• Nie Znaleziono Wyników

Biblioteka Warszawska, 1879, T. 4

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Biblioteka Warszawska, 1879, T. 4"

Copied!
516
0
0

Pełen tekst

(1)

B I B L I O T E K A W A R S Z A W S K A .

(2)
(3)

OGÓLNEGO Z B I O R U T O M 1 5 6 .

BIBLIOTEKA

W A R S Z A W S K A

PISMO P O Ś W IĘ C O N E

N A U K O M , S Z T U K O M I P R Z E M Y S Ł O W I .

1879.

---

Tom czwarty.

W A R S Z A W A.

Skład i Eksp. Głów. w Księg. G E B E T H N E R A i W O L F F A .

(4)

. /i B 'f 4 . L j.;

1T

O *" *'

^oaB O Jcno U e n ay p o io . Bapiuasa, 19 CemnnSpn W 9 eodiu

X - 'itYisa*

f>r uk . .1. B e r g e r a , u l i c a E l e k t o r a l n a N. 1 4 w W a r s z a w i e .

(5)

Tomasz August Olizarowski.

PRZEZ

Seweryną { Zoch. Duchińską.

J e s te ś d łu żn ik iem : słow o ci zw ierzonc W in n o p lo n w ydać, a n ic p y ta ć to b ie , Czy k to p lo n zb ierze i j a k i i kiedy?

Czy za ży w o ta tw eg o , czy n a g ro b ie?

N ie c h tw o je sło w a, ja k o łzy R o g n ied y ') Z a d n i żyw ota n ig d y n ie u sta n ą ;

W ciąż się odzyw aj ta k , żeby s łu c h an o , Czy n ic w ychodzą je s z c z e ja k ie ś p ie n ia , Z p o d g ro b o w e g o tw o jeg o k am ien iał

W tych kilku wierszach, skreślonych stygnącą już ręką, zamyka S16 cały życiorys poety. Z darów Bożych, otrzymawszy jedyny, słowo, uczuł się w sumieniu dłużnikiem i przez lat pięćdziesiąt wypłacał dług swój z niezmordowaną wytrwałością. Pierwszym szelążkiem, złożonym do Bożój skarbony, był hymn napisany ręką piętnastoletniego chłopię­

cia, nastrojony na ton harfy Dawidowćj, który uczniowie krzemienieccy powtarzali chórem w licealnej kaplicy; ostatnim szelążkiem był cztero- wiersz, skreślony w przeddzień śmierci, na maleńkim świstku, który od­

kryliśmy przy wezgłowiu zmarłego; cztcrowiersz prosty, krótki, ale jakże wymowny:

S k o ń c z o n a p ra c a , J u ż n ićm a win;

D o o jc a w raca Z b łą k a n y syn!

Pomiędzy tamtym pierwszym a tym ostatnim akordem, które zle­

wają się tak harmonijnie z sobą, ileżto różnobrzmiących dźwięków po­

trąca nam ucho! Jedne z nich dzikie jak poryk piorunowćj burzy, roz­

szalałej po stepowych mogiłach; inne poważne, niby szum wołyńskich sosen nad Ikwą, lub szelest kłosów na polach Halicza; tamte znów słod­

kie i rzewne, ja k kwilenie skowronka, ulatującego w powietrzne błęki-

') R o g n io d a, k siężn iczk a p o ło c k n , b o h a tć rk a jed n e g o z o s ta tn ic h d r a ­ m ató w p o e ty .

Tom IV. Październik 187». X f R f c M K C w X . 1

(6)

ty; a wszystkie te dźwięki, pełne siły i barwy, dzwonią jak fujarka z onćj wierzby zaklętćj, co niezasłyszała nigdy szumu wody, ani piania kogu­

ta. Samodzielność ta stanowi właśnie piętno, wyciśnięte na każdym utworze Olizarowskiego. Jeżeli nuta jego, szorstka częstokroć i dzika, raziła nieraz ucho zwykłych czytelników lub pseudo-estetyków, usiłują­

cych dostrajać wszystko do jednśj modły, głęboko za to poruszała wiel­

kich poetów i pierwszorzędnych krytyków naszych. Odczul ją Józef Korzeniowski, kiedy młodziuchnego ucznia swego w Krzemieńcu skie­

rował na drogę poezyi; odczuł ją Aleksander Tyszyński, a po nim Mi­

chał Grabowski, kiedy pomieścili Olizarowskiego w liczbie koryfeu­

szów ukraińskićj szkoły; odczuł ją Mickiewicz, kiedy zapłakał nad je ­ go pieśnią: odczuł ją Goszczyński, odczuł Bogdan, gdy w młodym Krze- raieńczaninie powitali bratniego ducha.

Nic było danćm Olizarowskiemu, wystąpić jako szermierz, w wal­

ce romantyków z klasykami. Kiedy młodćm chłopięciem j ą ł zrywać kwiaty poezyi, znalazł on pole wytrzebione toporem potężnych karczo- wników. Mickiewicz s ta rł już głowę klasycznćj hydrze; Goszczyński wywołał już zpod mogił duchy wiedźm i krwawych potępieńców kolisz- czyzny; Bogdan Zaleski, zaklętym czarem lutni bojanowćj, zbudził już ze snu Rusałki naprzeprzauskic. Lody pękły pod tchnieniem wrzą­

cych piersi; droga była wytknięta, wskazane zdroje rodzimych na- . tchnień; pozostało tylko sięgnąć do tychże krynic, czerpać z nich wodę żywą. Uczynił to Olizarowski z całą wolnością ducha; porwany no­

wym prądem, nic stał się wcale ślepym naśladowcą poprzedników swo­

ich, lecz umiał obok nich zachować własną osobistość.

Całe życie poety zamyka się w jego pismach, ja k to rzekliśmy wy- żćj. Zawarty w sobie, nieskory do poufnych zwierzeń, w yrażał się z trudnością w potocznćj pogadance; czasem tylko, gdy pierś jego wez­

brała, słowo wybiegało z nićj, jakby lawa z wulkanu. Zwiędłe kwiaty swych uczuć, starganą przędzę marzeń i zawiedzionych nadziei, sk ład ał cicho w najgłębsze tajniki serca swego i pieśnią tylko wyrzucał je raz po raz z tćj zaklętćj skarbony. To tćż za życia jeszcze stał się niejako mitem: najbliżsi i przyjaciele nie wyczytali w jego sercu tych tajem ni­

czych zgłosek, jakie czas na nićm wyrył; nie znali tych drobnych szcze­

gółów z przeszłości, które stanowią najciekawszą stronę życiorysu.

Data nawet i miejsce urodzenia mylnie były dotąd podawane. Leniwy w rozmowie, lcuiwszym był jeszcze do pisywania listów. Kilka ich za­

ledwie wpadło nam w rękę: skreślone pod wpływem silnego wrażenia, równie ja k słowa jego, buchają żarem wulkanicznym.

W takich warunkach życiorys Olizarowskiego trudnćm jest nad­

zwyczaj zadaniem. Z pieśni jedynie, w małćj części drukowanych, w większćj części pozostałych w rękopismach, możnaby usnuć jakiś psychiczny wątek, ale i tu nowa zachodzi trudność. Drukowane jego utwory rozpierzchły się po kraju: napróżno kołataliśmy o nie do źró­

deł, z których na świat wybiegły. Aby je wydobyć z dalekich od nas księgozbiorów, potrzeba na to czasu. Co zaś do rękopisów, mamy

(7)

przed sobą, całe foliały, ale z maleńkićj ledwie cząstki możemy dziś ko­

rzystać: najjaskrawsze, a tern samćin najwięcśj charakteryzujące poetę, pominąć jesteśmy zmuszeni. Wspomnień tćż naszych o zmarłym nićma- my prawa nazwać życiorysem, ani krytycznym rozbiorem jego utworów, dajemy je poprostu, jako m ateryał dla szczęśliwszego biografa, które­

mu okoliczności pozwolą objąć cały żywot i wszystkie prace naszego znakomitego poety.

I.

* ,

Tomasz Olizarowski urodził się w roku 1811, w Wojsławicach w Galicyi, niedaleko Rzeszowa. Ojciec jego Jakób, zasłużony oficer z legionów Dąbrowskiego, powróciwszy z obcych krajów, osiadł czaso­

wo w Galicyi z młodą żoną, z domu Aleksandrowiczówną; lecz oboje nie byli wpisani w galicyjską ludność: właściwćm ich gniazdem był Wołyń.

Gdy syn podrósł, oddali go zatćm do słynnćj szkoły Krzemienieckićj, założonćj przez Tadeusza Czackiego.

W pierwszych latach chłopczyk okazywał szczególną zdolność do nauk matematycznych. Będąc jeszcze uczniem klasy drugiśj, nakreślił zasady arytmetyki, tak jasno i dokładnie, że korepetytorowie w wykła­

dach uczniom, trzymali się tych formuł. Późnićj obudziła się w nim chęć do poezyi: nauka matematyki dzielnie mu posłużyła do normalne­

go układu zgłosek i do ścisłego obliczania się z myślą, ja k ą pragnął wyrazić. Wiersz jędrny, jakby wyrąbany, podobał się towarzyszom:

obsypali go oklaskami.

— lla! kiedy tak, piszmy dalćj!— pomyślał uczeń i począł rzu­

cać na papier coraz to nowe zwrotki: zapisał niemi cały kajet. Wier­

sze te odczytywał z zapałem; koledzy zachwycali się niemi; byli jednak między nimi zawistni, dla których tryumfy młodzieńca stały się solą w oku. Zmawiają się więc, wykradają nieszczęśliwy kajet: dalejże roz­

czytywać wiersze i nicować je bez litości. Pierwsze rzuty niedoświad­

czonego pióra, nie zdołały wytrzymać takićj próby; połyski talentu oca­

lić ich nie mogły przed sądem zawziętych zoilów. Młody poeta odpie­

ra ł z gniewem rzucane mu pociski; szarpany sam, szarpał drugich nie­

miłosiernie. Ciągłe to szamotanie, wyrabiało w nim dziką energią.

Złośliwi koledzy postanawiają bądźcobądź skruszyć pióro zu­

chwalca, ośmieszyć go w oczach całćj szkoły. Przepisują więc kajet li­

terami w kształcie drukowanych; przekręcają wyrazy i cało zwroty, do­

dają do nich najniedorzeczniejsze wierszydła. Zbroszurowany tomik, z wypisanćm na okładce imieniem Olizarowskiego, przebiega z rąk do rąk, staje się celem ogólnego pośmiewiska. Szczególny śmiech budzi jakiś wiersz elegijny, w którym nieszczęśliwy kochanek

O m d lał i s to i O b o k sw ćj Chloi!

Był to wiersz młodego Michałowicza, najzłośliwszego z antagonistów poety.

(8)

Wzajemna niechęć takie wreszcie przybrała rozmiary, że bićdny nasz uczeń, ścigany jak jeleń obławą, zerw ał wszelkie stosunki z towa­

rzyszami. Mieszkając z nimi pod jednym dachem, wolał cicrpićć głód, niż do wspólnego siadać stołu. Przez pół roku poprzestawał na reszt­

kach, jakie mu z kuchni przynoszono. Później, czyto zniewolony przez zwierzchników, czy tćż zadosyć czyniąc przychylniejszym mu ko­

legom, ja d a ł przy wspólnym stole, trzym ał się jednak na uboczu. Tak przeszło cało dwa lata. Prześladowania te ciężko dogryzały poecie, lecz nic wytrąciły mu pióra, nic złam ały żelaznćj woli. Młodzian nic ustąpił ani na krok; całą duszą utonął w poezyi.

— Wy mnie prześladujecie!- powtarzał n iera z—otóż na złość wam będę pisał!

Niedosyć było tych prób: twardsze zapory do zwalczenia napo­

tk a ł on w krewnym swoim Zaklice. Młodzieniec ton, towarzysz jego szkolny, należał do najzdolniejszych i najpracowitszych uczniów. Za­

miłowany w naukach ścisłych, upraw iał je z zapałem. Pozytywista z wrodzonego popędu i z charakteru pracy, wyrzucał poecie niedo­

rzeczne marzycielstwo.

— Bo czego doprowadzą cię wiersze?—pytał, ruszając pogardli­

wie ramionami—czas już porzucić te dzieciństwa, a wziąść się do tego, co ci da chlćb na przyszłość.

Poeta przyjmował rady w milczeniu, lecz słuchać ich nic myślał.

Im gwałtownićj odrywano go od poezyi, tćm ją kochał goręcćj, tćm sil- nićj pragnął poślubić ją nazawsze.

Profesorem języka i literatury polskićj w Krzemieńcu był Józef Korzeniowski. Nasz poeta słuchał z zapałem jego wykładów; profesor ze swój strony oceniając pilność ucznia, śledził go bezustannie okiem.

Ośmielony tćm młodzian, odważył się wypracować wierszem ćwiczenie.

Z bijącćm sercem złożył je do rąk profesorowi. Biegły krytyk poznał młode lwiątko po pazurach, z drobnćj próbki odgadł zdolność poety.

Odtąd szczególną otoczył go opieką, zachęcał do pisania, rozmawiał z nim po przyjacielsku; surowy dla drugich, ale z pozoru tylko, w obej­

ściu z Olizarowskim okazywał dziwną dobroć i słodycz. Nieraz brał go pod rękę, odbywał z nim dalekie przechadzki.

Obejście profesora oddziałało na całą szkołę. Zatargi ustały, miejsce ich zastąpił powszechny szacunek. Wkrótce, o mury licealne­

go kościoła rozległ się hymn utworu młodego poety, odśpiewany chó­

rem przez uczniów. Szyderstwa umilkły, wszystko poszło w niepa­

mięć. Tryumfator przebaczył z serca prześladowcom; ci ze swój stro­

ny odkryli w nim pomazańca Muz i z cichćni poglądali nań uwiel­

bieniem.

Szczęśliwy młodzian oddał się wyłącznic poezyi; bczustanku kre­

ślił coraz to nowe wiersze. B rakło czasu na uprawę innych nauk. l ’rzy końcu roku szkolnego, przychylniejsi towarzysze jęli upominać go, przepowiadając, żc otrzyma złe stopnie. Poeta żartow ał sobie z tych wróżb; utny w życzliwość Korzeniowskiego, pewien był że wyjdzie

(9)

0L1ZAK0WSKT. 5 szczęśliwie z próby. Jakież było jego zdumienie, jaki wstyd, kiedy zo­

baczył na cenzurze wyraz m ierny, nakreślony właśnie ręką, życzliwego mu profesora.

Wypadek ten przeszedł bez następstw; koledzy nie śmieli szydzić z ucznia, który górował nad nimi talentem; Korzeniowski pokochał tćm więcój zdolnego młodziana, gdy ten obliczywszy się z sobą, uczuł, że zasłużył na karę i przykładną pilnością wkrótce powetował czas stracony.

Ośmioletni pobyt w szkołach Krzemienieckich, niezatartem i rysa­

mi wyrył się w pamięci poety. Do samćj śmierci zachował on w sercu wdzięczność dla profesorów, świadczy o tćm rzewny wiersz, nakreślony sędziwą już ręką; znaleźliśmy go w pozostałych papierach pod datą 1871 roku.

T a k , o w as d u m am , m is trz o m e w n a u ce , A le d u m an ie m ju ż ty lk o się sm ucę;

J u ż ty lk o w idzę, g d z ie ś ta m , w asze k rz y że . M o g iły w asze, ju ż z ziem ią z ró w n an e , T ra w y i zie lsk a n a n ic h ju ż n ieśw ież e, A w szy stk o sp o łe m , m ilczen io m o d zian e;

P u szczy k j e p rz erw ie lu b w ęd ro w n e p ta s z ę , G d y z b łą d zi, sp o c z ą ć n a m o g iły w asze.

L ec z m n o g i słu c h ac z d zie cin n y i m ło d y , J u ż n ie o k o li w aszych k a te d r now ych I n ie d o b ęd zie z w aszych u rn g ro b o w y c h P o c h w a ł ni n ag an !...

Doświadczony życiem, przebaczył on z serca towarzyszom dwule­

tnie chłosty i prześladowania, a zachował tylko wdzięczną pamięć za wieńce i oklaski, jakiemi go późnićj obsypywali.

0 w as j a d u m am i o w as ró w io śn i, C o ście z m ój m ło d ć j u rą g a li p ieśn i;

C oście j ą p o tćm n a sw e s e rc a w zięli 1 ta k p o d n ie ś li i ta k im o d zieli P o c h w a ł u ro k ie m , iżem się z a g u b ił

D u ch em w u ro k u i p ieśn im p o ślu b ił Ż y w o t i w s zy stk o co w św iutow ćj m ow ie:

S zczęściem , w ygodą, m ą d ro ś c ią się zow ie.

N a o tw o rz o n ą p o c h w ały w aszem i, l)o m eg o sz c z ę śc ia n ie b e z p ie c z n ą d ro g ę , W y sz e d łe m g łu c h y n a w sze lk ą p r z e s tr o g ę !

Wspomnienie Krzemieńca, raz po raz wybiega z dźwięcznych strun jego liry. Przytaczamy dziwnie malowniczy obrazek:

G ó ry wy m iło! na w aszy ch j a szczytach!

N a d zie m s k o b ło g ic h d o zn aw ałem w rażeń ,

(10)

G d y m się o czym a z an u rz a ł w b łę k ita c h , Zo z ło tą p rz ę d z ą m ło d o c ia n y c h m arzeń , G dym się zac h w y c ał p y szn y m s ło ń c a k w ia te m , W y ra s ta ją c y m z ra n a poza św iatom ;

A lb o sc h o d z ąc y m do Ik w y w ieczo rem , D o b ra n o c n ie b u pow iedzidć za borem !

J a k j a lu b iłe m z w aszych szczytów oko P u s z c z a ć s o k o łe m d a le k o , szero k o ; J a k j a lu b iłe m o czym a tę s k n o ty N a c h m u r i p tak ó w p o g lą d a ć p rzelo ty ! J a k ja lu b iłe m e ch a d o lin b u d zić, D ra żn ić się p ie ś n ią , rozm ow ą się łu d zić;

J a k jo lu b iłe m słu c h a ć o r ła k rzy k ó w , K u k u łk i w ró żeń i p ieś n i słow ików !

Powtórzmy tu jeszcze najsmętniejszą ze wszystkich dumkę:

wieczora, poświęcomj, pamięci drogich progów domowych.

Co w ie cz o ra w s e rc u n iecę W s p o m n ie ń o g ień cy p ry so w y , S o k o ła m i m y śli lec ę,

W n a d b u ż a ń sk i k ra j dom ow y.

Co w ieczo ra zach w y co n y , P a lm p ó łn o c n y c h *) g o n ię szum y 1 słow iczo O rfo o n y

I w o ły ń sk ie sły szę d u m y . K rz e m ie n ie c k ie w idzę g ó ry , L ic e a ln e w idzę m u ry ;

W id zę rz ek i i je z io ra : W o ły ń w idzę co w ie cz o ra.

Z ie m ia d ro g a m n ie ta m w zyw a, P r z e p a s a n a Ik w y sz a rfą ,

N a d p o w ic trz n ą d o sn u harfą:

Co w ie cz o ra się odzyw a!

Co w ie cz o ra p o k ry jo m u S łu c h am h a rfy łu b a n io ła , J a k po cały m B ożym d o m u , G ło se m m a tk i sy n a w oła.

— G dzie ty , sy n u , nieszczęśliw y?

C zyś ty żyw y, czy nieżyw y?

C ieb ie co d n ia m a tk a siw a, J ę k ie m sz u k a , p łac ze m wzywa.

N a ro z s ta n iu z m a tk ą b ió d n ą, C h o ry o jc ie c tu ż p rz y g ro b ie

') 1 ak zw ykł nazyw ać so sn y .

(11)

K ro k z atrzy m a ł, m y ślą je d n ą , A ta je d n a m y śl o to b ie .

W y g lą d a ją s io s try c ie b ie , Co w ie cz o ra w św iata g łę b ie , M y śli tę s k n y c h ś lą g o łę b ic , M o d litw am i to n ą w n ie b ie .

C zas n a d z ie ją tam ich łu d z i, O b ie c a n e k c a c k a nosi;

N ie p raw d z iw e w ieści g ło si:

Ł zy p raw d ziw e w k o ń c u b u d z i.

T a k g d y w św ia ta Z a p o ro ż u S z u k a n o cy d n ia p o c h o d n ia , J a d u m am i p ły w am co d n ia , P o w ic cz o rn ćm w sp o m n ień m orzu!

To wspomnienie Krzemieńca było dla poety jakby echem zatra­

conego raju. Zagnany huraganem w dalekie świata strony, ścigał wre­

szcie pamięcią, szum Ikwy, pląsaj ącój po krzemienistem ło%u, jak wieszczy Adam gonił szum Wilii w objęciach Niemna, jak Bohdan chwytał pogwizdy wichru po mogiłach stepowych. Ów Krzemieniec który wyniańczył młodego sokoła, pozostał do końca dni, duchowóm jego gniazdem. Zdała od Ikwy, w gronie braci Krzemieńczanów, z łą ­ czony z nimi węzłem młodzieńczych wspomnień, czerpał w nich siły do szerokich polotów. Późnićj złamanemu burzą, ramię Krzemieńczanina ostatniśm było oparciem; ręka Krzemieńczanina rzuciła garść ziemi na jego trumnę. Tym wiernym przyjacielem był p. K anut Borkowski, niegdyś szkolny kolega poety. O11 gorącćm słowem i gorącemi łzami uczcił pamięć druha przy grobie.

n.

. ,A.lc, wspomnienia Krzemieńca, zadaleko nas zapędziły. Cofnijmy

’ł %. - P^Cdzicsiąt, kiedy poeta, opuściwszy zaledwie szkolną ławę, zszeur się, jak mówi, z burzą. Ta burza nasamprzód pchnęła go uo uancyi. lrz y lata przepędził we Lwowie, ztąd rzucił w świat pełen życia i siły poemat, wysnuty z życia ukraińskiego ludu. Mówimy tu o powieści Zawerucha; wpatrzmy się w ten utwór nakreślony ja sk ra ­ we mi barwy, kipiący warem piersi młodzieńczćj. Oto początek, od­

mienny nieco od drukowanego tekstu, tak poeta przerobił go w ręko- piśmie:

Z aw esu o h a koz.uk m ło d y , K ozak z s ie b ie , k o zak z o jcó w , N ie p o śle d n i śró d m o ło jed w , Z n aczn y z siły i z u ro d y ,

D o w szy stk ie g o c h w a t.

(12)

Z sio ła z k o n iem w s te p w y sk o czy ł, B o u s te p u m iłą zoczył;

Z dziew czętam i s ta ła o n a Z a d u m a n a , z a p a trz o n a

G dzieś w step o w y św iat.

Kozak wstrzymuje konia w pędzie, staje przed Rucianą, co gwa­

rzy na stepie z druźkami. Cz.arnobrewa urzekła kozaka, wić o tćm;

dumna z tryumfu, na coraz nowe wystawia go próby. I teraz oto, ukazuje mu ręką czarną chmurę, przepływającą po nad szerokim ste­

pem: „Przynieś mi, rzecze, szmat tej chmury a uwierzę wtedy że mnie kochasz.”

H u la j dusza! k o z ak k rz y k n ą ł, K o ń z k o p y ta w św ia t p o p ęd ził;

N ó g n ie szczędził, tc h u nie szczęd ził, C oraz b a rd zićj k r y ł się, n ik n ął:

T o n ą ł w m o rzu traw .

Burza rozszalała się tymczasem, ryknęła piorunami. Zawcrucha nie zważa na nic, prześciga chmury w locie; pędzi w cwał, aż koń upa­

da wreszcie pod nim.

Jęk n ą ł żałośnie kozak; jak w ryty w ziemię, stoi nad martwym koniem. Chmura wyczerpana z sił, przeleciała daleko... zapada noc;

miesiąc otrząsa się z obłoków.

P o tć m m iesiąc w s ta ł ru m ia n y , J a k w k a lin ie w y k ą p an y , W y la zł z s te p u w laz u ro w ą K ą p ie l n ieb io s, to n ą ł g ło w ą,

JMył się b la s k ie m zdrz.

B ie lu s ie ń k i s m u tn y , c ic h y , Sw ą łab ę d zią p ie rś o su s za ł, Z zło ty m c h ó rem gw iazd się ru sz a ł I w p a c h n ią c c ziół k ielich y ,

S trz ą s a ł k ro p le ro s .

Zmienia się obraz. Zawcrucha przemokły ulewą, żałosny po stra­

cie konia, wstąpił na chwilę do gospody. Zasępiony siedzi za stołem.

Naprzeciw niego zasiadł wędrowny czumak. Milczkiem, zpod oka, obaj spoglądają na siebie; wreszcie spotkały się ich źrenice, rozwiązały usta. Czumak odurzony trunkiem, potrąca w struny toorbanu; przy dzikićj przygrywce, opiewa smutne dzieje rodu swojego. Ojca powiesili, bo hulał z Żclaźniakiem; m atkę utopili, gdyż była czarownicą; brat

bije psy w Bogusławie, siostra wyprawia gody z pohańcami.

W tćm wchodzi do karczmy stary kmieć ukraiński: to znahor, ojciec Rucianćj. Włos jego siwy, lecz barki jeszcze krzepkie; w oku dobroć, na czole powaga. 1’oeta kreśli wierny typ kmiecia, opisuje dom jego, wylicza bogaty dobytek.

(13)

U z n ah o ra ja b łe k w sa d z ie , Aż się ja b ło ń m a tk a k ła d z ie , P o d cię ża re m sw ego p ło d u ; W y sm u k le jsz a m acierz g ru s z a ,

% sw ym d ro b iaz g ie m w g d rę ru sz a , I z a g lą d a w oczy w sch o d u . S ło ń c a zło te m się u śm iec h a, I w sw dj ow oc w c ią g a z ło to ; B ez k rz ac zy sty w o n n ie w zdycha A po w o je w ia n k i p lo tą ,

G ęsto p ło ty o b w ieszają, I p rz ed o k iem z a s ła n ia ją W n ą tr z o g ro d u ... znahorow o B d ż n e trz o d y i c h u d o b a, T łu s te , g ła d k ie , ro s łe , zdrow e;

C z te ry ź re b c e rż ą u ż ło b a , R y c zą w s ta jn i c z te ry w oły:

J e d n y m ry k ie m w szy stk ie d o ły U k ra iń s k ie zalu d n io n e;

D ru g im ry k ie m w szy stk ie g d ry ; T rz e c im w ody, czw arty m c h m u ry .

C h d r z ty c h ry k d w , c h d r szalo n y , C ałym s te p e m , c ałą ziem ią,

C ałym św iatem w zdłuż, w szerz g ad a.

L u d zie na to sło w em d rz em ią , E c h o za n ic h o d p o w ia d a.

N a b a rs ta n a o h śp ią p o k o tem T o k aw o n y , to m e lo n y , N ib y źd łw ie zm yte zło tem I sz m a ra g d e m .

Znahor

bacznśm

okiem zmierzył kozaka, odgadł smutek na jego czole. Pyta: co mu jest? Uwiadomiony o przygodzie, zaprasza go do chaty, wzywa tśż wędrownego czumaka. W chacie tymczasem czuwa

Ruciana,

raz po raz przykłada oczęta do szyby; żali się smętną, dumką,:

M ilcz ą w ro ta k alin o w e, Z a w ro ty m a m ilc z y d ro g a ; C zekam , czek am j a n ieb o g a , O o k ie n k o w sp ie ram g ło w ę.

I po szy b ach łażę okiem ; 1 za szyby idę w zrokiem , M ó zg m nie b o li n ad oczym a.

K o zaczcń k a nićrou, nićm a.

Matka pociesza córkę... próżno... nie oderwie jćj od szyby; wrota skrzypnęły wreszcie, wchodzi znahor, za nim czumak i Zawerucha.

T o m IV . P a ź d z ie rn ik 1879. 2

(14)

Dziewczę pyta kozaka, czy przyniósł jćj p ła t chmury? Na wieść, że ko u został na stepie, załamuje rączęta: onato przywiodła go do zguby.

Rodzice błogosławią młodćj parze; niebawem następują weselne gody. Czumak zostaje w chacie: on będzie drużbował na weselu.

Następny obraz ukazuje zaślubioną już parę młodą. Wszyscy szczęśliwi; czumak tylko snuje się jakby złowrogie widmo; czarna za­

wiść powstała w jego duszy: knuje zbrodniczy zamiar. Dnia jednego pod noc, wyprowadza na step kozaka: idą pogrzebać końskie kości.

W chacie pusto, znahor w polu, znahorowa poszła po wodę do kry­

nicy; Ruciana wybiegła po kalinę. Woń krwi krąży w powietrzu; ławy i stoły, ściany i belki, wiodą złowrogi, tajemniczy rozhowor. W racają starzy, wraca Ruciana, kozak tylko nie powrócił z czumakiem. Pies żałośnie wyje, trwoga przejmuje serca. Ruciana drży jak listek. Za­

pada noc.

C h m u ry idą w ciąż c za rn ie js z e , B ez p o w ro tu , bez u śm iec h u ; N o c , p o w ie trz e c o raz lżejsze:

N ic n ie cięży n a o d d e ch u . P u k le r z z lo ty k rw ią o b la n y , M ie siąc w s te p ie w y k ą p an y ;]

Z aw ieszo n y n a n ie b io sa c h R o s i p o z ło ty c h w g ó rę w ło sach . I n ió s ł w g ó rę k rw aw e fa rb y ,

I n ió s ł w g ó rę w ie lk ie sk a rb y Z po zaśw iccia; i w p u rp u rę U b r a ł c h m u rę i w szed ł w c h m u rę .

B ry la n to w e b la s k u m o rze Z p o za c h m u re k się w ylew a, I zielo n o s te p u ło że,

W o n n ć m św iatło m się o dziew a.

J a k z tru p ie g o sz p ik u św iece, G w iazdy p ło n ą , ziem ię g łu sz ą;

K rą g łe ro sy z c h m u r się k ru s z ą I ś c ie k a ją n a zió ł lic e .

K rzy ż c erk iew n y ż eg n a c h m u ry , C iąg n ie o rsz a k c h m u r p o n u ry P o n a d s te p e m , p o n a d sio łem , O sy p an y s k ro ś p o p io łe m . A n a k o ń c u c h m u ra b ia ła N a ste p w b ieg ła, p o d u m ała ; N a d k u rh a n e m j ę ł a pły w ać, Z n ó w k o z a k a w p rz e g o n w zyw ać.

A le k o z a k ju ż n ie s k o ry D o p rz e g o n u , i n ie m o że , A d laczeg o ? hej! hojl B oże!

Ż a l się! żal się! cyt!

(15)

U p io ry O d k u rh a n u c ią g n ą tłu m n ie , N a o s ta tk u u p ió r now y, E j! K o zack i? czy ju ż w tru m n ie Z aw eru ch a?...

Psy wyją, pędzą na step gromadnie. Znahor wychodzi na po­

dwórko, w komorze tymczasem, krwawy spełnia się dramat. M atka po­

słyszała głuchy jęk... Wbiega do komory, widzi córkę we krwi...

Czumak całuje trupie lica Rucianćj i wpycha nóż w pierś własną; wre­

szcie zabełkocze chrapliwie:

„N a k u r h a n ie , n a step o w y m , W asz zn ajo m y w e k rw i leży;

N ie c h k to p ó jd zie , n ie c h p o c h o w a ...”

I sk o n a ły d a ls ze słow a.

S tąra m atka poszła wnet do grobu za swćm dzieckiem; za żoną poszedł znahor... i runęły zręby opustoszonćj chaty.

N a k o z ac zć j, k rz y ż, m o g ile W y ró s ł krw aw o m alow any, N a c m e n ta rz u krzyż R u c ia n y , I dw a in n e k rzy że ro sn ą , Z ie le n ie ją zim ą, w io sn ą.

Oto niewydrukowany epilog, znaleźliśmy go w rękopiśmie:

B y ła p ó łn o c , c ic h a , g łu ch a : P s y zaw yły j a k n a d u c h a.

W iatr nocny zaszumiał po murawie cmentarnćj; pękły trum ny, Zawerucha z Rucianą, z m atką i z ojcem prowadzą zagrobowy rozhowór.

I C zum aka p ó łn o c z ło ża W y c ią g n ę ła . W y sz e d ł z ziem i, W k r ą g oczym a rz u c ił złem i;

J ę k n ą ł, z g rz y tn ą ł, d o b y ł noża:

N o żem p ie rs i sw e o tw o rzy ł, W y ją ł s e rc e , o ziem c is n ął.

N a z d e p ta n e łz a m i tr y s n ą ł, I n a p o w ró t w p ie rs i w łożył.

C iało o d z ia ł znów b e zru c h em , W e w n ą trz s tra s z n o m ęczo n d u ch em .

O p ó łn o c n ć j każdój p o rz e W id o w is k o s ię p o w tarza, P rz y sz ła k a r a n a z b ro d n ia rz a ; P rz y sz ła k a r a , k ie d y ś m oże, M iło sierd z ie p rz y jd z ie B oże.

O d b ie ra n y m b la s k ie m b la d y M ie siąc s m u tn o w ch o d ził w m o rze , I sp ro w ad z ił gw iazd g ro m ad y ,

G d zieś n a se n n e w ziął j ą ło że.

(16)

W ie trz y k o c k n ą ł się św itow y, P o b ie g ł w szędzie, ru sz y ł w szystkiem : K a żd ą tra w k ą , każdym lis tk ie m ; S p ę d z ił z nieb a c h m u r o stro w y , Coś p o sz o p n ą ł ste p o m , b ło n io m , P o b ezb rzeżn y m w io n ął św iecie, J u trz e n k o w y m łzom i d ło n io m . W dziw ro zw in ąć p o m ó g ł k w iecie, I u z ło tć j b ra m y s ło ń c a,

S m u tn ą po w ieść s n u ł do k o ń c a.

Zatrzymaliśmy się nad tą powieścią, ona bowiem odrazu posta­

wiła Olizarowskiego w rzędzie poetów wielkiśj plejady naszej. Znako­

mici krytycy, jak mówiliśmy już, wysoko ocenili ten utwór. Aleks. Ty- szyński w Amerykance liczy autora do przedstawicieli ukraińskiej szko­

ły; Michał Grabowski naznacza mu w tej szkole odrębne stanowisko,

„ ra n Olizarowski, mówi on, tern różni się od drugich, że nie szuka poe- tyczności ukraińskićj, w dalekich od nas historycznych epokach, ale szuka jćj u dzisiejszego ludu, w jego obyczajach i charakterach naro­

dowych. Tę poctyczność umić odkryć p. O., a oddaje ją wiernie i b a r­

wnie. Za sprawą tego poety, zajrzeliśmy w przyrodę powszedniego bytu, ludu ukraińskiego, kiedy dotąd znaliśmy tylko poctyczność miej­

scowości ukraińskićj, lub poctyczność jej historycznych wspomnień; uj­

rzeliśmy jego obyczaje, fizyognomią różnego wieku i stanu: grę moral­

nych skłonności. Zgoła p. O. wniknął głębićj niż inni w gminną na­

rodowość ukraińską, i dlatego przyznajemy, źc o krok dalćj prace swojćj szkoły posunął.”

W raz z Zaweruchą ukazał się drugi poemat: B runo. Utwór to fantastyczny, w rodzaju Dziadów Mickiewicza. Nieodrodny syn czasu swego, poeta musiał uderzyć w tęż samą strunę, w którą potrącali słyn­

ni mistrze tego wieku: Goete, Chateaubriand, Byron, Mickiewicz, wydo­

bywając z niej tak różnobrzmiące dźwięki: W erter, R cn e, Manfred Gustaw, to cztery posągi wykute na jednę modłę, a przecież o tyle odrębne od siebie, o ile był odrębnym psychiczny i narodowy chara­

k ter ich genialnych twórców. Bruno jest nowem wcieleniem tejże sa- mćj idei; Grabowski przecież nie obwinia autora o naśladownictwo: „Ze późniejszy poeta, mówi on, stoi na prądzie magnetycznym ducha wiel­

kiego poety, który go poprzedził, który wszystko obok siebie ogarnia i opanowywa; źe ten poeta późniejszy, nie odpiera całkiem tego ducha, ale jako jednorodnego przyjmuje go i wciąga w siebie, mam to za rzecz naturalną; a gdy widzę, że to nawet nasiąknięcie, wcale nie zatarło jego samoistności, i utworowi pozwoliło mieć indywidualne oblicze: widzę w tćm dowód prawdziwego powołania poety, i nie mieszam go z tłu ­ mem naśladowców.”

Rzućmy teraz okiem na fantastyczną powieść. Posępny Bruno, dziwak, odludek, snuje się jak zagrobowe widmo wśród wytwornćj liiło-

(17)

dzieży, która go nie rozumie, i szyderczemi chłoszcze pociskami. Ko­

cha on Kamillę uczuciem równie gwałtownćm jak nieśmiałóm. Za­

zdrość pożera mu serce; popchnięty nią wyzywa przyjaciela: zabija go w pojedynku. Po dokonanój zemście ogarnia go szalona rozpacz; sen nocą odbiega mu od powiek. Kiedy dręczony wyrzutem, szamocze się sam z sobą, raz o północy, duch Ostafiego wchodzi w progi, staje po­

nad jego wezgłowiem.

— Powiedz, czemu zepchnąłeś mnie ze świata?—zapytuje Ostali.

Na to odpowie Bruno:

— Z d ją łem z cie b ie M ło d z iu c h n e życie, a n a k ry łe m sie b ie S ta rą z g ry z o tą . T a k m ści się m o rd e rc a : J a n ie ta k ch ciałe m ! M yśl by ła: on m o je S kończy dziw actw a, m ęk i, n iep o k o je ; O n zręc zn y , je g o w y strz ał n iezaw o d n y , W eźm ie to ciężk ie s e rc e , a sw o b o d n y , L e k k i m ój o d d ech i d u c h m ój szalo n y Z w iatrem u le c i w ta k ie św iata stro n y ,

G dzie się p rzy n n jm n id j k o ń c z ą ziem skie sm u tk i.

Potćm Bruno wyrzekł imię Kamilli. Ostali zarzeka się, że nigdy jćj nie kochał. Wtćm jutrzenka zabłysła, k u r zapiał; czas upiorowi powracać do mogiły: za rok ukaże się znowu. Poranek odmalowany przecudnym kolorytem.

...B ru n o o p u śc ił ciężące C zoło n a rę c e i u sn ą ł: n a śp ią ce

XV n ieła d zie w ło sy , sło ń c e p rz e z ro c z y stą G a rś c ią sy p n ę ło z ło to p rz ero b io n o XV św ia tło p o ra n k u . Z ra zu b y ło czy sto XV p o w ie trz u . N ie b o n o w o n a ro d zo n e L ilio w o m i, św icżcm i o czym a

P a trz y ło na św ia t. Z iem ia o d e tc h n ę ła , S k o ro p ro m ie n i sło ń c a w u s ta w zięła;

Z d a ło się , że ju ż dłużój n ie w y trzy m a, XVstanie, i p ó jd zie ku sło ń c u lu b e m u . I w ydało się o k u ś m ie rte ln e m u , Ż e ziem ia w staw ać z aczy n ała m głam i;

L ecz m gły w zleciały sz a rc m i sk rz y d łam i, P o d niebo: ziem ia z o sta ła na ziem i.

M g ły n a śla d u ją w g ó rz e n isk ie m o rze , A sło ń c e jak b y b y ło ich k o ra b ie m ; P o w o ln e w ały co raz s ła b ić j porze:

N a k o n ie c całk iem n a siła c h o p a d a, I to n ie we m głach. Z w y cięzk a m g la sia d a

(18)

N a h o ry z o n cie, o d w d zięczając ziem i Z n p o ży czo n ą w ilg o ć, rz ę sis te m i P e rła m i deszczu s k r a p ia j ć j k le jn o ty ...

Przypatrzm y się teraz Kamilli: postać to zwyczajna, jakich wie­

le, bańka mydlana, wydęta gorącćm tchnieniem poety, błyszcząca chwilę barwą opalu, a w rzeczywistości mętna pianka, nic więcśj! S er­

ce jćj przemówiło i wnet umilkło; nad uczuciem przemógł zimny roz­

sądek. Później hołdy wielbicieli rozbudziły w niśj próżność. Świetna róża przyciąga rój motyli, wybiera z nich jednego; chłodnemi usty przy­

sięga wieczną wiarę: dotrzyma jćj: ta k chcą światowo względy.

Niektórzy widzą w Brunonie osobistość samego poety, w Kamilli jego wymarzony ideał. Zawód doznany w pierwszćm a gwałtownćm uczuciu, m iał według nich napoić goryczą jego serce, uczynić go dzi­

wakiem i odludkiem. My niepodzielamy tego zdania, a mamy s łu ­ szne do tego powody. Ze młody zapaleniec mógł, po opuszczeniu Galicyi, żywić w piersi ukryty płomień, długo kipiący lawą, to nie ulega dla nas wątpliwości; zanadto pilnie wczytywaliśmy się w tysiące pozostałych po nim świstków, abyśmy powątpiewać o tćm mogli.

Wyrwany gwałtem ze Lwowa, po trzyletnim pobycie, zostawił on tam cząstkę własnego serca; dlatego zirnnćm okiem poglądał na wdzięki obcych dziewic, jak to sam wypowiada:

O d cu d zo ziem k i d u c h się m oj o d w ra c a ł, O d c u d zo z ie m k i, o d g a n ia ła m uza;

N a R u ś , do P o ls k i, s z la k d u sz n y się złacał;

T a m m ój A w in io n , ta m m o ja W o k lu z a : T a m b y ł m ój E d e n ...

Zimna, zalotna, chciwa hołdów Kamilla, mogłać być Laurą n a­

szego poety? Dyskretniejszy, bardzićj zamknięty w sobie niż P ctrar- ka, nigdy nie ośmiela się nazwać ukochanćj po imieniu: czasami ty l­

ko, w ulotnej zwrotce, spotykamy jasną jćj postać:

0 to b ie śp iew am , d ziew ico, L ic e m , p o s ta c ią u ro c za , Z ło tą k a s k a d ą w ark o cza, 1 tu rk u s o w ą ź re n ic ą .

Inna pieśń, nakreślona zapewne przy wyjeździć, zda się być smęt- lićm pożegnaniem: dajemy ją w całości.

A n ie ls tw a p e łn a d u szy d ziew ico , J a k ą ż to m y ślą , oczy tw e św iecą?

C óżto za k w ia te k u ję ła ś w d ło n ie ? C zem u ta k sm u tn o p o c h y la sz s k ro n ie ?

T a k , to m ój k w ia te k , k w ia te k p a m ię ci, N a d w szy stk ie inno u m n ie się św ięci:

C zem u g o , czem u w zięłaś do d ło n i?

N ie ch b y d o k w ita ł w tó j tam u s tro n i.

(19)

P o rz u ć te n k w iatek ! on p a m ię ć b u d z i, A ta m d o k o ła śm iech i s ą d ludzi;

Czuj co in n e g o s e rc e m n iew in n ćm , A n ie ls k ą d u sz ą m y śl o ozem in n ćm .

Syn ja niedoli! ach! b ąd ź o stro ż n a , D o s y ć ju ż d la m n ie ... w ięcćj nie m ożna:

D la m n ie w y sta rcz y na c a łe życie

T w a m y śl, te n u śm iech p ą c z k a w ro z k w icie.

Z m y ślą tw ą o m n ie , z ty m d y n m en tem , N a d u szy rnojćj św iecącym w iecznie, W zlecę n a d ciem nym św iata o dm ętem : P o ś ró d zły ch duch ó w p rz e jd ę b e zp iec z n ie .

III

Po trzyletnim pobycie w Galicyi, poeta zmuszony opuścić Lwów, rzucony burzą pod obce niebo, uczuł boleśnie swe sieroctwo i osamot­

nienie. Zawarty w sobie, dziki z natury, bardzićj jeszcze spochmur- niał; gorzko maluje ten stan ducha:

Z e św iatem lu d zk im z erw an e ju ż zw iązki:

O d p a d łem ja k o ow oc o d g a łą z k i, W k tó ry m sw e ro b a k d o m o stw o zało ży ł.

Jedyną wtedy osłodą starganego życia, jedyną towarzyszką nie­

doli, była dla niego ta pieśń, od którćj pozytywny Zaklika pragnął oderwać go w Krzemieńcu, powtarzając z pogardą: i do czegóż dopro­

wadzą cię wiersze? Poeta nasz nie pytał o to; pieśń była potrzebą jego duszy, silną tarczą przeciw rozpaczliwćj tęsknocie. Co chwila

odwołuje się do nićj:

Z c ic h ą łz ą żalu , z g łu ch y m w p ie rs i k rz y k ie m , W św iat się p u ś c iłe m zm uszonym p ą tn ik e m ; , P o d ro d z e-m śp ie w a ł w se rd eo z n ć j p o trz e b ie ,

R z u ca ją c p ie ś n i z u śm iec h n ien iem dzik ićm , J a k sz tu cz n e o g n ie n a z g aśn ię cie w n ie b ie , A lb o j a k lis tk i, j a k p ió rk a , j a k p u c h y , P o m ięd zy lu d źm i w ichrom n a ro z d m u c h y .

O , p ie ś n i m oje! k tó re m p o u b ie ra ł W p e rły m ćj d u sz y , w s e rc a m eg o k w iecie, S ta ło się z w am i, co zom ną n a św iecie:

Ś w iat m n ie w y d o b y ł ze sw o ich s k ry to ś c i, W y w ió d ł n a św ia tło ze sw oich c ie m n o ści;

D a l sw o je c iało i sw o je p rz y m io ty , D a ł z ło te s k rz y d ła i se n d a ł m i z ło ty ; U m y sł z a lu d n ił m y ślam i p ięk n e m i, I uczu ciam i z b o g a c ił mo se rc e ; P o tć m to w szy stk o o d d a ł p o n ie w ie rc e , N a z a g rz e b a n ie g d zieś n a o b ęćj ziemi!

(20)

S am c h y b a D a n te sz e d ł p o d o b n ą d ro g ą , W sw ym śn ie p iek ieln y m !

W Londynie Olizarowski przebył lat dziesiątek, w zawziętćj walce o chleb powszedni. Znajdujemy w notatkach krótki ale bardzo treściwy obraz działalności jego w zamorskim grodzie: „Byłem dyre­

ktorem towarzystwa 3 maja w Anglii, wiceprezesem grona histo­

rycznego w Londynie; członkiem komitetu Towarzystwa ubiorczego, i sługą w tabacznym sklepie Izdebskiego: to ostatnie broniło mnie od głodu.”

Pełen energii młodzieńczej, nieraz wierszem humorystycznym przywodził do zgody rozdrażnione umysły. Na jednćm zebraniu lon- dyńskiem, zaszło jakieś sporne pytanie, nad którśm głosowano.

"W mniejszości znalazł się rodak nazwiskiem Palma. Wynik głoso­

wania rozjątrzył obecnych. Olizarowski przewiduje burzę, aby ją zażegnać, odzywa się dwuwierszem:

J o d n n s tr o n a d o d ru g id j n ie p o trz e b n y żal m a, B o g d y n a tó j zw ycięztw o, to n a ta m tć j P alm a!

Śmiech powszechny odpowiedzią był na te słowa: zgoda na­

stąpiła niebawem.

W śród tych rozlicznych zajęć i obowiązków, pieśń wierną była towarzyszką poety. Zawijając tabakę lub cygara m arzył o sw ój j e ­ dynej, jak zowie drogą lutnię, utyskując, czemu tak sposępniała?

L u tn i m a m ło d a, K to by z m ia rk o w ał p o tw oim d źw ięk u ,

Ż e ś w m ło d ć m rę k u ?

C a ła m i u lg a w tw o im p o d źw ięk u , J e d y n a m o ja w to b ie o s ło d a ,

L u tn i m a m łoda!

W Londynie wyśpiewał poeta mnóstwo pieśni, dźwięk ich ener­

giczny, czasem szorstki i dziki; znać boleść wyrywała je z głębi serca.

Jedne z nich rzucone w świat, ukazywały się to w Wrocławiu, to w cza­

sopismach poznańskich: inne spoczywały w tece poety. W d ru k a r­

ni londyńskićj wydał zbiorek Egzereycye poetyczne, i opowieść wier­

szem, pełną twórczćj siły: K rzyż na Peredylu, wysnutą z tatarskich napadów na Ruś. Poemat ten, ogładzony z pierwotnćj chropowatości wyszedł z druku powtórnie p. t. Topir-gora. Wiele tu dziwnie pię­

knych, tryskających życiem obrazów; przytaczamy ostatni:

N a d z g o rze lisk ie m k rą ż ą ja s k ó łk i, P o łą c e b rzęczą m u ch y i p sz c z ó łk i, O d św ież ają ce kw iató w k ielich y ; I k w ilą c z a jk i, i la s k o n o g i, S tą p a g o ść b o c ia n , p o w ażny c ic h y .

(21)

T u m a n y k u rz u w ia tr zw iew a z d ro g i, N a sta w ie p lu szo zą z ło c o n e fale;

K w ac zą k a c z o ry i h u c z ą b ą k i, W sa d a c h sło w ik i g ło sz ą sw e żale:

W n ieb io sa ch p o ln e dzw onią s k o w ro n k i.

Z g liszcz sio ła s trz e g ą sp a lo n o s lu p y , P o p o la c h leżą ta ta rs k ie tru p y ; P rz y n ich i n a n ich p sy , w ro n y , k r u k i, P r ę ż ą się, s z a rp ią i rw ą n a sz tu k i:

A n a d tćm w szy stk ić m w y ciąg a z ch m u ry K a m ie n n e rę c e , krzyż z T o p ir-g tiry !

W roku 1845, Olizarowski opuścił Londyn; z teką pełną pieśni i planów, z sercem pełnśm młodzieńczego żaru przybył do Paryża.

Spotkał tu nie jednę bratnią duszę. Autor Zam ku Kaniowskiego, z zachwyceniem wyrażał się o jego utworach, Bogdan odczuł w nich dźwięk ukraińskiej nuty. Mickiewicz w liście do poety nakreślił słowa, które napełniły serce jego niewymowną rozkoszą. „Czytałem wiersze twoje, oblałem je łzami bratniemi!” pisał autor Wallenroda do autora Zaweruchy. Słowa te cytuje Olizarowski w przypisie do jednego z późniejszych poematów. Wiele osób żyjących dotąd czytało ów list, przeszedł on do zbiorów Karola Sienkiewicza; nie wiadomo jednak, co się z nim stało. Rodzina wielkiego naszego wieszcza nie mogła wydo­

być go z tych zbiorów, dlatego zamieszczonym nie był w wydanej kor- respondencyi.

Smutnśj pamięci rok 1846, zapisany krwią w dziejach naszych, głęboko wstrząsnął Olizarowskim, z piersi jego wydobył nowe dźwięki.

Mamy przed sobą cały zbiór ówczesnych pieśni i poematów, drukowa­

nych to w czasopiśmie tutejszćm, to w zbiorze Woskrcsenki. Musimy zostawić jo na boku; powiedzmy tylko, że krytycy nasi tak porywczy w sądach, a tak skorzy do strącania wieńców, którzy nie śmiejąc prze­

czyć Tyszyńskiemu i Grabowskiemu, dowodzili przynajmniej, że Oliza­

rowski nie dotrzym ał położonych w nim nadziei; powiedzmy, że ci kry­

tycy odwołaliby sąd swój, gdyby znali całość prac znakomitego poety.

Z okruchów, jakie dobiegały ich, wyrokować o wszystkićm niepodobna.

W owychto Tyrtejkaeh i Woskresenkach, żywo podzwania echo proro­

czych słów Skargi i Woronicza. Jakiźto dźwięk metaliczny w tych słowach:

C hoćbym m iał śc ią g n ą ć w s zy s tk ic h n ien aw iść n a sie b ie , C hoćbym m ia ł żyć o łza m i ro zm ięk c z o n y m c h lc b ie , N i p rz e to się u lęk n ę , n i o d p u szczę ducha:

N ie zam rze w p ie rs ia c h m o ic h b o leść ni o tu c h a . M am swą m oc, p o w o ła n ia sw ego nie om ylę;

M n ie szczęście się należy: n ieszc zę śc ie p rz e s ilę .

Poeta śpiewa na różne tony; nuta sarkastyczna pobrzmiewa nie­

raz w jego pieśni, biczem słowa chłoszcze bezmyślnych i odrętwiałych,

Tom IV . P aźd ziern ik 1879. 3

(22)

zowie ich chodzącemi grobami. To znów utyskuje na zimny m aterya lizm, roztaczający skrzydła ponad światem, ścinający w lód serca.

Ś w ia t p ię k n ie js z y dziś n a o k o , D o la w ięoćj d z iś m a d ró g ; L ec z p y ta n ie tłu m y w loką:

G dzie j e s t szczęście? g d z ie j e s t B óg?

N a p y ta n ie o d p o w ia d a Ś w ist p aro w có w , m a c h in ry k ; S zat p ie k ie ln y życiem w ład a, S p o k o jn o śo i a n io ł z n ik ł.

G d zie się oczy zw ró cą n in ie , J a k a cie m n a w p rz y szło ść d ro g a ; Z ło ty c ie le c zam iast B oga, A d o k o ła s e rc p u s ty n ie .

I d o p ó k iż to ta k będzie?

C zy żyw ota w łó k n o c za rn e J u ż się n ig d y nie w yprzędzie?

K re w , łzy , tr u d y , w szy stk o ż m arn e!

Nigdzie poeta nie podniósł silnićj głosu, jak w odezwie do Sewe­

ryna Goszczyńskiego. Rozpaczliwe milczenie b ra ta w pieśni, cięży mu boleśnie; piorunem słowa usiłuje zbudzić w nim twórcze siły. Oto wy­

jątek z poematu Wieszcze desiderium.

W o ła łe ś: „odejdź! o d e jd ź ju ż o d cm n ie, D u c h u b o leści!” w o łałeś d a re m n ie . W o ła łe ś: „dość ju ż! p rz e s ta ń c ie m e w arg i, D obyw ać p ło n n ć j z s e r c a m eg o sk arg i!

Z w a rg tw y ch , z tw y ch p ie rs i żal w y b u c h n ął now y, A j a ci m ów ię, p o s łu c h a j m ój m ow y.

G ło s d la słó w , słow a d la g ło su n am d a n e, I w aga słów j e s t i w a rto ść zasiane;

S ło w am i, czasy w y d ają ow oce

P ra w d y lu b k ła m stw a . T y w k ła m stw a e p o c e , W e p o c e z b ro d n i d o s ta łe ś n a sien ie

P ra w d y i c n o ty ; d o s ta łe ś słów z ia rn a, A b y ś z nich c zy n ił d la p raw d y o d z ie n ie.

T o b ie nie p y ta ć , czy s ie jb a n ie m a rn a . Ż o łn ie rz u praw dy! sło w o tw ym o rężem , T w o im żyw iołem , tw o jćm p rz ez n ac ze n iem ; T y w obec z b ro d n i m asz b y ć c n o ty m ężem : T o b ie w y g o d n ćm p o g a rd z a ć m ilczeniem !

Co n a u czy n k u schw ycisz w s e rc u , w m ow ie, U c zu c ia z o g n ia do w y lo tu rw a n e,

(23)

M y śli n a sk rz y d ła d u c h a w g łą b g d z ie ś b ra n e:

T o w cielaj w słow o i w y rzu caj w sło w ie.

W y rzu c aj sło w a n a św ia t, j a k w yrzuca O g n ie i ry k i ziem ia p rzez sw e p łu c a , W y rz u c a j sło w a, ch o ćb y sarnę fras zk ę M ieli z nich lu d zie i w ichry ig ra s z k ę ; C hoćbyś sam za n ie, ty lk o sm u tk ó w now e W a rs tw y n a c ią g n ą ł n a s e r c e , n a g ło w ę.

P ło n n o śó i m arność! w y rz u ć te w yrazy N a s e rc p u s ty n ie , n a w ic h ry , n a głazy;

W p rzy szło ść słów w ieszczych w ierzy ć n ie p rz e s ta w a j, M ilcz en ie m sło w o m z a ra sta ć nie d a w aj,

A jęcz, a w o łaj, a krzy cz w n ie b o g ło sy : J ę k ie m i k rzy k iem zasiew aj n ie b io sy .

T a je m n e s e rc a ro z w ie ra ją c g łę b io , U czu ć w zru szo n y ch z a p łac z w rzącą law ą;

W y p u ść n a w olność p ieśń W a lk iry ę k rw aw ą, O rłe m k rzy czący m , zb u d zo n y m n a z ręb ie P ra w b o sk o lu d zk ic h ; lw em ry c zą cy m , g ło d n y m , W ilk ó w w y jącą g ro m a d ą zim ow ą;

N ie c h z tw o ich k rzy k ó w s ta n ie się p r z e s tr o g a , N ie c h w tw ój p rz e s tro d z e sły szy się g ło s B oga.

W o ła j o p ra w d ę i o sp ra w ied liw o ść, W o ła j o ro z u m zd ro w y , o p oczciw ość;

W o ła j o zgodę u c zy n k u ze sło w em , I sło w a z m y ślą, a m yśli z m iło ścią Ś w iętą, z rząd zo n ą p rz y k az an ie m nowĆm.

P s alm tw eg o życia je s z c z e n ie sk o ń czo n y , M ęcz się w o łan iem , aż ci B óg pozw oli Z łą cz y ć się g ło se m , z ty m ja s n y m an io łe m , Co się u n o sząc w iecznie n a d p a d o łe m , W ciąż śpiew a: „P o k ó j lud zio m d o b rś j w oli!1' P ro m ie n n y słu ż b ą sta n ie sz tam , p rzed n ieb em , C zas z d ejm ie z cieb ie p rz ez n ac ze n ia ołów , Ś w iat cie b ie uczci fe n ik s a p o g rzeb em ; I w ydobędziesz ze sw o ich p o p io łó w , S k rz y d ła żyw ota n o w e g o , k tó re m i

M ierzy ć się b ędziesz z w iekam i w szy stk io m i.

Do tćj epoki wielkich polotów ducha, należy poemat Softy, wysnu­

ty z dziejów hebrajskich: bohaterem jego Samson. Z potężną siłą i na­

maszczeniem poeta trąca w struny harfy Syońskiój. Wiersz biały i rytm przypomina pieśń Wajdeloty. Obrazy wschodnie oddane z ca- łćm bogactwem kolorytu. Oto wspaniały obraz nocy:

(24)

G w iazdy p ro m ie łn o o k io , z d rżen iem , oczym a a n io łó w , P r z y p a tr u ją się ziem i. Z e sw ych p rz y b y tk ó w w y so k ich , W y sz e d ł k sięży c czerw o n y , s ta n ą ł za g a je m oliw n y m , N ib y p o ż a r w p u s ty n i, ja k o b y sło ń c e w zap a d zie . P rzyzw ali do tro n u n o c y , ro z w a rł n a so b ie s z k a rła ty . B la d y , p o d n ió s ł się w g ó rę , z b iały m n a tw arzy u śm iech em ; S ą d z ił gw iazd y n a n ieb ie , są d z ił żyw oty n a ziem i,

D o b ry m du szo m p o sy ła ł w g o śc i a n io ły cio szące.

C iało m d o b ry m sn y ra js k ie , gło w o m m a rz e n ia ro z k o szn e , K w ia to m k a z a ł dań zn o sić, g w iazd o m o p ła c a ć d ań kazał:

K w iaty w o n n o ść d a w ały , gw iazdy p ła c iły im za to D ro g ie m i ro sy p e rła m i, co n a p ro m ie n ia c h im ro sn ą : K w ia t n ie p o s łu s zn y u sy c h a ł, gw iazd a ja ło w a p a d ała.

Dalćj uderza inny, równie wspaniały obraz zbudzonego poranku.

T w a rz ja s n a tw o ja , o sło ń ce!

W y sz ła od p u s ty ń E u f r a tu , śm ie ją c się c u d em do św iata, I ziem ia w ted y u b ra n a w szaty sw e le tn ie , b o g a to , N a g ó ra c h i n a d o lin a c h p ię k n ie się z to b ą w itała.

J e le ń zło cił sw e ro g i tw arzy twój zlo to m , sa rn e c z k i B ie g ły do zd ro jó w u cie sz n ie , k o źlę ig ra ło z ko źlęciem ; N a p a g ó rk a c h w eso ły ch p a sły się s ta d a ow ieczek:

N a d o lin ie się p a sły s ta d a ja ło w ic i cio łk ó w . M ilczały trz c in y g r a ją c e , s m u te k o n ie m ia ł s k o ta rz y , S ę p ił się ro ln ik j u d e js k i, p a tr z ą c n a u śm iec h p szen icy ; Z m ilk ły h a rfy n a g ó ra c h , z m ilk ły c y n n o ry w d o lin a c h , R a d o ść sk rz y d ła z w iesiła, sz a ta się lu d u ro z d a rła . S p a d ło m u z g łow y n a k ry c ie , sia d ł n a p o p ie le i p ła k a ł, A u jarz m ic ie ! u rą g a ł w g a ja c h B e rsa b y o liw n y ch , C ieszył się z łez Iz ra e la , p y sz n ił się z jo g o n iew o li.

Tu rozwija się. dramat: Samson patrzy z boleścią na klęski ludu swego, klęski, któro on sprowadził nań winą własną; wola upokorzony:

M ą d ro ś c i m o ja czło w iecza, p rz c c z -li ty zom ną n ie b y ła , K ie d y m n a S o re k d o lin ę b ie g ł za w dzięk am i D a lili?

J a k o n i łow co p rz em y śln i, żeby lw a d o sta ć sro g ie g o , Z siuónii c z e k a ją c n ań w g a ju , p u szczą sa rn o c z k ę w d olinę:

T a u c ie k a n ie m do g a ju , lw a p rz y p ro w ad z i za s o b ą , I o d d a siecio m ło w ieck im : ta k i m n ie m o ja sa rn o c z k a O d d a ła s k ry c ie zm ien io n y m i Ol zaw in iłem p rz e d T o b ą P anie! znow u zb u d ziłem g n iew T w ó j i znow utn u k a ra n Z d ra d ą u m ito w a n ć j; lecz żal m ój w iększy niż w ina,

(25)

O L IZ A R O W SK T . 21

A m iło sie rd zie T w o je w iększe niż gniew T w ój! S p o g lą d n ij, A bym się p o m śc ił zn iew ag i, k rzy w d y , k a le c tw a i zdrady!

A d o n ajl n ic b ro ń m i pom sty! B oże m y ch ojców , b ąd ź ze mną!

M ięd zy F ilis ty n a m i m ow a ta w rzaw ą w y b u c h ła,

U je d n y c h b ły sz cz ał śm iech w tw arzy b iałe m i zęby; u d ru g ic h G niew się ro z sro ży ł o czym a. J e d n i m ów ili: „b łazn u je!”

D ru d zy : „on p o m s tą nam grozi!” W szy scy w ięc w rzaw ę czy n ili.

R zesza k rz y k n ę ła : „śm ierć m u!” „ Ś m ierć mu!” k rz y k n ę li k sią żę ta . W szyscy z m ie jsc się ru sz y li, a w tem się S am so n odezw ał, G ło su p io ru n em zaw ołał: „B iad a w am F ilisty n o w ie!

K o n iec naigraw aniom ! K o n ie c sro m o c ie i nędzy!

W ło s y m oje odro sły ! lwy do m y ch ra m io n w ró ciły ,

P a n m ój je s t ze mną! Ś m ierć wam! A d o n a j, p rz y jm ij m ą d u sz ę .”

T o rz e k ł i z a trz ą sł s łu p a m i, s ilą w u lk a n u stra sz liw ą : Ł am ią się g m ac h u p o d p o ry , p ę k a s tr o p , śc ian y p ę k ają;

G m ach cały w ali się w zło m y , wali się z g ro m u ło s k o te m , Z k rz y k ie m ty siącó w zm ieszan y , g ru zó w s p o k o jn y c h le g ł k u p ą ; S p o łe m z g ru z am i św ią ty n i, w s zy stk o u m ilk ło n a zaw sze, I S am so n u m ilk ł na zaw sze, sp o łe m z g ru z am i św ią ty n i.

Olizarowski wystąpił wreszcie na polu dramatycznym. Pomija­

my pierwsze próby, a przystępujemy odrazu do dram atu historyczne­

go, który zwrócił pilną uwagę znawców. W ziął on za przedmiot chwi­

lę stanowczego przełomu w dziejach naszych, kiedy pycha i samowola podniesiona do zenitu, w osobie ostatniego możnowładzcy Wincentego z Szamotuł, czynią go zdrajcą k raju i wywołują krwawy odwet szlach­

ty mazowieckićj.

Rzutny wojewoda, odtrącony od czci i wiary przez króla Łokiet­

ka na walnym zjeździć w Chęcinach, poprzysięga mu zemstę. Rzecz rozpoczyna się monologiem: przeniewierca usiłuje usprawiedliwić się w własnćm sumieniu:

Wobec tysiąców, obrać z władzy, z części, Stwierdzić trąbione o mnie złe powieści;

Państwa swojego uczynić zakalcem, By mnie bezkarnie wytykano palcem;

Wśród nieprzyjaciół tylu mnie rozbroić, Zranić mnie w mojćj zasłużonój dumie;

Zranić mnie w sercu, w duszy i rozumie:

Nie, taka rana nie da się zagoić!

Niech umrę z nędzy, jeśli puszczę płazem!

Lecz kogo użyć za pomsty narzędzie?

L u k s e m b u r c z y k a n ić m a te r a z w domu, Na Rusi nićma co i mówić komu;

(26)

Litwy z borsuczćj nie wyruszyć dziury:

Za lisi ogon łapać Brandebury, Szkoda fatygi: przyjdą, na gotowe;

Z Węgrem dziś ani wdawaj się w rozmowę:

Teściowi swemu oddań z bebechami '), . Do ład u trudno trafić z Mazurami;

A chańskich strzemion nie myślę całować!

Orężne mnichy? ( p o c h w i l i m i l c z e n i a) Jak potem odegnać?

Lecz o tóm potem...

I wojewoda przywołuje rycerza: wyprawia go tajemnie do Ma- ryenburga do mistrza krzyżackiego. Ale nad wojewodą, czuwa anioł stróż w postaci córki jego Bożenny. Gońcem wojewody jest młody ry ­ cerz Ładon. Piękna, ukochana przez niego Bożenna, będzie nagro­

dą za niebezpieczne poselstwo. Córka tymczasem odgaduje zamiar ojcowski; odwraca Ladona od uczestnictwa w zdradzie: wyprawia go do Krakowa.

„Jedź, rzecze, co tchu, stań odważnie przed m ajestatem :”

Król mnie odmówić łaski swój nie może:

Trzymał mnie do chrztu; na krakowskim dworze Przy swojćj Halszce królewskiój umieścił,

Ja k drugą córkę miłował i pieścił;

D ał ten pierścionek z relikwią i mocą Niezawodnego otrzymania, o co Błagać go będę. Ukaż ten pierścionek Na znak pokoju, jako mój małżonek

W imię małżonki, błagaj przebaczenia, A ostrzeż króla, że na kraju szkodę, N iełaską swoją pana wojewodę Zapędzi w rospacz...

Ladon pośpiesza do Krakowa.

Zapadła noc; chmury grubym całunem przysłoniły widnokrąg.

Wojewoda wściekły z gniewu i nienawiści, utopił oko w czarną prze­

strzeń.

Zatrąbcie wichry w swe bębny i kotły!

Uderzcie gromy; tańczcie błyskawice!

Zagraj przyrodo z hukiem i szelestem, Z rykiem i szumem!

Przybywa kom tur Herman z Elbląga. W imieniu m istrza przy­

rzeka wojewodzie berło i tron. Wincenty z Szamotuł odtrąca z pogar­

dą łaski niemieckie; dum ną odpowiedź rzuca w oblicze komturowi:

') KU.biuta c ó r k a W ład y n łu w a Ł o k ie tk u , b y ła za H u b e rte m k ró le m w ę g iersk im .

(27)

Zemstę przysiągłem; w zemście jeno moje Celo, pociechy, tytuły i chwały;

Nowych zaszczytów bynajmnićj nie pragnę, Ale powrotu do dawnych, i jeśli

Dyabli mnie w piśmie aż do was ponieśli, Jeśli pod mistrza rozkazy się nagnę, To nie dlatego, żeby mi tam łaski Jakie świadczono, nakładano blaski Swoje niemieckie! Nie, nie o to chodzi!

Mistrz się omyli, jeśli działać zechce Jakby łaskawca, jakby mój dobrodzićj!

Do spółki wzywam, tytuł mnie nie łechce;

Krom zemsty nićma, nićma innych dla mnie Łask i tytułów! Chcę tylko przynajmniej Pół Polski spalić, wyciąć w pień i zburzyć Wawelski zamek i smoka wykurzyć.

A potćm w k ap tu r schronić się przed światem:

Masz moję spowiedź!

Uradowany kom tur śpieszy z wieścią do M aryenburga. Bożen­

na jawi się znów przed ojcem jak anioł dobroczynny.

— Czego tu chcesz?—zakrzyknie wojewoda.

Bożenna. Anioł nasz własny, zemną się sprzymierzył, Obronę cnoty naszćj mnie powierzył.

Stawię się przeto zbrodni na przeszkodzie, Od krzyku mego, wszystkie się w narodzie Serca rozbudzą. Rozbudzonym groby Pomagać będą! Mnie będzie moc dana:

Dobro zwyciężył

Wojewoda. Zmilknij opętana!

Ja wiem co czynię... Swojćj pilnuj cnoty, I swego serca. W doniczce lilija,

W komorze krośna, to twoje klejnoty;

Czepiec nie szyszak, igła nie kopija, Kokosz nie kogut.

Bożenna. I niewieście słuszna

O dobrą sławę dbać swojego rodu.

Wojewoda (z g n i e w e m ) . Idź ztąd precz! mówię. Co znów? nieposłuszna?

(wyrzuca j ą za d r z w i) . Bożenna ( z a d r z w i a m i ) . Umęcz mnie panie ojcze, odbierz życie,

Kleszczami wyrwij moję duszę ze mnie;

Albo mnie w wieży zarygluj na zgnicie, Niech tylko głos mój nie przejdzie daremnie!

Rzuć w przepaść zdradę: nie kończ hańby dzieła!

I Bożenna odchodzi na modlitwę. Duchy przodków z klątw ą na ustach ukazują się wojewodzie. On waha się napół złamany. Duchy

Cytaty

Powiązane dokumenty

Poruszenie przez nich na nowo tej kwestyi, pobudziło i mnie do ściślejszego zastanowienia się nad nagrobkiem Bolesława Chrobrego, a następnie i do pokazania: że

nawiamy: iż jeżeli kto takowym po śmierci ojca krzywdę wyrządził, one doszedłszy do lat sądownie przeciwko niemu wystąpić mogą, a zadawnicnie nie może im

te na stare lata pisał ascetyczno-mistyczne traktaciki, że Schelling w późniejszym wieku z gruntu odmienił swe poglądy i niemal wyraźnie odwoływał, co dawniej

obrażenie to późnićj i z czasem w nim się dokonało. To bowiem nie ulega wątpliwości, że w tćj porze następuje u niego przełom duchowy i przesilenie.

— Witani kochanego pana — zwröcil si§ zyczliwie do Marcina, ktörego lubil pomimo wszystkiego, pomimo najwi§kszej sprzecznosci przekonafi, pomimo dwu dysput, tak

przedmiotem więc mojego dotychczasowego zajęcia była tylko sama ozdoba wewnętrzna. wszystkie filary znajdowały się mniej lab więećj w podobnymże. stanie jak obalony,

Gdy później zapytywano go, dlaczego nie myśli już o po ­ wrocie do Francyi, zwykł był odpowiadać: _,,Próbowałem dwa razy to uczynić i zachorowawszy, o mało

Przywiodę tu jeszcze błędy i sprzeczności w pisowni Dra. Cegielskiego: raz tylko w jego rozprawie znajdujemy ztąd, a we wszystkich innych miejscach pisze stąd zgodnie