- ki. Ale gadaj tu do takiego. On ci jeszcze łaciną da respons i tyla z niego pociechy, co i z jego wszów. Ale nie o tym chciałem pisać, jeno o Kobieli, owym wdowcu, któren ninie piszczy na dziedzińcu.

Owóż ten klecha, kiedy mu tam Farfurka miskę z krupą podstawiła, powiada, iż spodzie- wa się nagrody pańskiej za ważną nowinę. Do- piero go tam któryś w nagrodę puknął po pa- cierzu, tandem wyśpiewało kleszysko wieść 0 Kobieli. ,,Jest" powiada „ratajem u pana Kropiwnickiego, chorążyca we wsi Radno we-

dle Mazańca". Dopiero się Szczątek uradował, a jam stanta pede kazał siodłać konie, bo 1 mnie okazya nęciła. Jesteś mocarz, myślę so- bie, ano nie takich się brało na arkan. Więceś- my nabrali mocnych rzemyczków i we trzech z Minorem i Szczątkiem ostro ruszyli.

Ranek już był, kiedyśmy stanęli w Radnie,

Za czym Szczątek stróża za brodę i o rataja pyta. Ten czyli głuchy, czyli chytry, niby nie

słyszy, więc w ucho wziął i w krzyk. Zaraz jak na zmowę dzwon się ozwał a ode dwora: Ra- ta! Rata! wołają, a my po chatach biegamy i Kobieli szukamy, aż tu biegnie pan Kropiw- nicki w bieliźnie i z czekanikiem w garści a za nim z łuczywem... patrzymy: on czy nie on?

Jak nam pogroził ogniem, tośmy go zaraz po- znali- A pan Kropiwnicki do mnie z czekani- kiem, więcem go najechał, aż mu patoka bluz- nęła z gardła, a Kobiela w nogi, ale go tamci

ucapili i między konie kolanami wziąli jak tryka. Jeszcze go tam Szczątek żelazem prze- żegnał po uchu. Tandem w troki go wziąwszy, na zad konikami obróciliśmy. Gomon wielki w Radnie powstał, bo to i plebania się obudziła, i z młyna gawiedź jęła się wysypywać a z ko-

ścioła to tak dzwoniono, jakby Tatarzyn na- stępował.

Co tam dalej było z panem Kropiwnickim, nie wiem, bom i nie ciekaw, niechaj jednak wie,, iż tolerancyą umiem obserwować. Inny

to by go po sądach wodził za ukrywanie pra- cowitego, ale pal go sześć i tak mu się tam dobrze bluznęło. Niech ma za swoje.

A ninie to patrzę przez okno na owego gada, jak schnie o głodzie i jeno patrzeć, kiedy zacz- nie ssać łapy. A insi z dala jeno przez wrota zezują na oną stworę, przykład mocy i spra- wiedliwości pańskiej mając.

3 Decembris.

Jest nowa okazya. Jak dotąd moje mliwo szło do biskupiego młyna a z jego browaru ciągnęli piwo moi zagrodnicy. A tu przynoszą mi pismo od Prałata, w którym tenże, gęsto cukrując gorzkie słowa nabożeństwem i łaciną, pisze, iż krzywda się dzieje Patronce, że intra- ta się jej kurczy, że świece gasić trza, bo chłop- stwo borkowskie, zmówiwszy się niecnie, nie chce brać biskupiego piwa — i karczmarz mu- si odsyłać achtele do browaru. Za czym nie wie ekonom biskupi, jak to z mliwem będzie borkowskim, skoro piwo mu wraca do browa- ru. Jakże to panu Woyszy mliwem wygadzać, kiedy jego kmiotaszkowie piwem i łaską J W Biskupa Księcia Severiae gardzą? Tandem er- go: Moje mliwo, twoje piwo, nie ma piwa, nie ma mliwa, a chcesz wozić mliwo do księżego młyna, to kupuj piwo a grosza nie żałuj, bo nie Biskupowi jeno Patronce leci złoto do ka-

(13)

letv. Dobrze to powiedział ów Wespazjanus, że Diękny zapach złota, jeno śmierdzi przy nim robota. Tak to się kochamy z Prałatem, ale prawda i to, co mówi pan Jagodyński, że choć- byś się całował a trącał nosem, nie masz rów- ności, gdyś nierówny trzosem. Nie mogę wszakże pojąć, co w tych moich kmiotaszków wstąpiło, że mi takowego nawarzyli piwa. Od- ki:: stanął gąsior w Borku i dybki sprawiedli- w:e pracują a pacholęta po więgiersku sieką kurdybany chłopskie, barankowie sami żyją na Borkowszczyżnie, a tu takowe sypią się skargi. A może chłopkowie ślub uczynili Pan- nie Przenajświętszej, iż się pijaństwa zbędą?

Dopiero by Biskup w gniewy popadł!

To żelazo, to węgiel, to piwo, to mliwo, a ja s:edzę i łbem wiję jako mucha w matni paję- czej, a tam w Ilkussu nieboga usycha i listy

•eno śle a wzdycha. Ale jakże tu jechać, kiedy rządy sprawować trza. A i pisarstwa przyby- wa. bo listy lukrowane i sążniste do Łucyi co

wieczór smażę, w których affekty jej serdecz- ne wyliczam oraz obietnice słodkie składam, jako to przystało.

5 Decembris.

Po mszy porannej u Sw. Jana w Pilecku na wł j iarzy zatrąbiwszy, stanąć im kazałem przed c bliczem pańskim i takowa wyszła z piwem spra- wa: Nijakiej krzywdy nie chcą czynić kmiotasz- kowie Patronce, ale piwa nie biorą, bo złe, że i świnia nim gardzi. Każe pan płacić, to będą płacić, skoro taki już jest dopust Boży, ale pi- wa pić nie będą, bo ono takowe, że sam diabeł otrułby się tym piwem. A ja im na to: że dia- beł by się otruł, w to wierzę — ale i to wiem, iż niektóre gardła na Borkowszczyżnie to się i ługiem delektują... Jakoż kazałem posłać po to piwo i re vera, jak żyję jeszczem takowej brai nie kosztował i niech mi tam Praelatus nie baje, że to Matka Boska takowemu napo- jowi patronuje. I tak mi się widzi, że ona nic nie wie o browarze biskupim, bo wierę, pra- słaby dzbanem i sam Pan Jezus darowałby J e j kolerę i poszedł na skargę do Trybunału Naj-

wyższego a pokarał takiego syna, co święto- ściami się zasłaniając, grabi jeno biedotę

a mnie, panu dobremu na Borku, mliwo ukręca.

Ale tak mi się zda, że tam w kancellaryi nie- bieskiej pisarczykowie drzymiącym okiem urząd swój odprawują i nie wszystko dociera do uszu Pańskich. Bo któżby się tu nie ulito- wał nad dolą kmiecą? Haru, haru, z powinno- ści panu się spraw, a chcesz się po robocie na- pić piwa, to ci piołunne łajno do gardła ciecze, że świniam jeno wylewaj, które po staremu fukają na takową patokę. Mało to. Każe pła- cić Biskup, choćbyś nie pił, bo winien Patron- ce. A nie maszże kary na takowe gravamina?

W trzech częściach posiedli już księża koroną naszą, targować musimy u nich ziemię na grób, dzieci oni nie rodzą, jeno rosną w nich wątro- by, a i podatków nie płacą i raj mają na zie- mi, która dla inszych kolczasta jest. Widzi mi się, że przyjdzie szlachcicowi porzucić szablę, chłopu cepy i kapicę wdziewać, na ten czas dopiero skończy się zgniła rzepa a zacznie się pieczeń. Abyś jeno krzyża liznął, to już i pań- stwo ziemskie posiędziesz, jak to mówi pan Jagodyński. Tandem tedy list napiszę do Pra-

łata, w którym prawdy mu moje wyhaftuję, niech mnie o miałkość dowcipu nie posądzi.

Ale i plaster mu przyłożę, aby mi mliwa nie ukręcał i zapewnienie dam, iż kmiotaszkowie

moi płacić będą za piwo, lubo ten liąuor świ- niam wyleją, bo tam może wieprz poniektóry nie zdechnie od tego. Po prawdzie, co mi do te-

go? Skoro kmieć chce płacić, to niechaj płaci i nie będę mu klarował arkanów ekonomii.

Abom to ja Modrzewski, któren uczy spra- wiedliwości tych, co litery od wideł nie od- różnią. A że mliwo za piwo, tandem i to napi- szę, iżby mi impedimentów w młynie nie czy- niono, za co będę świadczył dzięki Księciu Severiae a i pozdrowienie chrześcijańskie po- ślę.

A ów Kobiela powiesił się. Niech mu tam diabli sekundują.

Eugeniusz Gołębiowski

11

(14)

STANISŁAW RYSZARD DOBROWOLSKI

W JURGOWSKIEJ KARCZMIE

Ej, zagrajcie, muzykanci, na gęślikach szparko, uweselim się dzisiaj karczmarką!

Zagrajcie nam, ucieszcie nas — na nutę ozwodną, zatańcujem z karczmarką urodną!

Ej, warujcie się, panowie, od karczmarki młodej, byście cało uszli do dom bodaj!

Warujcie się od karczmarki tej, wasze miłości, by zaś wam nie porąbali kości!

Tańcowali szlachta — młodzi, ej, z pańska a szumnie:

pójdź, karczmarko — gołąbeczkoi, ku mnie!

Przepijali, zalecali się do dziewki płochej:

ustań stroić, karczmareczko, fochy!

Tańcowali, popijali z karczmareczką w izbie, aże karczmarz zbójników nie przyzwie.

Idą, idą od Dunajca, idą horni chłopcy, idą szumnym towarzystwem do wsi.

Idą, idą od Dunajca honorni harnasie:

ej, panowie, od karczmarki zasię!

Nie puścimy karczmareczki gładkiej, szkoda gadać, choćbyśmy tu trupem mieli padać!

Nie puścimy karczmareczki płochej, szkoda słowa, choćby przyszło ze śmiercią tańcować!

Zaświecili siekierami chłopcy panom-szlachcie;

jeśli łaska, to z nami potańczcie!

Tańcowali, tańcowali nasi chłopcy bystro, krew się lała popod ławy Wisłą.

Ej, na wieki spamiętają wielmożni panowie, jak to było z karczmarką w Jurgowie!

Stanisław Ryszard Dobrowolski

JERZY MIECZYSŁAW RYTARD

ŻEGOCIE ZAŚPIEW NALEŻNY

(we wrześniu 1939 r.) Pod Kutnem — czołgów pancerna stal,

A ty, Żegoito — tylko bagnet...

Szczątki dywizji odchodzą w dal, I bitwa kończy się tak nagle...

Pod Kutnem czołgi, samoloty, A ty kapralu — tylko bagnet...

Kto widział wówczas śmierć Zegoty, Trupy wydęte jako żagle?

Pod Kutnem czołgi, samoloty, W kurzawie klęski — pokosy ciał, Gdzie armia?! — oto garść piechoty, Słyszysz to echo? — ostatni strzał...

(15)

Dzieci ojczyzny podeptanej, Zwycięzcą ten, kto sercem wolny!

Choć ciała nasze skatowane,

Nie wygra zbrodnia — z sercem wojny!

Sczeznie tyrania obłąkana, Hejnałem zabrzmi Westerplatte, Niezłomnym — chwały dni pisane, Przekleństwo piekieł — ludów katom!

Jerzy Mieczysław Rytard

ZYGMUNT MIKULSKI

NIE-WIOSNA KWIETNIOWA I CO POWIEDZIAŁ KSIĘŻYC?

Dzień jak gimnazjalista staje przed każdą z wystaw z pierwszym fiołkiem w klapie.

Chmury lżejsze i bledsze żeglują przez powietrze a wiatr szeleści jak papier.

W dniu takim rano kup książkę a po południu wstążkę,

siedem akordeonów wieczorem.

Wiosna idzie? To schemat.

Nie. Bo jeszcze jej nie ma.

Wiosna będzie dopiero we wtorek.

A co jest? A no kora grubsza coraz i coraz będzie listek na niej zielony.

Deszczyk przeleci szparko, drzewa zaszumią w parku drzewa — grające akordeony.

Więc na razie to chwianie i lśnienie, i migotanie,

pierwsze kroki nieśmiałe, z ostrożna.—

jeszcze wszystko się plącze ale już ten i ów pączek puka i pyta: czy można?

„Dziwne rzeczy, widzicie.

(Księżyc rzekł to. Myśliciel.

Księżycowe to, właśnie są słowa.) Wszystko budzi mój sprzeciw.

Lecz cóż ja. Muszę świecić.

Taka wiosna, nie-wiosna kwietniowa.

Zimno? ciepło? Nic nie wiem.

Wiszę krzywo na drzewie,

nikt tu ku mnie głowy nie zadrze.

(16)

Nie masz jak noc sierpniowa. — Kolega tam będzie czarował.

Także księżyc, lecz w szczęśliwszej kwadrze.

Na flet Mozarta. A może mistyfikację stworzę?

Do mnie, aktorska sztuko!

Koledze wmówię migrenę i siup na sierpniową scenę z gitarą, szpadą, z peruką.

A wtedy (diable, bierz duszę!) berety, kapelusze

w górę, a na dół głowy.

Gwiazdy — moja asysta ja — niezrównany artysta, ja jestem księżyc sierpniowy!

Kwiecień —• kaleka, kalek marnuje mój wielki talent.

Dość mam tej lichej hecy.

Gdzie jest szumne listowie i gwiazd w tych liściach mrowie

i gdzie jest śmiech kobiecy?

I gdzie wspaniałe chmury, chmury •— mówię — na których jeżdżę jak na wielbłądach?

Ni balkon, ni weranda, a to już zwykła granda,

bo w końcu gdzie mam zaglądać?

Pół miesiąca kwartału a tutaj tak po mału,

tempo na kurzych stopkach, ,,Cóż, proszę pań i panów, ja nie wykonam planu.

Ja nie wykonam. Kropka".

Skończył. Dalej na drzewie.

Z nim .razem autor nic nie wie Cytuje. Sam księżyc chciał to.

Więc apel do liści: „Liście bierzcie się zamaszyściej" — wysyła księżyc i autor.

SPRAWY WIOSENNE

Świeża krew wiosny bije kwietniową aortą, powietrze ptakami zaczyna od nowa gadać.

Na placu co się stało? Nowa gałąź jak nowy okręt do portu listki, wysiadać!

Zielone. I kamień chyba z radości rośnie, że coraz więcej tych pasażerów.

Mały Jaś z wróblem wiedzie dyskurs o wiośnie z siodełka swojego roweru.

(17)

Teza pierwsza, że można biegać nawet po schodach.

„Ćwierkać!" — wróbel zaprzeczy.

Tu wiatr z dzwonkiem konwalii przybiegł i zgoda zapadła co do tych rzeczy.

Później wiatr wszedł w firanki i wstążki, i w damskie kapelusze, w klawisze i wszystkie rzeczy na raz.

A o zmierzchu słychać było brzęczenie złotych i żótłych muszek ale, żeby nie skłamać, to była gitara.

Później ludzie zaczęli do domów odpływać, a kwitnienie wciąż trwało.

I gwiazdami zakwitła i pączkami świeciła jak dwa morskie sygnały: noc kwietniowa i gałąź.

Księżyc się nie doczekał poszóstnej karocy, sam wylazł i jak gap stanął.

A noc życzyła wszystkim zwykłej dobrej nocy bo to właśnie była Dobranoc.

Z WIZYTA W SEROCKU

ANDRZEJKOWI SIDOROWI Siedzieliśmy w samochodzie.

Mijaliśmy co samochód miał pod ręką : drzewa w tyle, las na prawo, a co w przodzie?

W przodzie słońce się zbliżało do nas prędko.

A ze słońcem, z tym światłem, z przestrzenią, z której szło za wzgórzem nowe wzgórze, świat się zbliżał i się w pędzie zmieniał, aż wjechaliśmy w twoje podwórze.

Twoja matka właśnie wyszła z miską, ojciec tytoń strzepnął: „Jacyś goście".

A twój motyl uciekł. Nie dla niego towarzystwo.

„Sami proście!"

A my jak najdłużej byśmy tam gadali

na tym progu, na tym przewróconym klocku o zasiewach, o kartoflach i o wialni,

0 tym, że telefon macie już w Serocku.

1 tak sprawy nasze w tej rozmowie wzrosły w przyszłość potężną i gwarną, że rósł z nimi każdy, nawet mały człowiek, że w nich dojrzewało każde ziarno.

I przybyło światła. Skończyliśmy

właśnie wtedy, kiedy ogród trwał w promieniach.

I zakwitły na gałązkach złote iskry.

„Czas już na nas, towarzysze, do widzenia!"

A Andrzejek? Zniknął niespodzianie.

Chyba pobiegł tam, gdzie rośnie żyto.

Więc tym listem ślę mu pożegnanie przed następną w Serocku wizytą.

Zygmunt Mikulski

(18)

JÓZEF NIKODEM KŁOSOWSKI

GODZINA PRZED ŚWITEM

Niedawno na półkach księgarskich ukazała się nowu powieść Józe/a Nikodema Kłosowskiego, znanego prozaika, mieszkającego w Lublinie, zatytułowana „Czarna wiosna". Józef Nikodem Kłosowski urodził się w 1904 roku w Krasnymstawie, gdzie się wychowywał i pobierał początkowe nauki, które kontynuował w Lu- blinie. Przed wojną pracował jako nauczyciel i literat, wydając szereg prac, a wśród nich książki dla mło- dzieży. Poważny okres jego pracy literackiej przypada na okres powojenny, kiedy to kolejno ukazują się powieści: „Jarzmo", „Mgła" i „Walka z aniołem". Zyskały mu one dość duże uznanie. „Jarzmo" i „Mgłę"

przełożono na język czeski („Jarzmo" tłumaczyła dr Maria Babiakowa-Bajowa, a „Mgłę" — Ferdynand Gabaj).

Obecnie dobiegła końca praca nad trylogią, w skład której wejdą powieści: „Szary potok", „Miska •socze- wicy" i „Droga pod wiatr". — Każda z nich stanowi oddzielną i zamkniętą całość. Trylogia ta wkrótce ukaże się na półkach księgarskich. Interesującą powojenną pozycją autora jest wymieniona na wstępie „Czar- na wiosna", o której piszemy na innym miejscu. Z prac dalszych Józeta Nikodema Kłosowskiego wspomnieć jeszcze należy o „Sercu w lipowym drewnie". Są to opowiadania dla młodzieży o sztuce. Poniżej zamiesz- czamy Iragment z pierwszego tomu trylogii „Szary potok". Ilustruje on dobrze styl i postawę artystyczną Józeta Nikodema Kłosowskiego.

— I co Jasiu? — zapytał stary Tomek Kwia- tosz, spoglądając na syna.

— Zaczynamy!

Jasiek spojrzał na wschodzące słońce, splu- nął w twardą spękaną garść i rozkraczywszy się szeroko, machnął nowiutką, dobrze wyo- strzoną kosą, wdzierając się przebojem w wy- soki łan gęstego, zupełnie już dojrzałego żyta.

Po ziemi przelatywały raz po raz krótkie, ośle- piające błyskawice. Zboże kładło się falami, p a d a j ą c z cichym monotonnym chrzęstem. Po nogach rozpryskiwała się chłodna rosa. Po- wietrze było czyste, rześkie jak źródlana wo- da. Pachniało świeżo upieczonym chlebem

i miętą. Wysoko, nad polami śpiewały sko- wronki, a głos ich kapał z góry jak krople ożywczego deszczu.

W ślad za Jaśkiem wlokły się baby: chuda, zwinna Czyżowa i stara, bezzębna Jarmułka,

posługująca u Kwiatoszów od wybuchu ostat- niej w o j n y za k ą t i łyżkę byle jakiej strawy.

Szły wolno, noga za nogą i schylając się do samej ziemi, sprawnie wiązały ścięte żyto.

Ale musiały się zwijać, bo gospodarz wcale nie folgował, lecz zmarszczywszy czoło, tęgo

machał kosą, zmuszając wszystkich do pośpie- chu.

W k r ó t c e był już daleko. Kobiety pociły się, stękały, chcąc za nim nadążyć. Ale Jasiek na- wet nie spojrzał w tamtą stronę. Porwała go praca. Wyprężył grzbiet, napiął mięśnie, byle jak najprędzej zebrać chleb, w y s y p u j ą c y się z pełnych, ciężkich kłosów. To go pochłaniało bez reszty.

Spod szarego, mocno postrzępionego kape- lusza wyglądała jego młoda, czerstwa twarz

0 spokojnych, pospolitych rysach i jasnych, siwych oczach, pełnych ciepłej, miękkiej ła- godności. Brwi miał gęste, ściągnięte, a przez rozchylone wargi przebłyskiwały białe jak śnieg zęby. Oddychał równo za każdym poko- sem, jakby robota ta nie sprawiała mu specjal- n e j trudności.

Tomek, patrząc na syna, zacierał ręce z za- dowolenia. Był dumny z Jaśka Zawsze chlu- bił się jego ogromną pracowitością i dobrocią.

Bo wszystko, do czego się tylko wziął, szło mu jak z płatka. I czy to wypadła orka, czy siejba, zbiór czy młocka, zawsze dał sobie z tym ja- koś radę. A przy tym lubił rzekę. Toteż naj- chętniej przestawał z rybakami, często suszył, to naprawiał sieci, a kiedy tylko miał choć trochę wolnego czasu, brał łódź i jechał na połów...

— Patrzcie ino! — mruczał Tomek, śledząc każdy ruch syna. Toż to robota pali mu ,się w rękach... Zuch! Zeby takich, jak on więcej było w Dąbrowie! A jaki do tego ludzki, uczyn- ny! Potrzebującym i nieszczęśliwym oddałby ostatnią koszulę a nawet krew wytoczoną spod serca. To dopiero człowiek!

Przez pewien czas spoglądał na urodzajne pola i coś dumał, medytował, a dopiero przy- pomniawszy sobie pustą, zamkniętą chałupę, ruszył z miejsca. Po drodze opadł go smutek.

Przed oczyma stanęły mu naraz wszystkie go- spodarskie kłopoty i szare, codzienne troski.

A było ich niemało. Bo przecież k r a j jęczał w hitlerowskiej niewoli, niebo krwawiło się łuną nie w y g a s a j ą c y c h pożarów, szalał mord 1 panoszyła się przemoc. I co mu teraz po żni- wach, kiedy cały zbiór pójdzie na wykarmie-

(19)

nie okupanta? Za tydzień trzeba będzie oddać wyznaczony kontyngent, wyrzec się pięknych plonów, byle uniknąć strasznej pacyfikacji

albo jeszcze gorszego nieszczęścia. A każdy dzień przynosił coraz to nowe trudności i no- we klęski.

— Co za czasy, mój Boże! — westchnął. — Chyba już sam Antychryst zjechał na ten świat, żeby nas pognębić. Jest źle, bardzo źle, ale może jakoś wytrwamy, nie damy się bie- dzie. I nie zmoże nas głód ani chłód, nędza czy strach przed śmiercią. Mamy twardą, chłopską naturę. Wyrośliśmy z kamienistej ziemi i na niej pozostaniemy. Jak dziad i pra- dziad. I nikt nas stąd nie ruszy. Bo w razie czego będziemy się bronić. Pokażemy tym hi- tlerowskim łotrom siłę naszych pięści. Poznają nas, zbóje!

Tomek czuje własną krzepę. Wszyscy zresz- tą przyznają mu, że ma spryt w rękach i że doskonale włada ciesielską siekierą, wznosząc zręby nowych chałup i stodół. A więc mógłby razem. z innymi prać Niemca. Chętnie poszedł- by z Jaśkiem do lasu, gdzie noc w noc zbie- rają się partyzanci z Józkiem Smółką na czele.

Żeby go tylko wzięli, a na pewno nie przy- niósłby im wstydu. O, nie! Tymczasem jednak trzeba przyczaić się i czekać. Bo przecież prę- dzej czy później musi się to wszystko skoń- czyć. Wojna i ludzka męka...

Wszedł na podwórze i drapiąc się w głowę począł kręcić się po obejściu. Dom był zam- knięty na dużą, ciężką kłódkę. Z wnętrza otwartej murowanej obory bił zaduch roz- prażonego gnoju. Zaraz za budynkami pasły się dwie łaciate krowy, przed budą drzemał rudy, kudłaty pies, a na progu stodoły darł się raz po raz piękny, lśniący kogut, zapowiada- jąc rychłą zmianę.

Zabudowania Kwiatoszów leżały na lekkiej wyżynie, z której roztaczał się widok na Wi- słę, płynącą w płytkim, wikliną podszytym ko- rycie. Przez okno izby widziało się jabłoń, a dalej za niewielkim sadem błękitniała gład- ka tafla rozlanej rzeki. Tomek usiadł sobie w sadzie i spoglądając od czasu do czasu na pa- feące się bydło, zasłuchał się w daleki szum toczącej się wody. Dokoła panowała komplet- na cisza. Tylko pszczoły brzęczały w żółtym jak miód rzepaku, kwitnącym za miedzą.

Tomek przypomniał sobie ten dzień, w któ- rym przybył nad Wisłę. Dąbrowa była wtedy

małą, ubogą kolonią, rozrzuconą po zalesio- nych wzgórzach. Zdobywszy niewielki kawa- łek ziemi, zabrał się z żoną do nieludzkiej ha- rówki. W ten sposób najpierw stanęła stodoła, a później porządna, murowana obora i cha-

łupa. Ale ciężkie było to życie. Robiło się od świtu do nocy o postnej strawie. Grzbiet pękał od wysiłku, bolały ręce i nogi. Trzeba było zaciąć zęby, by nie kląć, nie złorzeczyć.

I może pozdychaliby z głodu, żeby nie po- szedł do ludzi na zarobek. Pomagał przy bu- dowie, zyskując sobie w okolicy opinię dosko- nałego cieśli i uczciwego, sumiennego czło- wieka. Z trojga dzieci pozostał tylko Jasiek.

Bo Magda zmarła na zaziębienie, a siedmiolet- ni Wojtek utonął w Wiśle. Kłopotów wciąż przybywało. To grad, to powódź czy susza.

I tak mijały dni, miesiące i lata. W pracy cią- głej, nieustającej walce o byt, o każdy kęs chleba...

Tomek, drzemiąc w cieniu starej, rozłożystej jabłoni, usłyszał za sobą głośne chrząkanie.

Podniósł głowę i zdziwił się, ujrzawszy zbliża- jącego się Pawła Goraja. Zaklął pod nosem, bo nie lubił tego bogacza, mieszkającego za wsią, na uboczu i żyjącego jak odludek.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

— rzucił Goraj.

— Na wieki wieków.

-— Próżnujesz, co?

— Gdzie tam!

Tomek skrzywił się, jakby żuł piołun, ale chcąc pokazać sknerze, że nie siedzi tutaj bez- czynnie, huknął na krowy, pasące się na ugo- rze. Potem zatrzymał wzrok na płaskiej, piego- watej i tępej twarzy przybysza.

— Przychodzę do ciebie — odezwał się Go- raj — jak do znanego cieśli, do majstra, po radę... Chcę budować nową chałupę...

—• Teraz? — zdziwił się Tomek.

— Tak. Bo jak wiesz, gnieździmy się w na wpół spalonej ruderze! A przecież stać mię na to, bym mieszkał jak prawdziwy gospodarz!

W tych dniach zacznę już zwozić drzewo. Ino mi brak majstra. Takiego, jak ty, Tomek! — rzekł przypochlebnie, spoglądając spod oka na starego Kwiatosza!

Ale Tomek milczał. Zdawało się, że nie sły- szał tego, co mówił Goraj. Zerwawszy źdźbło trawy, żuł je w ustach.

— I co, zajmiesz się budową? — spytał Pa- weł.

17

(20)

•— Nie — odparł Tomek.

— Zapłacę.

— Wiem.

— Przekonasz się, że cię nie skrzywdzę! Ino nie mędrkuj, nie dumaj, ale weź się z miejsca do roboty. Zgoda?

— Tutaj nie chodzi o zapłatę.

— To o co?

— Jestem już stary, niedołężny — tłumaczył Kwiatosz, chcąc jakoś pozbyć się niemiłego

gościa. — I dlatego coraz to rzadziej godzę się do pracy. A zresztą i przy domu mam dość zajęcia. Pragnę pomóc Jaśkowi, bo chłopak haruje jak koń i chyba już rąk nie czuje od tej ciągłej roboty...

— A ja ci mówię, pilnuj go, Tomek! — za- śmiał się Goraj.

— Jaśka?

— Tak.

— Bo co? — zdziwił się stary Kwiatosz.

— Wiem, że razem z Pietrkiem przystał do bandy i z karabinem w ręku włóczy się po dołach i po dąbrowskim lesie...

— Łżesz!

— Nie wierzysz?

W oczach Goraja zapaliły się się nagle dwa migocące światełka. Wstał spod drzewa i otrze- pując zakurzoną kurtkę, przypatrywał się po- marszczonej, zwiędłej twarzy starego Kwiato- sza. Z przyjemnością stwierdził, że była zmie- niona. Pod spaloną skórą przepływał dreszcz niepokoju, usta drżały.

— To przecież on, Pietrek — mówił Goraj

— ściągnął na dom nieszczęście. Przez niego spaliła mi się chałupa i zmarniał dobytek.

Zwąchał się, łajdak, z tym hyclem Smółką i jego tylko słucha. I to jeszcze jak! Lepiej niż ojca! Po całych dniach i nocach tuła się po świecie, a kiedy wraca wygląda jak zbój.

Czarny, zarośnięty i zmęczony. Zamiast po- myśleć o robocie, gnije w stodole. Ale to nie tylko on jeden. Bo gadają, że po lasach wciąż zbierają się chłopy. Z bronią, jak na wojnę.

Podobno szykują się na Hitlera. Chyba już za- pomnieli o lekcji, jaką dostali w Barłogach, kiedy podnoszą łby i szepcą, i knują. Pory- wają się, głupcy, z motyką na słońce i prędzej

czy później sprowadzą na wieś klęskę. Prze- konasz się, Tomek. Ino żeby nie było za póź- no! Bo lada dzień zjawią się tutaj Szwaby i z Dąbrowy zrobią pogorzelisko...

— Jezu, przemień!..-

— Spadła na nas z nieba okrutna kara —•

ciągnął z namaszczeniem. — To prawda. Ale trzeba pamiętać, mój bracie, że to dopust Bo- ski i dlatego nie wolno z nim walczyć, opie- rać się czy przeciwstawiać. Ino znosić to wszystko po chrześcijańsku, tak, jak nam to sam Pan Jezus przykazał. Cicho, pokornie.

I jak Święci Pańscy: bez jęku i bez skargi!

— I czekać, aż nas wymordują?

— Wola Boska!

— Czyja?

Ale Goraj nie odpowiedział na zaczepkę.

Tylko łypnął roziskrzonymi z wściekłości ocza- mi i spluwając przez zęby, zasapał z irytacji.

Był zły na tego bezczelnego dziada i chętnie kropnąłby go w gębę. To dopiero drań! I jak na złość najlepszy, a równocześnie najtańszy cieśla w całej gminie!

— Przyjdziesz do roboty? — zapytał po chwili.

— Nie.

— Toś ty taki katolik? To tak traktujesz nieszczęśliwego pogorzelca? Chyba już nie masz w sobie ani krzty serca, kiedy nie chcesz mi dopomóc jak brat bratu... jak sąsiad sąsia-

dowi. A zdawało się, mój Jezu, żeś bogoboj- ny!

— Chcesz budować?

— Chcę.

— A przecież dopiero co gadałeś, że cała Dąbrowa pójdzie z dymem. Ze lada dzień mo- gą wpaść tutaj Niemcy i wszystko zrównać z ziemią. Pamiętasz? Poczekaj do wiosny. Mo- że. się to jakoś przewali, wyjaśni...

— Nie bój się, Tomek. Już ja sobie dam ra- dę...

— Takiś pewny?

— Ino jak?

Tomek zamilkł. W głosie Goraja spostrzegł jakąś obcą, złowrogą nutę. Bał się tego czło- wieka o niespokojnych, latających oczach, ry- żym zaroście i obłudnym uśmiechu. Ten ską- piec był zdolny do wszystkiego. Dla m a j ą t k u mógł zaprzeć się Boga i ojczyzny. A do tego, jak na nieszczęście, sporo wiedział o robocie podziemnej. Życie Jaśka, Smółki i wielu in- nych leżało więc w jego łajdackich rękach. Bo przecie wystarczył jeden krótki donos, żeby na wieś zwaliło się gestapo. A wtedy dopiero działaby się Sodoma i Gomora.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Sens początku staje się w pełni zrozumiały dla czasów późniejszych - z końca widać początek - a zarazem jego rozumienie jest ożywcze dla tych czasów - jest dla

Językiem wykładowym na kursach był język polski. Pomimo to agitowałam za przystąpieniem do strajku dla zamanifestowania solidarności z całą walczącą o polską

Ostatnie dwa lata świadczą o dużym rozwoju upow- szechnienia kultury. Ścieżki, którymi kultura idzie na wieś, stają się coraz liczniejsze, docierają coraz głębiej, do

(Anatol France, znakomity pisarz-erudyta, ży- wo interesował się dziełem Franciszka Rabe- lais i wysoko je cenił. w Argentynie, wykładów, które złożyły się na

„Cesarstwo Francuskie zagarnęło połowę łu- pu i w charakterze właściciela pokazuje dziś naiwnie wspaniałości Letniego Pałacu. Mam nadzieję, że przyjdzie dzień, kiedy

tak wyraża się o ówczesnym wyglądzie wnętrza teatru: „Wewnętrzne urządzenie teatru po Radom- skiem zdawało mi się arcypięknem i zbliżonem do Warszawskiego...".

Widzimy go w zobojętnieniu wielu absolwentów szkół wyższych, którzy trafiwszy do nowych środowisk po kilku próbach (a czasem i bez prób) rezygnują jakoś dziwnie szybko z wal-

Franek miał już siedem lat. Chodził do pierw- szej klasy. Właśnie przed chwilą wrócił ze szkoły. Zjedz, bo obiad będzie później. A Zdzisiek je zawsze biały albo bułki. —