• Nie Znaleziono Wyników

Kamena : miesięcznik literacki Nr 7 (47), R. V (1938)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Kamena : miesięcznik literacki Nr 7 (47), R. V (1938)"

Copied!
29
0
0

Pełen tekst

(1)

MIESIĘCZNIK L I T E R A C K I

ROK V NR 7

(2)

ROK V KAMENA NR 7 (47)

MIESIĘCZNIK LITERACKI

MARZEC 1938 R.

T R E Ś Ć N U M E R U S I Ó D M E G O

J A N NEPOMUCEN MILLER Oblicze Struga str. 121

OLGA DAUKSZTA Z p o e m a t u „Pańszczyzna" 125

TADEUSZ BOCHEŃSKI Do Olgi Daukszty 128

ANNA N1EŁAWICKA Rozmowa z Sokratesem 129

MIECZYSŁAW J A S T R U N S t u d n i a 129

JANINA BRZOSTOWSKA Krzyk dzikich gęsi . 130

JERZY GIEYSZTOR P a m i ę t a s z 130

LOLA SZERESZEWSKA P o r t r e t poety 130

SEWERYN POLLAK Dojrzałość 131

STANISŁAW WYGODZKI K r a j o b r a z f a u n i c z n y 131 WACŁAW MROZOWSKI A u t o b i o g r a f i a 132

JULIUSZ WIT P i e ś ń f a b r y k . 133

IGNACY IGOŃ Rezygnacja 133

HENRYK CZERKIES Telegraf 134

STANISŁAW TON P a m i ę t n e czasy. 134

STANISŁAW K. TRAWKOWSKI Modlitwa 134

STEFAN SZAJDAK Ballada 135

J A N WOLFF Razem z tobą . 135

MIECZYSŁAW STRYJEWSKI Nie mam powrotu . 135

BRONISŁAW WIECZORKOWSKI Strycharze 136

BRONISŁAW K. WIERZEJSKI Zima n a d c h o d z i 136 GEORG TRAKL J e s i e ń s a m o t n y c h 139

P a s j a . , 139

Zima 140

OSKAR MARIA G R A F F U f n o ś ć . 140

STEFAN HEYM J a k mówi pies? 140

ANDRIEJ BIEŁYJ Ojczyźnie 141

OSIP MANDIELSZTAM 141 ***

LEW GOMOLICKIJ P r z e d n a w a ł n i c z n e 141

KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI Przegląd poezyj 142

N o t y 144

W k ł a d k a l i n o r y t o w a ZENONA WAŚN1EWSKIEGO:

P o s t ó j

Redaktor: Kazimierz A n d r z e j J a w o r s k i , Chełm Lub. Reformacka 43.

P r z y j m u j e w poniedziałki od 15 do 16-ej.

W y d a w c a : Zenon Waśniewski.

Administracja: Chełm Lub., Reformacka 43 R e d a k t o r odpowiedzialny: Wawrzyniec Berezecki.

Redakcja i a d m i n i s t r a c j a w lipcu i s i e r p n i u nieczynne.

P r e n u m e r a t a roczna (10 n u m e r ó w ) 5 z)., półroczna (5 n u m e r ó w ) 2 zł. 50 gr.

Należność uiszcza się z w y k ł y m przekazem l u b przekazem rozrachunko- w y m . N u m e r okazowy „ K a m e n y " w y s y ł a m y tylko po uprzed-

nim n a d e s ł a n i u 60 gr. przekazem l u b w znaczkach pocztowych.

CENA NUMERU POJEDYNCZEGO 60 gr.

Tłoczono w d r u k a r n i „ K u l t u r a " Chełm L u b . 10.

(3)
(4)

K A M E N A

MIESIĘCZNIK LITERACKI

ROK V MARZEC 1938 R. NR 7 (47)

OBLICZE STRUGA*)

W listach Kurta Wagera, syna „Twórcy zwycięstwa", któ- rego „Żółty Krzyż" miał wytruć i zagazować armie koalicyjne

— odsłania nam Andrzej Strug tragedię pacyfisty z granatem w ręku, dramat człowieka, który walcząc z zabójstwem zabija, by nie być zabitym.

Kurt Wager, młody socjalny-demokrata, którego przytłacza groza sławy ojcowskiej jako genialnego wynalazcy najbardziej morderczej i zdradzieckiej broni, dla którego wojna jest jedną wielką mordownią i zmaganiem się oszalałych Cyklopów z wy- topionymi oczyma — mimo pogardy i nienawiści do swego ni- szczycielskiego rzemiosła spełni d o końca swój obowiązek żoł- nierski — i zginie przed czasem daremnie łudząc się nadzieją, :e gdy wróci d o domu z karabinem w dłoni, rozpocznie drugą, nową,swoją własną, świętą wojnę o nowy ład świata, o prawdę i sprawiedliwość społeczną.

W tym stosunku do świata, ludzi, wielkich haseł i hałaś- liwego bębna oficjalnej blagi Kurta Wagera, jednego z całej plejady widm i maszkar wojennych myślącego prosto i konsek- wentnie — jest tyle liryzmu i prawdy wewnętrznej autora, że z postawy moralnej młodego kaprala armii niemieckiej, który nie życzy sobie awansować na oficera, by nie brać odpowie- dzialności za wydawanie rozkazów — ze zwartej szcreliny jego ściętych ust można by odtworzyć etykę i estetykę życia praktycz- nego w ujęciu Struga.

„Albowiem nie godzi się — pisze Kurt Wager d o swego wolnomularskiego wuja — uchylać od wspólnego cierpienia te- mu, który zamierza przez lud zmienić ustrój świata. Trzeba,

*) Przemówienie wygłoszone przez J . N. Millera na Akademii zor- ganizowanej przez Związek Zawód. Literatów Polskich w Warszawie ku czci Andrzeja S t r u g a .

(5)

żeby przeszedł razem z masą żołnierską całą gehennę wojenną, Żeby się zagłębił w jej wszystkie nędze i odgadł jej najskrytsze tajemnice. Ma on wytrwać z bracią żołnierską. Ażeby, gdy się wypełni czas a Kurt Wager będzie żył i stanie w obliczu mas, mógł zacząć od tych słów, które dają prawo do głosu i moc:

aż do końca byłem z wami".

T e wielkie i dumne słowa Kurta Wagera, którym Strug mógłby przywtórzyć całym swoim życiem — są przede wszyst- kim świadectwem mistycznej niemal pokory Struga wobec naj- kardynalniejszej zasady życia zbiorowego.

Kurt Wager — mimo całego swego pacyfistycznego rezo- nerstwa jest wiernym do ostateczności towarzyszem broni, który za największą hańbę dla siebie uważałby szukanie dro- gi lepszej czy wygodniejszej od tej, jaką kroczyć musi masa, któ- rej cząstkę stanowi.

Wspominając z przekąsem o klęsce i rozbiciu wszystkich międzynarodówek w epoce tych największych w dziejach zma- gań narodów, uczci i uświęci Wager tę najgłębiej socjalistyczną zasadę — podporządkowania się formom życia, dostępnym nie dla wybrańców losu i szczęściarzy, l&cz dla tych, którzy na barkach swoich muszą znieść wszystko, by wspólnym i zbio- rowym wysiłkiem wydźwignąć nowe i lepsze formy życia — zabezpieczającego wszystkim równe prawo startu.

Nie usypia to jednak czujności ani krytycyzmu bohatera wobec tego poziomu życia, który go spaja z współwalczącą gromadą.

Wierność dla wspólnej idei, poddanie się rygorowi zbio- rowej odpowiedzialności nie wyłącza walki o indywidualną for- mę wyrazu, rozrostu wewnętrznego, godzącego nawet w spoi- stość wspólnej prawdy

Wierność dla wspólnych sztandarów wyraża się w solidar- ności wobec wspólnych wrogów, w bojowej i jednolitej posta- wie wobec nacisku świata zewnętrznego zwłaszcza w momen- tach walki i zmagania, — nie zabija jednak pracy wewnętrs- nej człowieka ani jego twórczej inicjatywy, nie może go poz- bawić przestworu do lotu myśli i wyobraźni, świadomości, jaką daje tylko nie absolutne wprawdzie, lecz względne poczucie wewnętrznej swobody

Gry wyobraźni bohaterów Struga nie wypełnia bynajmiej a w każdym razie nie określa w pełni (jak u współczesnych młodszych powieściowych marksistów) to, co ze społecznego punktu widzenia byłoby najbardziej charakterystyczne, jedyne i rozstrzygające środowisko i układ stosunków gospodarczych.

W rzeźbie, modelunku i karnacji psychicznej swoich bo-

(6)

haterów Strug nie jest monistą i choć uwzględnia czujnie i chwytnie te warunki, siły sprawcze i motory działań — zdoby- wa sic również na bujną i pełną, anarchiczną niemal swobodę wyobraźni, która wyłącza możliwość oparcia się na jednej pod- porządkującej zasadzie.

To samo zresztą uderza w jego życiu.

Kiedy myślimy o Andrzeju Strugu i rozpamiętujemy po- szczególne etapy jego bujnego i wielowymiarowego życia, ude- rza nas przede wszystkim zharmonizowanie tych pozornie od- rębnych układów w całość i pełnię jakiejś antycznej „kaloka- gathei", ogarniającej pełnię możliwości władz i podatności człowieka.

Spiskowiec, żołnierz, artysta, czynny członek P. P. S., nie- poszlakowany służbista obowiązku moralnego, wskazującego mu zawsze najtrudniejszą, najbardziej straceńczą z życiowego pun- ktu widzenia drogę, — Strug tą zwartością, ładem i harmonią wewnętrzną o kilka kondygnacyj psychicznych przerasta całe młodopolskie rozwichrzone pokolenie, wśród którego wzrastał i które go początkowo żywiło swoimi sokami.

W Strugu przy całym jednak jego pozornym opanowaniu i koordynacji moralnej pulsowała jakby byroniczna rozrzutność wyobraźni i woli, z jednaką swobodą wglądającej w tajony skurcz serca rewolucjonisty pod szubienicą, i w tragizm pustki życiowej amerykańskiego miliardera, i w bolesną drogę wiodą- cą od mogiły nieznanego żołnierza do murów więziennnych, pod którymi ginie kapryśne wcielenie uroku kobiecego w po- staci najpiękniejszej gwiazdy filmowej świata. Nie są mu obce również mroczne zaułki duszy zbrodniarza i kryminalisty.

Mimo określonego stanowiska społecznego, które zajmuje w życiu — w sztuce zdobywa się na epicką przedmiotowość, najbardziej ludzkie, pełne miłości i wyrozumienia wejrzenia w serca i umysły ludzi, do których, sądząc z jego postawy etycz- nej i społecznej, mógłby czuć tylko niechęć i pogardę.

Nie zniekształca bynajmniej, nie upraszcza tej zróżnicz- kowanej psychiki mrowia ludzkiego. Zdobywa się raczej na przezwyciężenie swych naturalnych popędów i osądów, aby uj- rzeć świat w całej wielopostaciowości jego i ludzi w pełni ich możliwości.

W związku z tym jednak stwierdźmy z przekąsem, że upraszczamy postać i osobowość Struga, ujednolicając ją zbytnio i sprowadzając do pewnego grupowego typu.

Ze Struga zbyt szablonowo robi się męża sztandarowego socjalizmu polskiego, starając się w tym schemacie zamknąć wszystkie wybitne cechy jego psychiki.

(7)

Jest to jak na Struga — stanowczo za mało; nie mieści on się w ramach teraźniejszego socjalizmu polskiego.

W Strugu pokutowały nie tylko rycerskie tradycje rewo- lucyjnego socjalizmu z epoki 1905 r., lecz był on również jed- nym z niewielu, jeśli nie ostatnim socjalistą z tego pokolenia, który nie zgubił hierarchii celów i drogi socjalizmu w chwili obecnej na tle rosnącego napięcia ruchu mas wbrew rozła- dowującej jakże często polityce pewnych grup stronnictwa.

Długoletnia choroba nie pozwalała mu na większą aktyw- ność, tam jednak, gdzie zdążył jeszcze odcisnąć piętno swojej woli (mam na myśli jego prezesurę w Lidze Obrony Praw Człowieka i Obywatela), stanowisko jego wyróżniało się szcze- gólną bezkompromisowością i chęcią zespolenia w walce całej masy proletariackiej, niezależnie od lokalnego patriotyzmu po- szczególnych stronnictw socjalistycznych.

To by należało uznać za właściwy jego testament rewolu- cyjny, mimo najlepszych chęci nie mieszczący się wcale w aktualnej polityce grup społecznych, które go uważają za swego sztandarowego męża.

Nie czas, oczywiście obecnie, na ujawnianie właściwego testamentu społecznego Struga. Zarówno warunki polityczne, jak pogrzeb — zbyt świeży, ludzie — zbyt żywi —- wszystko to utrudnia a nawet uniemożliwia podejmowanie tej sprawy.

Mamy wrażenie jednak, że dotarcie do właściwej posta- wy i stosunku Struga do swego środowiska społecznego i po- litycznego przygotuje nam po latach niejedną niespodziankę, która na tle teraźniejszych konstelacyj może wyglądać dość zagadkowo.

Będzie to jednak zagadka dla niewtajemniczonych, ope- rujących szablonami pojęć, które znajdują ujście w propagan- dzie i agitacji.

Strug olśniewa właśnie tą swoją harmonią wewnętrzną, ła- dem i zorganizowaniem, wiernością wobec siebie i swego su- mienia, co nie zawsze kazało mu być w zgodzie z okoliczno- ściami, w jakich sądzono mu było działać i występować.

Należałoby go więc ujmować i oceniać nie przez usto- sunkowanie się do ludzi i konstelacyj, które go otaczały, na któ- rych tle występował, lecz nade wszystko przez ustosunkowanie się do niego samego.

Przymusowa i bardziej pozorna niż rzeczywista bierność pisarza w ostatnich czasach podsuwała natomiast próbę oceny czy otaksowania go przez tło, otoczenie albo środowisko. Jest to nieporozumienie, które umniejsza jego rolę i pozbawia go najbardziej charakterystycznej i znamiennej dla niego postawy

(8)

— niezależności sadu, za który ponosił pełna i osobistą od- powiedzialność, nie mieszczącą s i ę — m i m o wierności dla wie- lu idei — w żadnych grupach czy stronniczych konstelacjach.

I na tym polega może najistotniejszy rys charakteru i wielkości Struga, że dochowując jak jego Kurt Wager wierno- ści dla wspólnej całemu szeregowi współwalczących idei, że mając najpełniejsze prawo przywtórzenia słowom swego boha- tera: „Aż do końca byłem z wami" — jak karny i wyćwiczo- ny towarzysz broni, poddając się rygorowi, spajającemu idących w bojowy szyk — zachował w obrębie świata swych myśli, uczuć i w kosmicznej przestrzeni swej wyobraźni tę swobodę w układzie pojęć, cech i przymiotów, która jest znamieniem sztuki nie pouczająco tendencyjnej, lecz pełnej i wielowymia- rowej, kroczącej wspólną dla wielu drogą do sobie wiado- mych celów.

J A N NEPOMUCEN MILLER

Z P O E M A T U „PAŃSZCZYZNA"

W dobrach Pauluccich szły lata i lata.

G e n e r a ł m a j o r surową prawicą rządził w m a j ą t k a c h jak a r y s t o k r a t a prawdziwie ruski, choć rzymska stolica słała doń swego corocznie p r a ł a t a z błogosławieństwem. A syn za granicą szukał zbawienia i s t a ł się m a s o n e m , dwie r a n y dostał w boju pod Akkonem.

Był troszkę dziwny ten włoski diuk z Bałtji, kształcony w Rosji, Paryżu i Rzymie, nie znosił „chamstwa" i arystokracji, lubił dysputy z ludźmi uczonymi, zbierał diarjusze szlacheckiej Sarmacji i z chłopstwem mówił jak z ludźmi równymi, żonę wziął Polkę z inflanckich Sołtanów, smukłą hrabiankę wiecznie z a d u m a n ą , Mimo niezgody Aksel był kochany mocno przez ojca boleśnie i skrycie.

Syn nierozsądny jak motyw śpiewany z kancony włoskiej wszedł w m a j o r a życie.

Oplątał serce i był n i e w y r w a n y

niczym mu z duszy. J a k b ł a w a t k i w życie litewskim w o n n y m , tak te oczy syna

wplotły się w myśli, w stal wianka-wawrzyna.

I u m i e r a j ą c pomimo n a p o m n i e ń

krewnych i bliskich swą całą f o r t u n ę oddał synowi; z olśnieniem zapomnień skonał generał, krzyż k ł a d ą c jak s t r u n ę

rzewną na piersi. Lecz syn do swych wspomnień powrócił w domu, te były piołunem.

1 po tygodniu objechał swe włości, lud go powitał pokłonem radości.

(9)

Graf dań obniżył i nędzne lepianki zamienił w domki drewniane i z cegły, lecz lud jak febry bał się „ m u r o w a n i u "

i wieści dziwne po k r a j u pobiegły.

„Nie ku dobremu szeptały zaścianki ta drużba z c h a m e m " A w wioskach odległych kazał starowier: P r a w d a oczywista:

graf przywiózł w księgach nakaz A n t y c h r y s t a . Aksel to słyszał, więc w s w e j k a ż d e j włości zaczął b u d o w a ć dla ludzi świątynie,

aby nauczyć p r a w d y i miłości,

w Pilskałnie kirchę, cerkiew w Kalininie, w Szenbergu, w Birży — przecudowny kościół, szkołę i szpital w osadzie Bałtynie.

Gdy ksiądz, pop. pastor zaczęli już uczyć, srogo się przeląkł graf Aksel Paułucci.

Po k a ż d e j wzniosłej n a b o ż e ń s t w godzinie wioski patrzyły n a siebie z u k o s a . Moskal Łotysza witał: — Poganinie.

Polak Litwina łupił na pokosach, a Litwin szeptał: — Zapłacę gadzinie — i nocą głuchą czekał nań już z kosą.

Zaś n a kiermaszach Antuki i Wańki pili na zabój, biły się zaścianki.

Potem graf sądził pod zieloną l i p k ą , a w swych k o m n a t a c h śmiała się grafini, w srebrzystej sukni miotała się rybką przed samym oknem. W wieczornej godzinie Aksel p o w r a c a ł zmęczony i z chrypką, rządca klął chłopów, że dzień pracy ginie, grafini drżała w chorej irytacji

z p o d a r t y m w strzępy śpiewnikiem Prowancji.

W trzy lata rządów graf, wróg pańszczyzny, uczył braterstwa, aż w Birży spłonęły chaty Łotyszów i dym zgorzelizny s t a n ą ł nad zamkiem. Żurawie płynęły wówczas za morze od brzegów ojczyzny.

Dwie zmarszczki czoło Aksela przecięły.

I w dwa dni potem graf z żoną Agnieszką w y j e c h a ł z d o m u w k r a i n ę angielską.

Po pięciu łatach, gdy kwitły jabłonie j' białe wiśnie sypały swe płatki, drogą do z a m k u biegły gniade konie i trzy k a r e t y gniotły polne kwiatki.

W j e d n e j karecie d w o r k a w pstrym robronie i pani w sukni w kolorowe k r a t k i

siedziała z s y n k i e m . A w drugiej kolasce był sam graf z panem, o p a r t y m na lasce.

Gdy przyjechali, było bardzo głośno, w pałacu, w sądzie śmiała się grafini, wśród gości p a n i chodziła radosna, d w i e noce w t e d y utopiono w winie, było to dziwną, bardzo dziwną wiosną, szeptano wówczas: Francuzi w Berlinie.

A polska szlachta, g r a j ą c w faraona, mówiła: Staw pan na Napoleona!

Pan graf objechał wszystkie swoje włości i był zdziwiony: karczmę i szynk wielki rządca zbudował, w zapobiegliwości

(10)

najzręczniej z karczem wyławiał rubelki na pana wojaż. W silnej porywczości graf z a m k n ą ł karczmy, aie sługom wszelkim dał na swój przyjazd zamorskie prezenta, w s t ą ż k i i suknie dostały dziewczęta.

Dzidra szynkarka, w plecach silna dziewka, dostała suknię z b r o k a t u od p a n a .

Dzidra chodziła, jak wesoła śpiewka, z dworu do szynku, a z szynku do łann.

Była sierotą ta hoża Łotewka.

Mówiono: — kochał ją l o k a j Dżiowanno i zapewniano, że ten człek zamorski nosi w swym sercu dwie miłosne troski.

Zresztą rok dziwny był w t e d y na świecie.

Dużo szeptano i czegoś czekano, a j e d n e j nocy stu ludzi w powiecie z m a j ą t k ó w grafa znikło i do rana ślad ich zatarto, a sam graf w karecie wyjechał d o k ą d ś nocą rozśpiewaną słowiczym trelem, jak słodką kanconą.

Wkrótce też Dzidrę w zamku powieszono.

Któż jednak widział, że Dzidrę jak sukę powiesił h a j d u k , , Włoch, młody Dżiowanno?

A może sama? Śmiertelną n a u k ę ktoś dał jej wiosną w nieobecność p a n a . Bez wiedzy pani rządca pozwał Pukę, Finna kowala i godziną ranną

dwadzieścia dziewek bito w ciemnej stancji.

Pani jechała znów do c i e p ł e j Francji.

Dzidrę parobcy dziegciem oblewali jej bordo suknię i białą pończoszkę.

Chłopi s p l u w a l i i ścierwą przezwali, nikt nie żałował dziewczyny ni troszkę, ni Włoch, ni pani, ni graf Aksel w dali, bo Dzidra chciała być Martą Skowrońską, jak żona Piotra Wielkiego Drugiego chciała wciąż kochać innego, lepszego.

Twarz miała białą, okrągłą; r u m i a n ą , i oczy piwne jak w bułce rodzynki, z góry patrzyła na rudą swą panią i r e j wodziła wśród dziewcząt w dożynki.

Pierś miała pełną i w życie szła łanią d u m n ą , rozrosłą i w p a ń s k i e szła szynki w sobotę żydkom pomagać lać wódkę p i j a n y m chłopom. Była b a ł a m u t k ą . Gdy graf przyjechał, to p a n i nie było, a h a j d u k pański po długiej spowiedzi modlił się cicho nad Dzidry mogiłą, a pan graf chodził, jakby nic nie wiedział.

Gdy zaś doń z skargą pięć dziewek przybyło w y j ą c i płacząc, to sam je wypędził.

Dwa srebrne ruble dał mniejszej dziewczynce i rzekł z u ś m i e c h e m : Święci barbarzyńcy!

Potem wraz z Włochem wyjechał do Turcji lub do Paryża. Któż wie o tym z chłopów?

Rządca sam rządził, sprawiał egzekucję, r u b l e słał panu, liczył złoto snopów, pił anyżówkę i gnał z cerkwi popów, a graf s k ą d ś pisał, skądś aż z rewolucji, może z Berlin», może z Orleanu,

że wkrótce wolność da swoim pejzanom.

(11)

Rządca Andruszkó, ekonom z Czyrwianki rządzili srogo, batogiem, bez słowa.

Ucichły wioski i polskie zaścianki, płynęła cisza złota, szafirowa, biała, zielona. W wieczory, poranki praca tętniła wiosenna, zimowa.

Pan graf chwilowo przyjeżdżał z wojażu z zastygłą, szarą, spopielałą twarzą.

Czasem grafini z s y n a m i wracała

z dóbr swych letgalskich, lub z jakiejś tam wody, chodziła w p a r k u , piosenki śpiewała,

znów odjeżdżała. Szły dziwne n arody, wojska, a r m a t y , znów wioski gorzały jedna i druga. Śmierć i życia gody ginęły w śniegu, wstawały w zieleni, graf miał przyjechać z rodziną w jesieni.

Długo nie wracał, a życie w Warengach, w Szenbergu, w Birży wciąż było jak wczoraj, lud chodził w łykach, w bronzowych siermięgach, do nóg się k ł a n i a ł księdza i pastora,

a t e n ostatni pisał w swoich księgach, że lud stworzony do brony, topora, że sam Bóg chłopów panom służyć uczy, lecz wieść gruchnęła: wrócił graf Paulucci.

Już w lipcu przyszły powozy, sztafety, służba i k u f r y . A czarny murzynek z małpką, papugą na tyle karety siedział z lokajem. Ogrodnik Marcinek zaczął malować słupy i sztachety wokoło parku. Kwitł wokół barwinek, gdy graf powrócił. A drogi się słały cykorią, w y k ą , pachły, błękitniały

OLGA DAUKSZTA

D O OLGI DAUKSZTY

na marginesie wiersza z „Waleta kierowego"

Co to jest miłość? odpowiadasz, że szał Tytanii, uszy osła.

Opacznieś szła i s m u t n i e doszła i p u s t y był t w ó j gładysz.

Miłość jest drzewo: korzeniami w ziemię zapadła, ziemię ryje, ale koroną niebo pije,

latorózgami t r w a z gwiazdami.

Miłość jest łańcuch: dwa ogniwa, dwie dłonie t a k o k r u t n i e zszywa, że ból istnienia i skurcz dłoni w jeden się kryształ rzewny spłoni, w olbrzymią łzę, którą by w niebie Bóg — za człowieka i za siebie w y p ł a k a ć mógł.

Miłość to s m u t n a jest religia:

ż życia poczęta w życia służbę przemocą parta, ponad służbę niby mityczna się łodyga w y p r o s t o w a ł a i śmierć ściga.

Inaczej, Olgo, jest inaczej.

Nie zapragnęłaś nigdy dumnie, nie zapragnęłaś miłościwie, bez przebaczenia, bez rozpaczy, ale człowieczo, cierpiętliwie, nie zapragnęłaś nigdy dumnie, by cię nie w łożu z ż y w y m kładli, ale z u m a r ł y m w j e d n e j trumnie?

TADEUSZ BOCHEŃSKI

128

(12)

R O Z M O W A Z SOKRATESEM Niebo, niebo jesienne,

Wieczyste i niezmienne Ciąży n a d e mną jak los.

Sokratesie, pójdziemy przez Ateńskie krużganki O kryształowym p o r a n k u

Tam usłyszę d a j m o n i o n a głos.

I ja przed s ą d e m stoję I w elizejskie k r a j e

Niedługo muszę iść.

Za zgorszenie i wiedzę, za strącenie bogów Przestąpię dzisiaj progi,

Za którymi Leta cicho lśni.

Sokratesie, by spełnić cykutę, Znosić słowa zatrute,

Szemrzący b e z m y ś l n y ul,

Trzeba Asklepiosowi nieść ofiarę w dani

I z uśmiechem na u s t a c h wiecznymi p r a w d a m i Przezwyciężać p o g a r d ę i ból.

Jeśli twarz moja pogodna

Grozie rzeczy n i e z n a n e j się nie podda, Sokratesie, złudny jest mrok:

To, co wśród ludzi wzniesione zostanie, Będzie t r i u m f e m i poprzez otchłanie T w ó j mnie będzie błogosławić wzrok.

ANNA NIEŁAWICKA

S T U D N I A Od czasu kiedy dyni cierpki i dziki Kwietnia osnuł mnie wieńcem, od czasu J a k się zerwała taśma harmoniki Na podwórzu zatopionym, od czasu...

Gdy w jego s t u d n i ę wpadły p r z e ł a m a n e Domy, drzewa, obłoki, od czasu,

Gdy wody ciemna toń w swym wnętrzu szklanym Zaczęła gościć k o n a r y i ptaki,

A bobry wyszły z wigotnego lasu, Aby w powietrzu pobudować dwory Odkąd w leśne zajrzawszy jezioro Nie ujrzałem już twych oczu, od czasu Kiedy zachody (jak paznokcie z laki Tej, która k ą p i e się i k t ó r e j ciało Marmur mydła wonną pianą powleka) Na przymkniętych poczułem powiekach.

Odkąd wszystko to istnieć przestało.

MIECZYSŁAW JASTRUN

(13)

KRZYK DZIKICH GĘSI

Chmurnego nieba nie strzegł w tę noc księżyc srebrny, w i a t r wilgotny i ciepły szumiał »v gęstwie drzew — szliśmy pod jego tchnieniem, w zadumie b e z w i e d n e j czekający na czyjeś wołanie czy śpiew

W t e m wysoko nad nami, w n i e o b j ę t e j nocy rozerwał namiot ciszy rozpaczliwy krzyk i wołaniem o pomoc głośnym, p r z e j m u j ą c y m uderzał z głębi niebios, z m r o k u ciężkiej mgły.

Krzyk dzikich gęsi — poprzez ciemność chmur nabrzmiewał lękiem pozostawionych przez lecący klucz,

nie mogących n a d ą ż y ć w drodze, którą trzeba ostatnią mocą skrzydeł brać, ostatkiem tchu.

Spojrzeliśmy na siebie — i naszą tęsknotę, tak przed chwilą samotną w ciemnym kręgu świata, mrok nocy, przemierzanej z a g m a t w a n y m lotem, z n i e p o j ę t y m i obcym krzykiem p t a k ó w zbratał.

JANINA BRZOSTOWSKA P A M I Ę T A S Z

teraz o gwiazdach cicho dorożki kołują i w i r u j e przez słońce t ę t e n t koni szarych błyskawicami okien pociąg zachód pociął przemijaniem dnia tego że czekam t u m a r y ś doprawdy gwiazdy zawsze chodziły ścieżyną w miesiąc szyn inżynierek węzłami napętał nerwy płoną och przecież powieki o d w i n ą ć dym dym nie nalało nic z pustego dzbana mięty ale pierwiosnkami stąd w łąki chodziło

słońce łebków dziecięcych na kozły n a t r a w ę a złe domy biją hukiem wozów po ulicach polny dławią blask no i s m u t n o im w warszawie jutro może nie takie m a r y ś oczy zanurz

w światło dnia bo nalało zorzy godzin dziwnych nie czarują l a t a r n i e pocałunków w cieniu jak ł ą k a m i w t e d y i naiwnie

JERZY GIEYSZTOR P O R T R E T POETY

Złotą palmą czupryny rozchwiany wichrowo, lśniąca b r u n a t n y m żwirem rozigranych źrenic, ciosasz zdania jak rzeźbiarz, kształt n a d a j ą c słowom, żonglujesz bajką blagi, b a r w y i tajemnic.

Nagle skandujesz wielką kolorową kulę,

którą w sto kul błękitnych rytmicznie rozbijasz, rozsypujesz balony w szafirowy rulon,

a każdy z nich lustrzani? twoją twarz odbija.

Teraz dwieście balonów nad dywanem tańczy,

w nich dwieście twoich twarzy lśni jak szklane cienie, wzbijają się pod sufit trzepotem szarańczy,

kołyszą podobłocznie t u r k u s o w y m wrzeniem.

A gdy uderzą w sufit trzeźwo i konkretnie, pękają z cichym sykiem. To finał legendy.

Już opadają słowa zmarszczone najszpetniej, groteskowo skręcone jak zecerskie błędy

LOLA SZERESZEWSKA

(14)

D O J R Z A Ł O Ś Ć W i o s e n n e dnia zrównanie z nocą

Powietrze drżało p r o m i e n i a m i — P a m i ę t a m . Dzień się zwolna mroczył

Obłoczkiem miękkim jak aksamit.

Stanęłaś ponad jasną wodą

A obłok w górze się rozpostarł — I powiedziałaś: Cóż mu sprosta?

Tak się z a s n u j e nasza młodość.

I dziś, gdy wiek młodzieńczy minął, Gdy każdy krok przebyty: milą — Szczęśliwy miesiąc, dzień, godzina Oddycha t a m t ą cierpką chwilą.

SEWERYN POLLAK

KRAJOBRAZ F A U N I C Z N Y

Zwierzęta moje! Wasze ślady wiodą mnie w śnieżyste szlaki, gdzie płochliwe zmarzły ptaki, gdzie wyschnięty gnie się badyl.

Zwierzęta ciemne! W lasy, w ostęp, w bór szumiący po k o n a r y ,

szeleszczący po bezmiary mchem, podszyciem i porostem.

O zwierzęta! W leśne noce w moczar gnane wichru wiewem, w zarys bryły, w gęstwę drzewa, które w mroku załomoce.

Idę, idę o zwierzęta waszym t r o p e m i cierpliwie szeleszczące mchy, igliwie s t r ą c a m , mijam, lecz p a m i ę t a m . Waszym tropem, waszym śladem w zwierzolasy i oddalę,

w przeszłość jaskiń, kiedy w skale mróz posrebrzał noce blade.

Tam w szkielety w kości piszczel w k a m i e ń wrosłe tak jak k o s t u r północ wichrem mocno, ostro świszczę, świszczę ..

STANISŁAW WYGÓD ZK

131

(15)

A U T O B I O G R A F I A

Oczy maleńkie o świcie srebrnosiwych wełn wśród gwiazd magicznych ktoś lekko rozchylił w młodych ogrodach huczał i wybuchał Chełm 1912 roku

kołyską widzeń motylich.

W t ę t e n t a c h śpiewały gromadki najsłodszych chłopiąt maluśki — bacikiem wierzbowym nad wodą łowiłem sny, podpatrywałem u k r a d k i e m , jak się dziewczęta k ą p i ą , co mają piersi wesołe, biodra smutne, w oczach łzy.

W pożółkłym elementarzu tańczyły litery pierwsze:

a—b—c, zdziwienie i lęk,

litery, z których później nuciły wiersze, kiedy w gimnazjum pocisk liryczny pękł.

A lata dudniły śpiewem, rozwijały się ze wschodem zórz, wichurą gwiazd spadających stygły »v źrenicach

piszczałki grały cicho na świt, na dzień, na noc, a każda płomiennie podsyca.

W k a m i e n n e j , północnej stolicy siostrzane listy pełne wyrzutów, nadziei trapiły wciąż

płynęły oceanem półlitry, litry czystej, o p l a t a ł gorączki wąż.

„Cóż wiesz, m ó j drogi, nieznany, cóż wiesz o życiu, cóż?"

szeptały wygasłe u s t a zwrócone w ocean burz.

„Cóż wiesz o sławie złotej, k t ó r a cię zwali w grób, aby pod straszną mogiłą kostniał mogilny t w ó j trup?"

N i c.

Srebrne łato nad Narwią się wiło.

p o w o j a m i oplatało barki t u błądziła zaroślami miłość w tonach świętej, p a s t u s z e j f u j a r k i .

Śpiącego gnały upalne, popielne sny śród ciemności.

W kręgów blasków znicza tańczyłem t r z y m a j ą c dłonie słonecznego Józia Czechowicza.

Tańczę dalej. Taki ciężki taniec jak zło, A r g o n a u t ó w s p r a w a lecz dalekie jeszcze w i n o b r a n i e , daleka sława.

WACŁAW MROZOWSKI

(16)

P I E Ś Ń F A B R Y K w i e j nocy!

w i e j czarna nocy!

nocy żałobna c h o r ą g w i wiej!

taki był śpiew ożałobionych f a b r y k

w t ę noc wyjętą z burzy k r w a w i ą c e j stulecia:

koło w y j ę t e z ostygłej maszyny

z bruku podnieśliśmy opadłe wczoraj owoce w marcowych wybuchów lepką jesień osiem podnieśliśmy trupów

osiem t r u p ó w ich sztywne stopy:

czarne korzenie z c h ł o d n e j w y r w a n e ziemi skręcone korzenie wychudłych drzew osiem t r u p ó w

osiem t r u m i e n wsparło t ę dymną noc na wysokość śpiewu bijącego z f a b r y k : najtrudniejszą pieśń

żałobą! żałobą! żałobą!

chmurną żałobą grzmiały s k a m i e n i a ł e kominy najciemniejsze z płomienia organy:

ręce m a m y z d r e w n a usta m a m y z d r e w n a

pełni żalu nocy chorągwią rozwianej!

taki był z f a b r y k najgłębszy śpiew — gdy już oto w żółtą ich r a n ę

rozdartą jak gorzki świt — p a s m o zakrzepłej krwi dzień spada z żelazny m zgrzytem: kół burza u l e w n a !

JULIUSZ WIT

R E Z Y G N A C J A

Kroki jak ziarna deszczu szeleszczą w zroszonej trawie.

Kwaśnym szmerem łopianu wiatr uderza w skronie — po liściach wierzb spływają melodie księżycowe i srebrnie się kołyszą w u ś p i o n y m sępim stawie.

Kroki jak żagle biją o brzegi wieczoru o ciszę, co zapada w mgle w o n n e j opałowej;

gęśle trzcin chłodzą słodko rozpalone dłonie nawisie jak jesienne w e s t c h n i e n i a ż u r a w i . Coś błądzi po topieli bezwiednie i głucho.

Kroki milkną n a chwilę wpięte w d y w a n m r o k u milczy rozpacz.

Śmierć bębni w śniadą czaszkę truchła!

Otwierać!..

Otworzono:

Na białym pomoście

nożyce nóg pionowo wzniosły się nad topiel...

Bełkocze brzeg spieniony: odwodź nas od p o k u s - ił z mgły obłej nad wodą księżyc się wychylił

. w modrym chłodzie s t a w u krople ciszy topi.

IGNACY IGOŃ

(17)

T E L E G R A F Żyły rozpięte na ukrzyżowanych palach kilometrami —

Wzrok pochylony nad p a s m a m i pociętych półkul w y ł u s k u j e wieści

rzucone na eteru falach.

1 wtem

werbel szybkich palców i trzy p u n k t y

trzy kreski trzy p u n k t y S. O. S.!

Usta rozdarte krzykiem.

Serce p o d e r w a n e trwogą w k r t a ń

— szklanych słojów.

Krew wzmocnionym t ę t n e m niesie chłodnym świtem w dal, powietrzną drogą suchy klekot walców.

1

P o m o c y !

Słowa wystrzelone rakietą obiegają świat

To nie my!

HENRYK CZERKIES PAMIĘTNE CZASY

Niegęsty był las krzywych sosen, w krzywe rowy s k o p a n y był piach, żywicą p a c h n i a ł y okopy

i w drzewach już nie czaił się strach.

Kępami rosła r u d a trawa

i drgał swierszcza m o n o t o n n y marsz, tuż blisko stał cmentarz wojskowy, milczące krzyże po zgrozie szarż.

Gdym na to patrzał, dzieckiem byłem i głodny z ojcem szedłem przez las, ojciec wzdychał, chleb kruszył w garści, w wychudłej garści w bezchlebny czas.

A był to jeszcze czas wystrzałów i cieniem mogił splamionych dni.

Gdzieś w polu osiemnaście wiosen zatopił brat w e w ł a s n e j krwi.

STANISŁAW TON M O D L I T W A DLA K O C H A N E J DZIEWCZYNY

Olchy

niech zimą zmarznięte nie płaczą i p t a k i znużone wędrówką tułaczą wytchnieniem miłości niech odpoczną.

Dla wróbli na oknie niech leżą kruszyny chleba;

wiejskich chat

niech w i a t r nie owiewa.

Niech p r a c u j ą c y m chleb poda kochająca dłoń.

STANISŁAW KAZIMIERA TRAWKOWSKI

(18)

B A L L A D A Skamieniał bór

w czarny m a r m u r .

Prószy z niego żałobna mgła

i dziwożony wychodzą jedna, druga...

W ciszy pluska ich wysoki chichot i księżyca — cicho.

Z lewa czołgają się wzgórza — już blisko.

Północ bije. Słychać szept: Powalisko, Powalisko, chodź ze mną n a żalnik.

Idą z Marchołtem wywłóczyć... o, umarli...

Straszy upiorna noc, demoniczna mgła.

A księżyc zlękniony ukrywa się w chmurach.

STEFAN SZAJDAK

R A Z E M Z T O B Ą Tak stałem zapatrzony w n u r t u pieśń głęboką, gdy pod rózgi wiklin

kropelki ciszy cytrynową drogą się niosły szeroko.

Ty młynkiem r ą k strącałaś jak przepiórki wiotki szum z dębu, co pod wiatrem się lekkim ugina —

to znów wśród ziaren p i a s k u r y s o w a ł a ś n i e z d a r n e okręgi, a już g r a n a t o w y motyl zwoje skrzydeł nad nami r o z p i n a ł . Potem podałaś mi nagle swoje dłonie —

cały świat chwyciliśmy mocno w objęcia m ó w i l i ś m y n a j s p o k o j n i e j szeptem aniołów:

miłość nasza wśród kwiatów płynie na boskim świata okręcie..

Pieszczotliwie unosiły się ciche słowa jak kropelki z ciszy.

Więc niech je woda rzeczna, szum dębu słodko pokołysze!

Słuchaliśmy

tylko od miasta polem szedł jak echo p r o m y k miłej piosenki.

Że byłem wtedy razem z Tobą, o dzięki Ci, dzięki.

JAN W O L F F NIE MAM P O W R O T U

Wieczór zostawia księżyc obok domu, lśni srebrna kula, n a dachy lekko spada, potem będzie cisza.

Wiatr w sadzie zagra k o m u ś , potoczy się jabłko w białą zamieć.

Aż drzewa otworzą ramiona, gałęzie jak dobre ramię.

Owoce w liliowe ranki są m o k r e i zimne i słońcu podają liście na rośne spotkanie.

Nie sam jestem w sadzie.

Nikogo nie ma przy mnie.

Owoce pachną. Zostanę.

MIECZYSŁAW STRYJEWSK1

(19)

S T R Y C H A R Z E Wciąż zwróconym ku ziemi obliczem, Bez przerwy

Biegają do m e t y Boso,

Mąż i żona,

J a k psy gończe spuszczone ze smyczy.

On kaszle jak gruźlik w agonii, Ona jak z krzyża zdjęty

Szkielet kobiety, J e j ręce skostniałe Dążą śladem jego pracy, W oku błyszczy łza, Z k t ó r e j

J a k po deszczu grzyby W tysiączne rośnie p i r a m i d y Przepych pałacy

BRONISŁAW WIECZORKOWSKI ( r o b o t n i k - s a m o u k )

Z I M A N A D C H O D Z I Valtellina, 1938 Złote koło słońca toczy się po zębatych wierzchołkach gór, pieści dobrotliwie ciemne świerki, uparcie i zawzięcie wspinające się ku szczytom, rzuca snopy gorących promieni na szmaragdowe łąki i białe, pachnące miodem pólka kwitnącej gryki. Hałaśliwa Adda skacze po kamieniach i opryskuje pia- ną skołtunione czuby olszyn i czarnych bzów, chylących się nisko nad wodą. W powietrzu drga leciutka mgiełka, jakby zmieciony ze słońca pył. Pachnie jeszcze upałem i latem.

Nagle spoza wchodnich masywów wyskoczył gwałtowny, porywisty wiatr, zachybotał brutalnie wytworną, smukłą syl- wetką rosnącej pod oknem topoli i z hukiem i świstem po- niósł się dalej doliną. Na białość rozłożonego na stole papie- ru spadło kilka brązowych martwiejących liści. Z topoli ze- szła jesień.

Skończyło się.

Gęsta, mleczna mgła coraz częściej rankami zasnuwa wszystko dokoła, a grube, rozdęte cielska chmur przewalają się leniwie po górach i długo zalegają wgłębienia i zbocza. Do późnej nocy brzęczą dzwonki płowych, sytych, lśniących krów, schodzących w dolinę z pastwisk na wysokich halach i przez głowę wciąż mi się przewija ów wiersz poety rumuńskiego Cotrusa tak pięknie spolszczony przez Lewika:

dzwonią dzwonki słyszysz?

w gór omglonych ciszy to za stadem s t a d o schodzi w dół gromadą

Szafirowa kupuła nieba przypomina teraz często wypła-

(20)

kane, spłowiałe oczy, a promienne zawsze gorące górskie słoń- ce coraz króciej widzieć się daje w głębokiej, wąskiej dolinie.

Przychodzą jednak dnie zdumiewająco piękne, tym piękniejsze, że są wspomnieniem wspaniałości i uroków minionego lata, pomnażającym stokrotnie ich urodę. Są jak pozostałe na dnie kielicha ostatnie krople ulubionego wina, wysączone powoli i z rozwagą, aby nic nie uronić ze smaku i zapachu, jakby ostatnie wzmożone przeżycia szczęśliwej miłości, której nieu- nikniony kres i odejście czujemy w całej swej istocie.

Siedzę na wrosłym w łąkę, omszonym od dołu kamieniu.

Brzękliwa, jednostajna melodia kos, pracujących przy ostatnim zbiorze siana, napełnia cichy, ciepły, kojący przedwieczerz. Mo- ja ulubiona łąka na słonecznym zboczu stoi jeszcze nietknię- ta. Ukośne, jaskrawe promienie zachodu pogłębiają soczystą zieloność traw i podnoszą czyste barwy kwiatów Patrzę za- chwycony na subtelne, różowo-lila kielichy colchicum, gorące złoto jaskrów, fioletowe dzwonki, czerwone goździki, srebrne gwiazdy dziewięciosiłu i skromną biel niskich stokrotek. Nad kwiatami ważą się złote pszczoły i połyskliwe, ciemne huczące trzmiele. Przez dżunglę źdźbeł przebijają się z trudem obłado- wane mrówki i skaczą wielkie, zielone koniki polne. Łąka sze-

leści, pachnie, kwitnie — żyje. I z przejmującym smutkiem myślę, że gdy tu wrócę jutro, zastać mogę więdnące, syme- tryczne pokosy, a pomiędzy nimi jasne plamy świeżych ran, broczących zieloną krwią. W słabym zapachu jesiennej łąki czuję już ową dziwną woń rzeczy odeszłych i umarłych, jaką wydają opuszczone mieszkania, zarzucone szaty, nieużywane meble — zmieszaną woń pleśni, zwietrzałych perfum i zesch- łych pokruszonych ziół i kwiatów zapomnianych w starych szufladach.

Wielkim, granatowym autobusem jadę do odległego o dwadzieścia kilometrów miasta. Jest wczesny, zachwycający, la- zurowo-złoty poranek. W przeczystym, rzeźwym powietrzu ry- sują się bardzo plastycznie na ciemnym szafirze dalekie, groź- ne szczyty i błyszczą radośnie w porannym słońcu białe, ka- mienne domy licznych osiedli, ciągnących się po obu stronach wspaniałej, lśniącej szosy Dolina wciąż się rozszerza, góry od- stępują, a na ich złagodniałych stokach pojawiają się liczne winnice. Wszędzie wre wytężona praca. Na rozesłanych po łąkach białych płachtach suszy się gryka przygotowana do młocki, którą wykonywają przeważnie starsze już wiekiem ko- biety W długich, fałdzistych czarnych spódnicach, białych bufiastych koszulach ze skrzyżowaną na piersi czerwoną chu- steczką, czerwonych pończochach i drewnianych chodakach, sto-

(21)

ją po dwie naprzeciw siebie i z obrzędową surową powagą i zdumiewającą sprawnością ruchów podnoszą i opuszczają cięż- kie, grube cepy — gdy dwa z nich jasnym zygzakiem zabłys- ną nad głowami, dwa inne z nieomylną dokładnością uderzą w ciemne, zmierzwione zboże.

Pod grupą pięknych drzew leżą na ubitej ziemi świeżo zebrane, słodkie kasztany, a kilku wyrostków przykrywa je gru- bą warstwą opadłych liści, później zaś z całej mocy poczyna uderzać kijami dla rozbicia twardej, zielonej zwierzchniej p o - włoki. W jednym miejscu, przed jasnym, schludnym budynkiem szkolnym, widzę, jak dzieciaki w czarnych fartuszkach i białych kołnierzykach, pod wodzą młodej nauczycielki, troskliwie i mo-

zolnie wydobywają z kolczastej pokrywy te piękne, lśniące, rdzawe owoce o smakowitych jądrach za pomocą małych no- żyków. Pomagają też w ogólnej, pośpiesznej robocie.

W winnicach, jak wielkie, jaskrawe kwiaty, barwią się bluzki roześmianych dziewcząt, zbierających cieżkie, czarne, nabrzmiałe słodyczą grona do wielkich, zbitych koszów z wy- gięciem przystosowanym do wygodnego umieszczenia na plecach.

Mężczyźni wszyscy ładują suche już, pachnące siano na małe wózki, zaprzężone w muła lub osła, i odwożą drogocenną pa- szę do schronów zimowych. Na wyłożonym wielkimi, białymi kamieniami placyku, otaczającym duży kościół, suszy się rozło- żona starannie trawa, a dobroduszny, gruby, wiejski proboszcz w podniszczonej sutannie i birecie, nasuniętym na potężny, czerwony nos — wszak in vino veritas — pilnuje swego do- bytku, siedząc na kościelnych schodach.

Gdy powracam już po zachodzie słońca, cała dolina, roz- brzmiewająca dźwiękiem dzwonów na Ave Maria, płynącym z licznych kościołów, pełna jest jeszcze usilnie pracujących ludzi.

Trzeba się śpieszyć, bo chociaż pogoda się ustaliła, zżółkły jak wosk drobne liście brzóz i nabrały już barwy starego złota ko- ronkowe, delikatne modrzewie. Nocami mroźny dech idzie od Addy, a białe czapy zsuwają sią coraz niżej na wyniosłe czoła górskich olbrzymów

Idę w stronę malutkiej osady w ponury, ciemny, smutny dzień. Zimny,, przenikający do kości wiatr uderza ze wszystkich boków, obrywając ostatnie listki z czarnych, mokrych szkiele- tów drzew Pod rozrzuconym, burym nawozem umarły śmiejące się wdzięki łąk. O d nisko nawisłego, posępnego nieba, od ru- dych zboczy, sinych skał i tajemniczych, lodowatych, pobielo- nych szczytów wieją groza i lek. Zawarto szczelnie drzwi i okna, powiew śmierci, zagłady i zniszczenia zdaje się unosić nad zacichła, jakby wyludnioną doliną.

BRONISŁAW KRYSTYN WIERZEJSKI

(22)

JESIEŃ S A M O T N Y C H Zajeżdża jesień wśród owocobrania.

Pożółkłe blaski dojrzałych dni l a t a .

Lazur się z mrocznych zasłon mgły w y ł a n i a , Lot p t a k ó w mitem starego tchnie ś w i a t a . Moszcz wytłoczony, na wieczne p y t a n i a Odpowiedź ciszy wydzwania k a n t a t a . I tu i ówdzie krzyż na nagim s t o k u ; Trzoda się gubi w złotolistnym borze.

Nad staw w y p ł y n ą ł m a j e s t a t obłoku:

W i e ś n i a k - m a r u d a ostatkiem sił orze.

Wieczór powoli ogarnia w cień z m r o k u Strzechy chat starych i czerń skib pod zboże.

Rychło gwiazd spokój opromieni czoła;

W mroki izb z n o w u otucha się w k r a d a

I niebo schodzi w postaci anioła Z ócz kochających, którym dola rada.

Zaszumiał szuwar; lęk p r z e j m u j e zgoła, Gdy nocą rosa z drzew bezlistnych pada.

GEORG TRAKL z niemieckiego spolszczył Zenon Waśniewski

P A S J A Gdy Orfeusz s r e b r n ą s t r u n ę trąci, w t ó r u j ą c z m a r ł e m u w ogrodzie wieczoru,

kim jesteś, o d p o c z y w a j ą c y pod wysokimi drzewami?

Szumi skargą j e s i e n n a trzcina, niebieski s t a w ,

u m i e r a j ą c pod zielonymi drzewami i t r o p i ą c cień siostry.

Ciemna miłość dzikiego g a t u n k u ,

k t ó r e m u szumi dzień n a złotych kołach.

Cicha noc.

Pod czarnymi jodłami d w a wilki w k a m i e n n y m uścisku mieszają swą krew; w złotym

zgubiła się c h m u r a sponad ścieżki, cierpliwość i milczenie dzieciństwa.

Znowu s p o t y k a łagodne zwłoki przy stawie t r y t o n ó w

drzemiąc w swych włosach o b a r w i e h i a c y n t u Że w końcu p ę k n i e chłodna głowa!

Bo ciągle tropi, b ł ę k i t n e zwierzę,

s p o g l ą d a j ą c y pod zmierzchającymi drzewami, przez ciemne ścieżki,

c z u w a j ą c i drżąc w t e j n o c n e j śpiewności ku ł a g o d n e m u szaleństwu;

albo znów dźwięczy ciemny z a c h w y t , pełen muzyki s t r u n

ku c h ł o d n y m stopom pokutnicy w k a m i e n n y m mieście.

GEORG TRAKL z n i e m i e c k i e g o p r z e ł o ż y ł J e r z y K a m i l W e i n t r a u b

(23)

ZI M A Połyska rola, zimny blask.

S a m o t n e niebo nad lasami.

Wirują k a w k i nad s t a w a m i , myśliwi dążą w ciemny las.

Milczenie mieszka wśród gałęzi, gdzie czarny szczyt. Płomyków w i a n i e nadciąga z chat. I dzwonią sanie.

I wolno wschodzi szary księżyc.

I k r w a w i dzicz n a lasu s k r a j u . Kruki pluskają w ściekach k r w i .

Strzelista trzcina żółto drży.

Mróz, oddech, kroki w pustyni gaju.

GEORG TRAKL Z niemieckiego przełożył Jerzy Kamil W e i n t r a u b

U F N O Ś Ć Daj, towarzyszu, swoją ciężką dłoń, w jej pulsie jeszcze p r a c a drga, nas niewidzialną wstęgą spiął ten sam wolności przeczuwany s m a k . Może n a s znużył walki trud,

lecz nie pokonał. Krok nasz bruk oddzwania tysiącami nóg.

I cóż że jakiś zamiar nie dopisze,

n a m tylko teraz rozstać się nie wolno z sobą,

bo w każdym mieście, w k a ż d y m k r a j u żyją towarzysze, których u j r z y m y po zwycięstwie znowu.

OSKAR MARIA G R A F Z niemieckiego przełożył Stanisław Jerzy Lec J A K M Ó W I P I E S ?

Znów b a r a n k a m i macie być poeci, bo możnych drażnić winniście się strzec.

Wam po ogródkach w o n n e zrywać kwiecie, d u m a ć w przyrodzie, k ą p a ć się w zaświeciech, a dawne, grzeszne dzieła w piec!

Niebieskich k w i a t k ó w kosić m o ż n a łan by a też m i g d a ł k ó w niebieskich jest w bród.

Pomnóżcie jej Ś p i e w a j ą c d y t y r a m b y

niech ludzkość wiesza się n a miejskie l a m p y . Niech zdycha z głodu! Sztuce żyć — w a s z trud!

J a k mówi pies? Że dzieciom będą dane p e n s y j k i kiedyś za wasz wierny hołd.

Jeśli ktoś piórem krzyczy, to jest źle widziane.

Ciemności lubią te d u c h y ś w i e t l a n e i ciemnym typom płacą s u t y żołd.

A więc bębnijcie chórem k a ż d y w swą m a s z y n ę , i mistykę ciemną i westchnienia łzawe,

i „modrostalową a w y s m u k ł ą szynę", i dzwoniący o p u k l e r z e miecz.

Lecz zważcie jedno, przez taką z a b a w ę skreślacie się z pamięci s y n ó w

precz.

STEFAN HEYM Z n i e m i e c k i e g o p r z e ł o ż y ł S t a n i s ł a w j e r z y L e c

(24)

O J C Z Y Ź N I E

W latach rozruchów, burz i błyskań, W rozlewie łez, w straszliwej męce gdy s p a d a chwila p r ó b na k r a j , — wyraźnie widać już T w ó j los;

z przepalonego popieliska w gwiaździste niebo jako ręce d i a m e n t e m t w a r d y m wstań—i t r w a j , wznosi się modlitw święty głos Niech nasze serca moc Twa zbawi! tam w k a t a k l i z m y groźnej Ery Nad rozłogami sielskich cisz wprost k u kosmicznych p o t ę g mgłom, j a ś n i e j od ł u n y i błyskawic gdzie przed obliczem j a s n e j s f e r y k r z e w gorejący p o d n i e ś wzwyż. stare hierarchie spala grom.

ANDRIEJ BIEŁYJ (BORIS B U G A J E W ) Z rosyjskiego przełożył Józef Ł o b o d o w s k i

J a m opowieści nie słuchał Ossiana ni starych win nie spijał ust mych s t r ą k . Czemuż majaczy się oczom p o l a n a i Szkocji k r w a w y księżycowy k r ą g ? K r a k a n i e \vron, skłócone z echem h a r f y , zda mi się, ciszę gdzieś złowieszczą tnie i na wichurze chwiejące się szarfy d r u ż y n y w i e r n e j wciąż migocą w śnie.

Dziedzictwo szczęsne o t r z y m a ł e m cudem, ś p i e w a k ó w obcych n i e s p o k o j n e sny;

k r e w i e ń s t w o swoje i sąsiedztwa n u d ę m o ż e m y rzucić bez n a j m n i e j s z e j łzy Niejeden skarb, m i n ą w s z y synów, może do w n u k ó w przejdzie, by ich słodzić los, i k o m u ś skald znów obcą pieśń ułoży i jako w ł a s n ą ją w y p o w i e w glos.

OSIP MANDIELSZTAM Z rosyjskiego spolszczył Kazimierz Andrzej Jaworski

P R Z E D N A W A Ł N I C Z N E , ELEKTRYCZNE T R A W Y . . . Przednawałniczne, elektryczne t r a w y ,

o, przewodniki bożych sił!

Po j ę d r n y c h klingach czarną l a w ą , ogniem kosmiczny eter bił!

I nie t r a w i a s t ą krew z i e l o n ą , iskry z k o r z e n i s k r o ś miąższ łodyg parł k u górze, póki na ostrzach nie zwisły, nie spadły w d u s z n e j spieki żar.

Krowa, w kojący świat wszedłszy s t r u m i e n i a , z gęby l e n i w e j sączy już

po kropli wodę; w y p i j a z p r o m i e n i a lazurowego bliskość b u r z .

Oto s t r u d z o n y wasz oddech się mąci do k r a ń c ó w ziemi r o ś n i e i

t c h n i e błyskawicą i ciężki brzęk strącił z dymiących wyży niebios grzmi!

Piorun obala drzewa, c h m u r y , d o m y , na słowa, czyny pożar spadł!

S t a j ą c się ogniem, d y m e m c h m u r i gromem t r a w a kołysze ziemski świat...

L E W GOMOLICKIJ Z rosyjskiego spolszczył Józef Czechowicz

(25)

PRZEGLĄD POEZY]

A n n a Ś w i r s z c z y ń s k a : W i e r s z e i p r o z a , Warszawa 1936

Już „Południe" Swirszczyńskiej, nagrodzone w r. 1934 na „Turnieju Młodych" — „Wiadomości Literackich", zwróciło na nią uwagę miłośników poezji. Bo proszę, co za wiersz: ja- kaś dziwna meskolancja groteski i średniowiecza, podlana so- sem stylizowanej staropolszczyzny, co w sumie dało utwór świeży i uderzający swą oryginalnością. Rzeczy zebrane obec- nie w szczupłym ale ważkim tomiku utwierdzają nas w po- chlebnym sądzie, jaki wyrobiliśmy sobie po przeczytaniu „Po- łudnia" w stosunku do jego autorki. Książka obejmuje wiersze i prozę — podział zresztą tylko konwencjonalny i pozostający jedynie w związku z wyglądem graficznym utworów Wśród wierszy znajdujemy tu dwie oddzielne grupy Do pierwszej na- leżą wdzięczne rzeczy fantazjotwórcze na pograniczu patosu i groteski, stylizowane na średniowiecze, antyk czy egzotykę.

Druga grupa to obrazki, migawki, charakterystyczne spojrzenia i spostrzeżenia, nie pozbawione zresztą czasem również fanta- styczności. W „Prozie" spotykamy utwory krótsze i dłuższe (nawet zakrawające na nowelę) zbliżone do grupy pierwszej i drugiej. Niezwykły sztafaż obrazów Swirszczyńskiej (anioły, serafy, Victoria, średniowieczne dziewice, Dionizos, Amfitryta, Syreny, Walkiria obok grenadierów, huzarów, barbarzyńców, kupców bawełny, baletnic, modystek, aptekarzy z burmistrzem, Dantego z Beatryczą, Dulcynei z Donkiszotem czy Rabelais'go) i ta cała menażeria lwów, lirogonów, ryb, papug, strusi, sarn i jednorożców; charakterystyczne epitety poetki w niespodziance zestawień stwarzające specyficzną aurę ( „ u p r z e j m e migotanie aniołów", „ z d r o w y śmiech serafów", „ d o r o d n e księgi sybiliiń- skie", „ s z u m i ą c e drzewo genealogiczne", „ k o s z t o w n e ruchy"

i t.d.); te nieznaczące niby, a wymowne powiedzonka (np. „Vi- ctoria ruchem n i e w ą t p l i w i e ładnym i kobiecym na twardą czaszkę wcisnęła mu wieniec", albo „niektórzy n i e z d ą ż y l i jeszcze umrzeć"); czasem subtelna ironia jak w owej pięknej

„Podróży": „Niemało to potrzeba będzie wyniosłości i samozapar- cia, by żyć nie zabijając i nie rzucając się szlachetnie lwom na pożarcie": — wszystko to składa się na całość wyjątkowo piękną i oryginalną i świadczy o dużym samodzielnym talencie Swirszczyńskiej, która rzadko nam przypomina kogoś ze zna- nych poetów, jak np. Maxa Jacob'a („Sielanka") czy Iwaszkie- wicza z „Legend i Demeter" (miejscami w „Prozie").

Cytaty

Powiązane dokumenty

Ostatni numer miesięcznika „Ziemia Podhalańska" zamieszcza trzy wiersze niedawno zmarłego wielkiego poety i patrioty słowackiego Marcina Razusa. W ogóle mie- sięcznik

Otóż godny podkreślenia jest przede wszystkim ten fakt, że prawie każdy nowopojawiający się talent nosi wyraźnie ce- chy wzrastania w atmosferze nowatorstwa.. Mniej liczną grupę

Puszkin w każdym uczuciu, w każdej miłości do kobiety (jak do „jedynej ukochanej" Marii Rajewskiej-Wołkońskiej) potrafił jedno i to samo: być samym sobą, nawet...

Tu mieści się sztab operacyjny białoruskiej literatury radzieckiej.. Na dole — pracownie,

Pigoń urodził się w jakiejś Komborni galicyjskiej, i może on jest pochodzenia chłopskiego.. Teraz ma

Miłości tej poświęca Rusinek najdoskonalsza karty swojej powieści, zdobywając się nieraz w „Burzy nad brukiem" na prawdziwie mistrzowskie miejsca (śmierć matki).

Ale jeśli powiemy, że technika awangardy jest najwyższym do- tąd osiągniętym szczytem, który trzeba było zdobyć, to zastoso- wanie te i techniki d o celów ściśle nawet

T y m pro- blemem „korzennym" jest idea współdziałania — szlachetnego krzyżowania się kultury inteligenckiej z kulturą ludową — sło- wem, „arka przymierza" Nasi