4 7 (1 1 3 0 ). Warszawa, dnia 22 listopada 1903 r. T o i l l X X I I .
T Y G O D N I K P O P U L A R N Y , P O Ś W I Ę C O N Y NAUKOM P R Z Y R O D N I C Z Y M .
P R E N U M E R A T A „ W S Z E C H Ś W I A T A 44.
W W a r s z a w i e : roczn ie rub. 8 , kw artaln ie rub. 2.
Z p r z e s y ł k ą p o c z t o w ą : roczn ie rub. 10, półroczn ie rub. 5.
Prenum erować można w R ed ak cyi W szech św ia ta
i w e w szystk ich k sięgarniach w kraju i zagranicą.
R e d a k tor W s zech św ia ta p rzy jm u je z e spraw am i redakcyjn em i codziennie od g o d zin y 6 do 8 w ieczorem w lokalu redakcyi.
A d r e s R e d a k c y i : M A R S Z A Ł K O W S K A N r . 118.
Z K R A I N P O L A R N Y C H .
P O D R Ó Ż N A W Y S P Y N O W O S Y B E R Y J S K I E .
O d czy t pu b liczn y w yp o w ied zia n y w K ra k ow ie 23 marca r. b.
D la poznania pow ierzchni ziem i w w ielu miejscach znaczne musiano zwalczać trud
ności, stawiane przez przyrodę i ludzi Z w y- cięzko jednak pokonano naturalne przeszko
dy pustyń i gąszczy niezdobytych, nie ustą
piono przed zabójczym klimatem, ujarzm io
no całe narody, w ytęp iw s zy je bez najm niej
szego skrupułu. T y lk o w okolicach podbie
gunow ych człow iek cy w ilizow a n y nie stał się dotychczas zw ycięzcą, ja k k o lw iek i na tem polu w ostatnich czasach w ielkie poczy
niono zdobycze; tylk o tajem nice okolic pod
biegunow ych pozostały jeszcze za zasłoną—
przestrzeni.
Orężem przestrzeni w ty m przypadku są lody. Im dalej na północ posuwa się bada
nie, tem większe przeszkody stawia m rozem ścięta woda, tem większej też w a gi i treści nabiera zadanie m etodologiczne: sposobu do
cierania do kresów coraz dalszych.
I.
Sposobem n a jła tw iejszym i najprostszym jest posuwanie się drogą morską w zdłuż w y brzeży lądów polarnych. D latego też bada
nia półn ocy zaw sze b y ły i obecnie są najda
lej posunięte na w yspach amerykańskich, G renlandyi i Z iem i Grandta. Stąd też przez cieśninę Schmidta najczęściej usiłowano do
trzeć do bieguna. G d y koń czyły się w olne przestrzenie w ody, używano psów i sani.
Budowano wreszcie łódki na saniach, odpo
wiednie do posuwania się po w odzie i po lo dzie; w szystkie jednak usiłowania rozb ija ły się dotychczas o to, że lod y w tych m iej
scach, pędzone z północy na południe, nie- m ożliwem czynią posuwanie się ku północy.
Z powodu tej przeszkody niedaleko zdołano się tu posunąć na północ od w ybrzeży, je d nakże same w ybrzeża zostały ju ż zbada
ne. Dokonała tego w ypraw a amerykańska z la t 1898— 1902 pod kierow nictw em kapi
tana Peary, który do w yb rzeży północnych dotarł przez cieśninę Schmidta i doszedł do szerokości 84"17'.
Równocześnie z nim i obecnie jeszcze pro
w adzą swe badania po obu stronach tych lądów dw ie w yp raw y: geologa Nadhor- sta na wschodnich w ybrzeżach G renlandyi i Swerdrupa, tow arzysza Nansena z je g o ostatniej w yp raw y, który na ocean L o d o w a t y dostał się przez cieśninę Jonesa.
Jeżeli od wzm iankowanych w yb rzeży ame
rykańskich przeprow adzim y naokoło biegu
na linię w kierunku wschodnim przez pun
kty, najdalej wysunięte na północ, aż do cieśniny Behringa, to otrzym am y w p rzyb li
żeniu linię spiralną. Im dalej na wschód
7 2 2 W S Z E C H Ś W I A T JNś 47 od Grrenlandyi, tem dalej od bieguna kończy
się znana ziem ia.
N ajp ierw na tej lin ii sp otykam y w ysp y europejskie: Szpicberg i Z iem ię Franciszka Józefa.
D o zachodnich w yb rze ży Szpicbergu pro
w adzi Grolf-Stream, ciep ły prąd oceanu A tla n tyck iego , k tóry w roku 1827 skłonił E dwarda P e a rry do w yruszenia tędy ku bie
gun ow i. D roga ta jednak zaw iodła: lod y nie przepuściły w yp ra w y . Opuściwszy sta
tek, P e a rry posuwał się dalej na saniach, lecz g d y doszedł do 82ll45/, lo d y poczęły unosić g o na południe, tak że na północ posu
w ać się nie m ógł. Z e Szpicbergu też, ja k w ia
domo, A n dree puścił się do bieguna balonem.
Z N ow ej Z iem i w r. 1872— 1874 w yru szy ła do bieguna w yp raw a austryacko-w ęgier- ska W eyp rech ta i Peyera. W y p r a w a ta od
k ryła Z iem ię F ranciszka-Józefa, lecz do
szedłszy dalej do 82°5', do Z iem i arcyksięcia R u dolfa, musiała pow rócić z pow odu posu
wania się lod ów na południe. Ostatnio, jak wiadom o, na statku Stella P o la re z Z iem i F ranciszka J ózefa w yru szyła do bieguna w yp raw a ks. A b ru zzó w i dotarła do n a jw y ż szej dotychczas szerokości 86°33', niestety pozostaw iw szy tam 3-ch ludzi.
Inaczej przedstaw iają się w aru nki od stro
n y w yb rzeży wschodnio-syberyjskich. Tu niema lądów, daleko na północ w ysuniętych, ale zato prądy niosą lod y na północ, ku bie
gunow i. Cieśnina B eh rin ga je s t punktem skrajnym oceanu L o d o w a teg o , najdalej od bieguna położonym , p rzep ływ a jed n ak przez nią ciepły prąd japoński, k tó ry w dalszym ciągu przechodzi w prąd lod ów na północ.
T en prąd, podobnie ja k poprzednio wspom
niany Grolf-Stream, w r . 1870 skłonił podróż
nika am erykańskiego D e-L o n g a do obrania tej właśnie d rog i do bieguna. L o s w y p ra w y D e-L o n g a na statku „Jean etta" był.bardzo nieszczęśliwy. Zaraz po p rzep łyn ięciu B eh
rin ga „J ea n etta “ została u w ięzion a przez lo d y około w ys p y W ra n g la , przez 2 lata posu
w ała się z lodam i w kierunku zachodnio-pól- nocno-zachodnim i w reszcie w czerw cu 1881 r.
rozbiła się około w ysp N ow osyberyjskich.
D e -L o n g zgin ął, zostaw iw szy ty lk o dziennik, prow adzony do ostatniej ch w ili. N iew ielu uczestników tej w y p ra w y zdołało ujść z ż y ciem.
Jak wiadom o, z prądu, k tóry porw ał „Jea- n ettę“ postanowił skorzystać Nansen, i istot
nie lody przeniosły „F ra m a “ około bieguna przez szerokość 86°. W ten sposób Nansen wskazał jed n ę z prawdopodobnie m ożliw ych d róg do bieguna.
D la poznania tej d rog i M elw ill, ocalały uczestnik w y p ra w y D e-Longa, opracował pro
je k t puszczania beczek z prądem japońskim, i częściowo ju ż przystąpił do wykonania te
g o planu. Ponadto droga ta w ym a g a jes z
cze znalezienia dobrego portu, jaknajdalej ku północy wysuniętego, skąd w ypraw a po zim ie m ogłaby w yru szyć ku biegunowi, w e w szystko zaopatrzona.
Badacz w ysp N ow osyberyjsich, podróż- nik -geolog, baron E d w ard T o ll, sądził, że takim portem może być zatoka F ocza na w yspie K o teln ej i stw ierdził to, zdaje się, ostatecznie podczas ostatniej swojej podró
ż y (niestety dotychczas z niej nie w rócił), przedsiew ziętej w r. 1900 z ram ienia R ossyj- skiej A kadem ii Nauk. T a je g o w yp raw a dała m i okazyę do odbycia podróży na w y spy N ow osyberyjskie, z której posiadam garść w rażeń i spostrzeżeń osobistych.
I I .
Zorganizow ana przez A kadem ię Nauk w Petersburgu „R osyjsk a w yp raw a podbie
gunowa pod kierow n ictw em bar. Edwarda T o ll a “ w yru szyła na statku „Z o r z a “ z Kron- sztadtu, portu petersburskiego, w czerwcu 1900 r. Zadaniem jej b yło dostać się do oceanu L o d o w a teg o naokoło półw yspu Skan
dynaw skiego i przepłynąć w ciągu trzech la t w zdłu ż w yb rzeży syberyjskich A z y i przez cieśninę B ehringa do W ładyw ostoku, portu rosyjskiego na dalekim wschodzie.
Pierw szą zim ę (r. 1900/1901) m iano spędzić na półw yspie Tajm yrskim , co też się stało, drugą na którejś z wysp ^N ow osyberyj- skich.
Oprócz załogi „ Z o r z y “ do w y p ra w y nale
żała partya pomocnicza pod kierownictwem K . W ołłosow icza, która m iała za zadanie dostać się lądem do w ysp N ow osyberyjskich, w yp rzedzając w ypraw ę głów ną, i urządzić tam składy spożyw cze ratunkowe na w yp a
dek, g d y b y „Z o r z a “ była porw ana przez lo
dy ja k „Jean etta“ , w razie czego załoga ma-
J -±1 W SZHUHSW IA'1 / 2 0
siałaby ją opuścić i wracać przez w yspy N o- wosyberyjskie.
B ędąc w Irkucku podczas przejazdu W o ł- łosowicza, przyłączyłem się do je g o partyi. |
N o w y R ok r. 1901 zastał nas w Jakncku, skąd przez tajgę, czyli las syberyjski, znany nam ze Szkiców Szym ańskiego i powieści Sieroszewskiego, p rzy pomocy ren iferów j
udaliśmy się do ujścia Jany, gd zie le ż y I głów n a w tych miejscach osada, sioło Ka- zaczje.
I I I .
K a zaczje leży za skrajem lasów, ju ż w tun- | drze, choć jeszcze niemal do samego tego sioła dochodzi uboga karłow ata roślinność drzewiasta. P rzyb yliśm y tu, g d y słońce ju ż w ynurzało się nad poziom widnokręgu, lecz jeszcze zachodziło. W tej porze tundra przedstawia ubogi, jednostajny, biały krajo
braz, nieograniczenie rozległy. Św iatło od
bija rażąco od gładkiej, wypolerow anej przez w ia tr powierzchni. U g ó r y niebo ja- snobłękitne, naokoło pustka i cisza — taka sa
ma ja k w nocy pod sklepieniem gw iaździ- stem. Taka cisza, u nas w nocy działa ko
jąco, tam w e dnie, g d y wzrok pomim o świa
tła niema się na czem zatrzym ać, stanowi p rzyk ry kontrast z duszą człowieka, która w takiej próżni czuje się ja k b y w klatce za
mkniętą. Tem peratura dochodzi do — 40° C.
K ra jo w c y zam ieszkują tundrę bardzo luź
no i w yłączn ie tylk o na w ybrzeżach, g d y ż w ew nątrz tundry brak drzewa, na brzegu zaś morskim znajduje się drzew o d o p ły w o
we, pomieszane ze żwirem , który usypuje tu
taj rodzaj wału. Oprócz wnętrza drzewo to, porozrzucane we wszystkich kierunkach, leży pasem na powierzchni wału, zanurzone tyle, że zdaje się, że g d y b y zw ir b ył cieczą, to drzew o tyleż właśnie, zanurzałoby się, pływając.
Ju rty krajow ców , znane nam z różnych opisów północy, rozrzucone są po brzegu w odległości kilkudziesięciu kilom etrów je d na od drugiej. Pom im o jednak tak znacz
nego oddalenia m ieszkańcy nie prowadzą życia odosobnionego; przebiegając wciąż | praw ie tundrę p rzy pom ocy swoich renife
rów , stykają sią często i mają o sobie bardzo szczegółow e wiadomości.
Stada reniferów pasą się nieraz na znacz
nej odległości od siedzib ludzkich i stopnio
w o zmieniają miejsce. Pasą się same, bez żadnej opieki, nie otrzym ując nawet obrony od w ilków , które nieraz czynią w stadach w ielkie szkody. K i’ajow cy starają się tylko truć w ilk i te strychniną, na broń palną zu
pełnie nie licząc; sidła na w ilk i są zupełnie niezdatne.
R e n ife r jest zwierzęciem niezbędnem dla mieszkańca tundry nietylko jako siła pocią
gow a, lecz rów nież ja k o dostarczyciel pokar
mu i odzieży. Do pracy ciągłej, z dnia na dzień, renifer nie jest zdatny, lecz narazie jest bardzo w ytrw a ły i m oże przebyć w cią gu paru dni setki kilom etrów . P odróżn y po
ciąg ren iferow y składa się z szeregu lekkich sani, zaprzężonych w parę reniferów każde.
| Z ap rzą g jest niezm iernie prosty. Przez pałąk,
■ umieszczony na przodzie sani, przeciąga się
| rzemień, zakończony na obu końcach pętlica
mi. P ętlice te zarzuca się przez kark i szyję od
; strony zewnętrznej, pierś, i pom iędzy przed
niemu nogam i do boku od strony w ew n ętrz
nej każdego renifera; prócz tego każdy re
n ifer przyw iązany jest za rogi do sań po
przednich D o tyłu ostatnich sani p rzy w ią zane są luźne ren ifery. P o drodze równej każda para ren iferów ciągnie swoje sanie, na zjazdach zaś każda para reniferów i re
n ifery luźne utrzym ują łbam i sanie poprze
dnie. O sile karków i łbów reniferów m o
że świadczyć szarpnięcie, g d y woźnica pusz
cza odrazu do pełnego biegu pierwszą parę reniferów , g d y następne najspokojniej roz- grzebują śnieg i g ryzą mech i w jednej ch w ili zostają porwane. Ostatnia para jest w ten sposób porwana z ogromną siłą przez w szystkie poprzednie i ze swej strony p o ry wa za sobą prócz sani ren ifery luźne. W o ź nica kieruje praw ym reniferem pierwszej pa
ry zapomocą rzem ienia i długiego drążka, zakończonego gałką. N a każdą parę ren ife
rów kładzie się około 120 luj bagażu. Cięż
sze stosunkowo sanie pasażerskie, wysłane skórami, pościelą i futram i, są jednoosobowe.
D zikie ren ifery ukazują się czasem w tun
drze zdała po parę lub kilka sztuk, ginąc praw ie w otaczającej białości i blasku.
Spłoszone prędko uciekają, lecz nie odrazu giną z oczu, g d y ż tundra nie daje im się
| ukryć; zanim znikną, zataczają lekkie łuki,
724 W S Z E C H Ś W I A T .M> 47 skupiają się i rozbiegają, w reszcie chw ilam i
znikają, ujaw niając w ten sposób nierów no
ści gruntu, które w jednostajności białego tła tundry nikną dla oka.
Ponadto nic tundry nie ożyw ia.
K azaczje, głów n a osada g m in y ustjań- skiej, jest m iejscem dorocznych zjazd ów członków g m in y na w iosnę i w jesieni. N a wiosnę zjeżdżają się ludzie przed rozpoczę
ciem sezonu letniego. K u p cy, m ają cy tu swe domy, po pow rocie z zim ow ych objaz
dów po tundrze, g d zie prow adzą handel za mienny, zajęci są p rzygo tow a n iam i do w y jazdu w raz z zebranem i towaram i ku ujściu Len y, do Bułuna, skąd w czerwcu ich barki wraz z nim i pow iezie statek do Jakucka na całe lato. K r a jo w c y załatw iają sw oje spra
w y gm inne, zaopatrują się w rzeczy, po
trzebne na lato, załatw iają z kupcam i ra
chunki i t. p.
R o b o ty letn ie przedstaw iają n iew iele ro z maitości. Część k rajow ców koczuje ze sta
dami reniferów , które na lato przypędzane są do tundry nawet z tajgi; inni w yruszają na polow anie na dzikie ren ifery. K o c z o w a nie to i polow anie odbyw a się w górach, do
kąd ren ifery chronią się przed owadami.
G ó ry tam tejsze są to lekkie w yniosłości skal
ne, pokryte cienką warstwą mchu w m iej
scach niższych. W ia tr, spotykając w tych górach jedyną dla siebie przeszkodę, jest tem silniejszy, co nie sprzyja owadom . W reszcie część nieznaczna k ra jow ców p rzy gotow u je się do w y p ra w y na w y s p y dla po
szukiwania t. zw . kości m am utowej, tych w ielkich zakręconych zębów siecznych... K o ści te zazw yczaj znajdują się w kawałkach po kilkanaście i kilkadziesiąt kg, zg n iłe na końcach, a czasem i na całej pow ierzchni;
w całości zdarzają się rzadko, dochodząc do w a g i 200 hg jedna.
W yszu kiw an ie i sprowadzanie z w ysp k o ści m am utow ych jest połączone z w ielkiem i trudnościami. P a rty a t. zw . w y s p ia rzy w marcu na narcie, zaprzężonej w psy, prze- 1 dewszystkiem w y s y ła przez najm itę na w y- | spy zapasy, złożone z mąki, ^sucharów, her- j
baty w cegłach i psiego karmu. T e n sam najmita, od w iózłszy zapasy, zabiera z w y s p y część kości, zebranych w latach poprzednich.
W tym czasie panują na m orzu i w yspach straszne w iatry, z powodu których trzeba
nieraz po parę dni przebyw ać w schroni
skach. W ob ec tego zawsze okazuje się brak pożyw ienia, ludzie g łó d cierpią, psy zdycha
ją ; kości trzeba pozostaw iać po drodze, b y leb y tylk o do domu powrócić. Stąd kości mamuta zw y k le leżą przy każdem schroni
sku, n igd y się wszakże nie zdarza, żeby się pomieszały, lub żeby ktokolw iek zabrał kość nie swoję.
Następnie, po powrocie najm ity, sami w y
spiarze wyruszają na w ysp y w kwietniu, lub, na najbliższą, w początku maja. N a najbliższą, W ie lk ą Lachowską, w ybiera się partya praw ie co rok z reniferam i lub psa
mi, na dalszą, Kotelną, co kilka lat, w yłącz
nie z psami, g d y ż doprowadzenie reniferów na tę w yspę jest bardzo trudne, nie m ówiąc ju ż o tem, żeby można było niem i coś za
wieść. R e n ife r w drodze potrzebuje co jakiś czas popaść się choć parę minut, a tu trzeba robić stokilom etrowe przejazd y po lodzie.
W jesieni przejazd y takie b y łyb y mimo to jednak m ożliw e i nawet łatwe, ale na wiosnę ren ifery są w ycieńczone i słabe.
N a wyspie „ w yspiarze “ przebyw ają przez lato, znoszą kości na brzeg do schronisk i wracają w listopadzie po zamarznięciu mo
rza. W racając, nie biorą z sobą żadnego ła
dunku, g d y ż lód, p o k ryty solą, jes t tak nie- śliski, że psy z trudnością ciągną nartę z żywnością, a przejeżdżać cieśniny należy pośpiesznie, bo w razie w iatru lód się łamie, tym czasem przejazd z K o teln ej na M ałą L a chowską na psach, bez ciężarów, z samą t y l
ko niezbędną żyw nością i rzeczam i najnie- zbędniejszem i w drodze w ym aga trzech dni, z dwuma noclegam i na lodzie. Jechać moż
na od noclegu do noclegu nie dłużej nad 10 godzin z powodu zapadających w nocy ciemności. W dzień pom im o braku słońca jes t zupełnie jasno.
IV .
N asza partya opuściła K a za czje 10 k w iet
nia. W yjech a liśm y na 5 nartach, zaprzężo
nych w 14 psów każda. N arta psia w prze
ciw ieństw ie do reniferow ej jest długa i sze
roka (do 4 m długa i praw ie 1 m szeroka), i niesie znaczny ciężar, do 500 kg, licząc na psa po 40 leg i więcej. Z powodu tak znacz
nego ładunku musi ona być zbudowana d o
M 4 7 W S Z E C H Ś W I A T 7 2 5
kładniej i m ocniej od ren iferow ej, ja k k o l
w iek podobnie ja k tamta, składa się z ka
w ałków , pow iązanych rzem ykam i. Jest ona istotnie w swoim rodzajn arcydziełem kon- strukcyi. Grłówną je j zaletą je s t sprężystość.
Przed n i pałąk, przyw iązan y do przednich końców płóz brzozo w y ch, jest naciągnięty zapomocą rzem ieni do pierwszej pary pod
stawek płozo w y ch, tak że p łozy w ygin ają się, ja k łuk. P ło z y są cienkie, a skutkiem tego giętk ie i sprężyste na całej długości.
P ło z y smaruje się codzień od spodu wodą, która zam arza i stanowi podkucie lodowe.
Z powodu takiej bu dow y narta nie łam ie się pomimo uderzeń o ostre krawędzie lodu, pom im o gw a łtow n ych zsuwań się ze spię
trzeń i ślizga się bardzo lek ko po tw ardym śniegu i lodzie.
U przęż psów składa się z rzemiennych szlei, zwanych ałykami. K o ń ce szlei koło ogona łączą się w jeden rzemień, zakończony pa
tyczkiem drewnianym . D łu gi rzem ień d y szlowy, p rzyw ią za n y do przedniego pałąka narty, zaopatrzony jest w pętlice. W każdą pętlicę zatykają się patyczkam i 2 ałyki.. P o obu stronach tego rzem ienia rozm ieszczają się psy, podobnie ja k listki akacyi. K ie ru je się je głosem, który rozum ieją psy przodo
wnicze, para lub jeden, a hamuje się pęd za
pomocą zatykadła. Zatykadło jestto długa mocna laska drewniana długości D/a fn, za
kończona śpicem żelaznym . Z atykadło za
tyk a się za płozę i naciska tak, że śpic ry je ziemię. Z atrzym anie psów, g d y nie są zm ę
czone, a narta lekka, jes t trudnem zadaniem.
B ie g psów m iarkuje się tylk o ciężarem i dla
tego jazd a na pustej narcie jes t trudna i w y m aga w iele pracy. N ie można zm niejszyć siły pociągow ej psów, przyw iązu jąc je z tyłu w prost powrozem za szyję, bo i w tedy ciąg
ną z całej siły. W biegu psy są tak zacięte, że rzucają się nieraz na siebie, g d y je ałyk silniej pow strzym uje. Z tego powodu pod
czas w jeżdżania pod górę, lub w razie opar
cia się narty o jakąś przeszkodę rozlega się skowyczenie i skomlenie, a czasem rozpo
czyna się i walka. P o zatrzym aniu narty w szystkie psy przew racają się i tarzają w śniegu, wstając, otrząsając ze śniegu i znów rzucając się po kilkakroć. Rzem ie- j nie przytem się plączą, tak że za każdym ra
zem trzeba je rozplątyw ać przerzucając psy
jedne przez drugie, czemu znów tow arzyszy skow yt i kłótnie.
V.
Skorupa lodow a oceanu pomim o swoich znacznych nierówności przedstawia się dla oka, ja k o poziom bardzo w yraźn y. Szcze
gólniej linia graniczna widnokręgu bije w oczy swoją czystością. N a takiej rów n i
nie poczucie odległości zatraca się w jeszcze w iększym stopniu, niż w tundrze, g d y ż ża
den przedmiot, na którym by m ogło spocząć oko, nie znaczy przebywanej drogi. Jedzie się jednostajnie w zupełnej nieświadomości przebytej drogi i ubiegającego czasu.
W miejscach gładkich powierzchnia lod o
wa porysowana jest śladami ostatniej śnież
nej zam ieci w postaci lin ii rów noległych.
Tem i liniam i kra jow cy oryentują się w dro
dze co do kierunku, zapam iętując kąt drogi w zględem tych linij w ch w ili w yjazdu ze znajom ego miejsca. Podczas zamieci śnieg tak jednostajnie całą swoją masą sunie po lodzie w kierunku wiatru, że w ydaje się, jak- g d y b y cały grunt pod nogam i b ył w ruchu.
Z e zw ierząt można na lodzie napotkać tylk o niedźw iedzia białego i fokę. Zbudzo
ny ze snu zim ow ego niedźwiedź chodzi po
w oli zygzakam i, upatrując zdobyczy. N a białą powierzchnię rzuca on cień i dlatego pomim o swej białości w idziany b yw a zdale- ka ja k o czarna plama, tak samo jak b ry ły lodowe. R óżn i się tylk o tem, że się poru
sza, obchodząc właśnie te bryły. Zdobyczą je g o jest foka. L e ż y ona, sprawiając w ra
żenie leżącego samotnika-czhrwieka, tak bliz- ko otw oru w lodzie, że za najm niejszem po
ruszeniem spada do w ody.
C ały opisany krajobraz w yd aje się ja k b y w e śnie pogrążony, śpiący jeszcze po świeżo ubiegłej długiej nocy północnej. Słońce, obchodzące jednostajnie w idn ok ręg na nie- bieskiem sklepieniu, w yd aje się na, tem tle samotnem słońcem poranka, które, w staw szy pierwsze, ma w y rw a ć ziem ię z uśpienia.
Istotnie następuje przebudzenie: w bryłach uśpionych poczynają poruszać się cząsteczki, napełniając pow ietrze m głą gęstą. Znika oślepiający blask słońca i bezdenna przezro
czystość powietrza, a natomiast nad podróż
nikiem zam yka się ciasna przestrzeń, jak-
7 2 6 W S Z E C H Ś W I A T M 4 7
g d y b y dzwonem przykryta. Z pod dzwona tego niepodobna się wydostać: podczas ja z d y posuwa się on bez końca w przestrzeni poza nim ukrytej i w yłan iającej się ja k b y z czasu. Zam iast dawnej w idzialnej bez
brzeżnej przestrzeni zjaw ia się m onotonia ciągłości czasu bez końca. Zrzadka t y l
ko pod dzw on w padają jakieś szczegól
ne kształty zam glone olbrzym iej w ielkości w urojonej dali, które w oczach przeistacza
ją się w kształty m arnej b ry łk i lod ow ej tuż obok. W szeregu takich bryłek przy każdej pomim o doświadczenia pow tarza się to złu
dzenie optyczne. D roga w y d a je się zacza
rowaną. Jadący w ciąż oczekuje je j końca, m ierzenie jej średnicą w idzialnej przestrzeni w yd aje w prost przechodzące w yobraźnię w y niki, a końca ja k niema, tak niema.
Zam iast oczekiw anego końca następują wreszcie nowe zm iany: m gła rzednie— now e rozczarowanie, bo m im o to nie w idać ocze
kiw anego brzegu. N atom iast lód staje się siwo-niebieskim, ja k m ydlin y, p o ja w ia ją się jeziork a w od y czystej na niebieskiem p o d ło
żu, dalej plam y okrągłe czysto niebieskie na tle siwo-niebieskiem, wreszcie całe tło staje się czysto niebieskiem, a na niem rozpostar
ta rzadka siatka siw o-niebieskiego k o lom m ydlin. Tym czasem w głow ie, zm ęczonej jednostajnością i długością drogi, oraz nowe- mi niespodziewanem i w idokam i, poczyna się mieszać: świadomość rzeczyw istości staje się jakaś niejasna, trzeba ją trzym ać, żeb y nie uciekła zupełnie, m yśleć z w ysiłkiem o tem, co jest, żeby w m yśl zasady K artezyu sza uświadomić się o własnem istnieniu. O koń
cu d rog i przestaje się myśleć, bo przestaje się w ierzyć w jakieśkolw iek konieczności w ogóle, w trw ałość jakich śkolw iek stosun
ków. Istotn ie w dalszym ciągu w pada się jeszcze w „to ro s“ , t. j. spiętrzenie b ry ł lodo
wych, tym razem jasno-szm aragdowo-niebie- skich, a tak w ielkich, że o kierunku d rogi zupełnie m yśleć nie można, lecz trzeba się przedzierać, ja k można, b yleb y się ty lk o w y dostać z labiryntu. N ie m ieliśm y z sobą ju ż żadnych rzeczy, bo te m usieliśm y zostaw ić jeszcze przed torosem z powodu zm ęczenia psów drogą, która do ow ego m iejsca trw a ła blizko dobę. N ie pom agało ju ż gran ie na ciekawości psów: w takich chw ilach k r y tycznych ktoś idzie naprzód, udaje, że cze
goś szuka, rzuca czapkę w górę, wreszcie celuje i strzela, a psy, zwabione ciekawością, zapom inają o zmęczeniu. Po wypróbow aniu wszystkich sposobów trzeba było rzeczy zo
stawić. W torosie, wskutek plątaniny k ie
runku, tak zatraca się je g o pojęcie, że zdaje się że kompas w prost kręci się w kółko, wskazując coraz inny kierunek. P o paru godzinach w alk i w ydobyliśm y się z lodów nareszcie i pojechali dalej w edług w skazów ki kompasu w kierunku, k tóry m i się w y d a w ał powrotnym . D roga dostarczyła nam w ówczas wszelkich wrażeń: lunął deszcz, rozległo się kilka grzm otów . W dalszym ciągu w jechaliśm y na bronzowe fa le w ody szeroko rozlanej, ja k okiem zasięgnąć. B yła
| to nareszcie w oda z rzeki w yspy K otelnej, j stanowiącej cel naszej podróży. Sterczały z niej b ry ły lodowe, ja k w yspy. P o nich przejeżdżaliśm y teraz, przepraw iając się przez coraz głębsze cieśniny, i dojechaliśmy wreszcie do prądu rwącego, przez k tóry nie m ożna było przejechać Jechać w zdłuż nie
g o do w yspy nie było celu, bo na wyspie przepraw a przez rzekę byłaby zupełnie nie- możebną. Trzeba było się cofać, objeżdżać, i w reszcie dojechaliśmy do w ysp y po drugiej stronie rzeki. Do miejsca naszej kw atery pozostawało 7 km. P sy, które zn ały ju ż miejsce, pomim o zmęczenia, które nagle jak- g d y b y zniknęło, pędziły z pustemi nartam i w zdłuż brzegu, ja k na skrzydłach, i prędzej, niż można się było spodziewać, w p a d ły na brzeg, przeciągnęły narty przez ż w ir nad
brzeżny, wał z drzewem, i stanęły u celu.
27 godzin bez przerw y trw ała ta droga ostatnia z w ysp y M ałej Lachow skiej na K o- telną (od 8 rano 12/V I do 11 r. 13/VI).
(CDNJ
Józef Ciągliński.
N O W Y P O G L Ą D N A P R Z Y C Z Y N Y Z J A W I S K W U L K A N IC Z N Y C H .
Silne napięcie działalności wulkanicznej, ja k ie przeżyw a obecnie ziemia, zw róciło ż y wą uwagę specyalistów na w ciąż jeszcze sporną kw estyę przyczyn wybuchów. W now szej literaturze geologicznej znajdujem y o tej sprawie ciekawą rozpraw ę A rtu ra T a -
W S Z E C H Ś W I A T
kena, w której wspaniała teorya kosmogo- niczna Kanta i Laplacea, tak prosto i log icz
nie tłumacząca istotę tych zjawisk, spotyka się z licznemi zarzutami, opartemi przew aż
nie na spostrzeżeniach poczynionych pod
czas ostatnich w ypadków na Martynice.
Zwłaszcza nie dająca się zaprzeczyć bezrad
ność teoryi p yrosfery wobec pytań natury pra ktyczn ej— przew idyw ania i zapobiegania ! niszczącym potęgom żyw io łu — skłania auto- [ ra do ostrych w ystąpień przeciw „zahypno- i tyzow an ym ideą o ognra środkowym stron
nikom nauki o f i c y a l n e j i zwraca m yśl je g o w całkiem odmiennym kierunku.
Taken w rozpraw ie swojej przytacza cały szereg fa k tów obalających jakoby w zupeł
ności powszechnie p rzyjęte poglądy. Tak więc: istnieją wulkany, leżące bardzo daleko od morza; niektóre w ulkany w yspow e dzia
łają bez p rzerw y i bez wybuchów; woda morska nie może przenikać do kilku w ulka
nów jednocześnie, działających razem; pra
w o stopniow ego wzrastania tem peratury od powierzchni ziem i ku jej środkowi nie daje się sform ułować ściśle m atem atycznie; tem peratura w ew nątrz g ór wyższa jest, niż w glebie "sąsiednich równin; w reszcie—
fa k t niskich temperatur, znajdowanych na znacznych głębinach morskich.
R ozejrza w szy się uważnie w zgrom adzo- I nych przez autora zarzutach, musimy jednak dojść do wniosku, że ich większość ma cha
rakter dość pow ierzchow ny, niektóre zaś zdają się naw et polegać na zw ykłem niepo
rozumieniu.
M ów iąc o wulkanach „bardzo oddalonych“
od morza, Taken ma prawdopobnie na m y śli łańcuchy wulkanów w Andach, z któ
rych najdalszy Sangaj od legły jest o 250 km od oceanu Spokojnego. A le czyż jest to istotnie odległość tak znaczna? Jeżeli na powierzchni skorupy w oda może z łatwością przebyw ać tysiące kilom etrów, to na jakiej podstawie m am y przypuszczać, że wewnątrz tej skorapy odległość 250 km byłaby dla niej nie do przebycia? Przecież ten sam autor dla w ytłum aczenia studni artezyjskich nie waha się zapewne szukać żyw iących je zbiorników na odległościach znacznie prze
w yższających 250 km. W o g ó le niema po- j w odów przypuszczać, że w ybuch musi ko- ! niecznie nastąpić w miejscu, do którego wo- |
da się najpierw dostaje. Paroksyzm nastę
puje tam przedewszystkiem , gd zie opór jest m niejszy, a może to mieć miejsce nawet na znacznej odległości od punktu, w którym woda weszła w zetknięcie z rozpaloną masą.
W ob ec teg o zupełnie zrozumiałą w yd aje się nam okoliczność, że wulkany w yspow e dzia
łają przeważnie bez przerw y i bez w ybu chów, okoliczność, która w ustach naszego autora nabiera charakteru poważnego zarzu
tu. W o d a przenika w tym razie bezpośred
nio pod podstawę wulkanu, nadmiar ciśnie
nia znajduje w ięc sobie ciągłe ujście przez otw arty krater, skutkiem czego znaczniej
sze napięcie energii wulkanicznej w y tw o rzyć się nie może. Inaczej jest, g d y opór najbliższych części skorupy w iększy jest od w yw ieranego na nie ciśnienia. Ciśnienie to musi sobie w tedy szukać ujścia gdzieś w dal
szych warstwach ognisto-płynnej masy i wskutek tego m oże nagrom adzić się więk- I sza ilość energii w ybuchow ej. W związku i z tem rozpatrzym y tu rów nież zarzut, skie- j row any przeciw stronnikom hypotezy m e
chanicznej. Stając na chw ilę na punkcie j widzenia swoich przeciw ników , Taken u trzy
muje, że g d y b y przyczyną w ybuchów było istotnie jądro ciekłe, to w ybu chy te musia
ły b y przyjm ow ać nierównie groźniejsze ro z
m iary. Oto własne je g o słowa, „ A zatem — m ówi on, streszczając poglądy Lapparen ta—•
te kolum ny la w y (w stożkach wulkanów) j przedstawiają niejako słupy barometryczne;
I wahają się one, ja k i’tęć, w swoich rurkach.
Jeżeli przypom nim y teraz, że za rezerw oar służy tu kula płynna o promieniu 6287 km i że słup la w y w niektórych wulkanach d o chodzi zaledw ie 80 — 40 m w średnicy, to do- j praw dy musimy zdum iewać się, jaka zad zi
wiająca rów now aga panuje w wulkanach, w których lawa trzym a się na powierzchni krateru, wykazując zaledw ie kilkum etrowe wahania. Bez w ątpienia— dodaje w końcu żartobliw ie autor - że olbrzym ie te barome- i try pokazują zawsze: „pogodn ie'1. A n alo gia z barometrem i w ysnute z niej wnioski nie dotyczą jednak wcale tych geologów , którzy w idzą głów n y czynnik w ulkaniczny w skon
densowanej przez law ę parze wodnej. Za rezerw oar bowiem nie można w tym p rz y padku uważać całego ciekłego jądra ziemi.
W od a przedostaje się tylk o do najbliższych
7 2 8 JMś 4 7
powierzchni w arstw jeg o , i te je d y n ie m ogą brać udział w rozp a tryw a n ych przez nas zjawiskach. A że „b a ro m etry 1' pom im o to nie zawsze „pokazują na p o g o d ę1', dowodem są takie wybuchy, ja k W ezu w iu sza w r . 1779, kiedy bom by wulkaniczne w yrzu can e b y ły na wysokość 3000 m, albo w ybuch wulkanu Skaptar-Jokul w Islan dyi w r. 1783, g d y objętość w yrzuconej la w y przew yższała objętość Mont-Blancu. A przecie obliczo
no, że do podniesienia la w y tylk o w stożku wrulkanu 3 hm w ysokiego potrzeba nie mniej, niż 1000 atm osfer ciśnienia.
Co dotyczę k w estyi tem peratury w e w nętrznej skorupy, to różnice, o których Taken m ówi, dawno są znane, i trudno w nich dopatryw ać się pow ażn ego argum en
tu stanow iącego o stałem lub ciekłem w n ę
trzu ziemi. To, że w jed n y ch przypadkach zauważono szybsze wzrastanie tem peratury, w innych zaś nieco wolniejsze, m oże zależeć od charakteru miejscowości, je j położenia geograficzn ego, oraz składu chem icznego w arstw dolnych skorupy (a zatem i je j gru bości). W y sta rcza fakt, że w m iarę posu
wania się w g łą b ziem i tem peratura zawsze wzrasta i przytem w dość p raw id łow ym , chociaż nie ściśle m atem atycznym po
rządku.
Tw ierd ząc następnie, że tem peratura w e
w nątrz g ó r w yższą jest, niż w gleb ie sąsied
nich z niem i rów nin, autor popełnia, zdaje j się, błąd rzeczow y. Z ostało to ja k o b y udo
w odnienie podczas przeprow adzan ia tuneli, w szczególności M ont-Cenis. Tym czasem obserwacye w tym właśnie tunelu p o czyn io
ne przez Giordana d a ły w yn ik w ręcz p rze
ciw ny. Podobnież i Stapf, badając tem pe
raturę tunelu St. Gotarda, doszedł do w n io
sku, że podnosi się tu ona znacznie opiesza
łej, niż w zw y k ły ch warunkach, co się tłu
m aczy chłodzącym w p ły w em atm osfery na punkty znacznie nad poziom m orza w yn ie
sione.
Pozostaje ostatni zarzut —fa k t niskiej tem peratury na dnie oceanów, która na g łę bokości 5500 m i niżej waha się w krajach podzw rotn ikow ych od 0 ' do -|-30 C, a pod biegunem opuszcza się naw et do — 2,5°.
Jest to istotnie zarzut pow ażn y, zjaw isko, które dotąd nie znalazło sobie tłumaczenia.
B o jeż e li istnieje ogień środkow y, ja k słusz
nie zauważa Taken, to masa wód oceanu znajdow ałaby się m iędzy dwuma ogrzew ają
cym i ośrodkami: pom iędzy słońcem, a piro- sferą. W e d łu g praw a zaś wzrastania tem peratury o 1° na każde 35— 37 m, na głęb o
kości 9000 m musiałaby ona w yn osić około 300°. Tym czasem tem peratura tych warstw bliską jest punktu zamarzania.
Przechodząc do własnych poglądów na p rzy czyn y w ybuchów wulkanicznych, T a ken przytacza sporo ciekawych spostrzeżeń, zebranych od świadków wybuchu Ł y s e j G ó ry. Jak w ięc, zauważono, że ig ły m agneso
w e „zachow ały się nadzwyczaj d ziw n ie11; po obejrzeniu odłam ków żelaza, w 70$ stw ier
dzono własności m agnetyczne; w salach szpitalnych łóżka odrzucone do ściany, części żelazne pokręcone bez żadnego śladu ognia;
trupy popalone zewnątrz, większość z nich zwrócona tw arzą do ziem i z w yciągniętem i naprzód rękami; podczas samego w ybuchu—
„m ilion y b łyskaw ic11, rzęsiste pioruny, g rzm o
t y podziemne, tumany dym u tak ja d o w ite
go, że od jednego je g o dotknięcia ludzie padali trupem; wrreszcie punkty błysz
czące, w idziane nad kraterem podczas ka
tastrofy.
Jak w idzim y, wszystkie w yliczone tu zja wiska m ają charakter w yraźnie elektryczny.
N a tej podstwie autor w yp ow iad a przekona
nie, że ow ym zdawna poszukiwanym czyn
nikiem wulkanicznym jest nic innego, ja k elektryczność. „P rz y ję to za p e w n ik — po
w iada on— że zorze północne i południowe oraz burze, powodow ane są działalnością elektryczności ziemskiej. D laczegóżby w y buchy wulkanów, które w yw ołu ją podobne zjawiska, m iały stanowić w yjątek? W ia d o mo, że przez ziem ię przechodzą prądy elek
tryczne, znaleziono bieguny i południki ma
gnetyczne. W iadom o dalej, że kierunek i napięcie elektryczności różne są w rozm ai
tych punktach powierzchni; że różnice te b yw ają miejscowe, dzienne, roczne i w iek o
we; że kierunek ogólny prądów w znacznym stopniu zależy od przyczyn m iejscowych, ja- koto: obecność gór, przez które ze szczegól- nem upodobaniem prądy przechodzą i które pełnią w tym przypadku czynność konduk
torów ,— charakter gruntu, konfigu racya brzegów , wysokość, szerokość i t. p. Sam proces wybuchu oraz poprzedzające g o zja-
W S Z E C H Ś W I A T 7 2 9
wiska Taken tłum aczy w sposób następują- j
cy. „Przypu śćm y teraz— powiada on — że pod w pływ em , tymczasem nieznanych nam, działających w ew nątrz ziem i przyczyn, w któ- rejbądź części kuli ziemskiej znacznie wzm a
g a się napięcie elektryczne. T w orzący się prąd elektryczny z w ysokiem natężeniem, przechodząc przez taki konduktor, ja k np.
łańcuch górski, spotyka na swej drodze opór, | i działanie je g o przejaw ia się w ten sam spo
sób, ja k w doświadczeniach fizycznych: elek
tryczność przechodzi w światło i ciepło, prąd w pewnem miejscu roztapia swój kon
duktor. P o d w pływ em prądu elektryczne
g o znajdująca się w ew nątrz ziem i w oda roz
kłada się na swe części składowe; tw orzy się gaz piorunujący, który wybucha g w a łto w nie, przyczem znowu powstaje woda. Oto dlaczego, pom im o w ysokiej temperatury, w ylatu ją z wulkanów potoki w od y i błota“ . Dalszego biegu w ypadków łatw o ju ż dom y
śleć się: wskutek w ysokiej tem peratury po
czynają rozkładać się elem enty geologiczne, w yd ziela się m nóstwo gazów , których ciśnie
nie w ynosi na powierzchnię dzienną rozto
pione części skał i metali. Przyczyn ą na
głej śmierci m ieszkańców St. Pierre widzi autor w wyładow aniach elektrycznych, w y nikłych skutkiem kontaktu silnie naelektry- zowanych obłoków gazu i w ody.
Taką jest w ogólnych zarysach hypotezą Takena. W ob ec braku ściślejszych spo
strzeżeń, tudzież niedostatecznej znajomości odbywających się w ew nątrz ziem i procesów elektrycznych, w ątpliw e jest, czy m ożem y dziś ju ż w yrok ow ać o roli, ja k a podczas w y buchów wulkanicznych przypada elektrycz
ności. Tem bardziej nie m ożem y w ydaw ać głosu decydującego o nowej teoryi wulka
nów, je ż e li nie chcem y tylk o traktow ać je j tak lekko, ja k to uczynił je j autor w stosun
ku do teoryi ognia środkowego. Bądź co bądź jednak zw iązek w ybuchów z elektrycz
nością zdaje się nie ulegać wątpliwości.
I dlatego rozpraw a Takena p rzyczyn i się prawdopodobnie do tego, że na te zjaw i- I ska będzie zwrócona większa niż dotąd uwaga.
A . Lityński.
J A S Z C Z U R Y L A T A J Ą C E ( Pt e r o s a u r ia).
(d okończenie).
II .
Od ogólnych cech budowy i stanowi
ska system atycznego jaszczurów latających przejdźm y do ich historyi, przejrzyjm y ich dzieje od czasu pierwszego ukazania się tych stworzeń na ziem i do ich najbujniejszego rozw oju i następnie zaniku.
Jaszczury latające są tw oram i okresu dru- gorzędow ego, tego samego, na który w ogóle przypada najświetniejszy rozkw it gadów: on dał im początek, a przed je g o końcem zni
k ły one zupełnie z w idow ni świata.
Pierw sze szczątki ich znaleziono w form a- cyi tryasow ej (w warstwach retyckich i w a pieniu muszlowym ), ale są one tak n ie w y raźne i niezupełne, że nie można w yp row a dzić z nich żadnych ścisłych wniosków. N a j
dawniejsze, niew ątpliw e szczątki tych jasz
czurów pochodzą z dolnego liasu (z Lym e- Regisu w A n g lii) i zostały odkryte przez Bucklanda w r. 1829, ale dopiero R . Owen od tw orzył z nich postać odpowiedniego zw ie
rzęcia i nazw ał je Dim orphodon m acronyx (fig. 2 i 4).
Z w ierzę to wielkością tułowia przew yższa
ło nie o w iele wronę, ale m iało stosunkowo ogrom ną g ło w ę (20 cm długości) i bardzo d łu gi (45 cm) ogon. Czaszka jednak pomimo to nie ciążyła mu zbytnio, ponieważ była ona przedziurawiona 4-ma parami olbrzy
mich otworów, które ogrom nie przyczyn iały się do zmniejszenia je j wagi. O tw ory takie w czaszce posiadają i inne gady, ale u żad
nego nie dochodzą one do takiej wielkości.
P ierw sza ich para odpowiada m ałym z w y kle otworom nosowym, trzecia - ocznym, druga tak zwanym przedocznym , ostatnia zaś skroniowym . Charakterystyczną cechę i tego zwierzęcia stanowi rów nież je g o uzę
bienie, od którego Owen nadał mu nazwę gatunkową; posiadało ono m ianowicie zęby dwojakie: w przednich częściach szczęk duże i śpiczaste, n iby siekacze, w tyln ych — małe ostre, tworzące razem rodzaj piły. Skrzydła b y ły stosunkowo duże w porównaniu z roz-
J m iaram i całego ciała, siąg ich bowiem w y-
| nosił 1,30 w, a do naciągania ich służył tak-
7 3 0 W S Z E C H S W I A T N i 4 7
że p ią ty palec kończyn tyln ych, odpow ied
nio w ydłu żony i umieszczony osobno od p o zostałych (fig. 2 i 4). Zresztą co do rozm iaru skrzydeł nie w szyscy badacze są zgodn ego zdania: podczas g d y Owen o d tw o rzy ł D i- m orphodona (fig. 2) z błoną lotną, obejm ują
cą kończyny tyln e i ogon, Seeley tw ierdzi, że rozciągała się ona jed yn ie m ięd zy koń czy
nami przedniem i a tylnem i.
W liasie górnym znaleziono kilka innych pokrew nych rod za jów (Cam pylognathus, Do- rygnathus), które w raz z Dim orphodonem i w spom ianym w yżej Rham phorhynchusem (fig. 1 i 3) w górnej ju ry tw orzą jednę ro d zi
nę Rham phorhynchidae; cechę je j stanow ił
przednich tem , że m iały krótki ogon, szczęki uzębione do samego końca i szczątkowy pią
ty palec na tyln ych kończynach. W z ro s t ich wahał się w granicach od gołębia do orła.
Za typ ow ego przedstaw iciela tej rodziny uważa się długodzioby rodzaj— Pterodacty- lus (fig. 5), do którego należy najdawniej po
znany gatunek P. longirostris. Zaliczają się tu jednak również rodzaje krótkodzioba, ja k Ptenodracon s. Ornithocephalus, którego czaszka przypom ina w ielce ptasią. N iektóre, jak Oycnoramphus (fig. 6) odznaczały się smukłą budową, m iały długą szyję, bardzo długie kończyny przednie, a zęby tylko
Fig. 4. Dimorphodon macronyx, odtworzony w pozycyi idącego na dwu kończynach (w edług Seeleya).
dłu gi ogon oraz szczęki pozbaw ione zębów w końcow ych (przędnich) częściach.
D o tej samej rod zin y należy Scaphogna- thus crassirostris, znaleziony w jed n y m t y l
ko i bardzo niezupełnym egzem plarzu przez Goldfussa w łupku litogra ficzn ym z Eich- stattu. Jaszczur ten zasługuje na w zm iankę z tego powodu, że został on błędnie od
tw orzon y na w zó r Pterodactylu sa (m iędzy innem i o kończynach przednich 4-pazuro- w ych zamiast 3-pazurowych) i w tej postaci figuruje w bardzo w ielu podręcznikach.
D ru ga rodzina tych jaszczurów , Pterod a- ctylidae, ukazała się dopiero ku końcow i epo
ki jurajskiej; szczątki należących tu sm oków znajdują się w ju rze górnej (m alm ), n ajład
niejsze okazy w bawarskim łupku lito g ra ficznym . Jaszczury te ró żn iły się od po-
w przedniej części szczęk. O gół należących tu jaszczurów nie odznaczał się dużym w zro
stem, zn ajdow ały się jednak wśród nich g a tunki, ja k znany ju ż C u vierow i i Blumen- bachowi Pterodactylus grandis, u którego palec, służący za oparcie dla skrzydeł, m iał 60 cm. B y ły to pierwsze zaczątki tych ol
b rzym ów latających, ja k ie m iały się ukazać w następnej epoce.
Początek epoki kredowej b y ł czasem naj
świetniejszego rozw oju tych jaszczurów, w ówczas bow iem z ja w iły się wśród nich ol
brzym ie gatunki o siągu skrzydeł, w ynoszą
cym 4,5— 5,5 m (z rodzajów Ornithocheirus, Ornithodesmus). Znaczna część tych olb rzy
m ów należała do rodziny Ornithocheiridae tak nazwanej przez Seeleya dlatego, że szczątki ich posiadają w iele cech w spólnych
.Ne 47 W S Z E C H Ś W I A T 7 3 1
z ptakam i i b y ły też do nich zaliczane po
czątkowo. Pochodzą one z tak zwanych u tw orów wealdońskich i z dolnej kredy (z A n g lii). N iestety, szczątki te są nadzw y
czaj niekom pletne, składają się z oddziel
nych kości albo nawet tylko z ich części:
szczęk, uzębionych do samego końca, dłu
gich kończyn przednich, olbrzym ich palców
SIL
t S
Fig. 5. Pterodactylus elegans,
z łupku litograficznego w Eichstacie (wielk. nat.).
skrzydłow ych, kręgów szyjow ych lub ogo
now ych o kształcie w ydłużonym i t. p.
W każdym jednak razie ze szczątków tych widać aż nadto w yraźnie, ja k olbrzym iem i stworzeniam i b y ły te jaszczury. One to w ła
śnie najbardziej odpowiadają tym bajecz
nym smokom, których pełne są różne bajki i podania. N aw et Owen robi uwagę, że
F ig . 6 . Cycnoramphus sueyicus,
odtworzony w pozycyi idącego na 4-ch kończynach (według Seeleya).
jaszczur taki o skrzydłach, których siąg w y nosił 5,5 m, przypom ina w ielce ptaka ruka, o którym prawią nam baśnie arabskie.
Jaszczury takie szerzyły, bez wątpienia, niemałą grozę wśród stworzeń naziemnych:
ukazując się w powietrzu, zasłaniały one swemi olbrzym iem i skrzydłam i blask sło
neczny, a w alka z niemi, g d y tak uderzały
z g ó ry na upatrzoną ofiarę, nie m ogła być łatwa. T o też ówczesne zwierzęta musiały żyć w ciągłej trw odze przed niemi, tembar- dziej uzasadnionej, że smoki te nie należały wcale do stworzeń rzadkich, przeciwnie, je żeli m am y brać m iarę z obfitości szczątków, znajdowanych w A n g lii, b y ły one bardzo pospolitem i zwierzętam i.
A le ten czas najśw ietniejszego rozwoju jaszczurów latających b ył jednocześnie po
czątkiem ich upadku, który nastąpił w tej samej epoce kredow ej. Taką w ym ierającą grupę tych jaszczurów przedstawia rodzina Pteranodontidae, różniąca się w ybitn ie od wszystkich innych zupełnym brakiem zębów w szczękach oraz rogow em pokryciem dzio
ba, ja k u ptaków.
Pierw sze szczątki takich jaszczurów opisał Ryszard Owen w r. 1859: b y ły one zresztą bardzo nie kompletne i składały się jedynie z kawałka zupełnie bezzębnej górnej szczęki, znalezionego w zielonym piaskowcu (Green sand) angielskim. Stwierdziwszy, że nale
żała ona do jaszczura latającego, zupełnie odmiennego od dotychczas poznanych, See
le y w r. 1871 nadał mu nazwę Ornithosto- ma, ptako-dziób, na znak, że pysk je g o uzbrojony b y ł dziobem rogow ym , ja k u pta
ków, co dawało się prawie z zupełną pew no
ścią wyw nioskow ać z w yglądu tej szczęki.
Ten dziób ro g o w y u tw ierdził jeszcze bar
dziej Seeleya w je g o poglądzie, że smoki la
tające b y ły przodkam i ptaków i że m iał on właśnie przed sobą jedno z ogn iw przejścio
wych, najbardziej do nich zbliżone.
Następne odkrycia potw ierdziły w p raw dzie, że Ornithostoma posiadał dziób ro g o w y, ale zachw iały mniemaniem, że stanowił przejście do ptaków.
Już w roku następnym (1872) słynny pa
leontolog amerykański prof. Marsh odkrył w kredzie ze Sm oky-H illu (w Kanzasie) bar
dzo liczne szczątki ogrom nych smoków lata
jących, których wąska i ściśnięta z boków czaszka była uzbrojona śpiczastemi bezzęb- nemi szczękami; szczęki te za życia m iały niew ątpliw ie pokrycie rogow e (fig. 7). Z in nych szczegółów budowy zasługuje na uwa
gę, że ogon tych smoków b y ł krótki, kręgi wklęsłe od przodu, a kość krzyżow a złożona z 5 — 6 kręgów. Ilość szczątków była nader obfita: należały one do 600 okazów, wśród