• Nie Znaleziono Wyników

AMERYKI POŁUDNIOWEJ. JM 39. Tom XII,TYGODNIK POPULARNY; POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "AMERYKI POŁUDNIOWEJ. JM 39. Tom XII,TYGODNIK POPULARNY; POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM."

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)

JM 3 9 . Warszawa, d. 24 września 1893 r. T o m X I I ,

TYGODNIK POPULARNY; POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.

PRENUMERATA „WSZECHŚWIATA".

W Warszawie: rocznie rs. 8 kwartalnie „ 2 Z przesyłką pocztową: rocznie „ lo półrocznie „ 5

Komitet Redakcyjny Wszechświata stanowią Panowie:

Alexandrowicz J., Deike K., Dickstein S., Hoyer H . Jurkiewicz K., Kwietniewski WL, Kramsztyk S., Na- tanson J., Prauss St., Sztolcman J. i Wróblewski W . Prenumerować można w Redakcyi „Wszechświata"

i we wszystkich księgarniach w kraju i zagranicą,.

A -dres lEBed-alscyi: IKIrałso-^sfeie-iFTzed.iaa.ieście, ISTr 66.

1NDYANIE

AMERYKI POŁUDNIOWEJ.

Wrażenia i notatki podróżne.

K w estya pochodzenia i wogóle pokrewieństw pomiędzy sobą przeróżnych szczepów, zamie­

szkujących ląd am erykański, dotychczas roz­

strzygniętą nie została, a poglądy antropolo­

gów w tej mierze ta k dalece się pomiędzy so­

bą różnią, źe nie m ogą dla nikogo posiadać mocy obowiązującej.

D awniejsi badacze, ja k Blum enbach i H um ­ boldt, widząc niewątpliwe pokrewieństwo typu pomiędzy wszystkimi aborygenam i Ameryki,

■tworzyli z nich rasę odrębną „czerwonoskó- rych,” sta ra ją c się cechy tej rasy ująć w pe­

wne praw idła, które, niestety, nie chciały się do wszystkich stosować. W yjątek czyniono jedynie dla eskimosów.

Z chwilą wszakże, gdy zaczęto opierać po­

dział ras na kształcie czaszek i cechach lin­

gwistycznych, pogląd na jednolitość rasy

am erykańskiej coraz bardziej zaczyna g ru n t tracić. Stwierdzono przedewszystkiem istnie­

nie pod wszelkiemi szerokościami A m eryki czaszek zarówno długo—ja k krótkogłowych, o bardzo rozm aitym kącie twarzowym i to w okresach bardzo dawnych, bo ju ż w epoce dyluwialnej.

Znakom ity antropolog berliński, R . Y ir- chow dochodzi przeto do wniosku, że pomię­

dzy autochtonami A m eryki jedność rasy nie istnieje.

Antropologowie północno - amerykańscy zwłaszcza w ostatnich czasach, wiele się przy­

czynili do wyświetlenia tej kwestyi i w poglą­

dach swoich skłaniają się niemal wszyscy do wyprowadzenia indyan z północnej Azyi przez wyspy Aleuckie i Alaskę.

B adania lingwistyczne, dopiero w najnow­

szych czasach z m etodą krytyczną rozpoczęte, wykazały również blizkie pokrewieństwo n a­

rzeczy indyjskich nietylko pomiędzy sobą, lecz przedewszystkiem z językam i ludów turań - skich Azyi północnej i środkowej.

W samej rzeczy, z ludami temi zgadzają się indyanie najzupełniej we wszystkich swoich cechach antropologicznych, przedstaw iając zmienność typu w tych samych granicach, j a ­ kie istnieją pomiędzy mongołowatym tungu-

(2)

610 WSZECHSWIAT. ~Nv 39.

ze ni a estończykiem lub czuwaszem. Osławiona olbrzymia liczba języków am erykańskich to­

pnieje z dniem każdym w ogniu krytyki lin­

gwistycznej do kilku blizko spokrewnionych ze sobą g rup językowych, k tó re niekiedy do­

sięgły wysokiego stopnia rozwoju, ja k kiczua lub gu aran i w kierunku t. zw. aglutynacyj- nym. Jed n a k że z porów nania ich z nader prostym , nieociosanym, źe się ta k Wyrażę, ję ­ zykiem araukanów , budową swoją przypom i­

nającym bardzo język węgierski, wynika, źe jakkolw iek rozwinęły się one, i wykształciły n a ziemi am erykańskiej, wyszły jed n ak z pier­

wotnego pnia wspólnego ludom azyatyckim . P rz y obecnej znajomości naszej plemion indyjskich m ożna tw ierdzić z ca łą stanowczo­

ścią, że niem a w nieb ani jednej cechy wspól­

nej, któ rab y nie była zarazem cechą ludów turańskich lub mongolskich, a osławiona

„czerwono m iedziana” b arw a skóry istnieje wprawdzie u niektórych plemion podzw rotni­

kowych, wspólną jed n ak wszystkim indyanom .nie je s t—araukanie bowiem np. są prawie zu­

pełnie biali, a peruw iańscy i ekwadorscy ki­

czua m ają skórę barw y czekoladowej raczej niż czerwonej (barw ę skóry m iedzianą posia­

d a ją również tunguzi i jakuci syberyjscy).

Podczas dwu podróży moich, dotknąwszy praw ie wszystkich republik południowoam e­

rykańskich, m iałem sposobność osobiście się zapoznać z typem przeróżnych szczepów in­

dyjskich od P an am y do P atagon ii i w świetle osobistych w rażeń pozwolę sobie przedstaw ić czytelnikom W szechśw iata zarys stosunków etnograficznych A m eryki południowej.

P ogląd mój zgadza się w zasadzie z mnie­

maniem jednego z pierw szorzędnych znawców etnografii am erykańskiej, T op in ard a, któ ry powiada:

„w odległej przeszłości zamieszkiwało

„obie A m eryki plem ię do eskimosów zbli­

ż o n e . R a s a krótkogłow a, p rzy była p r a ­ w dopo dobnie z Azyi, stanow iąca dzisiaj

„przeważny elem ent rasy am erykańskiej,

„rozlała się po całym obszarze, skrzyźo-

„w ała i zm ięszała z ra są długogłow ą,

„gdzieindziej znów tę o statn ią wytępiła,

„ a w yp arła część je j na d alek ą północ

„(eskimosi), część n a dalsze cyple p ołu­

d n io w e (patagończycy).”

Pow iedziałem wyżej, źe zgadzam się z To- pinardem w zasadzie tylko. M ojem zdaniem

bowiem, po inwazyi krótkogłowych szczepów 0 mongolskim typie, których przedstawiciela­

mi są guarani i kiczua, przyszła inwazya je ­ szcze m łodsza o typie turańskim , k tóra, wy­

parłszy swoich poprzedników w najdalsze za­

k ątk i Florydy, Antyllów i Kalifornii, zajęła stepy A m eryki północnej (A pache i D akota), a wzdłuż wybrzeża Oceanu Spokojnego posu­

n ęła się aż do Chile, gdzie, przekroczywszy nizką K ordylierę na południu, zm ięszała się z krótkogłowym i g u arani na stepach A rg e n ­ tyny i z długogłowymi conekami (Tehuelcze) w P atagonii. N ajczystszem i typam i tej mi- gracyi są indyanie D ak ota na północy, a A ra ­ ukanie n a południu.

K im byli dawni A zteki, Tolteki, Inkasy 1 t. p. plemiona, posiadające cywilizacyą samo­

dzielną, tru d n o dzisiaj dociec, co do tych ostatnich tylko, sądząc z przechowanych w Quito portretów współczesnych, które na zeszłorocznej wystawie kolumbowej w Genui oglądać było można, nie byli to krótkogłowi kiczua, lecz szczep o daleko szlachetniejszym typie turańskim . N ieb rak zapewne i dzisiaj rozsianych wśród ludności indyjskiej, przy ogólnej wśród nich dążności do w yodrębniania się plemiennego, wysepek etnograficznych,, pozostałych po dawnych aborygenach, do których najprawdopodobniej należą długogło- wi „botokudos” B razylii, różniący się od oko­

licznych indyan typem, obyczajami i mową.- Zastanow ić się wszelako zamierzam tu taj je ­ dynie nad charakterystyk ą głównych, szeroko rozpowszechnionych szczepów, niekusząc się o rozwiązanie tych arcy trudnych łamigłówek etnograficznych, jak ie się napotyka n a każdym kroku w A m eryce południowej.

Dzisiaj krótkogłowe plemiona, gu arani, ki­

czua i tupi, zajęły całą leśną okolicę w dorze­

czu Am azonki, Orenoko, P a ra n y i P a ra g w a ­ ju , a języki ich, zdaniem filologów n a miejscu osiadłych, bardzo nieznaczne przedstaw iają różnice. Typ guarani, który, dzięki dodatnie­

m u wpływowi paragw ajskich misyj jezuickich, wyrobił się ta k dalece, źe stanowi dzisiaj w P ara g w aju narodowość, nietylko liczebnie, ale i m oralnie panującą, ze wszystkich jest najbardziej do mongolskiego zbliżony, zwłasz­

cza do japończyków. W ybitnie krótkogłow y,.

średniego zazwyczaj wzrostu (1, 4 — 1,6 m), g uaran i posiada policzki mocno wystające, oczy nieco skośne, wązkie, nos płaski, k ró tk i

(3)

i szeroki, w argi grube, budowę ciała krępą lecz kształtną, stopy i ręce małe, zgrabne, czoło norm alne, zarostu, ja k zresztą u wszyst­

kich indyan, b ra k zupełny.

P lem ię kiczua i aym ara wyglądem swoim do tunguzów się zbliża. W ydatne policzki, wązkie, szeroko rozstawione, częstokroć sko­

śne oczy, czoło nadzwyczaj nizkie, u górskich szczepów k la tk a piersiowa niepomiernie roz­

w inięta w stosunku do reszty ciała, nogi krótkie, stopa m ała, lecz bardzo wysoka i nie­

kształtn a. G ranica rozmieszczenia kiczuasów na mapie wskazuje nazwy rzek, kończące się na mayo, jezior cocha(kóczia), wód wogóle na yacu (j&ku), ta k samo ja k granice geografi­

czne szczepów guarani i tupi, bardzo podo- bnem mówiących narzeczem, oznaczają nazwy miejscowości, w które wchodzi wyraz P a r a (P a ra , P a ra n a , P arah y b a, P ara g u ay , P a ra - napanem a i t. d.). Pierw si zajm ują obszary dawnego państw a inkasów, sięgając n a połu­

dnie do rzeki Pilcomayo, drudzy— całą B ra ­ zylią, P arag w aj i północną część A rgentyny.

Co się tyczy plem ienia tupi, to, jakkolwiek używa ono j ęzyka do guarani zbliżonego, w czę­

ści przynajm niej należy do odmiennej rasy, może potomków dawnych mieszkańców tego obszaru. Spotyka się pomiędzy nimi bardzo często typy długogłowe o szlachetnych rysach, orlim nosie, Wysokiem czole, istnieją nadto pewne właściwości obyczajowe, różniące ich od sąsiadów, np. przekłuw ania wargi i noszenia w niej kam yka lub kaw ałka drzewa, (boto- que) które było powodem nadania im przez Portugalczyków zbiorowej nazwy botocudos.

Część plemion kiczua, podległa berłu inka­

sów, zam ieszkująca górzystą część Peruw iń Ekw adoru, Boliwii i północnego Chile, do których zaliczyć należy również, jako nieróż- niących się zasadniczo i używających wspól­

nego języka, aym ara boliwijskich, p rzed sta­

wia element osiadły, pracowity i spokojny, oddający się od czasów, znacznie poprzedzają­

cych podbój hiszpański, uprawie roli, górni­

ctwu i przemysłowi domowemu. Co w da- wnem państw ie inkasów było właściwością ludu, co zaś m u narzucono przez despotyczną kastę rządzącą, dzisiaj rozstrzygnąć niepodo­

bna, to pewna jednak, źe język kiczua, wła­

ściwy indyanom Boliwii i P eru , został stopnio­

wo narzucony plemionom podbitym na półno­

cy (C anares np.), którzy typem swoim zdra­

d zają znaczną domięszkę jakiejś rasy długo- głowej, czyto pomorskich, nawpół już wytę­

pionych plemion, czy też dzikich pokoleń do­

rzecza Am azonki, pomiędzy którem i pod wspólną, zbiorową nazwą jivaros (dzicy) oba typy— długo i krótkogłowy się spotykają, ja k ­ kolwiek nie razem. Przy znanym systemie inkasów przesiedlania całych gmin z podbi­

tych krajów do P e ru i odwrotnie, różnico oczywiście zatarły się znacznie i pozostały je ­ dynie w pewnych różnicach dyalektycznycli języ ka kiczuańskiego na północy i południu.

Pomiędzy plemionami leśnemi, o ile mi wiadomo, niema wcale właściwych plemion koczujących. K ażde pokolenie, przeciwnie, posiada zarówno w Ekw adorze i Peruw ii wschodniej, ja k w Brazylii i P aragw aju, stałe siedliska (tolderias), niezmiennie podług tego samego budowane typu. S ą to długie szopy bez ścian, w których całe pokolenie wspólnie mieszka, obok zaś szop tych znajdują się plantacye bananów, m anioku i innych roślin użytecznych, a nie wymagających żadnej uprawy.

W razie śmierci kogokolwiek z pokolenia, chowają go w szopie sam ej, a pokolenie prze­

nosi się na inne miejsce. Plemiona leśne na całym obszarze dorzecza Am azonki oraz Pilcomayo i P ara g u ay u żyją w sposób podo­

bny? żywiąc się polowaniem, rybołówstwem i owocami leśnemi. W pewnych okresach roku, tak samo ja k ludy syberyjskie, wyru­

szają one n a wielkie wyprawy myśliwskie, gro­

m adząc zapasy n a wilgotną porę. W ycho­

dzą jedynie mężczyzni—wojownicy, pozosta­

w iając w domu kobiety, dzieci i starców. R o­

dzaj życia jest wspólny wszystkim indyanom leśnym bez względu, czy należą etnograficznie do typu kiczua, guarani, czy też tupi.

Pojedyncze, drobne pokolenia toczą pomię­

dzy sobą zażarte walki o tery to rya łowieckie, tępiąc się wzajemnie skuteczniej, niżby to mo­

gli uczynić biali przybysze w głębi puszcz niedostępnych. . U wielu szczepów przecho­

w ał się jeszcze kanibalizm , zwłaszcza w do­

rzeczu Ucayali. Zwyczaj zabijania starców znany u syberyjskich jakutów , przechował się również u niektórych plemion w dorzeczu Ucayali.

W broni używanej daje się dostrzedz wiel­

ka różnica pomiędzy plemionami północnemi, zaliczanemi zwykle do kiczua, choć może nie­

N r 3 9 . WSZECHSWIAT. 6 11

(4)

612 W S Z E C H S W IA T . N r 39.

słusznie (jivaros), botokudam i (tupi) wscho­

dniej B razylii i szczepami g u aran i na p o łu ­ dniu.

Pierw si używ ają jako broni długiej świstu - ły z zatrutem i strzałam i, której sam a nazwa pukuna wskazuje blizkie pokrewieństwo szcze­

powe ludów tej broni używ ających z indyana- mi g uarani, w języku tych ostatnich bowiem w yraz puku oznacza długi. Oiż sam i jivaros m alu ją sobie stopy i ręce n a czarno i robią sm ugi n a tw arzy, gdy u innych szczepów po­

łudniowo-am erykańskich, z w yjątkiem jedynie araukanów i patagończyków, m alowanie ciała nie je st nigdzie w użyciu. Jiv aro s są przy- tem wybornymi wioślarzami i po najniebez­

pieczniejszych progach K u a llag i i Ucayali pły­

w ają w m alutkich swych pirogach, siedząc ja k na koniu n a przodzie. N ie słyszałem , aby uży­

wali łuków i strza ł, znanych plemionom nad A m azonką, k tó re z nich ryby strzelają.

U botokudów pukuna nie je s t znaną, n a ­ tom iast ja k o broni używ ają bardzo długich, bo dochodzących do 1,75 m etra, łuków zupeł­

nie prostych, owiniętych szczelnie cienką ta ­ śm ą jakiejś ljan y na całej długości; strzały są również n a 1 l/.A m etra długie, z cienkiego bam busu, o kościanem ostrzu, przyozdobione ochrowej barw y ornam entem w kształcie zygzaków i łinij prostych, a zakończonych n a tylnej stronie długiem i n a 1— 1 ’/ 2 stopy pióram i sterowemi. P o siadam n adto ofiaro­

wany mi przez p. Z aporskiego w C uritibie oszczep botokudów z nad Iguassu , z kształtu i ornam entacyi podobny do s trz a ł opisanych, lecz grubszy i cięższy, a nadto opatrzony ostrzem Żelaznem trójkątnego k ształtu . Bo- tokudzi nie zn ają użytku łodzi.

B roń indyan g u aran i z P a ra g w a ju , Chaco i M atto grosso je s t znacznie odmienną: S ą to m ałe łuki, nieprzew yższające 1,30 to; gładkie, nieokręcone taśm ą z ljany, zupełnie podobne do używanych przez indyan północno am erykańskich i mieszkańców Ziem i Ognio­

wej. S trzały , o połowę krótsze, lecz dwa razy grubsze, niż u botokudów, p osiadają b a r­

dzo długie, bo ‘/ 3 całkow itej długości strza ły zajm ujące, ostrza z tw ardego drzewa, zazę­

bione w kształcie h arp u n a, używanego przez rybaków Ziem i Ogniowej; piórka sterow e są natom iast zaledwie n a cal długie, jed n ak za­

wsze, ja k i u botokudów, skręcone w k sz ta łt śruby A rchim edesa, celem n ad a n ia strzale

wirowego ruchu dla większej celności. Oprócz łuków, używają guarani toporków kam ien­

nych, niekiedy osadzonych na ta k długiej i ciężkiej rękojeści, źe sam a służyć może za maczugę.

K s z ta łt toporków kamiennych, rozpowszech­

nionych zresztą wśród wielu plemion brazylij­

skich, je st odmienny od tych, które znajdu­

jem y w grobowiskach naszych: w profilu czworokątne, gładko szlifowane z dyorytu lub lawy, posiadają główkę płaską, z wycięciem wokoło, k tó ra służy do przymocowania topor­

k a szpagatem do rękojeści. Oprócz tego typu pospolitego posiadam w zbiorze moim dwa ciekawe toporki indyan payaguas z P ara g w a­

ju , o ile mi wiadomo, nieznanego jeszcze etno­

grafom kształtu: ostrze m a k sz ta łt m igdała, którego ostry koniec je s t wpuszczony w otwór, wydrążony w rękojeści a następnie dopiero szpagatem przymocowany i ozdobiony pióra­

mi. Sposób ten przytw ierdzenia wyjaśnia ch a ra k te r ta k częstych u nas narzędzi krze­

miennych podobnego k ształtu, które uważano za skrobaczki, noże i t. p., podczas gdy wszystko przem aw iało za tem , że były to to ­ porki bojowe, nie umiano sobie jed n ak w ytłu­

maczyć sposobu przytw ierdzenia podobnego narzędzia do rękojeści.

P o d względem ubiorów, ozdób i t. d.

panuje nadzwyczajna rozmaitość, chociaż ogólny ch a rak ter stale pozostaje ten sam. S ą więc bardzo m isternie plecione ro b o tą siatko­

wą torebki, zdobione barwnemi pióram i, lub przedziurawionem i krążkam i i tabliczkami, ze skorup ślimaków wykrój onemi; pasy, korony, naszyjniki i bransolety z piór różnobarwnych, łusek krokodylowych, fu ter zwierzęcych, racic i t. p. W reszcie naczynia z tykwy z ornam en­

ty k ą bardzo charakterystyczną, gdzie obok zwykłych linij prostych, meandrów i zygza­

ków w ystępują ta k rzadkie u ludów am ery­

kańskich ozdoby o liniach krzywych, w kształ­

cie liści i kwiatów. J a k o osobliwość wymie­

nić jeszcze m uszę znajdującego się w mojem posiadaniu fetysza, pochodzącego z w nętrza Brazylii, n a którym wyrzeźbiono z drzewa b a r­

dzo wyraźnie papugę z gatunku Oaica formo- sa, podtrzym aną przez dwie głowy krokodyla i dwie głowy ludzkie o ostrym kącie twarzowym i krogulczym nosie, właściwym toltekom meksykańskim. Cały fetysz je st zupełnie podobnym do starożytności z Gw a­

(5)

N r 39. W S Z E C H S W IA T . 613 tem ali i M eksyku, a wspominam o nim dla­

tego, źe wśród etnografów panuje przekona­

nie, jakoby indyanie południowo-amerykańscy nie używali nigdy figur zwierzęcych i ludzkich tw arzy jak o motywów ornamentacyjnych, a jedyny przykład znany przedstaw ia znale­

ziona w grobowisku północnej Brazylii (Rio G randę) fajk a w kształcie głowy ludzkiej.

Być bardzo może, że podczas amerykańskiej wędrówki narodów, jakiś odłam tolteków lub mayasów, w yparty ze swoich siedzib oparł się nad A m azonką.

G uaran i wogóle lubują się w jaskraw ych ozdobach i każdy najdrobniejszy sprzęt co­

dziennego użytku zdobią kolorowym rysun­

kiem. Nie widziałem podobnych zamiłowań estetycznych u górskich kiczua, choć i tam ci również swoje wełniane opończe w jaskraw e m alują barwy. W zór ornam entu je st jednak u kiczua zupełnie pierwotny, składając się bądź z czerwonych i zielonych pasów n a bia- łem tle, bądź z takichże bardzo niekształ­

tnych gzygzaków. Piękne tkaniny i wyroby boliwijskich aym aras, zawdzięczają swoje pochodzenie sąsiedztwu plemion paragw aj­

skich i argentyńskich, celujących w tem rze­

miośle.

N a d e r łagodnego usposobienia, w przeci­

wieństwie do wojowniczych tupis, indyanie guarani z wielką łatwością przysw ajają sobie k u ltu rę europejską, a rezultaty osięgnięte z nimi za rządów republiki jezuickiej o so- cyalistycznym ustroju są zapraw dę zdumie­

wające. P aragw aj dzisiaj powoli przyciąga do siebie i pochłania drogą asymilacyi poko­

jowej liczne szczepy indyjskie, zamieszkujące obszary Chaco i przyległych prowincyj brazy­

lijskich, ja k dotąd, z bardzo pomyślnym sku­

tkiem.

(Do/c. nast.).

U r Józef Siem iradzki.

L0DDIGES18. IfllKABILIS.

D zieje odszukania tego wspaniałego koli­

b ra stanowią najjaśniejszą k a rtę w historyi mojej włóczęgi po A m eryce Południowej; łu ­

dzę się też nadzieją, że ten urywek z moich wspomnień może zająć niejednego z naszych czytelników.

W roku 1835 anglik Mathews, korespon­

dent domu handlowego Loddiges, nadesłał do Londynu cudownego ptaszka, którego też ornitolog francuski, Bouroier, nazw ał na cześć pana Loddigesa Loddigesia, dając n a­

zwę gatunkową mirabilis, aby tem wyrazić j e ­ go wspaniałość. Rzeczywiście, kolibr ten ude­

rz a ł bogactwem swych barw, a przedewszyst- kiem oryginalną, jedyną w swoim rodzaju bu­

dową ogona. W ierzch posiadał bronzowo- zielony, połyskujący; spód biały, z czarną smu­

gą biegnącą wzdłuż ciała. Cały wierzch głowy zajm uje rodzaj tarczy utworzonej z przepysznych łuskowatych piór połyskują­

cych już to błękitną, już fioletową barw ą, sto­

sownie do nachylenia względem światła. G a r­

dziel i przednią część szyi zdobi inna tarcza formy klinowatej, utworzona również z piór łuskowatych lecz barwy błękitnawo-zielonej;

brzegi jej są utworzone z piórek złocisto lub bronzowo połyskujących. N ajw spanialszą je ­ dnak ozdobą tego żywego klejnotu jest, ja k to wyżej wspomnieliśmy, ogon utworzony wy­

łącznie z dwu sterówek nader długich ja k na tę m iniaturową ptaszynę, gdyż mierzący po łuku 16 centymetrów. K a żd a z tych steró­

wek ogołoconą je st na całej długości z ta k zwanej chorągiewki i tylko n a końcu rozsze­

rza się raptownie w rodzaj łopatki, pióra te są nadto łukowato wygięte i krzyżują się przy norm alnej pozycyi ogona dwa razy—raz tuż przy nasadzie pod pióram i n ad —i pod-ogono- wemi, a drugi ra z —w połowie długości. Opróc z tych dwu sterówek ogon stanowią dwa piórka wązkie i wydłużone na 7 centymetrów, nale­

żące do ta k zwanych pokryw podogonowych ‘), a przez to samo w norm alnem położeniu ogo­

n a leżą pod dwiema skrzyżowanemi sterów ka­

mi. Ciekawą je s t nader rzeczą, że te osta­

tnie rozwijają się nadm iernie kosztem wszyst­

kich innych sterówek, które u starego samca zanikają zupełnie z wyjątkiem dwu środko­

') Pióra te przez Bourciera, a za nim przez inny cli ornitologów opisywane były jako sterówki (rectrices); dopiero Taczanowski i Szfolcman wy­

kazali ich właściwe znaczenie w Proccedingach Londyńskiego Tow. Zoolog, za rok 1£ 81.

(6)

W S Z E C H S W IA T . .Nr 39.

wych, n ad e r wszelako krótkich i zupełnie po­

krytych przez pióra nadogonowe; a naw et więcej m ożna jeszcze powiedzieć, źe rozwój ten pociąga za sobą częściowy zanik skrzydeł (lotek), k tóre u starego sam ca z zupełnie roz­

winiętym ogonem są o kilka milimetrów k ró t­

sze, aniżeli u młodego lub u samicy, u k tó ­ rych sk rajn e sterówki nie są rozwinięte. R y­

sunek zamieszczony w niniejszym numerze daje jDojęcie o kształtach ptaszyny,

Dowiedziawszy się w ciągu mej podróży po P e ru północnem, źe to cudo zamieszkuje oko­

lice m. C hachapoyas, którędy w łaśnie wypa­

d a ła mi droga, napisałem do ś. p. Taczanow­

skiego i do lir. B erlepscha z pro śbą o nade­

słanie mi opisu tego kolibra oraz szczegółów co do jego zdobycia. H r . B erlepsch n adesłał mi szczegółowy opis i rysunek kolorowany tego ptaszka, a nadto wyciągi z listów M a- thew sa dotyczące Loddigezyi. N iestety, b a r ­ dzo niewiele dowiedziałem się szczegółów z tych listów: pewnem tylko było, że Loddige- sia zdobytą została we wrześniu w okolicach m. C hachapoyas— czy jed n ak w lesie, czy na miejscach otw artych, czy wysoko n a górach, czy gdzieś po dolinach— o tem wzmianki nie było. Od owego roku 1835 nikt więcej tego tajem niczego p taszk a nie widział, mimo, że sław ny i bardzo bogaty ornitolog angielski G ould obiecywał za pierwszy egzem plarz 200 funtów szterlingów, to je st cenę, jak iej bodaj nie doszedł przedtem żaden p ta k inny. Sam odkrywca Loddigezyi, M athew s, k tó ry osiadł w Chachapoyas i tam um arł, ju ż je j drugi ra z nie spotkał, mimo usilnych poszukiwań.

N ic więc dziwnego, źe sła b ą m iałem n a ­ dzieję odszukania tego mitycznego niem al ko­

libra, lecz tein większą niespodzianką dla mnie było, gdy przybywszy do Chachapoyas już n a pierwszej zaraz ekskursyi spotkałem tyle pożądanego ptaszka, a w dwa dni potem zdobyłem jego pierwszy egzem plarz. D w a następne miesiące poświęciłem praw ie w yłą­

cznie łowom Loddigezyi, a re zu ltatem ich było zdobycie 24 egzem plarzy, pomiędzy któ- rem i 10 stary c h samców; re sz ta były to nie­

znane jeszcze w nauce samice i młode, samce, k tóre następnie posłużyły do opisu. D w u­

miesięczne łowy pozwoliły m i dość zblizka poznać obyczaje Loddigezyi, dzielę się więc z czytelnikiem rezultatem moich obserw acyj, robiąc wyciągi wprost z p ra cy naszej, ja k ą

ogłosiliśmy wraz ze ś, p. Taczanowskim w L o n ­ dyńskich Proceedingach.

Z d aje się, że Loddigesia mieszka w jednej tylko dolinie rzeki U tcubam ba, nieznaczne­

go dopływu .górnego M aranonu. Upoważnia mnie do tego m niemania dwuletnia eksplora- cya zachodniego stoku doliny M aranonu, gdzieśmy kolibra tego nie znaleźli, mimo usil­

nych poszukiwań n a wysokościach odpowied­

nich tym, jak ie zamieszkuje Loddigesia.

Z drugiej znów strony, półtoraroczne poszuki­

wania n a sto k u '' do rzeki H uallagi również nie doprowadziły do żadnego skutku. J e d y ­ nie więc tylko przypuszczać można, że rzadki ten koliber zamieszkuje kilka jeszcze małych dolinek m ających ujście z prawej strony do­

liny górnego M araiionu, w okolicach m iasta P ataz. Tem niezmiernem zlokalizowaniem objaśnia się też łatw o okoliczność, że Loddi­

gesia m ogła się ukrywać przez la t 44 przed badawczym wyrokiem eksploratorów p eru­

wiańskich.

Ci z czytelników, którzy czytali arty k u ł a u to ra o kolibrach *), przypom ną sobie, że kolibry żywią się przeważnie miodem i owa­

dam i, zaw artem i w kielichach kwiatowych i źe każdy gatunek kolibrów m a specyalnych kilka gatunków kwiatów, które odwiedza wyłącznie, m ając zwykle długość i k ształt dzioba przy­

stosowane do formy kielicha. Otóż pewna A lstroem eria o pięknym czerwonym kwiecie (B om aria formosissima), zdaje się, je st ulu­

bioną rośliną Loddigezyi, a przynajm niej mo­

żna twierdzić napewno, że w systemie rzeki U tcubam ba, gdzie tylko B om aria się znajdu­

je , można spotkać tego cudnego kolibra. R o ­ ślina ta kwitnie od sierpnia do końca listopa­

d a i spotyka się przeważnie po brzegach m a ­ łych strumyków górskich, nadzwyczaj gęsto zarośniętych jerzy n ą peruwiańską. "Ważną bardzo okolicznością je st to, że kw iatu Boma- ryi nie odwiedza inny koliber (Lesbia gracilis), nadzwyczaj wojowniczy i zajęty po całych dniach spędzaniem z kwiatów swych krew nia­

ków. Tym sposobem Loddigesia może spo­

kojnie oddaw ać się ssaniu ulubionego sobie

j k w iatu .. Mimo to nie gardzi ona i innemi kw iatam i, pomiędzy którem i wyliczyć muszę I n a pierwszem po B om aryi m iejscu biały kw iat

*) Patrz Wszechświat z roku 1883, N-ra 2 i 3.

(7)

ISTr 39. W S Z E C IIS W 1 A T . 615 jerzyny (R ubus sp?), dalej kwiat drzewa

„ to lo ” (zapewne,gatunek m irtu), a widziałem teź nieraz samice tego kolibra odwiedzające drobne fioletowe kwiatki „a ji”, czyli pieprzu kajeńskiego (Capsicum).

Niem ożna powiedzieć, aby Loddigesia była pospolitym ptakiem i naw et tam , gdzie je st najpospolitszą, jeszcze do rzadszych gatunków zaliczaną być może. Osobliwie stare samce są bardzo rzadkie, o czem z łatwością mo­

głem się przekonać, wysiadując po całych dniach przy kw iatach Bomaryi: zdarzały się dni, źe przez 8 do 12 godzin takiego wyczeki­

wania widziałem, tyle pożądanego p taszka raz lub dwa najwyżej. Najwymowniej zaś o rzad­

kości Loddigezyi świadczy rezultat, gdyż ja k to wyżej wspomniałem przez 2 miesiące usil­

nych poszukiwań zdobyłem ledwie 10 starych samców, a kilka jeszcze strzałam i popsułem.

Samice i m łode samce są znacznie pospolitsze.

Od ra n a do wieczora ptaki te są w nie­

ustannym ruchu. Gdy inne kolibry m ają chwile wypoczynku, a niektóre z nich oddają się wtedy świergotaniu, ja k np. A m azilia leu- cophaea, nigdy nie widać Loddigezyi, aby przez dłuższą chwilę n a miejscu wypoczywała.

Sam ce nadto są bardzo płochliwe, ukazują się rzadko i na kró tk ą chwilę tylko pozostają przy kielichu A lstroem eryi. D latego też po­

lu ją c n a nie, wypada mieć ciągle uwagę wy­

tężoną na kwiaty, przy których zasiedliśmy, aby nie przepuścić ta k rzadkiej, a ta k krótko trw ającej okazyi zabicia tej ptaszyny. Z d a ­ rzało mi się, źe po 6 lub 7 godzinach bezowoc­

nego wyczekiwania sen zaczynał mnie morzyć:

odganiałem go, paląc papierosy, lub skupia­

ją c silnie uwagę n a sąsiednich kwiatach. A mi­

mo to wieleż to dni jałow ych trafiło się przez ciąg tych jedynych w swoim rodzaju łowów!

L o t tego kolibra nie różni się niczem od lotu innych ptaków tego rodzaju, uderza nas tylko nadzw yczajna zręczność w omijaniu przeszkód, gdyż Loddigesia je st w stanie lecieć z szybkością strzały wpośród największego gąszczu jerzynowego. Cóż za cudowne orga­

ny i cóż za bystrość wzroku u tej ptaszyny, k tó ra w ciągu sekundy zmienia pewnie dzie­

siątki razy kierunek swego lotu, om ijając ga­

łązki jerzynowe!

Brzęczenie, jakie Loddigesia podczas lotu wydaje, różni się znacznie od brzęczenia Wzmiankowanej ju ż Lesbii, a mianowicie je s t

z nieco wyższego tonu, co się łatwo krótszemi skrzydłami objaśnia. Ponieważ samiec L od­

digezyi m a krótsze skrzydła od samicy, więc on wydaje brzęczenie jeszcze cieńsze i mogę się pochwalić, źe po paru tygodniach polowa­

n ia doszedłem do takiej wprawy, źe słuchem nietylko rozróżniałem lot Lesbii od Loddige­

zyi, ale naw et lot samca tego ostatniego g a­

tunku od samicy.

G dy się p ta k przy kielichach kwiatowych zatrzym uje, porusza ogonem z góry nadół, po­

dobnie ja k to czynią wszystkie kolibry. P o ­ nieważ trudno je s t dostrzedz z odległości n a ­ wet kilku kroków stosiny wydłużonych łopa- tkowatych piórek, więc widać wtedy tuż pod kielichem kw iatu ciałko ptaszyny, a u dołu jak b y zupełnie do p tak a nienaleźące dwie ło­

patki unoszą się w powietrzu; robią one w ra­

żenie istot ożywionych, niby czarnych motyl­

ków. Wogóle czarne te łopatki widoczniejsze są od samego ciałka ptaszyny, szczególniej gdy tę widzimy od strony pstrej piersi i nie­

ra z zdarzyło mi się strzelać do jednej z łopa­

tek zamiast do samego kolibra.

Gould w swej monografii kolibrów przycho­

dzi do wniosku, że niepomiernie wydłużone i łopatkowato rozszerzone sterówki Loddige­

zyi służą do łatwiejszego utrzym ania się w po­

w ietrzu w chwili, gdy koliber zatrzym uje się przy kielichach kwiatowych. Łatwo je s t je ­ dnak twierdzenie to obalić, gdyż przedewszyst­

kiem do utrzym ania się w powietrzu daleko lepiej służyć może ogon złożony ze sterówek krótszych lecz sztywnych, aniżeli duże, nader wiotkie i bardzo wydłużone sterówki Loddi­

gezyi.

T e ostatnie uważać przeto należy jako ozdobę na podobieństwo wydłużonych piór nadogonowych pawia, lub puszystych piór bocznych ptaka rajskiego.

Sterówki te przy przenoszeniu się p tak a z miejsca na miejsce (przy ru chu postępowym mówiąc inaczej) składają się do siebie tak , że je d n a łopatka przylega do drugiej. P rzeko­

nać się o tem m ogłem na ptakach świeżo za­

bitych, gdy, wziąwszy je zadziób, szybko w je ­ dnym kierunku przesuwałem, naśladując ruch postępowy kolibra. Niemniej jednak i w tej pozycyi sterówki pozostają skrzyżowanemi, tylko źe drugie skrzyżowanie przypada nie w połowie długości stosin, ale przy samych łopatkach.

(8)

616 W S Z E C H S W IA T . N r 39.

N ajciekaw szym rysem obyczajowym Lod- digesyi je s t rodzaj meetingów, ja k ie kolibry te odbywają. Obserwacye moje prowadziłem naprzód w wąwozie Osmal, w pobliżu m. Cha- chapoyas, gdzie się zbierały dwa do trzecb m łodych samców; następnie zaś strzelec mój odkrył w osadzie T am iapam pa, n a południo- wschód od Chachapoyos, miejsce, gdzie zlaty­

wało się 5 do 8 m łodych samców, aby wyko­

nywać niezwykłe swoje ewolucye.

D w a m łode samce s ta ją naprzeciw ko siebie w powietrzu, trzym ając ciałka pionowo i otw ierając ogon nadzwyczaj szybko i ta k dalece, źe skrajne sterówki wydłużone i roz-

stanowczo. Dodam jeszcze, źe dwie wydłu­

żone pokrywy podogonowe nie zm ieniają swej pozycyi, jak o nieobjęte systemem muskułów kuprowych, które, mówiąc nawiasem, u Loddi- gezyi są nadzwyczaj rozwinięte.

W ielokrotnie zadawałem sobie pytanie, ja k i je st cel tych meetingów, a osobliwie tych ekscentrycznych ewolucyj i początkowo sądzi­

łem , że szybkie otwieranie i zamykanie ogona je s t w związku z ogołoceniem rozwijających się skrajnych sterówek z chorągiewek, prze­

konałem się jed n ak wkrótce, że te sterówki, rozw ijając się, juź są pozbawione chorągiewek.

Z bieranie się zaś kilku kolibrów razem uwa-

Loddigesia mirabilis.

szerzone p rz y jm u ją pozycyą p ro sto p ad łą do osi ciała, czyli źe się zn a jd u ją n a jednej p ro ­ stej linii. T o otw ieranie i zam ykanie ogona odbywa się mniej więcej w o dstępach półse- kundowych. P rz y kaźdem otw arciu ogona słychać rodzaj trz a sk u podobnego do trzask u p rz y zam knięciu koperty kieszonkowego ze­

g a rk a . Późniejsze obserwacye n a d m anaki- nam i (C hirom achaeris m anacus) i analogia w budowie stosin lotek drugorzędnych pozwa­

la ją mi dom yślać się, że trz a s k ten je s t spo­

wodowany przez uderzenie tych stosin je d n a o d ru g ą— czego je d n a k nie chcę twierdzić

żać m ożna za rodzaj tokowania, w czem*

utw ierdza nas obecność samicy, której głos tsi— tsi— tsi... zawsze prawie słyszałem w bliz- kości tokowisk.

Opisany powyżej m anew r trw a zwykle oko­

ło 20 sekund. Zwykle biorą w nim udział dwTa młode samce, niekiedy jed n ak zb iera się ich więcej. R azu pewnego widziałem m ło­

dego sam ca Loddigezyi pow tarzającego ten m anew r przed siedzącym kolibrem innego zu­

pełnie gatunku (M etallu ra sm aragdinicollis).

W osadzie T am iapam pa m anew ry te po­

w tarzały się w pewnem miejscu co chw ila

(9)

N r 39. W S Z E C H S W IA T . 617 i był tam k rzak pewien, pośród którego ptaki

manewrowały; w Osmal znałem dwa takie krzaki i rzadko kiedy ptaki wykonywały swe ewolucye gdzieindziej. Siedząc spokojnie, mo­

żna było obserwować p tak i z odległości kilku zaledwie kroków.

Pewnego ra zu byłem świadkiem ewolucyi jeszcze dziwniejszej: młody samiec zawiesił się pod cienką gałązką, gdy drugi manewro­

w ał tuz n ad nim, roztaczając ogon i wydając ów trza sk osobliwy; w jednej chwili role zmie­

niły się i gdy drugi zawisł n a gałązce, pierw­

szy wykonywał ruchy nieokreślone. Gdyż w samej rzeczy cel tych ewolucyj je st niepo- chwytny i nie wiemy, c z y je uważać jak o ćwi­

czenia, będące następstwem zbytniej ruchli­

wości tych ptaków, czy teź jak o rodzaj rywa- lizacyi samców między sobą? Lecz w tym ostatnim razie dlaczegóż stare samce ta k rzadko przyjm ują udział w m anew rach opisa­

nych powyżej; ra z tylko jeden widziałem s ta ­ rego samca, wykonywaj ącego ekscentryczne ruchy, lecz zbyt daleko, aby dokładnie wi­

dzieć pozycyą sterów ek skrajnych, k tó ra w tym razie musi być nadzwyczaj ciekawą, gdyż łopatki wypadłyby ponad głową.

Pew nego razu zdarzyło mi się widzieć sta ­ rego sam ca pijącego wodę z m ałej kaskady i zdaje się, źe to je st jedyny sposób, w jak i p ta k ten może ugasić pragnienie. • N a szczę­

ście kaskad niebrak w okolicach, zamieszka­

nych przez Loddigezyą. B yło to o zachodzie słońca, a p ta k a obserwowałem o trzy kroki.

G łos samicy i młodego sam ca da się wyra­

zić przez sylaby tsi—tsi... szybko powtarzane, k tó re p ta k wydaje, unosząc się przy kwiatach, lub podczas manewrów. Nigdym nie słyszał głosu starego sam ca, który odwiedza kwiaty w kom pletnem milczeniu. Nie znam też szczegółów gnieżdżenia się tego oryginalnego ptaszka, widziałem tylko w listopadzie samicę, zbierającą m ech prawdopodobnie na gniazdo.

Czternaście la t m ija od czasu, kiedym od­

byw ał łowy n a Loddigezyą, a_nikt po mnie do­

tychczas nie nad esłał tego oryginalnego koli­

b ra . Jed y n y obcy egzemplarz, ja k i mi się zdarzyło widzieć, je s t to m łody samiec w ko- lekcyi p. E ugeniusza Simona w P aryżu, któ­

ry go n ab ył w większej partyi kolibrów, lecz pochodzenia jego nie m ógł określić.

J a n Sztolcman.

U WRÓT ŻYCIA.

(Ciąg dalszy).

W ażniejszem i są doświadczalne rezultaty zdobyte w doświadczeniach z bodźcami term i- cznemi. W najdawniejszych czasach ju ż było wiadomem, że pewien stopień ciepła je s t nie­

odzownym warunkiem wszelkiego życia i źe istnieje pewna minimalna granica tem peratu­

ry, poniżej której znikają wszelkie zjawi­

ska życiowe oraz pewna granica najwyż­

sza, poza k tó rą również organizmy um ierają.

Lecz obecnie zależy nam na dokładnem okre­

śleniu, do jakiego stopnia rozm aite stany cie­

plikowe w granicach owej skali tem peratur, sprzyjającej życiu, wpływ swój wywierają na ruchy ameb.

Kiihne pierwszy zaobserwował „tężec te r­

miczny” u ameb, sprowadzony przez podnie­

sienie tem peratu ry do 35°C. Obniżając n a­

stępnie tem p eraturę otoczenia, widział on, ja k ruchy amebowe powoli znów powracały;

natom iast przy ogrzaniu od 40— 45° C. nastę­

pow ała śmierć wskutek ścięcia się protopla- zmy. B adania następne potwierdziły te spo­

strzeżenia i rozszerzyły je. Można przeto twierdzić, że opadanie tem peratury zwalnia stopniowo ruchy amebowe aź do zupełnego ich ustania, wzrastanie zaś tem p eratury oży­

wia je aź do wywołania zupełnego skrzepnię­

cia protoplazmy.

Inn e badania wykonywał Yerworn w celu przekonania się, czy też bodziec cieplikowy je s t w stanie nietylko pobudzać ruchy proto­

plazmy, lecz i wpływać n a ich kierunek ku pewnemu punktowi. T rzeba w tym celu dzia­

łać promieniami ciepła tylko na jed nę część ameby i obserwować, czy porusza się ona w kierunku tej-części, czy teź może w stronę przeciwną. U dało się w ten sposób Y erwor- nowi dojść do przeświadczenia, źe u ameb przypuścić należy term otropizm , czyli właści­

wość analogiczną z heliotropizmem, który do­

skonale zbadano u roślin i u stale nierucho­

mych zwierząt. Am eby poruszają się zawsze w kierunku przeciwnym do działającego na nie bodźca termicznego, odznaczają się zatem

(10)

618 W S Z E C H S W IA T . N r 39.

term otropizm em odjemnym. W zględem niz- kich tem p eratu r zachow ują się obojętnie, a niemożna było też dotychczas wykryć u nich term otropizm u dodatniego.

Zjaw iska heliotropizm u roślin i zwierząt niższych, t. j. ich zdolność zw racania osi ciała zależnie od kierunku prom ieni słońca, nietyle zależy od term icznego, ile od chemicznego wpływu fal św iatła. Dokonano bardzo wiele doświadczeń w celu dokładnego zbadania wpływu bodźców świetlnych n a rozm aite ga­

tunki organizmów z królestw a pierw otniaków i starano się odpowiedzieć na p y t a n i e , czy pobudliwość w tym razie je s t ogólną własno­

ścią protoplazm y, czy też występuje tylko podczas rozwoju organizmów.

Co do jednokomórkowych, am ebowatych tworów oraz składających się z nagiej tylko protoplazm y, wyniki odnośnych b a d a ń były zupełnie odjemne. N iem ożna było dojrzeć żadnego wpływu ani na sam e ich poruszenia, ani n a kierunek tychże, gdy istotki te przeno­

szono z ciemności do św iatła i odwrotnie. K ie ­ dy oświetlano je za pomocą m ikrospektrosko- pu rozm aitem i barw am i widma słonecznego, widziano, ja k am eba powoli w ędrow ała od jednego końca do drugiego, od fioletu do czerwieni, od czerwieni do fioletu bez n a j­

mniejszych zm ian ani w żywości ruchów, ani w ich kierunku.

R ezu ltaty te znacznie się różnią od tego, co spostrzegano u innych pierwotniaków, zwłasz­

cza w grupie b akteryj i okrzemek. Z do­

świadczeń S tra sb u rg e ra wynika, że natężenie św iatła znaczny m a wpływ n a ruchy wymie­

nionych organizmów, tak mianowicie, że przy pewnym stopniu oświetlenia w ykazują one fototropizm dodatni, czyli zbliżają się do źró­

d ła św iatła, a przy innem znów natężeniu św iatła oddalają się, są odjemnie fototropi- czne. W reszcie wobec niektórych stopni świa­

tł a zachowują się obojętnie. U d ało się też dowieść, że i długość fali prom ieni św iatła m a tu swoje znaczenie. T ak np. ta k zwane bac- terium photom etricum oddziaływa tylko n a pozaczerwone prom ienie św iatła i praw ie zu­

pełnie obojętnie zachowuje się wobec prom ie­

ni pomiędzy liniami F ra u n h o fe ra O i D . Z a ­ pewne zdolność tę reagow ania na światło n a­

leży, zgodnie z praw am i nauki ewolucyjnej, uważać za przystosowywanie się do specyal-

nych warunków życiowych, osobliwie przy­

jaznych istnieniu pewnych organizmów".

Otóż, u tworów amebowatych t a pobudli­

wość n a bodźce świetlne nie rozwinęła się jeszcze w widoczny sposób, co uwaźaćby mo­

żna za j eszcze j eden dowód, źe w państwie pierwotniaków są one starszem i i prostszemi formami, z których przez zróżnicowanie roz­

winęły się inne grupy protofitów i protozoów.

Zajm ującem je st też działanie prądów elek-

| trycznych, jeżeli zważymy, że u monoorga- nizmów wogóle trudno przypuścić przystoso­

wanie się do tego rodzaju bodźców. W n a­

turalnych bowiem w arunkach ich życia nie są one zapewne wystawione n a takie wpływy, a przynajm niej nie w tej sile, w jakiej stoso­

wane byw ają prądy w doświadczeniach fizyo- logicznych.

K uh nem u i Engelm annowi zawdzięczamy pierwsze badania w tym kierunku. Uczeni ci zgodnie znaleźli, że ameby przy słabych uderzeniach p rą d u indukcyjnego po pewnym okresie utajonego pobudzenia zawieszają na kró tk i czas krążenie i ruch ziarnek protopla- zmatycznych, poczem znów norm alne te fun- kcye powracają. P rzy wzmocnieniu p rąd u wcią­

g a ją w siebie nibynóżki i przy bierają postać kulistą, aby po pewnym czasie nanowo poka­

zać wypustki. Jeszcze większe wzmocnienie uderzeń indukcyjnych wywołuje „tężec ele­

ktryczny,” rodzaj ścięcia się protoplazm y, w którem i jąd ro przyjm uje udział. S tałe, nieprzeryw ane prąd y również wywołują, za­

leżnie od natężenia, częściowe lub całkowite ściągnięcie się protoplazmy ameb.

Y erw orn odkrył także osobliwe działanie strum ieni galwanicznych, analogiczne do dzia­

ła ń innych bodźców fizycznych i nazw ał je galwanotropizm em . Przedm iot bad ań s ta ­ nowiły rozm aite wymoczki rzęsowate. Isto tk i te zawieszone w kropli wody, przez który przechodzi p rąd, poruszają się ku biegunowi odjemneńiu w ruchach falistych tem w yra­

źniejszych, im p rąd je s t słabszy. P rz y otw ar­

ciu prąd u wymoczki odzyskują swobodę i znów rozpierzchają się w kropelce. Nie m am y tu do czynienia z mechanicznym, biernym ruchem w kierunku strum ienia, z ruchem , k tóry m ógł­

by np. występować także w ciałkach m a rt­

wych, gdyż w tym ostatnim wypadku droga by­

łab y prostolinijna, sam ruch szybszy i oś ciała nie przyjm owałaby odpowiedniego kierunku.

(11)

N r 39. W S Z E C H S W IA T . 619 A prócz tego stwierdzono, że ruchy te ustają,

po działaniu chloroformu lub eteru, co oczy­

wiście nie następowałoby, gdyby to nie były procesy fizyologiczne tworów żywych.

W naj ostatniej szych czasach D ineur po­

tw ierdził istnienie odkrytego przez Yerworna galwanotropizmu, a posługując się nader po­

mysłową m etodą, zaobserwował także, że i leu­

kocyty w zupełnie wyraźny sposób okazują to samo zjawisko, mianowicie zbliżają się ku biegunowi dodatniemu.

Pierwszorzędnego znaczenia są badania do­

konane celem wypróbowania wpływów chemi­

cznych na pobudliwość protoplazm y u istot jednokomórkowych. B ardzo dużą jest liczba związków chemicznych, które działają jako bodźce na protoplazm ę ameb. Kwasy, alka­

lia, sole, najrozm aitsze związki azotowe i bez- azotowe, ciała organiczne i mineralne mogą tu działać, jeżeli tylko są użyte w dostate­

cznej koncentracyi. K iihne wykazał, że ame­

by w ciągają swe nibynóżki i stają się kuliste zarówno pod wpływem 1%-go kwasu solnego ja k i l % 'g ° ług11 potażowego lub sodowego.

.Z początku zdawało się, że ruchliwość "wzra­

stała,, lecz następnie słabła aż do śmiertelne­

go stężenia, którem u wszakże zapobiedz było można, rozcieńczając roztw ór wodą.

I gazy okazały się czynnemi, ta k np. amo­

niak, p a ra eteru lub chloroformu. T e osta­

tnie stopniowo znoszą ruchy ameb, które przyjm ują kulistą postać biernego stanu i w skazują zatem rzeczywistą narkozę, tak j a k i zw ierzęta wyższe. Jeżeli odciąć amebom dopływ tlenu, pomieszczając je w atmosferze

■obojętnego gazu, np. wodoru, to przez pewien czas jeszcze ruchy się odbywają, lecz stopnio­

wo s ta ją się leniwszemi i wreszcie zupełnie u stają. G dy w takim stanie pozornej śmierci pozostaw ały przez 24 godziny, dość je s t na nowo tlen doprowadzić, ażeby ożyły i znów w norm alny sposób pełzające swe ruchy roz­

poczęły.

D o najbardziej zajm ujących, bezpośrednich wpływów należą zjawiska wywoływane przez czynniki chemiczne. Prawdziwem to było odkryciem, gdy w r. 1887 botanik Pfeiffer dowiódł, że mnóstwo jednokomórkowych orga­

nizmów odpowiada dobrowolnemi poruszenia­

mi na działanie pewnych ciał znajdujących się w roztw orach, ta k mianowicie, źe do ciał tych zbliżają się, lub od nich oddalają. N a ­

zwał on ten proces życiowy chemotaxis. By wszakże upodobnić go do nom enklatury już ogólnie przyjętej, nazywać to będziemy wraz z Verwornem chemotropizmem. Dany roz­

tw ór może n a jeden organizm silniej chemo- tropicznie działać, na inny słabiej. Samo zaś pobudzające działanie zależy od składu chemi­

cznego; np. potas czynne wywiera działanie W połączeniu z pewnym określonym kwasem, podczas gdy pozostaje bez wpływu w związku z innym. N iektóre trujące ciała (salicylan sodu, morfina) w słabym roztworze działają przyciągająco, w stężonym zaś odpychająco.

Pewne substancye ‘ (alkohol, alkalia, wolne kwasy) wywierają zawsze działanie odpycha­

jące. Sam a m etoda odnośnych bad ań jest nadzwyczaj prosta: zam kniętą u jednego koń­

ca i zaw ierającą dany roztwór ru rk ę włosko- w atą zanurza się w wodzie, w której umieszczo­

ne są badane mikroby. W ówczas te ostatnie albo przenikają do ru rki i mamy przed sobą zjawisko dodatniego chemotropizmu, albo oddalają się, uciekają od ru rk i — odjemny chemotropizm.

W ażność tego odkrycia na jaw zwłaszcza wy­

stąpiła, gdy starano się je spożytkować w celu objaśnienia wędrówki leukocytów i fagocyty- zmu t. j. zdolności białych ciałek krwi do przyciągania i połykania mikrobów, będących zwykłą przyczyną ostrych procesów chorobo­

wych.

L eb er wyszedł z założenia, źe wędrówka leukocytów ku ognisku zapalenia je s t zjawi­

skiem chemotropicznem, pochodzącem z dzia­

łan ia na odległość chemicznych produktów mikrobów ropnych na leukocyty. Dowiódł on tego za pomocą doświadczenia nader prze­

konywającego. Z hodowli mikroba Staphy- lococcus aureus wytrawił krystaliczną sub- stancyą, t. zw. flogozynę, a gdy włoskowatą ru rk ę z tą substancya wprowadził do przed­

niej komory oka króliczego, m ógł dostrzedz, że po krótkim czasie w rurce skupiła się zna­

czna liczba leukocytów, k tóre wywędrowały Z naczyń krwionośnych otaczających rogówkę.

Piękny ten re z u lta t zachęcił do dalszych poszukiwań wielu innych badaczów. Lu- barschowi udało się dowieść, że żywe bakte- rye wywierają większą siłę przyciągania n a leukocyty żaby, aniżeli bakterye uprzednio zabite przez gorąco. M assart i B ordet wy­

kazali, źe jedne i te same leukocyty jednako­

(12)

620 W S Z E C H S W 1 A T . N r 39.

wo zostają przyciągane przez ciecze otrzym a­

ne z hodowli rozm aitych mikrobów, a również przez zapalne przesięki, przez pewne p rodu ­ kty rozkładowe i t. p. Z drugiej znów strony G abritschew sky przekonał się, źe pewne mo­

cno jadow ite m ikroby (np. lasecznik kurzej cholery) i wiele innych ciał chemicznych (np.

sole sodu i potasu, gliceryna, chinina, sub­

s ta n c je żółciowe) d ziała ją n a leukocyty odpy­

chająco. T e ostatnie fakty w yjaśniają, dla­

czego z przepełnianych naczyń krwionośnych leukocyty nie w ypełzają, gdy znajdą się w po­

bliżu której z tych substancyj działających odjemnie chemotropicznie.

Przytoczm y wreszcie jeszcze jeden fa k t wa­

żny, przez M a ssa rta i B o rd eta odkryty. G dy staram y się narkotyzow ać leukocyty za pomo­

cą paraaldehydu lub chloroformu, wówczas u sta ją ich ruchy, zupełnie ta k ja k u am eb, a ich wędrówka z naczyń, k tó ra ju ź była się poczęła, również zostaje przerw ana.

P rzedstaw ione powyżej zachowanie się two­

rów jednokom órkowych wobec najro zm ait­

szych bodźców zewnętrznych dostateczną daje nam podstaw ę do pewnych in tere su ją­

cych rozważań, dotyczących poruszonego wy­

żej fizyopsychologicznego pytania. Je ś li ze­

chcemy w jednę ogólną form ułę u jąć wszyst­

kie omówione tu zjaw iska, powiemy: działania rozm aitych bodźców n a tw ory amebowe prze­

jaw iają się— zależnie od ich intensywności i sposobu zastosow ania— w pow strzym aniu ich ruchu, w częściowych lub zupełnych skur­

czeniach i wreszcie w procesach dodatniego lub odjemnego tropizm u czyli zm ianach kie­

ru n k u ruchu, w skutek których zbliżają się one lub o ddalają od działającego bodźca.

Pierwszy wniosek, ja k i bezpośrednio z fa­

któw tych d a się wyciągnąć, bardzo je s t pro­

sty, mianowicie: organizm y amebowe odzna­

czają się własnością czynnego oddziaływania, reagow ania na zew nętrzne bodźce, w ła­

sność tę nazywamy w fizyologii pobudliwo­

ścią albo wrażliwością. Poniew aż organizm y te przedstaw iają najprostsze form y życia, z których przez następne, postępowe i roz­

bieżne różnicowania rozwinęły się rośliny i zwierzęta, wynika przeto, źe pobudliwość stanowi zasadniczą, ogólną, fizyologiczną w ła­

ściwość każdego żyjącego organizm u. G dy zaś prócz tego rozejrzym y istotę i właściwości samych tych oddziaływań, jakiem i objawia się

pobudliwość ameboidów, znajdziemy dowody prowadzące pośrednio do wniosku, że reakcye te są wywoływane przez wewnętrzne procesy o subjektywnym charakterze t. j. przez pro­

cesy n atu ry psychicznej.

Zauw ażm y jeszcze, źe ruchowe te zjaw iska w największej części wypadków okazują się korzystnem i dla indywidualnego życia ame­

boidów i noszą n a sobie cechę obrony od wro­

gich wpływów otoczenia. N ajprostsze wcią­

ganie w siebie nibynóźek i przyjm owanie k ształtu kulistego wskazuje, źe am eba sta ra się możliwie oddalić od źródła bodźca i pozo­

stawić najm niejszą powierzchnię działania dla tegoż.

Z tego stanowiska bardziej jeszcze je s t zaj­

m ujące badanie zjawisk tropicznych. A p a­

ra t, dzięki którem u zjaw iska te się rozgry­

w ają, zupełnie je st nam nieznany i zapewne przez długi czas jeszcze pozostanie dla nas tajem nicą. Bądź co bądź jed nak , gdyby n a­

wet dla każdego z tych zjawisk znaleziono kiedyś mechaniczne objaśnienie, nie będzie przez to bynajmniej wykluczony psychiczny ich charakter. Objektywne poznanie, czyli znajomość zewnętrznego objawu zjawiska psychicznego w niczem nie wyjaśnia jeszcze procesu subjektywnego. „Fizyologia, powia­

d a W undt, usiłuje wyprowadzić zjawiska n a­

szego u kładu nerwowego z ogólnych praw fi­

zycznych, lecz procesy naszej świadomości po­

zostają przytem nieobjaśnione.” C h a ra k te r psychiczny zjawisk odjemnie tropicznych wy­

stępuje w tem , źe monoorganizmy oddalają^

się od sfery działania szkodliwych dla nich wpływów; a ch a rak ter psychiczny dodatnia tropicznych zjawisk wyraża się tem , że częste zbliżanie się do źródła bodźca je st pożyteczne dla utrzym ania życia. W reszcie przeobraża­

nie się dodatniego tropizm u w odjemny przy wzmocnionem działaniu sprawia n a każdym nieuprzedzonym wrażenie, ja k gdyby słabsze bodźce wywierały n a jednokomórkowe orga­

nizmy przyjem ne w rażenia, a silniejsze przykre.

N ie chcemy wszelako twierdzić, że zawsze ruchy ameboidów sprzyjają ich życiu. „Z da­

rz a się niezbyt rzadko, powiada L ukjanow , że organizmy te, niby oczarowane, w wielkich, grom adach śpieszą tam , gdzie pewna j e śm ierć czeka.” K iedy np. leukocyty przy­

pływ ają do zapalnego ogniska, wówczas zbłi—

(13)

N r 39. W S Z E C H S W IA T . 621 ża ją się do produktów wytwarzanych przez

bakterye, a gdy zetknęły się z niemi, połykają je , tru ją się i m rą, przeobrażając się w ciałka ropne. Smiesznymby to było antropomorfi- zmem, gdybyśmy przypuścili, że w tym razie leukocyty biorą n a siebie rolę obrońców życia złożonego organizm u i same giną, ja k wale­

czni żołnierze dla dobra ojczyzny, k tó rą w n a­

szym wypadku reprezentuje wyższy organizm zwierzęcy. Z drugiej wszakże strony obser­

wowano, że w innych wTypadkach, kiedy całe­

m u organizmowi jeszcze większe groziło nie­

bezpieczeństwo, leukocyty z pomocą nie śpie­

szyły. T ak np. leukocyty myszy i świnek morskich zachowują się obojętnie wobec la- seczników wąglika i wibryonów posocznicy, od których zwierzęta te szybko giną. K to wszakże na zasadzie tych faktów chciałby z zupełną pewnością zaprzeczyć psychicznemu charakterow i w czynnościach ameb, dowiódłby, że obce mu są zasady teoryi ewolucyjnej, we­

dług której teleologiczny charakter czynności poszczególnych elementów, organizm składa­

jących, nie je s t wynikiem z góry powziętego twórczego planu, ani nie zależy od przyrodzo­

nego życiowego czynnika. Toż nie godzi się zapominać, źe i w człowieku napotykam y rozm aite skłonności i pożyteczne i szkodliwe d la zachowania życia i że powolne, lecz pe­

wne doskonalenie się rodzaju naszego opiera się przedewszystkiem na doborze, w skutek któ­

rego osobniki uposażone w korzystne właści­

wości rozw ijają się, mężnieją, długiem cieszą się życiem i licznem potomstwem, zaś osobniki ze szkodliwemi i złemi cechami żyją m arnie, sła b n ą i w walce o istnienie padają, m ało lub wcale niepozostawiając potomstwa.

(Dok. nast.).

M aksym ilian Flaum .

sst. R. Bauer, A. Prasch, 0 . W ehr, Die ele- ktrischen Einrichtungen der Eisenbahnen. Wie­

deń u Hartlebena 1893, str. 454, rys. 275.

Po latach dziesięciu energiczne wydawnictwo Hartlebena daje drugą książkę z zakresu elektro­

techniki kolejowej; pierwszą pisał inż. Kohlfiirst.

W porównaniu z tamtą, przybyło około 100 stron poświęconych głównie teoryi i zasadniczym poję­

ciom z elektryczności, tudzież z ogólnej elektro­

techniki, których w książce Kohlfiirsta brakowało.

Na czele działów stoi telegrafia kolejowa niezbyt rozlegle traktowana. Lwią część dzieła zajmuje sygnalizacya elektryczna wszelkiego rodzaju, dzieląca się na dzwonki alarmujące, sygnały dy­

stansowe, przyrządy samokontrolą) ące i sygnali- zacyą z pociągów w ruchu będących. Ostatni rozdział zwyczajem ogólnie przyjętym w książ­

kach niemieckich tego rodzaju, podaje sposoby obchodzenia się z przyrządami i prz}7tacza środki mogące zapobiedz wypadkom i przerwom w sy- gnalizacyi. Strona zewnętrzna książki przedsta­

wia się starannie, choć wogóle nie odbiega od in­

nych wydawnictw Hartlebenowskich.

sst. Oskar Lenz, Nach Ostasien. Erlebtes von meinen Reisen. Berlin 1893, str. 176.

W 10 listach datowanych po kolei z Suezu, Penangu, Singapore, Hongkongu, Kantonu, Joko­

hamy, Tokio, Osaki i Kioto, znakomity podróżnik spowiada się z wrażeń doznanych podczas swojej krótkotrwałej w ciągu ostatnich trzech miesięcy roku ubiegłego wycieczki do dalekich wybrzeży Azyi Wschodniej. Lenz odrazu uprzedza czytel­

nika, żeby nie szukał w jego opisie uczoności, lecz tylko wspomnień turysty. Pomimo to listy nacechowane są prawdziwem bogactwem spostrze­

żeń dotyczących kraju i łudzi; dowcipne uwagi, trafne porównanie z innemi okolicami globu, złoty humor i niekiedy poezya urozmaicają opowiada­

nie od początku do końca. Na wyróżnienie za­

sługuje opis Kantonu, życia i niedoli chińczyków.

Listy z Japonii ogólną plastyką i artyzmem przedstawienia rzeczy przypominają mimowoli urocze obrazki Piotra Lotiego. Całość pozosta­

wia na czytelniku głębokie wrażenie.

m f i. W. Preyer, Die geistige Entwickelung in der ersten Kindheit. Berlin i Lipsk, 1893, str.

201.

Autor tego dziełka znany je st z dużego szeregu specyalnych studyów nad rozwojem umysłu dzie­

cka. Rezultaty swych badań ogłosił on przed kilku laty w obszernem dziele p. t.. „Die Seele des Kindes,” a wówczas i we Wszechświecie po­

mieściliśmy wyjątki z rozdziału o zmysłach u dziecka. W książce niniejszej Preyer streszcza obecny stan naszych wiadomości na tem polu, i popularyzuje je dla szerokich kół. Dziesięć rozdziałów poświęca następującym przedmiotom:

zmysły noworodka, uczucia, wzruszenia i tempe­

rament niemowląt; pierwsze postrzeżenia i wyo­

brażenia; początki woli; pierwsza nauka dziecka, rozum bez mowy i mowa bez rozumu; nauka mo­

wy; tworzenie się wyższych pojęć; rozwój samo- wiedzy; warunki rozwoju umysłu. W końcu po­

mieszczone są wskazówki dla rodziców, ja k nale­

ży robić odnośne spostrzeżenia na dzieciach od

Cytaty

Powiązane dokumenty

Sam proces wywoływania daje się w taki sposób wyjaśnić, że wywoływacz nie działa na ziarna nieoświetlone; redukuje zaś tylko te miejsca, gdzie zarodki z

Natychmiast gasną wszystkie j lampy, co jest dowodem, że prąd przepłynął w przeważnej części przez wstęgę, a fakt ten daje się objaśnić tylko wtedy,

Stańmy w kierunku linij sił w ten sposób, żeby biegły one od dołu ku górze (od stóp ku głowie) i patrzmy na poruszający się przewodnik : jeżeli się on

dził po mistrzowsku. Utleniając cy- mol, Nencki zauważył już wtedy ciekawą bardzo różnicę, źe w organizmie utlenia się naprzód grupa propylowa a dopiero

grzewa się przytem wcale; widocznie więc energia chemiczna danej reakcyi w ogniwie nie objawia się w postaci energii termicz nej, lecz przemienia się w energią

Czwarty z wymienionych pasów żył, dla produkcji złota ważny bardzo, położony na wschodniej pochyłości Sierra Newady, jest w bezpośrednim związku ze skałami

skim zawartość krzemu i glinu, lecz przekonali się wkrótce, że te domieszki nie są przyczyną osobliwych własności tej stali. Zajęli się przeto ci uczeni

stępujące po sobie ruchy: naprzód cały ła ń ­ cuch alpejski podniósł się do wysokości jakich 500—lOOOm, poczem dopiero część środkowa tego łańcucha