Sztuka to najwyższy wyraz
samouswiadomienia ludzkości
U Dzieło sztuki - mikrokosmos odbijający epokę.
Józef Czechowicz
C e n a 1 0 z l <vato%)
literatura i sztuka • kwartalnik
* - • • t ••
N o w a p o w i c i J a c k a D e h n e l a • J u b i l e u s z J e r z e g o S w i ę c h a • Ł o b o d o w s k i o C z e c h o w i t u i , B r o n i e w s k i m , G a ł c z y ń s k i m
• M i c h a ł U M i k o ś - z U M C S d o M i l w a u k e e * O p o w i a d a n i a l C l a r k , l W . W o s i a J . O U h a • S z k o h i t o K a p u ś c i ń s k i m
• J o a n n a K u r k o w i c z - w s c h o d z ą c a g w i a z d a w i o Ł i n i s t y l t i
Zcśpói itiiitkeyjny
MONIKA A DAMCZ YK GARBOWSKA JANINA HUNEK
ŁUKASZ JANICKI LECHOSŁAW LAMESISKI
WALDF.MAR MJCMAlSta (tekrctarz ndakcji) AIWA RUMAN
EMILIA RYCZKOW5KA TADEUSZ ŚZKOLUT
JAROSÓW WACtt
BOGUSŁAW WRÓBLEWSKI (rtfałtor naczelny) A NETA WKSOCKA
Luunic MrfCJtnl-W*
KrrvHjlt>ęji ic\ hni4/-ni jMlijJ .t ut A j Stak współpracuję:
Bc^Wdvr Biela Ł : j-j ii l i . Marek Dairiclkicwicz, fcVu Dunaj.
Józef Ftri, JWwjfc CflWfOFisJti. Michał GfowiĄski Andnuj Gawpnfcf.
Magdalena Jankowska* Aftrrd Kochańclyk Istvńn KovńcS fWfpTjf), Miirck Kosiba {Kanada). Jerzy Kiitrik. Eliza Lesze zyńska-PicniaK
Jacek ł.ulwittorts, Lukas* Mwińtwk. Anna Mazurek,
Wojciech Młynarikt, Dominik Opoltki, Watłuw Chiilfca, Mykoła RtubiZuk (Ukrain ah Małgorzata Sj/łJfJiffŁu. }erzy Swięch, Bohdan Zadura
Cnair
Jp[srtiO' jiiitrcuut-kLC InStyluta K r a i k i
wydawane na ideccnic Mini tira Kultury i Driedzicłwa Naruduwego
Numer 2/2010 tttaliEOftano prcy pomocy hnaiisuhc}
Wojewódzkiego Oirodłu Kultury M śiadkCiv.- Wajrwódzlm Lubelskiego
„Akcem" kontysta W 20lQ roku ze wsparcia Kantcrlarii Senatu Rzeczypospolitej fiłLsktcj
{projekl Twórcy zu granicą. Polskie rodowody, polskie znaki zapylania) oraz
Urzędu Miuli lublin
Plan nerem nieJiaJnym „Akcentu* jen RaJło l.ulilin 5,A,
PL ISSN 020S-ft220 MR INDLKSU 352071 O Copyright 2010 by -Akrtnl"
rok XXXI nr 2(120) 2010
literatura i sztuka
kwartalnik
Na pitc^ilt) 1 chi j i i u nHa dki
Krrysitof Zadziw: Gtinirg, ^kr> Ł na płótnie, I9&9, 25 * 20 cm.
Na ciwirtej Si ronie okładki KnjTsztol! Z i r i u n w : Renyjtkć ^ńewayn*
AJrti redakcji:
JO-112 I juWIH. Ul. GPILLJJU . HI piftm Ld. (-0A1) 71-ńfl e-mtll:
w^.akłetiLglt.p)
fjniń( www ft-MŁUJi Anru iioŁnrakj
MibriiUw nie -mówionych j^jfccij j nie
Redakcja zailnepi sobie prawo dułyinjfw»nt& łkrńtLVw.
Informacji o prenumeratę na kraj i a g r u k f ud-JłtUj^
urzędy pocztOWt, Etuch Kolporte r SA i At* Polona.
Gflia fwefUJmeraly krajowej na c k m jednepo roku wynosi 39 xl.
Pieniądze fpobti wpbcaĆ lakże brt[*Hredfli(t na Jyintft wydawcy:
WtctMjdnia fundacja Kultury ~Ak«n<" Bank PEKAO SA, V O w lublinie nr rachunku: W 1240 19fl<3 111 i 00001752
lut przekazem pocrtowytSi pod wierceni ttiUkcji.
podaje wyraźnie adre-s prenumeratom
i zaznaczając na odwrocie przekazu .prenumerata Akcentu".
W USA „Akcrnrrtrapniwddbrty j*it fiut^puj^e ksL^imit!
Polidi American Etookilorr,.Nowy Dziennik" - Polish Amrnean Dłily News;
21 Wca 3Sih Strret: New York, N V 10016
Min Puacę
FPoJonia~ B o d o m Milwaukee Av*.
;chicagu, 1L S06LS We Francji iprzectaŁ prowadzi:
IJbrairie PuLtinniw ( K l ^ m l l Polska). I2J Bd Sl. Gerctuin.75006 Parył.
Wydawcy:
Wschodnia Fundacja kultury a k c e n t
-. 20-112 LuMin.uI GfO<ilk*S l l f l l fattiU Dział Wydawnictw
02-Mtó Wun4wa.it NieppdkęMd 2 U [rf
r22 60S-21-74, IdJfa* 22 Ó0&-24-JW
e-maLh
Naldad LDOOep. Druk ukLińrtOm i 2 aciw^ 201 Ct r
r[>ruk: Mukfdfllk S.A., Lublin, ul. Unicka 4
Cena zł IU.-
S p i s t r e ś c i
Jacek Dehnel: Saturn/7
Janusz bdwiń&ki: wiersze i 23
Tfldcus? Kłak: Józefa łobodowskiego technika poetyckiego portretu (Czechowicz, flrpniewifci. Gałczyński i inni) /15
Krzysztof Lisowski:: w i d i a / 38
loanna Clark: Długie życie Margarity Kłfitawny f 42 Jeny bartmiński: Moje spotkania z Jerzym święchem t 51 Matrtj MckckL wiersze I 55
lan Władysław Woś: Kwiatuszek Pana Jezusa f 59 Zofia Kamila Krzemiiiska: wiefSZet 71
Tadeusz Szkolni: (Js tatni romantyk. Szlaka wysoka wobec popkultury w ujęciu Ryszarda Kapuścińskiego / 74
lacek CjU2: wiersza / 81
jarosław Wach: Anatomia nienawiści. Psychopatologia i destrukcja w „Gangre- nie'Dawida Komagi orai „American Psyche" Br?tu luistona Fllisa / 84 Jinos Olih; Pocałuj but! I 90
]&H» Lackfi: WittSZi 19ft
Germao Ritz: Krystyna Marek, Dziennik czasu wojny i samokontrola f 102
DWUGŁOSY
Wojciech Ligęza i jeny Snopek o księdze jubileuszowej Suu^i i metody dedykowanej profesorowi Jencmu Swięchuwi / 112
PRZEKROJE
Nie tylko analitycznie
Alina Kochańczyk^ Nie ma zmowy krytyków [Józef Hen „Dziennik na nowy wiek"]; Aleksander Wi5jt(uwiez: Kolejne siowoo Brunonie ftifieriskim i| Krzysz- tof Jaworski „Dandys. StoWO o Prunonit lasieńskini"]; Ryszard KołcKlzie}:
Miałem ochotę pogadać więcej.,. [ Andrze) Bobkowski,/Lobie 7jpisuJę Europę - Listy do larosława iwaizkiewicsta 1947-1956"]; Paweł Nowak: Spolctttń- stVł'o informaeyjilO-dezinformacyjne CEf społeczeństwo komunikacyjne?
{„Jaka informacja?" Maciej Samolej: Gdzie jest ojczyzna ocalonych* \ Laura Quercioli Min cer „Ojczyzny ocal&nych. Powojenna Literatura żydowska w Potsce i we Włoszech"]; Przemysław Kaliszuk: Potyczki z nowomową [Mi- chał Głowiń^kJ „Nowoinowi i c t ^ i dalsze. Szkice dawne i nowe"] /12^
5
PLASTYKA
Lliza Leszczyńska-Pień Łak: Sztuki jat lustrem. Twórczość Krzysztofa Zaeharowa f L49
Piotr Majewski: Siła malarstwu, jerzy Tchorzewski w stówach i obrazach f 154
MUZYKA
Maciej Białas: Joanna Kurkowicz, czyli jak się zastoje diwą wiolinistyki t 1 58 TEATR
Marii Barbara Styk; Lubelskie wiersze o teatrze f ióS BEZTYTUŁU
I^eszek Mądzik: Awiniońskie doświadczenie f 171 ROZMOWY
Anglojęzyczna ciflfoJo^ita polskiej literatury w Ameryce. Z profesorem
Michałem łąckiem Mlk^iem rozmawia Franciszek Malinowski (171 NAMIĘTNOŚCI
Manek Dan lei kiewicz: Wtfnonf Fbminika Opolskiego pod rękę z Magdidena Jankowską i 177
NOTY
Karolina hi]u niska Ciesielska: Macewy ze słów jako źródła historyczne / 179
Beala Jarosz
BNa*>et w piekle^ jakim było getto, kwitły ludzkie uczueui" / 181
Celina Handze!; Od słowa dc fbwa f 186
Agnieszka Hudzikj Zakotwiczony w płynnej riowocsesna&rj / 188 fto^dar Nowicki: Eupataria. Z cyklu „Szhikictr. Adama Mickiewicza
po Krymie
Mt 190 Noty o M t o r t t h t L»3
C ^ J EUROPEJSKA S T O L \ C A lublin K U L T U R Y
2016 K A N DV • ĄT
JACEK DEHNEL
Saturn
C z a n i e o b r a y > ' z ż j i c i a m ę i c 7 j 7 n z r t x k i n y C n > ™
(Fragmenty)
Pokaż mi kto wymyślił ojca
i pokaż mi gałęi, na której go powiesili.
R, M, I
[mówi Javier)
Przyszedłem na świat na ulicy Rozczarowania. Dopiero kiedy miałem osiem czy dziesięć lal* usłyszałem, ukryty w spiżarni, jak pasza kucharka opowiadała szlifierzowi noży, skąd wzięło się ta nazwa: dawno lun u czterech
przystojnych mayo goniło piękną dziewczyny biegnąc Eiaszą ulicą, o lu, tuż pod oknami naszego domu, który wtedy jeszcze nawet nit" stał, wzdłuż wi- tryn sklepu I perfumami l złotymi wisiorkami, którego jeszcze nie otwarto i w którym nie urzędowa! jeszcze stary don Felicianot bo nawet jego jeszcze nie by to na świecie; a biegła la dziewczyna, oj, biegła, a gonili ją ci rnoyo, oj.
gonili,aż zlapjEi; a tacy byli njmiętni,że poszarpali na niej cale suknie, zdarli mantylę i szal, którym przysłaniała iwar* - i wtedy stanęli jak wryci,bo pod a l b a m i i adirtMSZkaroi pokazało się cuchnące ciało,oblepiona suchą skóra trupia czaszka, szczerbca tóhe zęby. Rozpierzchli się na wszystkie strony, ctaio w mlnutf obróciło się w pył, razem ze wszystkimi wstążkami i łalba- n a m u ulicę nazywano odtąd ulicą Rozczarowania, lak mówiła kucharka, trzymając się - widziałem to pr/Cf. diiurkę od klucza w drzwiach spinami - pod boki, knepka, rumiana, oświetlana snopami iskier, a szlifierz, który opowieści nie znał, bo pochodzi! gdziei spoza Madrytu, przykładał do wi-
rującego kamienia kolejne noże i nożyczki, potakując i pomrukując między jednym zgrzytem żelaza a drugim, Ale ojciec - nawet jeśli tego akurai nie powiedział, jeśli lego akurat nit wypluj V, mnymi c&dgami, którymi mnie obrzucał - zawsze uważał, jestem o tym najzupełniej przekonany, że ulica
nazywa się lak dlatego, że ja, Javier, przyszedłem na świat w domu, który stal właśnie przy niej, w alkowie na piętrze, W mieszkaniu portrecisty i wicedy- rektora Królewskiej Manufaktury Taplserii ianta Barbara, a wkrótce malarza królewskiego, Francisca Goyi y l.uciente*.
(mówi Francisco}
Kiedy javierprzysiedł na iwiat,jeszcze na Callede Deseng^ńo, starsze dzie-
ci już nie żyły; ani pierworodny Antonio, ani Ku.wbio.ini mały VIncenie, mi
Francisco, sn i litnnenegildai Marii de Pilar nie pomogło nawet Imię, którym
poleciliśmy ją pod opiekę Naszej Pani Saragoskiej. Nigdy nie powiedziałem
tego Javierowi - bo w owym czuie starałem tię nie rozpieszczać dzieci, wychować syna na prawdziwego mężczyznę, nie to, co teraz, kiedy serce mi zmiękJo i zrobiła uę ze innie stara, lejąca hy purchawa, w dodatku głucha j^k pień, co bardzo pomaca w unoszeniu dziecięcych wrzasków - a zatem:
nigdy nic powiedziałem lego Jatficr*Twi. ale kiedy La Pepa go urodziła i le- żała w łóżku, wymęczona, z czarnymi kosmykami włosów przyklejonymi do mokrego czoła, na którym padające z okna ftrialto kładło się wielką plamą, jak z bieli ołowiowej, poleciałem na miasto i krzyczałem wszystkim znajomym i nieznajomym, że nie ma piękniejszego widoku w Madrycie nit ten chłopak. Po nim próbowaliśmy dalej, bojąc się, że i on nie zostanie z nami zbyt długo; moja święte) pamięci małżonka, ]ózefa Raycu, czyli po prostu La Pepa, jeśli się nie stroiła, to leżała w łóżku - albo w połogu, aŁbo, jeSJi poroniła, z kolejnymi krwotokami. Kiedyś nawet próbowałem to sobie policzyć* i było tego ze dwadzieścia razy. Ale. niestety, przesył lylko Javier, Niestety tylko i niestety Javier,
lii (mów Jawier)
Dobrze mu tam, we Francji. Wszystko mi tu powtarzają. Siedzi sobie, zadowolony siar y lis, spasiony borsuk, posi wi ały głuszec,ma] uje jakieś bla- bortkit fidrygałki, jakieś miniaturki na kości słoniowej Jakieś rysuneczki;
Leocadia robi mu jedzenie, troszczy się, kroi jabłka na ćwiartki, osobiście, bo od służącej l " mu nie smakuje, a potem oddaje się komu popadnie, okazji w Bordeaux nic brakuje, osi atu i o podobno jest z jakimi Niemcem, który nic wie nawet, że ona nie taka weiss, na jaka wygląda. Rosario, prze- p raszam, „ Bied roneczka" nie mówi na nią inaczej n iż „Bied n>neczka", siedzi kolo niego i „razem tworzą" On jednym ruchem coś rysuje, niekoniecznie zresztą obrazki odpowiednie dla dziewczynki wjei wieku, nawet, jeżeli jest córką kurwy i niejedno widziała, a ona, koślawo, próbuje to powtórzyć, niczbornie, Krzywą linią lam, gdzie powinno być prosto, prostą tam,gdzie powinno być krzywo, a przede wszystkim nudną linią, nudną, jednostaj- n y bet wdzięku. Potem siary bierze kolejną kartkę i - po prostu to widxę - mrucząc ęloś niezrozumiale do siebie, tak jak zawsze mruczał, a jeżeli nie zawsze, to przynajmniej odkąd ogłuchł, jednym ruchem i kartki papieru robi banknot: czarownicę lecącą na skakanoe, starego rogacza z młodą żonką łże też nie przychodzi mu do głowy, że portretuje samego siebie), skazańca duszonego garottą, słowem: idealny rysunek, na który od razu miałbym kilku kupców. I podaje temu bachorowi. A ona, mrugając oczami, kokosząc się przy nim na krześle, puszczając uśmieszki, wysuwając mały język jaszczurki, odziedziczony z pewnością po matce, _ uzupełni a cienie", czyli tą swoją tępą kreską pokrywa la Idy sukni, kawałki tła, czupryny, a stary mówi „jaśniej" „ciemniej" „jaśniej". I tak, pracując ochoczo i w peł- nym porozumieniu, zamieniają banknot w gryzrocły, z których można co najwyżej robić tutki na tytoń.
(mówi Francisco)
Dobrze mi tu we Francji, choć ile mi tu, w starości. Kiedy jest mocne słońce - choć n i e tak mocne jak w Mad rycie - widzę lepiej i wtedy zabieram się /a malowanie. Nie mam już sil na duże płótna, zresztą nawet chodzę Icdwo-ledwOijest tu taki miody, który uciekł z Hiszpanii, de Brugada^ spę- ta
8
dza z nami sporo czasu i wyprowadza mnie na spacery, nauczy! się nawet ze mną rozmawiać - nie tak jak wcześniej, pisząc na kartel uszkach, które trudno mi rozczytać, ale dłoń mi, wedle syslemu księdza Bonda, A te przed- wczoraj go Ka to zrugałem, bo wymachuje łapami,jakby chciał wszystkim dookoła pokazać, że stary Goya nie tylko ledwo gic zolami powłóczy, ale i jest głuchy, głuchy, głuchy jak pień. jak kamień, jak pędzel, jak klamka, jak kłąb starych szmat, poruszanych czarną magią. Cuchnę chyba szczynami, bo mam chory pęcherz, l l e t u i tego nie czuję, już nic ten IK£,CO potrafił przez okno wy wąchać soczystą cipkę, idącą ulicą... widzę tylko, jak iuni się krzywią, kiedy podchodzę za blisko, a że nic chcą ni i zrobić przykrości, to ukrywają te grymasy, co jest j e l c z e bardziej upokarzające. Noszę trzy pary okularów. Trzy pa ry okuła rów na jedynym nochalu. Nie taki m z nowu
największym. Wzrok mnie zawodzi, ręka też. Wszystkiego mi brak - oprócz woli. Przez jakiś czas zajmowałem się biografiami, rysowałem z pamięci byki.,. Brugada ml pomagał, stawiał kamień na sztalugach, mocował, a ja
tam już sobie gryzmol iłem. skrobałem brzytwą, w dr u piej ręce trzymając wielką lupę, bo bez niej niczego prawie nie widziałem - ale ze dwa razy kamień zerwał się ze sztalug, raz prawie zmiażdżył mi stopę, aż zarysowa!
krawędzią czubek irzewika, za drugim razem łupną! o ziemią, kiedy mała Rosario stała U trzy kroki dalej, oczywiście cala praca na nic, a za drugim
razem miałem piękną scenę, prawie skończona. l>alem sobie Z tym spokój, Na duże płótna tym bardzie) nie mam siły, a moja Biedroneczka dorosła już do malowania i myśtę posłać )ą na nauki do Paryża, posłałem natręt list do Pa ryża, może Fcrrerby ją umieścił u Martina, podobna jest niezły.
Nie będzie na to szkoda pieniędzy, Ru t jest kogo kształcić, nie (o, co t j dupa ]avier, który do niczego się nie potrah zabrać, leży tylko jak kawał tłustego mięsa w brytfannie, w zakrzepłych sokach, nie chce mu się do mnie przyjechać, nie chce mu się ruszyć tego spasionego tylka przez Pire- neje, a ja, staruch, muSJtę jeździć w tę i z powrotem jak młody saczygiełek, bo inaczej nie zobaczę mojego Ślicznego Marianiło. Zupełnie jakby nie mogli zostawić na chwilę interesów zresztą, jakie oni tam mają interesy, : przyjechać do stojącego nad grobem ojca, Ale iest Biedronce zka, i na Biedroneczkę nie szkoda czasu, pokazałem nawet jej rysunki w Madrycie, wszyscy profesorowie Akademii byli zachwyceni i mówili, i e t» jak mały Rafael w spódnicy, jak mały Mengs w atłasach. Świat nie widział drugiego takiego talentu. Siadamy więc razem, coś tam je) rysuję na świstku, a ona kopiuje uważnie, a ile jest w tym pracowitości, ile biegłości, jaka kreska śliczna! Niewyrobiona jeszcze, to prawda, ale czuć geniusz. tJoya ten ge- niusz czuje. Ona sobie rysuje, Lcocadia krząta się po domu albo wychodzi na miasto, w końcu kobieta musi mieć coś od życia dla siebie, a jesteśmy we Francji, nie w Hiszpanii, przecież nic będę jej trzymał w domu pod kluczem.
Ona sobie rysuje, ja wyciągam z szuflady płateczki kości słoniowej, farb*
cienkie pędzelki, i patrząc przez szkło powiększające najpierw kładę ciemny podkład z kopcia, zdjętego z lampy, a potem kapię kilka kropli wody. |akie tam iwiaty, ile tam się kłębi postać i, duchów, namiętności - kaleki, więź- niowie, brzuchate karły, stare wiedźmy; patrzę przez moją lupę i nadziwić się nie mogę, ile się może wydarzyć na takiej maleńkiej płytce, kiedy woda rozpuszcza sadzę. A potem, rach ciach, zabieram się do malowania, lak nie wyjdzie, a coraz częściej n ie wychod zi, zd rapuję bez ża lu, b " wic tn, że woda rozpuszcza Cierń w pełnej zgodzie z nurtem moich myśli 1 zaraz przywoła jeszcze coś lepszego. Coś boleśniejszego.
9
(mówi Francisco)
Z |avierem też tak siadywałem jak t Biedroneczką - myślałem sobie, że jeżel i mój tal u ńcio, zwykły pozłot n ik, spłodzi! takiego m a k r a jak ja, to cze-
go mój syn dokona! Tak myślałem o nich wszystkich, po kolei: o Antoniu, Eusebiu
rVincentem i Francisco, a oni wszyscy umierali, mało który wyżył dość długo, ieby móc utrzymać w ręku ołówek
ha co dopiero i^ehy zadzi- wić świat swoim la lentem^ a z Javierem tyłe razy było o krok, o odrobinę - jak wtedy, kiedy miał ospę i całą noc nosiłem g " na rękach, zamiast co namalować albo wyyambtać jakąś dziewuchę, a on, rozpalony, zmęczony płaczem, zasypiał na chwilę i zaraz znowu się budził; kiedy powiedziałem o tym królowi* był tak wzruszony, że chwycił mnie 7J rękę i długu nią po-
trząsa La potem zaczął grać na skrzypcach,co miato chyba świadczyć, że stary piernik mi współczuł. Cóż, każdy współczuje taką sztuką na jaką go stać - ja współczułem całej żywe}, krwawiącej Hiszpanii moimi arcydzieła - mi.on współczuł choremu dziecku i jego ojcu rzępoleniem na skrzypkach, Dobre i to. Ale przecież nie tylko wtedy; cale dzieciństwo Javiera starałem się nic przyzwyczajać do niego; bałem się, że odejdzie iak poprzedni albo jak ci, których La Ptpa roniła później, krwawe strzępki, brud na przeście-
radłach, potworności, których wolałbym, jak tylu innych, nie mieć przed oczami, a widzę je nieustannie - kiedy zamykani oczy, we śnie, na jawie, kiedy patrzę na kroplę wody, rozpuszczająca czerń na płytce kości słonio- wej, widzę ti ie tyIko i ru py roz st rzelanych pod mu nem, ni c tyIko zakon nice gwałcone przez francuskich żołdaków, ale i te paskudztwa,, które z niej wychodziły: karły, homunkulusy, które datohy się zmieścić w dłoni; jeden t przerośnięlą głową, drugi w ogóle bez nóg, ohyda, ohyda. Ale jeden się uchował, i to z nim siadywaliśmy, jak teraz z Rosario - ech, najpiękniejsze chwile, kiedy widziałem, jak stawał się wierny kopia swegtt własnego Ojca, ba, jego, czyli moim,arcydziełem; jak wyjmował z kasety pędzle, szpachle, rozmaite druty i drapaki, jak przyglądał się różnym pigmentom i pytał, z czego się je robi... a jednak, nie było w nim geniuszu; czułem to niemal od początku, ale oszukiwałem się, że coś z niego jeszcze wyrodnie; gdzie lani. Do gadania, paplania o pigmentach, o farbach, to był pierwszy - ile k iedy m ial się zabrać do plót r a, do kartki, tak i był g rym aśny, n i eśm ia ty, a że się wstydzi, ,1 że nic umie, a to, a tamto: aż zdftwak? mi się czasem, że robi to specjalnie, na złość, to zrugałem go kilka razy, huknąłem porządnie, jak na chłopa, to się |>ntctn porobiło gorzej nawet. Nie chciał ze mną malować, nic chciał przychodzić do pracowni,coraz bardziej był gnuśny i mrukliwy.
Nie wiem, skąd mu się to wzięło, z pewnością nie po mnie. Wychodzi, że po maice. A ona, rzeczy wiście, m rukli wa, choć pracowi ta kobieta. N iew iel e wiedziała, to i niewiele mówiła, tak lepiej. Tylko się stroić lubiła. Ale czy nie wszystkie one to lubią?
(mówi Jarierj
Nie żeby mnie nit pozwalał siadać tak koło siebie. Pozwalał. Jeśli tylko, oczywiście, byl w Mad rycie, jeśli tylko był w dobrym nastroju i mial dla mnie thućby odrobinę uwa^i bo bywało przecież, że malował całymi dniami, jak wściekły, mam rocąc pod nosem fakieś wielopiętrowe obelgi, a potem jesz- cze długo w nocy, w cylindrze, do którego przymocowywał kilka świec, i to zawsze tych w najlepszym gatunku, dających najmocniejsze I możliwie białe światło; jeśli Eaklch brakowało, robił awanturę, budził matkę 1 służbę i posyłał kogoś do sklepu, żeby walił w drzwi tak długo, aż właściciel wstanie; otworzy - '
10
i sprzeda świece w najlepszym gatunku dla pana de Goya, znanego furiata.
No i wyjeżdżał - dostawał jakieś zamówień w tli czy tam
Hmalował ministra w jego majątku albo hrabinę w jej pałacu, albo wielkie płólno do jakiegoś kościoła, który muiiał oczywifcie zobaczyć na własne oczy, żeby wiedzieć, skąd pada światło, jakim odcieniem miem się W słońcu kamieri, z którego wymurowano ściany; z jakiej odległości i pod jakim kątem będzie się pilrryło, a zatem jakim skrótem się posłużyć- Znikał na cale tygodnie, matkę tylko informował; zresztą, nawet gdyby wiedziała, co mówią o nim i o I.a Albie, gdyby nawet powiedział jej: jadę do księżnej i zamierzam dobrze się bawić, spuściłaby tyiko oczy bo tylko 10 umiała-No i podłożyć mu :,ię,jeśli przyszedł czas na kolejną ciążę, na kolejne poronienie,
Ale kiedy miałem dziewięć lat. pojechał na dłużej - nie, żeby nie jeździł na długo, i tak się zdarzało, ale Cym razem zniknął na dlużejpnii zapowiedział;
przychodziły listy z Kadyksu,a3e pisane cudzą ręką - iuż wtedy bezbłędnie rozpoznawałem jego pochyle, koślawe oieco pismo - matka całymi dniami siedziała w swoim pokoju albo, w nagłym napadzie, przylaływała do mnie i zaczynała mnie ściskać i całować, gwałtownie, przesadnie, tak że chciałem się jak najszybciej wyrwać z łych krochmalonych mankietów i sztywnych koronek: jeśli w tej szamotaninie zdarzało mi się na mą zerknąć, widniałem
rże oczy miała cale zaputhnięle od płacze obwiedzione cienką, czerwoną kreską, przekrwione tak że białka byEy zupełnie różowe: jej rysy zgrubiały od rozpaczy, lak jak zdarzało się to niekiedy w czasie ciąży; wyglądała żałośnie, więc jeśli tyiko na nią spojrzałem, nie miak-m serca wyrywać się dalej i zasty galeny jak złapany w si atkę wróbel, kiedy się go weżm ie do ręki, i czekałem az zaspokoi swoją potriehę namolnego tulenia^ na ogół jednak udawało mi się uniknąć widoku je) twarzy, wierciłem się na prawo i lewo iak oszalały, żeby tylko nie musieć na nią patrzeć - ^tedy mogłem się wyrwać i uciekałem do kuchni albo na podwórze*
Wrócił potwornie zabiedzony, właściwie wnieśli go łio domu, wspartego na ich ramion ach, woźnica i służący - był sinawy, zielonkawy, iakby ulepiony z brudnego wosku, potwornie wychudzony z głową obwiązaną białą chustą;
ile to, eo byłu najdziwniejszego niemal zupełne milczenie, które temu to- warzyszyło. Żadnych radosnych okrzyków,żadnych powitań, żadnego wyda- wania poleceni jeśli matka musiała już coś powiedzieć, mówiła to szeptem, jakby bala się naruszyć podniosłą ciszę.
Dopiero wieczorem, kiedy służąca położyła mnie do łó£ka. powiedziała mi: „Biedactwo, teraz masz zupełnie głuchego tatusia'.
Leżał potem w łóżku jeszcze przez parę miesięcy - twarz mu się zaokrągliła, zaczął rysować w kajecie, zrobił się marudny, jak to zdrowiejący mężczyzna.
Cały czas o coś wołał, albo wściekał się, że nic może malować; a ponieważ ogłuchł, był strasznie haładłwyt jego potężny glos słychać było w całym domu, od sklepu don 1-eliciano na parterze, gdzie szklane llakoutki z per- fumami drżały oel niego i cichutko brzęczały, aż po strych, gdzie wprawiał w mch schnące prześcieradła- Javieeeeer - wrzeszczał - Iaviceeer, chodź do p a a a a p y f a ja uciekałem gdzie się dało, tak jak wcześniej uciekałem z zaborczych uscisków maiki.
Kalectwo 10 obcość, Człowiek, który utracił rękę, to wcale nie ten sam człowiek, co przedtem, tylko że bez ręki. I b człowiek, który w miejsce ręki ma brak ręki, zupełnie nowy narząd. Na kióry nie wolno palrzcć, o którym nie należy wspominać- Żeby nie sprawiać przykrości, ik> lak jak w ciele w miejsce ręki wyrósł brak ręki, tak i u
1duszy w miejsce czegoś wyrósł brak
11
czegoś. miejsce bolesne, j ą t r z ę , tkliwe. A ci, którzy t n q jakiś zmysL tracą nieporównanie więcej - cały świat, dostępny tylko u pośrednictwem tego tmyjhi; ba, więcej jeszcze. Nie tylko melodię zarzueli, nie tylko sposób, w jaki U Tirana wypowiadała ze sceny słowa, z tym gilgocącym w ucho gulgotaniem, gruchaniem, ale szum szeptów niosący się po sali, okrzyki dobiegające z dalszych rzędów, brawa, la wspólna fala dźwięków, którą wszyscy, zespoleni, dziękowali jej za dźwięki, które posyłała zza rampy, jak dwa przeciwległe morza - setki gardd widzów przeciwko jej jednemu, nie- zrównanemu gardłu, AAtJwtehprzy których się kiedyś zaśmiewał, wszystkie te scenki z cwanymi pomarańc*arkami i walecznymi łpjfl>w, z przemądrza- łymi doktorami i sprytnymi ulicznikajru. którzy zawsze postawią na swoim - och, uczył się na pamięć piosenek i śpiewał je potem przy pracy. nawet po latach, kiedy nie słyszał sam siebie i potwornie fałszował; wszystko to utracił, razem z fizyko*aniem się do wyjścia. wbijaniem się w szamerowane kurtki i obszywane złotem spodnie, z których taki był dumny (choć dawno już nie miał talii furę™, o czym matka nigdy nie omieszkała wspomnieć pod nosem),., a nuty, które wysyłał swojemu ulubionemu Zapatemwi, nuty
tiranai i "^'tfdtffa*. ile z tym było zachodu, biegania po straganach, żeby zdobyć najnowsze przeboje! Paktował to wszystko i nadawał pocztą konną do Jiaragossy, a wracając mówił: „To pożegnanie z muzyką, niech Maflin się lym cieszy, od dziś przestaję chodzić do miejsc, gdzie mógłbym te piosenki usłyszeć... powiedziałem sobie, że muszę się, psiamać, trzymać jakiejś zasady i zachować pewną, psiamać, godność, właściwą dla mężczyzn!' - i tak mam- rotał pod nosem całą drogę, do samego domu. a wieczorem i lak wychodził, ubrany w redną t e swoich haftowanych kurtek mayo i zaśmiewał się do łez t innymi. Odkąd stracił słuch, już nigdy nie włożył kurtki maya, nawet dla żartu, jakby to byty ubrania zmarłego-
(mówi Francisco)
Są sprawy, o których nie sposób mówić, Można o nich tylko malować. A po prawdzie, nawet i to nie.
(nnówi Javier}
Z łóżka zatem zwlókł się do sztalug obcy człowiek.Obcy nam,bo nie dobie- gały do niego ładne słowa-,siedział w swojej pracowni jak ryba w akwarium, brunatnym, ciemnym, pokrytym dziwnym i glonami - zwojam i płótna, szkie- letami blcjtramfrw, zeskrobaną farbą - i pracował bez wytchnienia, często nocami, przez co zużywał jeszcze więcej świec niż kiedyś, a ubrania i cala podłoga pracowni usiane były kroplami i perlistymi smugami wosku; bral wszystkie zamówienia, byleby udowodnić, że wciąż umie malować, zaczął cbodztć na zebrania Akademii, żeby przeciąć wszystkie plolki, że „Goya się skończył', które rozsiewali złośliwi pacykarze, i siedział na tych zebraniach, nic nie rozumiejąc, ale robiąc - lak to sobie wyobrażam - mądrą minę, jakby słyszał każdziuleńkie słowo i rozważał je głęboko; ma kiwał .hii-aszłiwe,
m ałe obra 7.y na blasze • pożar, rozbitków na gołej skale, rozbój n ików zarzy- nających podróżnych, więzienie, szaleńców kłębiących się na korytarzach szpitala; do d i i i mam w pamięci całe sceny: wykrzywione strachem twarze, powykręcane dłonie, rozpaczliwe gesty; podkradałem się tak blisko, jak się dało, i patrzyłem z ukrycia, z?j jakiegoś płótna albo krzesła, ]ak, posapując, pomrukując,odchodząc od obrazu i znów dn niego podbiegając, nakłada na płótno tłustą, oleistą czerń kaidanów, bryzgi bielej plany oblewające trupa, bnmatnoczerwone, suche plamy - krew wsiąkającą w piasek pod kołami
• *
12
dyliżansu, |eśli się zorientował, że sloję obok - doslntegająe mnie kątem oka, nczuwszy łaskotanie mojego oddechu na grzbiecie opuszczonej dłoni albo po prostu odbierając wrażenie czyjejś obecności, kondensacji uwagi, tak jak zdarza się to czasem każdemu z nas, odwracał się gwałtownie i przepędzał mnie za drzwi; czasami nosiło lo znamiona zabawy: pohukiwał, groźnie szczekał i warczał, łaskotał mnie pod pachami; z reguły jednak był naprawdę zły, uwłaszcza kiedy malował scenę z domu dla obłąkanych - od razu za- krywa! ją płótnem i lapal za jakąś listewkę albo szmatę, żeby mnie wyr/.ucić z pracowni. Wysłał ją potem z listem Zapaterowi. nie wiem, co z nią zrobił]
jego spadkobiercy,a sobie namalował drugą, taką samą,parę lat później. Tak czy owak, nie umiałem się z nim porozumieć; on nie umiał jeszcze czytać z ruchu warg, ja prawią nie umiałem pisać; niecierpliwił się, kiedy powoli, mozolnie stawiałem kolejne litery, i próbował zgadywać słowa; jeśli mu się udało, czekał na następne, następne próbował z.gadnąć, ale przy którymś i. rzędu zapominał, jakie było pierwszy i wściekał się jeszcze bardziej.
Wtedy zrozumiałem, po co mamy dufcy dom. Duże domy są po to, ieby się unikać, A jeśłi ktoś jest głuchy, jeszcze łatwiej się przed nim schować;
można przebiec luż za jego plecami z pokoju do pokoju - byle lekko, żeby nie poczuł pakami stóp drżenia podłogi; ale kiedy nia się dziesięć łat, można biegać lekko, lekuieńka Nauczyłem się prędko i wyiainie pisać, żeby nasze rozmowy trwały jak najkrócej, a '/. tym jakoś przyszła ochota do czytania - ojciec nie przepadał za książkami, matka miała tylko książeczkę do nabo- żeństwa, ale w szkole, u księży, poza potwornie nudnymi spisami modlitw było trochę ciekawych książek z dawnych, lepszych czasów; kiedy byłem starszy i miałem w sobie więcej śmiałości, zdarzało mi się pytać niektórych u znajomych ojca o książki, które szczególnie cenią - i, jeśli nie znalazłem ich w bibliotece pijarów,za następną wizytą doprasiałem się,czy nie mogliby mi ich pożyczyć; nie wolno było mi oczywiście nagabywać guści w salonie, ale mogłem stanąć przed n im i (wyprężony, ze spoconymi dłońm i) w sien i. kiedy wchodzili lub wychodzili z domu; często dosiawałem po głowie od służącej albo od rodziców, ale zdarzało się, że dostawałem potem do ręki upragnioną książkę i w te pędy leciałem do pokoju. Żeby ją zacząć czytać. Pan Martin.cz.
który pewnego raZU przyjechał na dłużej W interesach % Kadyksu i bywał u nas* dość często, przekonywał ojca. żeby wysłał mnie do zagranicznych szkół, ale ojciec powiedział krótko; J a v i e r to malar?-, Urodzony malarz. Ma lii po mnie. Wszelka nauka poza nauką malowania to dla niego Strata czasu.
Nie mówiąc już o pieniądzach. Książki zresztą to sanio^ psiamać, Strata, Tyle dobrego światła marnuje.'"
Ale p o m d wszystko ojciec, gluchnąc, stał się obcy sobie samemu, dawnemu sobie; zmienił nawyki,ton głosu, sposób pracy;denerwował się o byłeco.To prawda, zawsze był furiatem, ale teraz przypominał złapanego w potrzask wilka, który pokąsa każdego, kto się nawinie, choć z każdym wyskokiem
i klapnięciem zębami wnyki głębiej jeszcze wbijg się w mięso i kość jego łapy
(„)
V (mówi Javier)
Owszem,rysowałem, Malowałem nawet. Mimo unikania ojca, jego krzy- ków, jegn wybuchów potwmrnej złości,kiedy coś w obrazie nie wychodziło
13
- kolor kładł się brzydko
tschodziła poprzednia warstwa laserunku, ręki okazywała się zbyt długa. choć dotychczas wygadała całkiem prawidłowo - -ciągnęło mmc i do jego pracowni, i do samego malarstwa. Nie lubiłem całej technologii; ucierania pigmentów, mieszania ze spoiwem, patrKnia, czy konsystencja nie jest aby za rzadka albo za gęsta, mycia pędzli - sadzi- łem zawsze
tic inaiarst wo powinno być sztuką piękną i czystą, a nie czymś między prostacką robotą tynkarza, nudną aptekarską precyzją a przyziem- nymi pracami pokojówki. Wydawało mi się
hŻe Siary z jego chlapaniem, charkaniem, pluciem na podłogą, z jego mazaniem brudnymi pędzlami wszystkiego, co stało lub leżało w zasięgu ręki, z ciskaniem brudnych gał- ganów na ziem ię i pod noszen iem Ich z powrotem, jeśl i Wów musiał zetrzeć zbyt gruby impast, a nie chciało mu się szukać nowej szmatki, słowem;
•?. tym co najbardziej rzucało się w oczy po wejściu do pracowni, był jakimś oszustem, podszywającym się pod prawdziwego malarza, który powinien malować ze spokojem, z CTofem rozchmurzonym, w pięknym, bogatym stroju, jak panowie i damy których portretuje; linie powinny być gładkie i harmonijne, kolory przyjemne dla oka. tematy - przyjemne dla serca.
0 Ile z czasem wyroiłem 7. zamiłowania do utizanych obrazów Mengsa 1 nauczyłem się cenić to,co robił stary szorstkoSć konturów, dzikie zygzaki błików na haft ach. gwałtowne kontrasty o lyłe jego metodę malowania do dzisiaj uważam za o d p y c h a j ą ; jeszcze niedawno zdarzało mi się obudzić 1 koszmarnego snu, kiedy ojciec bierze mój iwieżo ukończony obraz utytła- nymi potwornie łapami i zostawia na nim ogromne,tłustobrunatne plamy, których za nic nie da się usunąć.„To nic, to nic - mówił zawsze w rym śnie
- tok nawet lepiej, trochę cienia po bokach^
Po ojcu przewiem zwyczaj noszenia ze sobą szkicownika; mój był sawsze bardzo elegancki 1 ładnie utrzymany, oprawiony w dtttltiy rnaraskin ze złotym tłuczeniem wzdłuż brzegów. Notowałem tam kształty psów. kol ów, wędrownych handlarzy, dzikie wzory, jakie na ścianach domów w ostrym słońcu rysują cienie latarń 1 kutych balustrad; odtwarzałem linię grzbietu konia, białe błyski na jego wy szczotkowanym zadzie, szorstką sierść muła, wspólny wysiłek gałęzi, opierających się jesiennemu wiatrowi: kształt nosa : czoła matki, zgarbionej nad tamburkiem albo poważna, skupiony twarz kucharki, jeżeli znalazła chwilę, żeby mi p o r w a ć . Nie pisałem dziennika, myślałem bowiem, że młody chłopak taki aak ja nie ma zbył wieteciekawego do powiedzenia o świecie - ale może odtwarzać, notować, zapisywać jego wspaniale, zachwycające bogactwo,od najmniejszych kropli wody na talerzu po górskie łańcuchy, Wydawało mi się to dobre samo w sobie.
Starałem się nie pokazywać tych rysunków ojcu - dla niego to, co nie było pełne wiedźm, przemocy i brudu, nie było interesujące; .ale jeśli tylko zobaczył, ie rysuję, podchodzi], krzywił się i mówił na przykładano, klu- seczką podobieństwa to ty, he,nie łapiesz, no, popatrz no" - i kreślił rysunek grubymi, ciemnymi liniami, „O, tutaj nos, tak, tędy, a tutaj zobacz jakie to ciemne jest, a tg jak ta ręka świeci na czarnym suknie" - jemu wydawało się, że poprawia rysunek; mnie - ie bezpowrotnie go niszczy, E>ddawał mi go z uśmiechem, jakby czul, że pokazał mi właściwą drogę; a ja patrzyłem na te obce, ostre kreski i oczy mi wilgotniały: co za brutalna szrama idąca przez policzek, nadająca mu rzekomo „prawdziwszy
11kształt! Co fca upiorne kola wokół uka? (Idzie podziało się całe piękno i wdzięk - cóż,jeśli nieco na opak z proporcjami? Gctaie gładkość i urok szczegółów- precyzyjnie wyrysowany rant koronki i pasma włosów?
(mówi Francisco)
lak baba rysował. Bo w ogóle rósł i coraz bardziej przypominał babę;dupa mu się zrobiła szeroka, jak u takiej dziewuchy,co już ją można wy zamiatać, głos niby się załamał ale nie zmężniał; wiem, bo pytałem Pepę - ponoć pisz- czał tytko jakoś lak, jękEiwie* słabawo, widziałem to nawet po jego oczach,
kiedy coś mówił. W końcu, żeby go ośmielić, wołałem na niego „Te, pęknięta l uia t h ! " CO go wcale nie śmieszyło, bo w ogóle zrobił się na własnym punkcie laki drażliwy, że nie bawiły go żaefne żarty, zwłaszcza na jego temat. Snuł się tylko po domu, wiecznie z nosem w książce, blady, niezdrowy. „Tamburka - mówi lem - tambu rka tyiko ci t rzeba, w sam raz dla c iebie!" A n i porządn ie jeździć nie umiał, zawsze siedział na mule albo na koniu jak kukła, ani nie
chciał chodzić na byki - unikał mnie, krył się po kątach* trzepał pewnie wacka w ukryciu i robił się od tego coraz bardziej blady.
Czasami widziałem go gdzieś w domu, nagie, i zastanawiałem się. czy to jest na pewno mój syn. ta nadzieja ruda, wnuk pozłotnika, który, jak trzeba było, stawał się zwykłym chłopem i obrabiał żonine grunta we Fuendetndos, syn malarza, który znał księżne, niektóre nawet blisko, i królów wielkiego imperium, którzy pozwalali mu chodzić z sobą na polowania, całować się w rękę i pozostawać w tak zażyłych stosunkach,jak to w ogóle możliwe? Czy następcą, jedynym, niestety, następcą tamtych dwóch ma być to chuchro, ta dziewucha, len chłystek, któremu w dwudziestym mku rączęta się zbierać tu i tam sadełko, który tylko pasł dupę, gnuśniai, blady jak ściana zaszywał się po kątach i ani be. ani me, ani kukuryku, to coś? Gdzie stę to, do jasnej cholery, ulęgło, jak len śliczny chłopczyk, naipiękniejszy wi&jk Madrytu, przepoczwarzył się w tego żałosnego trutnia?
Baby, baby mu było trzeba, ±eby sam się w babę u ię p rzemie n i ł; a o n ani na dziwki nie chodził, ani nie gustował w panienkach równych sobie Stanem, ani na te wyższe stanem nie zerkali nie widziałem, żeby mu się oko zapa- liło. Choćby raz. Nic. Do żadnej. Do niczego zresztą - jakby miał w sobie jakiegoś strasznego pasożyta, który wysysa całą radość życia, całe męskie siły;, myślałem nawet, t e może go jakiś lubieżnik w szkole schwytał, może dobrał się do niego 1 w babę przemienił? Albo chłopak w jego wieku - coś, co zdarzal-o się czasem między rówieśnikami w jakimś ciemnym kącie, a potem rosło, jak wrzód, i rozlewało się trupim jadem na Cale ich życia.
Słyszałem o takich przypadkach,o mężczyznach pełnych siły, krzepkich, którzy za miodu zat mc i tak i m ła jdac twem w szkol oej klasie przez cale życ ie pałali uczuciem do jakiegoś chlopaczyska. Jak te gęsiątka, które biorą za gęś piefWBK tywe stworzenie, które zobaczą po wyjściu ze skorupki, potrafią skojarzyć prawdziwą radochę z tiblapki tylko /. tym pierwszym, z którym zmacali sobie wacki pod stołem,z którym kładli się w piwnicy, wykradłszy kluc z, na ja ki mś spleśniałym sien n iku. i parzy] i się j ak zw ierzęta; o, słyszą - lem takie historie, o tych mężczyzn ach, którzy mieli potem kobiety, i dziwki.
I żonę, i którzy płodzili dzieci i byli szacownymi mężami, wywiązującymi się wzo rowo z obow iązków malżeńs kiegn t ry kania, któ rzy ra 7 na jak iś C * as.
II ieopa no w ani) jechali do swoich zepsutych przyjąć iól, jeże! i m o ż na n azwać
„przyjaciółmi" takich łajdaków, pchających niewinnego do grzechu, i przez
cale lata dopu.szczali się najohydniejszych grzechów,nie mogąc się uwolnić
ctd tego balastu* bo wsączona w ich ciało trucizna kazała im myśteć, że
kochają nie swoją żonę i wszystkie kobiety, które przesily przez, ich łóżko,
ale jakiegoś chłopaka, siedzącego w ciemnym kącie pod zawieszonym na
ścianie garnkiem i trzepiącego zapamiętale swojego kapucynka - nawet
jeśli przez lata chłopak zamienił się w mężczyznę z owłosionymi pleeami i pylą jak u muła.
Czy tak by to? Kto lam wie, ia nie jestem ogar, w dupę mu nie wchodziłem, w głowę tym bardziej, bo i jak? Co w głowie miał, to miał, nic mi do tęgo - ale dobiegał dwudziestki i kiedy lak patrzyłem, jak się mały marnuje, lo serce mi się krajało na ćwiartetzkL Pepa mówiła mi, leżąc na swojej połów- ce łóżka: „daj spokój, nie szukaj u kota piątej nogi, taki jest, taki stę urodził.
Zawsze było z niego ciche dziecko i cichy będzie. Błogosławieni cisi. Coś ty się uparł, żeby z niego zrobić takiego zwierza, jak z siebie - tu mnie drapała pi] klacie - też zawsze taki bylci, pewna jestem, Jedni są tacy,drudzy są inni, dajże Jttrierowi żyć". 2yć. Ja właśnie chciałem dać mu żyć, chciałem dać mu życie, wlać w niegn życie. A tego walki byków nudziły i brzydziły,do burde- lu pójść ze mną się wstydził, & przyparły do muru powiedział, że to grzech i spowiednik mu zakazał. „Słuchaj,/.więdła ruro,spowiednika - krzyknąlem - a nie ojca, dobrze na tym wyjdziesz"; wyszedłem, trzasnąłem drzwiami i powlokłem się do burdelu sam. ale nic mi tego wieczora nie szło i wróci- łem do d omu ba rdzo szybko, „Pepa - powiedziałem - trzeba ożentć małego, bo nam do cna zmarnieje
71. A ona kiwnęła głową i mruknęła: „jak trzeba, to trzeba- Tylko pamiętaj, Francisco,dobra żona nie trawa, wszędzie nie rośnie, trzeba najpierw poszukać".
Ale co ona tam wiedziała; nie trzeba było specjalnie szukać, następnego dnia napisałem do Martina Goidkrcchet, czy ta jego Gumersinda cały czas na wydaniu. Na wydań i •.„Mo to siup!", powiedziałem sobie i miesiąc później daliśmy na zapowiedzi,
(mówi JavieO
Była nawet ładna. Cicha, Przyszliśmy Z wizyty starałem się wypatf jak najlepiej. Przyglądałem się jej włosom, gęstym, kręconym, z tyłu zebranym, nad czołem nastroszonym, I ustom. Miała ładne usta, Pulchne- Przypomi- nały coś miłego w dotyku i ciepłego, jak poduszeczkl na kocich łapach. Nie mówiliśmy wiele, bo leż i ws/.ystko zostało omówione.
u ••
VII u
OftówIJatfei)
Kiedy wmaszeruwali Francuzi* już parę łat po moim klubie,ojciec lata! po mieście w poszukiwaniu wszdkich paskudztw, pakował sobie to do 0Czu
Hdo głowy tak jak Aehrak pakuje sobie do bezzębnych ust jedzenie: prędko, łapczywie, z głodu i z obawy, że ktoś mu je odbierze; pojechał ażdoSaragossy, ieby potem ryć w miedzi rozprute domy i rozprute kobiety, i tę jedną, Au- gustinę, która wspięła się na bastion po trupach obrońców, między którymi był jej ukochany, i podpaliła lont armatyi namalował jej portret - Francuzi
i Polacy pocięli go szablami, kiedy weszli do miasta, razem z innymi obraza- mi, które znaleźli w kwaterze generała falafoxa. Ale 1 tutaj lata! po miejcie, kiedy tylko dowiedział się, że była jakaś krwawa awautura; drugiego maja był niepocieszony, że spóźnił się na Puerta det Sol i nicnego nie widział, tylko j a k ^ małO znaczącą potyczkę niedaleko naszego domu; ale już trzeciego.
W nocy, poleciał z latarnia, zakutany w opończę na miejsce rozstrzelań i rysował trupy, że Tak pawiem, na żywo, od razu, jeszcze, jak mówił, cieple.
Mnie wydawało się to niskie i paskudne, jakby powlókł się tam tylko po lo.
1
i * 16
żeby paść oczy krwią,ekskrementami,odorem świeżych zwłok. |a natomiast wybierałem to, co wydawało mi się miłe dla oka: żołnierzy, naszych « y obcych,stojących parami lub trójkami przed bramą domu, czyste mundury, podkręcone wąsy, Nie, żeby brak mi było patriotyzmu - kochałem Hiszpanię z całego serca i z całego serca nienawidziłem E
;rancuzów; ale co to ma do mundurów w słońcu? Ba, pierwszy mój prawdziwy obraz przecież wyrósł z tej ekscytacji, egzaltacji, z patriotycznego wiersza, który czytałem któregoś popołudnia z małej,oprawionej w zielony marmurek książeczki,„Proroctwo Pirenejów" Juana Ballista Arriazy, Piękna rzecz.
Ved„ ijuc sobre lino cumbre l De! aqucl anfiteatro aiwrttoso, i De! dc perce A la mcen4i4a iumbn / Descubrc okflifo un póiido ł Que enrn los Pirinćoi / Basa humUde ti su miembros giganteas,
I od razu to widziałem cały obfaL ze szczegółami, jakby pojawił mi się na stroniczkach książki: od bezładnych dymów i obłoków, spowijających wzniosłego Kolosa,.przez jego muskularne ramiona i plecy, aż po paniczną ucieczkę francuskich wojsk - koni, mułów, wozów,cy nowych żołnierzyków.
Byłem lak podekscytowany tą wizją, która od razu wymagała zapisania, tym obrazem nieistniejącym nigdzie poza moją głową, że prawie zabrakło mi oddechu; wstałem, podszedłem - pamięiam to doskonale - do okna, wróciłem; wyniosło mnie do drugiego pokoju; nie mogłem sobie znaleźć żadnego miejsca, dopóki nie wygrzebałem dużego pustego płótna, zagrun- towanego pod portret jakiegoś pułkownika Irancuskiego, którego ojciec mial matować, a który, posiany do innego miasta, został po dmdze zabity i, ponoć, poćwiartowany Oczywiście, mimo pośpiechu zachowałem jakieś minimum przyzwoitości: najpierw zdjąłem surdut, powiesiłem na oparciu czystego krzesła, wyjąłem z kieszeni kamizelki zegarek i ułożyłem go na stole, zdjąłem kamizelkę, rozwiązałem hal sztuk. zawinąłem rękawy koszuli t, włożywszy kiiel, rzuciłem się dziko w szał malowania. Słyszałem przez zamknięte drzwi, że Gumersinda mnie wola,ale taki byłem porwany przez to, co zobaczyłem w nagłym, ciemnym błysku, czytając wiersz Arriazyże nie umiałem jej odpowiedzieć, odkrzyknąć - mieszając pośpiesznie farby, kładąc na płótnie szeroko posępne, burzowe niebo,cienie na muskularnym ciele, zgniłe zielenie pejzażu - że jestem w pracowni, że maluję; słyszałem potem jej krzątanie, rozmowy ze służącymi, ale jak z oddali, jak z innego czasu, bo tu. przede mną. na płótnie mieniącym więcej niż cztery stopy na cztery, wynurzał się ten wielki ksziati - nie, nie giganta, ale całej wizji, w kolorze, w ruciiu niemalże; jakież było jej zaskoczę nie, kiedy, idąc po scho- dach po prześcieradła, usłyszała przesuwanie sztalugi i otworzyła szeroko drzwi
rby zobaczyć swojego ślubnego męża rozchełstanego, w samej tylko
koszuli i kitlu, malującego obraz. Czy spodziewała się tam kogo innego, kogoś, kogo akurat nie było w domu. a stal za tą sztalugą całymi godzina- mi, dfcień dniem, jeśli tylko akurat nie polował, nie jadł ani nie dobierał się do jakiejś kobiety? Nie wiem. Ale widząc mnie, podniosła dłoń do ust i pokazała mi, jakby bet więdnie, klucz do szafy z prześcieradłami, poczym po prostu wysila,
A ja pracowałem dalej i po raz pierwszy wżyciu czułem, ze maluję napraw dę - do łóżka rzuciłem się zmęczony jak nosi woda, spocony, lepki, z dłoóm i wysmarowanymi jeszcze farbą, choć starałem się jak mogłem malować
możliwie czy sio i porządnie; gigam wyssał ze mnie całe siły - tworzyłem go, ale nie * niczego, z jakichś życiowych fluidów, które sprawiały, że on rósł w silę, a ja słabłem.
17
Następnego dnia nawet nie ubrałem się poradnie,narzuciłem jedynie ko- szulę,kilel i poleciałem du pracowni;kazałem tylko Gumersindziepozbierać stamtąd moje wczorajsze ubrania.żebym ich nie poplamił,kiedy będę szalał za sztalugam i. Parę pędzli m i zupełn ie zaschło - bo leż jak niechluj rzuci łem się do łóżka, nie posprzątawszy po sobie^ ale inne dało się uratować i teraz*
używając na zmianę to wielkich ławkowców, to cieniutkich jak patyczek, wydobywałem kolosa z mroków. Kolejne warstwy farby formowały wielkie, atletyczne ciało, coraz bardziej zaokrąglając je na ogromnych mięśniach, nadając mu trzy wymiary; z jednej Strony miedziane, tłuste p o l s k i na ogo- rzałej skórze, z drugiej - ciemne cienie i splątane klaki na głowie; syn ziemi w swej pierwotnej sile, powstaje wyższy nad szczyty Pirenejów i pokazuje Francuzi kom, kto tu będzie kim rządził, kto kogo tłukł, kto komu nie pod- skocz)' wyżej nosa,
W południe ojciec, który pracował gdzieś na mieście, przysłał swojego pomocnika. Asensio Julia, żeby przyniósł mu trochę sieny, terpentyny i oleju In ianego - |ulia wszedł, ki wnął mi głową i zabrał się do przeszukiwań ia szuflad i przeglądania pólek; ale nagle w iej nzperaninie podniósł oczy. jakby dopiero sobie uświadomił, że maluję. |avier Goya, pośmiewisko wszystkich, malare, któ- ry nie namalował ani jednego obrazu, stoi przy sztalugach w kitlu i na płótnie cztery stopy na cztery z kawałkiem nie tyle nawet maluje, co odkuwa ogromny pomnik,stwarza giganta, który wywołuje wśród wielkiej armii taki popłoch, że nie musi się nawet odwracać wielką twarzą ku tym cynowym żołnierzykom, nie miLsi ich zmiatać żelazną ręką albo zdmuchiwać; w y s t a r c z y o b e c n o ś ć * plecy szerokie jak górskie pasmo, pięść wielka iak wściekły dom.
(mówi Francisco)
..Twój młody maluje" - napisał mi na karteczce Julia.. A ja mu mów ię: „Co ty m 1, Rybarczyk, pitolisz", bo nazywaliśmy go RybarCZyk
Npoojcu, rybaku, A on ml pisze: „Nie pitolę, maluje" j C o T - zapylałem. Bo i co on mógł malować?
No co? No ja się pytam, co on mógł malować* nierób, leżący cały dzień na brzuchu iak baba i za całą pracę mający przewracanie stron w książeczkach.
„Idź, zobacz" - napisał Julii To kazałem .się zawieźć na calle de los Reyes.
Kdtaczę do dntwi, otwiera mi jakaś nowa służąca i coś lam gada. Pytam:
„Gdzie pan?" A ona znowu coi mamrocze i nie chce mnie wpuścić - no prawie ją w tych drzwiach zmacałem- Ale też czasu nie było, więc łapię ją tylko za rękę, tak bliżej cycka, i mówię: „lesiem ojcem pana,a teraz pokaż mi gdzie pan, zamiasi mówić, bo nie znoszę gadatliwych babf.To się zamknęła i pokazuje. Ze w pracowni. Wbiegłem tam, skacząc po dwa schodki, ma się cały czas tę krzepę w łydach i lędźwiach, wchodzę - i rzeczywiście. Stoi, skur- czylyyk, przy sztalugach, drgnął, widziałem, ale udaje, że mnie nie zauważył,
że taki niby skupiony. Dobra, niech i tak będzie. Zakradam się niby z boku, i rzeczywiście, >kurC*yiyn. Maluje, kończy już. Trochę laka moja podróba, kolory ujdą. konie straszne, ale niech tam. Nigdy nie miał ręki do zwierząt i;a, po prawdzie, leż nie miałem; mogłem machnąć każdy portret, ale na myśl o portrecie konnym aż się pociłem. Gdyby król kazał mi namalować całą rodzinę konna to by mnie chyba s/Jag trafił: jeden koń to aż nadto, i tak nic w nim do niczego nie pasuje, zad jak piłka,głowa chuda, nogi nic- wiado- mo skąd wyrastają. Skaranie boskie. Patrzę,patrzę,on mnie cały czas widzi i wie
3ic już nie może udawać, że nie widii,więc pokasuje, że widzi jednak.
Że zaskoczony niby i gestami pokazuje. A ia patrzę, mrużę oczy, minę robię i mówię: „Hyyy,. hyyy., taaaa..."
' i '
(mówi Javier)
Widziałem [o w najmniejszych szczegółach - jeden ja malowałem rozpę- dzone oddziały, mieszałem farby na palecie, dodawałem kroplę tc-go, kroplę tamtego, dosypywałem cynobru i sieny, rzucałem bryzgi chmur na mie- dzianą skórę kolosa, zajmowałem się wszystkim tym, co trzeba było jeszcze zrobić; drugi ja byłem w całkiem innej chwili, choć w tym samym miejscu:
widziałem, }ak ojciec wchodzi, i uśmiechem na twarzy, bo już mu powie- dziano Że jego syn nieudacznik przedsięwziął wielkie dzieło i na malował kolosa,kióry broni bohaterskiej Hiszpanii przed najeźdźcą.Odgrywałem to
w głowie jak teatralną scenę, bez końca: podchodzi do sztalug, oczy mu się robią wielkie jak spodki, w tych oczach łzy. Lzy wzruszenia. ^Synu - mówi - ty malujesz!" Jakby mówił do swojego dziecka, uzdrowionego cudownie.
„Synu, ty chodziszl" albo „Synu, ty widzisz, ty na oczy przejrzałeś!"
1. To, co było mi odjęte - otrzymałem, co zatrzymane - odpuszczono mir I widziałem, jak macza w (arbie pędzel, tak jak król umoczył pędzel w szkarłacie i namalował Vel£zquezowi krzyż na czarnym kaftanie, co kiedyś mi opowiadał i poka- zywał na nieudanej rycinie, której postanowił nie odbijać - i lak. jak król, pisie w prawym,dolnym rogu „1 J" Pierwszy obraz ]aviera. Jeszcze raz; J".
Pierwszy tibraz Javiera. Jeszcze raz: J" Pierwszy obraz Javiera I jeszcze raz. 1 jeszcze.
(mówi Francisco)
Dorosły facet nie jest do rozpieszczania, więc mruknąłem coś tylko t powiedziałem, Że jestem tu po jeszcze jedną flaszkę terpentyny, której za- pomniał Rybarczyk.
(mówi Javier)
Nie powiedział ani słowa, lytko pochrumkal, pohymkał pod nosem, wziął terpentynę, po klórą pfzytzedk i ty te go widziałem. Ze schodów dobiegło jeszcze tylko jego gromkie: ,.Do zobaczeń ia.Gu mci u!" bo musieli się minąć - i polem terkot powozu za oknem. Pojechał malować. Swoje Wiełkk dzieła.
Swoje słynne obrazy.
[mówi Franciscoj
Wychodząc, spotkałem na schodach Gumersindę, jakąś taką spłodzoną, zczupiradłem na głowie; pęłchylilem się do niej, aż kosmyk włosów poła- skotał mnie po nosie, i powiedziałem, że wrócę późną nocą, kiedy ]a\ier się kimnie; żeby koniecznie czekała i mnie wpuściła, człowiek w moim wieku nie może stać długo przed drzwiami w środku zimnej nocy Czekała,wpuś- ciła. „Javier rzucił się na łóżko zaraz po tym, jak ojciec wyszedł - napisała
- boję się,czy on nie chory; w gorączce, oczy mu się palą". Uśmiechnąłem się
ri mówię jej: „Dziewczyno, ech. d/.iewcz.yno, to normalne, poślubiłaś ar tystę,a w ariyście diabeł pali, I w starym, i w m l o d p . Kawcl jeśli t wyglądu jest nieco, lego, khichowaty.* Wziąłem dwa duże kandelabry ze stołowego*
zapaliłem świece, zamknąłem się w pracowni i kazałem nit przeszkadzać, chyba że młody by się obudził; rozejrzałem się,gdzie w razie czego dać nura.
ustawiłem kandelabry przy samej lizialudze i pairzyłem.
Ilch, nkurczy^yn. Się chował. Że niby nic, żc gladziutko, ladniusio Jak u biskupa na obiedzie. A tu pazury pokazał.'] warz. nos - niezbjt, ale włosy, te przei Uiszczone piaty, znakomite, Pięść ma jakby za wiele koMek, za "krągła
;csl,alc łokieć - znakomily. Konie, wiadomo. Choć niektóre jeszcze u idą. Unia
z życiem. Ale odwaga lego ciemnego trójkąta w prawym dolnym rogu,jego
kontrast z małymi postaciami - świetny.Gorsze te drzewka dalej,trochę jak pieczarki. No i chmury, dymy armat nie, przez które widać to błyszczące, mu- skularne ciało... musiał mieć pod ręk* jakąś rycinę z Herkulesem Harnese...
ech, no te przebicia są znakom ile! Znakomite. Tak nic nie widać, zacząłem wyjmować świece z kandelabru i mocować na kapeluszu. No, proszą. Podoba mi się, że stoi lyłem. Nie wiadomo, co to takiego, sita? Ale i cierpienie jakieś, ten moment, kiedy mocarz napina się - jak oślepiony Sam son, któremu od- rośl) włosy i zemści się zaraz na wrogach, tych Filicoślam-To m i p o d o b a , to jest coś. A ta odważna smuga, cień między chmurami, idąca od ramienia do krawędzi? Żadnego wylizywania,żadnego memlania,prawdziwe,męskie malarstwo! Te zwierzęta trochę w grzędach, za równo. Ale w całości, fiu fiu.
Jeszcze będziemy razem malować plafony w Escorialu!
Ale ten czarny koń z lewej to już naprawdę.,, zaraz - sięgnąłem po paletę, rozrobiłem trochę ugru, trochę ciemnego granatu, trochę czerni kostnej, i poprawiłem mu ten dziwny garb. No. I jeszcze trochę.
{mówi J jvier)
Następnego dnia spałem do późna - kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem nad sobą Gumersindę, pochyloną, zatrwożoną, z takim wyrazem twarzy, jakby miała zaraz zostać wdową, która prowadza czarno odziane dziecko na
grób ojca, „No co?" - spytałem. A ona
Hjakby się ocknęła, zasznurowała tylko usta, podniosła się i powiedziała; „Co? Nic, Południe jut dawno, a ly w łóżku się przewracasz,dzień boży marnujesz". Obróciła się, szurnęła suknią I wyszła z alkowy, trzaskając drzwiami,
Przez ostatnie dni trywałem się o świcie, kiedy tylko było światło do ma- lowania - jakbym wyczuwał to przez skórę, jakby zamieszkał we mnie kogut, piejący o świcie Jaaaaaviee-e- er, laaa^ieee-e-er". ciągnący mnie do sztalug jak kukłę, zziębniętego, z ledwie czym zarzuconym na gołe ciało. Od razu do na- czyń z. pędzlami, z olejem, z terpentyną, mieszać farby, odchodzić od płótna, podchodzić z powrotem. A tu - nic. Ubrałem się porządnie i już w surducie poszedłem do pracowni, Obraz jak ob raz, Nic specjalnego- Przyjrzałem się tylko czarnemu koniowi w lewym rogu - jak ja mogłem cn£ takiego puścić?
Zawinąłem tylko rękawy i,ostrożnie, żeby nic kapnąć farbą na ubranie, po- prawiłem konia,dziwnie płaskiego. No. 1 jeszcze trochę.
Owszem, odstawitem ob raz na czas jakiś, żeby do głębi wysechł. Przycho - dziłem lam czasem. Seby popatrzeć, czy irnpasty nie pękają. Kiedy przyszedł odpowiedni czas - dopytałem jeszcze Asensia - zawe miksowałem. I stał lak, na szlal ugach, nie wiadomo po co, jak wyrzut Nawat jeśli chodzi tem z pięlra n a pięt r^ grałem wieczorem w karty, bawiłem się z dzieckiem, wiedziałem, że słoi tam, Z całą swoją utajoną siłą w gigantycznych mięśniach, która jednak okazała się niewystarczająca* W końcu, nie mogąc żyć z nim pod jednym dacii e ni, kazałem go opakować i posłałem ojcu na ulicę Valverdt- Wróciwszy, posłaniec powiedział: „Kazał wielmożnego pana pozdrowić* Pozdrowić. Nie kpijmy sobie.
(mówi Mariano)
Ojciec? £ e niby malował? Coś Z dzieciństwa pamiętam, musiałem mieć dosłownie parę łat - poszliśmy do dziadków j pozwolono mi wejść do pra- cowni, pod warunkiem że niczego nie będę dotykał. Wcale niczego dotykać
nie zamierzałem, miałem na sobie śliczne czarne ubranko z wykładanym kołnierzem z koronki i bałem się, że je ubrudzę, bo wszyscy mówili o mnie,, że wyglądam jak małe książątko. I balem się, że jeśli rozerwę nogawkę albo
20