• Nie Znaleziono Wyników

ROBERT BUNSEN. Adres Eedakoyi: Krakowskie - Przedmieście, IfcT-r SS. TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM. 35. Tom XVIII.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "ROBERT BUNSEN. Adres Eedakoyi: Krakowskie - Przedmieście, IfcT-r SS. TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM. 35. Tom XVIII."

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)

35. W arszaw a, dnia 25 sierpnia 1899 roku. Tom XVIII.

TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.

PK I \L M i:itA T A „ W S Z E C H S W IA T A “ . W W a r s z a w i e : rocznie rub. 8, k w artalnie rub. Z.

Z p r z e s y ł k ą p o c z t o w ą : rocznie rub. 10, półrocznie rub. 5.

Prenum erow ać m ożna w R edakcyi W szechśw iata i we wszyst­

kich księgarniach w k ra ju i zagranicą.

K o m ite t R e d a k c y jn y W s z e c h ś w ia ta stanow ią P a n o w ie : D eike K., D ickstein S.. Eism ond J ., Flaum M., H oyer H ., Jurkiew icz K., Kowalski Al., K ram sztyk S., K w ietniewski W !., Lewiński J ., Morozewicz J ., N a tan so n J., Okolski S., Stru m p fE .,

Sztol;m an J .f W ey b erg Z., W róblew ski W. i Zieliński Z.

A d r e s E e d a k o y i : K r a k o w s k i e - P r z e d m i e ś c i e , IfcT-r S S .

ROBERT BUNSEN.

W czasach naszych, kiedy nau k a rozgałę­

ziła się na tak niezliczoną ilość pędów od­

dzielnych, luźnie z głównemi konaram i po­

wiązanych, żywot naukowy B unsena nie może być w sposób wyczerpujący napisany przez pojedyńczego autora. K to wie nawet, czy istnieje dzisiaj umysł, któryby dokładnie i ściśle mógł pojmować wielkość zasług B un­

sena na wszystkich polach jego działalności.

B ył to bowiem uczony niezwykły, który na drodze doświadczenia um iał dostępnemi uczynić dla zmysłowego spostrzegania takie objawy praw rządzących przyrodą, jakich większa część badaczów nie próbowała przed nim dotykać, p oprzestając na spekulacyjnem jedynie praw owych roztrząsaniu. W pływ zaś wielkich odkryć i spostrzeżeń Bunsena nie ogranicza się do samej tylko chemii, któ ­ rej upraw a była zawsze osią główną wszyst­

kich jego myśli, lecz rozciągał się na fizykę i astronom ią z jednej strony, n a geologią i nauki biologiczne z drugiej, dając równo­

cześnie nadzwyczajną obfitość m a te ria łu naukom stosowanym i sięgając przeto aż do zakresu życia potocznego. N ależałoby tedy być zarazem astronom em , fizykiem i chemi­

kiem, geologiem i biologiem, i znać nadto wiele działów technologii, chcąc wykazać

wszystkie postępy, które ogół nauk ścisłych uczynił za sprawą Bunsena. Niech więc nie będzie to poczytane za ujmę wielkiemu imie­

niu Bunsena, źe pam ięć jego w piśmie niniej- szem może być uczczona w sposób zaledwie ułamkowy, przez szkicowe i z konieczności niedokładne wyliczenie tych dzieł, których dokonał i przez dorywcze wskazanie małej może tylko cząstki zasług, które oddał ludzkości.

K obert W ilhelm Bunsen urodził się 31 m arca 1811 r. w Getyndze, gdzie też przeszedł nauki średnie i studya uniwersy­

teckie. Chemii słuchał u F ry dery ka S tro- meyera. M usiał to być dobry nauczyciel i kto wie, czy nie jego przewodnictwu Bunsen zawdzięczał wyrobienie wrodzonej spostrzegawczości. Jakkolw iek bowiem pi­

szącemu nie udało się spotkać z żadnym ży­

ciorysem Strom eyera, m iał jed n ak sposob­

ność przed dawniejszym czasem przeglądać liczne o nim wzmianki w notatkach inne­

go jego ucznia, Sew eryna Zdzitowieckiego.

Z notatek tych wnioskowaćby można, że Strom eyer powinien być uważany za p o ­ przednika L iebiga w sprawie doświadczal­

nego uczenia chemii w dostępnej dla każdego studyującego pracowni. W każdym razie on był pierwszym profesorem chemii, do k tó ­ rego pracowni młodzież wchodziła bez wyso­

kich protekcyj i stosunków osobistych.

(2)

5 4 6 WSZECHŚWIAT N r 35 W młodym wieku, bo 22 la t jeszcze

j

nieskończywszy, B unsen objął docenturę

j

w rodzinnej swojej G etyndze. W tym już okresie zwrócił na siebie uw agę kilko­

ma rozpraw am i, z których najwcześniejsza (1830), o hygrom etrach, jakkolw iek stu d en ­ cka jeszcze, zapow iadała przyszłego niedo­

ścigłego m istrza w użyciu instrum entu badawczego i określeniu granic jego korn- petencyi. W krótce potem (1834) imię m ło­

dego chem ika spopularyzow ało się w szero­

kich i nietylko fachowych kołach przez wy­

krycie i zbadanie wespół z A. B artholdem przeciw działania wodanu żelaza w z a tr u ­ ciach arszenikiem . W r. 1836 B unsen otrzym uje samodzielne stanowisko naukowe w szkole przemysłowej w K assel, gdzie nie w ahają się powierzyć mu w ykładu po sław ­ nym i wysoce ju ż zasłużonym W oehlerze.

W e dwa la ta później uniw ersytet m arburski w zyw aB unsena na k ated rę zwyczajną chemii., P oczet dokonanych badań i wydanych roz­

praw w czasie pobytu w M arburgu je s t impo­

nujący, nie będziemy jed n ak nużyli uwagi czytelnika wyliczaniem tytułów . Byłoby to tem bardziej zbyteczne, że w spisie podob­

nym ukazaćby się musiało rozstrzelenie t e ­ matów, pewne jakgdyby wahanie się umysłu, niezdecydowanego jeszcze, na jak ie skieruje się drogi. Dwa jed n ak zupełnie różne od siebie cykle badań wybitnie góru ją nad re sz ­ tą : studya chemiczne n ad związkam i orga- nicznemi, zaw ierającem i arsen w swym składzie, oraz b adania geologiczne nad p rzy ­ rodą Islandyi i szczególnemi n a tej wyspie objawami wulkanizm u, do których m atery a- łów dostarczyła wycieczka, odbyta w r. 1846.

Jeszcze w r. 1760 C adet de G assicourt spostrzegł, że przez destylacyą arszeniku bia­

łego (bezwodnika kwasu arsenaw ego) z so la ­ mi kwasu octowego pow staje ciecz dym iąca i samowolnie zapalająca się w pow ietrzu, a odznaczająca się niezwykle przykrym zapachem . Ciecz ta, znana daw niej pod nazw ą alkarsynu albo liquor fum ans Cadeti, była przedm iotem ciekawości chemików, lecz skład jej pozostał nieznany. W długim szeregu doświadczeń nad tym związkiem, w których z m ateryału pierw otnego B u n ­ sen wyprowadził mnóstwo ciał pochodnych, a co ważniejsza — pomimo nadzwyczajnych trudności — zb ad ał je z nieporównaną ści-

] słością, okazało się, że zarówno w cieczy

; dymiącej C adeta, ja k i we wszystkich po­

chodzących od niej związkach, znajduje się wspólne jakgdyby jąd ro , złożone z arsenu, węgla i wodoru. J ą d r o to, ten rodnik, ja k mówią chemicy, przechodzi od jednego związku do drugiego bez zmiany, nawzór te­

go, ja k pierwiastek nieorganiczny, który, w złączeniu z innemi pierw iastkam i lub z rodnikam i, wytwarza mnóstwo ciał rozm ai­

tych, różnych pomiędzy sobą we własno­

ściach, a jed n ak pozostaje sam sobą, zacho­

wuje swą indywidualność i całej gromadzie swych pochodnych nadaje piętno swoiste.

W epoce, w której B unsen studyował swój rodnik arsenowy (1837—43), teorya związ­

ków organicznych powstawała dopiero. P o ­ jęcie rodników było ju ż stworzone, ale nie poparte należytą powagą faktów doświad­

czalnych i nie opracowane ze swej strony filozoficznej, nie mogło jeszcze rościć sobie pretensyj do tego znaczenia, jakiem obda­

rzyć je m iała przyszłość niedaleka, do zn a­

czenia podstawy klasyfikacyi i jednej z pod­

staw poglądu na skład ciał organicznych w ogólności. B ad an ia więc B unsena nad ciałem , które, pomimo wysokiego stopnia komplikacyi swego składu, zachowuje się ja k pierw iastek chemiczny; które, zaw ierając w sobie węgiel, musi być zaliczone do ciat organicznych; k tóre wreszcie w przyrodzie nigdy nie znajduje się i razem ze wszystkie- mi swemi pochodnemi może być wytworzone tylko w pracowni uczonego, a więc w w arun­

kach łatwiejszych do śledzenia; badania te, rozległe co do swego zakresu i na podziw ścisłe w wykonaniu, rzuciły odrazu snopy jasnego św iatła n a mnóstwo pytań, odnoszą­

cych się do chemii związków węglowych.

Rodnik arsenowy, przez B unsena nazwany kakodylem od wyrazów greckich, oznaczają­

cych złą woń, k tó rą się wyróżniają wszystkie jego związki, stan ął obok Gay-Lussacowskie- go cyanu i W oehlerowskiego benzoilu ja k o jeden ze słupów węgielnych wznoszonej do­

piero z mozołem budowy chemii organicznej.

Gdyby w różbita jak i naukowy, umiejący ocenić wartość studyów nad kakodylem, został w owym czasie zapytany o przyszłe koleje Bunsena, nie w ahałby się zapewne przepo­

wiadać, że zostanie on wielkim prawodawcą

nowej ery w chemii organicznej. A le B un-

(3)

Nr 35 WSZECHŚWIAT 547

sen, jakgdyby spłaciwszy dług względem tej części nauki, zwrócił się teraz do działu in­

nego, do chemii geologicznej. D ział ten jest mi całkowicie obcy, poprzestać więc muszę

poglądy na to zjawisko, a w ich rozwinięciu i dalsze uwagi nad przyczynami chemiczne- mi zjawisk wulkanicznych wogóle, Bunsen ogłosił w szeregu rozpraw, drukowanych

(•według fotografii z roku 1862).

na wzmiance, że wycieczka na Islandyą, o której poprzednio wspomniano, dostarczyła Bunsenowi sposobności do obserwowania za­

dziwiającej działalności gejzerów. Swoje

w rocznikach Poggendorffa i w rocznikach Liebiga pomiędzy rokiem 1847 a 1854.

W biegu zajęć powyższych B unsen opuś­

cił M arbu rg (1851), ażeby po rocznem za,-

(4)

548 W SZECHŚWIAT N r 34 mieszkaniu we W rocław iu, którego uniw er­

sytet ofiarował mu u siebie katedrę, przejść wreszcie do najpierwszej ówczesnych Nie^

miec wszechnicy hejdelberskiej. Od roku 1852, od najlepszych la t swego wieku m ę­

skiego poczynając, aż do sędziwej starości, której panow aniu poddał się w r. 1889, trzy - dziestosiedmio letni okres swego życia B un­

sen poświęcił temu sławnemu uniwersytetowi.

B ył on jed n ą z najświetniejszych gwiazd w bogatej konstelacyi hejdelberskiej, był też magnesem, ku którem u dążyły młode siły chemiczne św iata całego.

H eidelberg posiadał wówczas bogatsze i lepiej urządzone pracownie, aniżeli szkoły, w których B unsen pracow ał poprzednio.

Co jed n ak w ażniejsza—grono uczonych tu- tutejszych oddychało aspiracyam i tak wyso­

ce naukowemi, ja k w żadnej innej szkole współczesnej. T u taj też odrazu Bunsen do­

chodzi do pełnej dojrzałości swego kierunku naukowego. Od pierwszych publikacyj, d a ­ towanych z H eidelberga, widzimy w nim już badacza, który na miejscu naczelnem staw ia ścisłość roboty. W brew je d n a k t e ­ mu, co dzisiaj rozwielmożnia się w pracow ­ niach naukowych coraz bardziej, B unsen nie wym aga od narzędzia, żeby pracow ało za człowieka. Jeg o przyrządy są proste, zdu­

miewająco proste m ożna powiedzieć. A le też m ają one n a celu tylko dopomożenie zmysłom człowieka i jego rozwadze, nie zaś ich zastąpienie. Człowiek posługujący się jakim kolw iek przyrządem B unsena—a ob­

myślił on ich niem ało—musi n ad nim za p a­

nować całkowicie, musi znać wartość i zn a­

czenie każdego, najm niejszego naw et, w nim szczegółu, musi mieć nieustannie w pamięci te granice ścisłości wskazań, jak ich oczeki­

wać może i te granice przydatności, poza którerai nie mamy praw a żądać, by nam narzędzie usługiwało. W obec dzisiejszego rozwoju pomocy naukowych przyrządy B un- senowskie cechuje archaiczna ja k a ś pro sto­

ta, to też młodsze pokolenia badaczów, p rz y ­ zwyczajone do tysiącznych sposobów z a s tą ­ pienia myślącej pracy człowieka przez, a u to ­ m atyczne poruszenia maszyny, coraz r z a ­ dziej posługują się niemi. Ozy rozwój n auki odnosi przez to istotne korzyści—o tem ro z ­ wodzić się tru d n o w krótkim szkicu, który zupełnie inne cele m a przed sobą.

Pierwszem chronologicznie zadaniem , któ­

re Bunsen wziął przed się w H eidelbergu, był system atyczny przegląd metod rozbioru chemicznego objętościowego. W ażny ten dział analizy chemicznej pozyskał niezm ier­

nie doniosłe uzupełnienie w wynalezieniu i opracowaniu metody jodom etrycznej, k tó ra bardzo znacznie rozszerzyła zakres i znacze­

nie rozbioru objętościowego. — W zbliżonym też kierunku badania od początku prawie swego zawodu badacz nasz pracow ał nad wyrobieniem analizy ciał gazowych. Gdy nareszcie w r. 1857 wyszła oddzielna w tym przedmiocie książka (G asom etrische M etho- den), świat naukowy pozyskał jedyny, skoń­

czony i odrazu we wszystkich względach doskonały przewodnik w tem trudnem z a d a ­ niu. Pilność opracow ania we wszystkich szczegółach, stanowiąca główną cechę pracy Bunsena, najlepiej ujaw nia się w tej książce, której ostatnie wydanie (1877) rozszerza wprawdzie znacznie dział przykładów i za­

stosowań, przez co w dwójnasób w zrasta objętość książki, ale ani jednem słowem nio zaprzecza pierwszemu, ani naw et w dziale zasad podstawowych nie znajduje nic do dodania. G azom etrya je st też wybornym przykładem Bunsenowskich metod badania : posługuje się ona bardzo skrom ną liczbą n a­

rzędzi prostych, lecz wymaga ta k wysokiego stopnia wprawy, tak pedantycznego zw raca­

nia uwagi na wszystkie szczegóły doświadcze­

nia, ta k niezłomnej sumienności w wykona­

niu, że badacz, który przystępuje do jej zastosowania, powinien dobrze znać swoje uzdolnienie i naw et usposobienie, jeżeli chce uniknąć przykrego zawodu.

K oronę działalności naukowej B unsena, a, kto wie, może i koronę postępów doświad­

czalnych nauki w naszem stuleciu, stanowi analiza spektralna. Odkrycie to zostało do­

konane i ogłoszone wspólnie z Gustawem Kirchhoffem w r. 1860 (roczniki P og gen - dorffa, t. 109), a we współce tej K irchhoff reprezentow ał fizykę teoretyczną i m atem a­

tykę, B unsen zaś—nieporównany talen t spo­

strzegawczy i niedościgłe uzdolnienie w rz e ­

czach techniki naukowej, obok najgłębszej

znajomości chemicznej strony zadania. Luźne

wiadomości o ciemnych prążkach w widmie

słonecznem i o zabarw ianiu płom ienia przez

różne ciała chemiczne k o łatały się w p is­

(5)

Kr 36 " W s z e c h ś w i a t 649 mach naukowych od wieku X V I I . Było

z niemi związane wielkie imię Newtona.

Znaczenia jed n ak naukowego, śmiało powie­

dzieć można, nie miały one wcale, niewzno- sząc się w doniosłości swojej ponad [proste zanotowania dostrzeżonego lecz ciemnego _ faktu. P od dotknięciem dłoni Bunsena z wiadomości tych narodził się nowy dział wiedzy o przyrodzie, dział obszerny i Ważny, a w całości swojej wprost m ajestatyczny.

A naliza spektralna bowiem rozszerza pole badania chemicznego prawie bez miary, da-

J

ją c możność operowania z jednej strony

z takiem i ilościami m ateryi, które graniczą już z nieskończoną m ałością, a z drugiej — pozwalając wnioskować o składzie chemicz­

nym ciał niebieskich, od których promień św iatła dochodzi do szpary spektroskopu w ciągu la t tysięcy. H ojny dank wypłaciła | spektroskopia swojemu twórcy, pozwalając

j

mu odkryć dwa naraz nowe pierw iastki

J

z grom ady m etali alkalicznych, rubid i cez, pierw iastki rozpowszechnione w przyrodzie, I lecz występujące wszędzie w ilościach tak nieznacznych, że bez pomocy najwrażliwsze- j go ze wszystkich przyrządów badawczych nigdy zapewne nie byłyby dostrzeżone. M ógł

j

też Bunsen napaw ać się najczystszem zado­

woleniem, widząc, do jakich to wspaniałych

j

rezultatów i w ja k rychłym czasie nowa me­

toda badania prowadzi chemią w rękach ; Crookesa, M axwella, Stoneya, Soreta, a póź-

j

niei Lecoqa de B oisbau dran, R am saya i ty ­ lu innych; jak ie usługi oddaje astronom ii i astrofizyce za spraw ą Thalenów i Angstroe- mów; do jakich śm iałych przypuszczeń daje podstawę Lockyerom . N ie mniej ważnych i obszernych zastosowań spektroskop doznał w licznych działach zastosowań, w medycy­

nie, farm acyi, technologii chemicznej i tow a­

roznawstwie.

B adania nad kakodylem, gazom etrya i spektrom etrya, to są trzy wielkie dzieła Bunsena. A le spis szczegółowy jego zasług dla nauki bynajmniej przez nie nie zostaje wyczerpany. Z imieniem jego spotykamy się w stechiom etryi, gdyż oznaczył ciężar atomowy kilku pierwiastków. W nauce o gazach, prócz m etod ich rozbioru, opiera­

my się na Bunsenowskich studyach nad roz-

i

puszczalnością tych ciał w cieczach. W tak ! wielostronnie dzisiaj ważnej elektrolizie nie­

mało zasadniczych wskazówek um ieściła rę ­ ka Bunsena. W rozbiorze jakościowym mo­

żemy podziwiać genialne uproszczenie, które pozwala rozpoznawać wszystkie pierw iastki pospolitsze przy pomocy płomienia, skorup­

ki porcelanowej, opalonej zapałki i p aru najzwyklejszych odczynników chemicznych.

A ileż to usług na każdym kroku odda­

ją przyrządy, wynaleziene przez Bunsena!

W eźm y tylko palnik gazowy, którem u n a j­

dalsza przyszłość zachować winna imię od­

krywcy. Czy istnieje dziś badacz doświad­

czalny w jakim kolwiek dziale nauki lub techniki, któryby mógł sobie wyobrazić p ra ­ cownię naukową, pozbawioną tego palnika?

P rzejrzyjm y całe obszary technologii ogrze­

wania i oświetlania—co krok widzimy tutaj zastosowania tego palnika. A te niezliczone przyrządy, któremi przywykliśmy posługiwać się w tysiącznych potrzebach naukowych i technicznych, to ogniwo elektryczne z wę­

glem lub o jednej cieczy, pom pka wodna, kalorym etr, fotometr! Ileż to tytułów do wiecznej pamięci i wdzięczności!

Blinsen nie był zwolennikiem szerokich uogólnień i daleko sięgających wywodów ze swych odkryć. Pozostaw iał to innym, po­

przestając na stanowisku obserw atora, ale zato obserw atora ta k ścisłego, że pod jego słowami z całą śm iałością podpisać można ipse dicit i uznać to za przekonywający do­

wód naukowy. J e s t też jedynym może przy­

kładem badacza w nauce młodej i dopiero się rozwijającej, pioniera na wielu polach, który w długim, przeszło półwiekowym swym zawodzie nie spotkał się ani razu z poważ- nem zaprzeczeniem krytyki naukowej.

Prawdziwie „syt la t i sław y” R o b ert B un­

sen spoczął na wieki 17-go b. m. W kołach naukowych świata całego wieść o jego skonie była przyjęta, ja k wieść o śm ierci patryarchy rodziny. N aw et w naszych skromnych sto­

sunkach znaleźli się bliżsi i dalsi członkowie tej rodziny, ponieważ ca ła gru pa przewodni­

ków b, Szkoły Głównej m iała wysoki za­

szczyt należenia do liczby uczniów Bunsena.

Pracownia chemiczna Szkoły szła też w wie­

lu względach za wzorem hejdelberskim i po­

siadała naw et przyrządy pod okiem wielkiego

m istrza wyrobione. S tąd zaś, żywem słowem

i gorącem uczuciem poparta, szerzyła się po

k ra ju cześć m ęża, który z pierwszorzędne-

(6)

S5Ó WSZECHŚWIAT Nr 35 mi zaletam i umysłu łączył w sobie nieskala­

ną czystość zamiarów i najdoskonalsze p rzy ­ mioty człowieka.

Zn.

M O D L I S Z K A

( ł * £ a , x i . t i s t e l i g f i o s a Xj.).

O ryginalna nazwa, k tó rą widzimy w n a­

główku niniejszego szkicu, została nad an a przez Linneusza owadowi, z grom ady prosto skrzydłych (O rthoptera), ' spokrewnionemu z naszemi, doskonale wszystkim znanemi, k a ­ ralucham i. W szelako pod względem po*

wierzchowności owad te n różni się od k a r a ­ lucha przedewszystkiem swem zielonem u b a r­

wieniem; prócz tego zaś je st przeszło dwa

w dwa szeregi osadzone są silne kolce i wresz­

cie z piszczeli, k tó ra również je s t zaopatrzo­

n ą w dw a szeregi kolców, przyczem te dwa ostatnie kolczaste szeregi są bardziej do sie­

bie zbliżone, aniżeli szeregi kolców uda.

Piszczel może się przechylać do ud a i tym sposobem zdobycz zostaje jakby wszczepioną pomiędzy dwa szeregi kolców wewnętrz­

nych (piszczeli), oraz dwa takież szeregi ze­

w nętrzne, należące do u d a ’).

T ę groźną p arę łapek chwytnych m odlisz­

k a trzy m a wciąż wzniesioną ku górze, ja k to widać n a załączonym rysunku.

P ostaw a ta k a nadaje owadowi wygląd ch a ra k te ry sty c z n y ; to też we wszystkich krajach, gdzie owad ten przebywe, naiw na wyobraźnia ludu w idziała w niej wyraz ja k ­ by a k tu modlitewnego Grecy już nazywali modliszkę MavTię, t. j. prorokiem, wróżbitą.

H otentoci i nubijczycy czczą naw et owada

Modliszka (Mantis religiosa L.).

razy większy, ciało jego je s t bardziej w ydłu­

żone, o nader długiem przedtułow iu.

Obie płci są zaopatrzone w sk rzy d ła: lecz podczas gdy samiec la ta dość spraw nie, sam i­

ca używać zwykła swych skrzydeł tylko jak o środka przestraszającego inne owady, stan o ­ wiące zw ykłą zdobycz modliszek.

Owad to bowiem niezm iernie drapieżny i wiele cech jego budowy morfologicznej oraz obyczajów przedstaw ia przykład typowy przystosowania do życia rozbójniczego. N a j­

bardziej w tym względzie ch arak tery sty czn e­

mu są przednie odnoża modliszki; obie bo­

wiem tylne pary odnoży tego ow ada są z b u ­ dowane podług zwykłego typu nóg u owadów chodzących. Przednie z a ś—przytw ierdzone do wspomnianego wyżej silnie rozwiniętego przed tu ło w ia—są typowemi „odnożam i d ra - pieżnem i” i sk ła d a ją się z wielkiego silnie umięśnionego biodra, silnego uda, n a którem

tego ja k o bóstwo opiekuńcze. Ws7.ystkie narody europejskie nadaw ały mu nazwę, znaczeniem polskiej odpow iadającą, a w yra­

żającą toż samo pojęcie.

Przywiązano naw et do niego legendy. P o ­ dłu g jedn ej modliszka na rozkaz św. F r a n ­ ciszka K saw erego m iała zaśpiewać bardzo budującą pieśń pobożną. In n e zaś podania

j

tw ierdzą, że modliszka wskazuje swemi ła p ­ kami przedniem i drogę zbłąkanym przechod­

niom, szczególniej zaś chętnie dzieciom tę p rzysług ę wyświadcza . . .

W brew jednakże tym przychylnym m nie­

maniom ludowym, oraz pomimo swej pozor­

nie niewinnej a układnej postawy, je stto jed en z najbardziej krwiożerczych owadów,

') Taką wogóle bywa postać odnoży chwyt­

nych u drapieżnych stawonogów: takiż sam ich

układ widzimy np. u raka Sąuilla mantis.

(7)

N r 35 W szec h św ia t 5&i jakie zamieszkują E uropę południową i pół­

nocną Afrykę.

O kryty swemi długiem i, przezroczystemi skrzydłam i, jak by muślinową zasłoną, ze wzniesionemi ku górze łapkam i chwytaeini, nieustannie na wsze strony poruszając swą główką na długiej osadzoną szyi, modliszka zaczaja się nieruchomo na nizkich gałązkach krzewów, wciąż w ypatrując nieostrożnie zbliżających się owadów. Lecz gdy tylko spostrzeże zdobycz, wówczas odrazu zmienia swą postawę, sta ra ją c się przedewszystkiem samym wyglądem swym steroryzować i przy­

kuć do miejsca upatrzoną ofiarę.

W tem miejscu pozwolimy sobie przyto­

czyć słów kilka z opisu znakomitego znawcy życia owadów F a b re a , który w swych „Sou- venirs entom ologiąues” w sposób n a stę p u ją ­ cy przedstaw ia walkę (raczej napaść) mo­

dliszki z konikiem polnym, którego badacz ten wsadził pod pokrywę szklaną, pod którą przedtem umieszczono modliszkę.

„N a widok świerszcza modliszka wzdryg­

n ęła się w konwulsyjnym podskoku i odrazu p rzy b rała postawę p rzerażającą. S tało się to nagle, jakby pod wpływem uderzenia elek­

trycznego, a mimika drapieżcy była tak groźną, że naw et nieprzygotowany obserw a­

to r sam m ógłby się w strząsnąć.

„Pokryw y wierzchnie skrzydeł owada n a­

gle zwisły ukośnie wzdłuż boków jego ciała.

S krzydła jego wzniosły się prostopadle ku górze, a odwłok zaczął miarowo i gwałtownie zwijać się i wydłużać, wydając dźwięk osob­

liwy.

„O wad dumnie wsparł się na swych czte­

rech odnożach tylnych, unosząc pierś praw ie zupełnie pionowo w górę. Ł apki chwytne, przedtem spokojnie n a piersiach złożone, te ­ ra z uniosły się i otworzyły w całej swej wiel­

kości i odsłoniły boki, ozdobione rzędam i pe- rełkow atych wypukłości, oraz czarną plam ą środkową, z punkcikiem n a niej białym . Dwa przyocza, podobno nieco do oczu na piórach ogona pawiego, z cienką obwódką barwy kości słoniowej, niewidoczne czasu zw ykłego,teraz również w ystępują jak o ozdo­

by wojenne. W tej dziwnej postawie mod­

liszka obserwuje świerszcza nie ruszając się z miejsca, z wzrokiem wlepionym w swą zdo­

bycz, porusza tylko nieznacznie głową w m ia­

rę poruszania się ofiary.

„Cel tej mimiki je st widocznym : modlisz­

ka chce w ten sposób przerazić, sparaliżować odwagę silnego skądinąd sześcionoga, który, gdyby nie był przez strach zdemoralizowany, mógłby sam się stać dla drapieżcy niebez­

piecznym.

„Czy cel ten zostaje osiągniętym? K tóż odgadnąć je s t w stanie, co się odbywa pod lśniącą czaszką świerszcza, w ystającą poza jeg o wydłużoną tw a r z ą ? ... O bojętna mas­

ka jego fizyonomii nie może ukazać oczom naszym żadnych oznak wzruszenia. Pew- nem je s t jednakże, że. odczuwać on musi grożące mu niebezpieczeństwo : widzi wszak­

że przed sobą postać tak groźną, a mimo to nie próbuje nawet uciekać, chociażby czas był jeszcze po tem u—i oto on, ten skoczek niezrównany, w osłupieniu staje na m iejscu, lub nawet zbliżać się zaczyna do napastnika krokiem powolnym. Podobnie pisklęta p ta ­ sie kam ienieją pod wzrokiem skradającego się do ich gniazda węża. Nareszcie nieszczęs­

ny owad podpełznął dość blisko : wówczas dwoje kolcami wysadzonych kleszczów zbli­

ża się doń ruchem błyskawicznym, wpija s'§ w jego ciało i miażdży je, pomimo roz­

paczliwych a bezcelowych szam otań się ofia­

ry. T eraz już modliszka sk ład a swe skrzyd­

ła spokojnie, wraca do postawy zwykłej i za­

czyna pożerać upolowaną zdobycz”.

W razie, gdy upatrzony przez modliszkę owad jest ta k m ały, że drapieżca obawiać się go nie m a powodu, wówczas nie ucieka się wcale do opisanych wyżej sposobów prze­

rażania swej ofiary, lecz wprost rzuca się na nią i pożera. Z resztą tylko sam ica modlisz­

ki zwykła napadać na owady większe i sil­

niejsze i używa wówczas swych skrzydeł, jakby sztandaru wojennego; samiec zaś, wo­

góle słabszy, lecz o silniej rozwiniętych skrzydłach, je st bardziej od samicy ruchliwy, i podczas gdy ta łazi tylko, on la ta z jedn e­

go krzaku n a drugi, bądź u p atrując samicy, bądź też owadów mniejszych lub słabszych.

Podług spostrzeżeń tegoż samego F ab re a, samice modliszek są wogóle bardzo wrogo względem swych śióstr usposobione, szcze­

gólniej zaś w porze lęgowej. Wówczas czę­

sto zdarza się widzieć, ja k dwie samice s ta ­

ją za sobą do walki, i bądź rozchodzą się

w różne strony po otrzym aniu lekkiej rany

przez jednę z zapaśniczek, bądź też walka

(8)

552 WSZECHŚWIAT N r 35 kończy się pożarciem jednej przeciwniczki

przez drugą.

Samice modliszek okazują ów nastrój wo­

jowniczy naw et względem swych własnych samców : tym ostatnim zdarza się często to, co widzimy u niektórych gatunków pająków, a mianowicie p a d a ją one ofiarą żarłoczności samicy naw et podczas sam ego a k tu m iłosne­

go. To też zbliżając się do samicy, samce zachowują postawę ostrożną i w yczekującą...

Gniazda tego ciekawego zwierzęcia nie­

mniej zasługują na uwagę, ja k i jego oby­

czaje. M a ją one wygląd żółtawych k aw ał­

ków, na 4 cm długich, a na 2 szerokich, przylepionych do gałązek odłamków drzewa, kamyków, kawałków chrustu i t. p. P o ­ wierzchnia górna takiej masy m a wygląd prawidłowo zaokrąglony i ozdobiony trzem a wyraźnemi pasam i podłużnemi. Środkowy z pomiędzy tych pasów sk ład a się z blaszek zazębionych, pomiędzy którem i pozostaje szpara, m ająca służyć jak o bram a dla larw ju ż wyklutych.

N a przekroju poprzecznym takiego gniaz­

da widzimy, że ja ja tkw ią w niem. pogrążone w masie żółtawej, o konsystencyi rogu; ja ja te są ułożone w warstwy zakrzywione, współ-

j

środkowe. F a b re zeb rał pewną ilość spo­

strzeżeń, dotyczących sposobu, w ja k i mod­

liszki budują swe gniazda : zależy on od spo­

sobu sk ład ania ja j przez samicę. Mianowicie na końcu jej odwłoka w porze lęgowej zaczy­

na się wydzielać m asa piany biało-szaraw ej barwy, podobnej do piany z mydła. Lecz po upływie już dwu m inut piana t a tw ardnieje na pow ietrzu i n ab iera konsystencyi masy, ja k ą widzimy wewnątrz stareg o gniazda.

T a pienista substancya, w ydzielana ze spe- cyalnych gruczołów zwierzęcia, je s t p rz e p e ł­

niona pęcherzykami pow ietrza atm osforycz- nego : powietrze przedostaje się do wydzieli­

ny w tak i sposób, źe dwie połówki krótkiego pokładełka samicy wciąż u d erzają szybkim ruchem o siebie, ubijając jakb y piankę z wy­

dzieliny. Jednocześnie odwłok samicy po- j ru sza się naprzem iany w prawo i w lewo | z dokładnością w ahadła i za każdem takiem poruszeniem w ydala ona ze swego ciała jed - i no ja je i skład a je w masę pienistej wydzie- I •

liny, k tó ra też tw ardnieje natychm iast.

Zazwyczaj w połowie czerwca larw y modli­

szek wykluwają się z ja j i wychodzą naze- j

w nątrz gniazda, poprzez wspomiany wyżej jeg o pas środkowy. J a k wszystkie prosto- skrzydłe, nie odbywają one przem ian zu ­ pełnych, lecz częściowe tylko, polegające na stopniowem zbliżaniu organizacyi larwy do budowy postaci dojrzalej.

T. zw. „larw a p ierw otna” modliszki, t. j.

osłonięta jeszcze błoną, pokryw ającą całe jej ciało, posiada głowę przypłaszczoną, części gębowe—ja k zwykle u owadów w tem sta- dyum —zwisają n a piersi i przylegają do tej ostatniej, łapki chwytne leżą, jak by przyle­

pione do boków ciała. W chwili wyjścia z gniazda larw a z wysiłkiem rozrywa otacza­

ją c ą j ą dotąd błonę i zaczyna prowadzić ży­

wot samodzielny. Niewiadomo dotąd d ok ład ­ nie, czem żywią się te larwy zaraz po wyjściu na świat. Zauważono to tylko, że m ają one w tym okresie swego istnienia nader licznych wrogów, pomiędzy którym i pierwsze miejsce zajm ują jaszczurki i mrówki.

Jan T.

E L E K T R Y C Z N O Ś Ć

W WIELKIM PRZEMYŚLE CHEMICZNYM.

Udoskonalenie m achin dynamoelektrycz- nych pozwoliło technice rozszerzyć znakom i­

cie zakres korzyści, czerpanych z siły prądu elektrycznego. Z pracowni badacza strum ień elektryczny stopniowo utorow ał sobie drogę do fabryk chemicznych i oto jesteśm y św iad­

kami nader rozległych jego zastosowań nie- tylko do celów galw anoplastyki, lecz i w m e­

talurgii, a w czasach ostatnich zaczyna s ta ­ nowić potężny środek do przyrządzania p ro ­ duktów chemicznych w tem peraturze luku Y olty oraz siły rozkładającej w elektrolizie rozm aitych soli.

Jeżeli pomyślimy, ja k długiego szeregu przem ian chemicznych potrzeba, ażeby od soli kuchennej dojść do sody i chloru, tjc h dwu podstaw wielkiego przem ysłu chemicznego, pojmiemy, że myśl chem ika technologa dawno była zajęta urzeczywistnieniem rozkładu soli kuchennej w celach przemysłowych. Sól k u ­ chenna sk ład a się z m etalu sodu i z chloru.

W stanie stopionym zarówno ja li w rostworze

wodnym sól ro zk ład a się na swe pierw iastki

(9)

Nr 35 WSZECHŚWIAT 553 pod wpływem prąd u elektrycznego. E lek tro ­

liza stopionej soli kuchennej, dająca bezpo­

średnio pierw iastki sód i chlor w stanie wol­

nym, nie je s t wszakże dotychczas doprowa­

dzona do stan u takiej doskonałości technicz­

nej, aby przem ysł mógł z niej korzystać.

W wodnych zaś roztw orach m etale alkalicz­

ne z powodu silnego swego powinowactwa do tlenu nie mogą być wydzielane w stanie pierwiastków, lecz, rozkładając wodę, dają wodany i wolny wodór. R ozkład elektroli­

tyczny roztw oru wodnego soli kuchennej przebiega przeto niejako w dwu fazach, z których w pierwszej powstaje sód i chlor, w drugiej zaś roztw ór wodny wodanu sodu i w o d ó r:

1) N aC l = N a - f Cl

2) N a + H 20 = N aO H + H . Lecz ługi gryzące doskonałemi są przewod­

nikami prądu elektrycznego i znów ro zk ła­

d ają się n a m etal i g ru p ę hydroksylową (OH), k tó ra z wodorem łączy się na wodę;

a m etal znów, zgodnie z równaniem powyż- szem, tworzy swój wodan i wodór. Mieli­

byśmy zatem proces kołowy, w którym ener­

gia elektryczna właściwie ginęłaby bezpo- źytecznie dla celu praktycznego. Proces ta ­ ki występuje tem wyraźniej, im roztwór sta ­ je się bogatszym w wodan alkaliczny; to też w razie, gdy idzie o przyrządzanie alkaliów, należy wodan usuwać z pod wpływu prądu w m iarę jego nagrom adzania się.

Pomyślmy wszakże, że wytwarzany w pierw­

szej fazie elektrolizy chlor również działa na powstający łu g sodowy, wskutek czego powstaje związek solny, t. zw. podchloron sodu, którego roztw ór wodny m a własności bielenia, blichowania włókien roślinnych.

Gdy przeto zamierzamy fabrykować oddziel­

nie wodan sodu bez związku z chlorem, p ro ­ wadzić musimy robotę tak, ażeby wytwory elektrolizy nie mieszały się z sobą. Osiąga się to albo w ten sposób, że naczynie, w któ- rem prowadzimy elektrolizę, dzielimy ścianą, przepuszczającą p rąd na dwie przestrzenie (anodową i katodową), albo też m etal, wy­

dzielający się na biegunie dodatnim , usuw a­

my z procesów wtórnych, wiążąc go w m iarę powstawania z rtęcią; a otrzym any am al­

gam at następnie w innej przestrzeni, od­

dzielonej od naczynia elektrolitycznego,

rozkładam y wodą, otrzym ując ług gry­

zący.

Owa ściana, dzieląca naczynie na część I katodową i anodową, czyli t. zw. diafragm a, pomimo wszelkich dotychczas w tym k ieru n ­ ku osiągniętych udoskonaleń, nie może c a ł­

kowicie i doskonale zapobiedź dyfuzyi, zaw­

sze przeto nieco ługu przenika do przestrze­

ni anodowej, gdzie tworzy się podchloron sodu, który znów w części ulega elektrolizie, rozpadając się na łu g gryzący, wodór, kwas podcblorawy i tlen, w części przechodzi w bo­

gatszy w tlen chloran sodu, w części wreszcie dyfunduje przez diafragm ę z powrotem do przestrzeni katodowej, gdzie pod wpływem powstającego wodoru odtlenia się znów na chlorek sodu. I powstający chloran ro zk ła­

da się pod działaniem prąd u na wodan, kwas chlorny, wodór i tlen.

Gdy prowadzimy elektrolizę roztworów soli kuchennej bez diafragm y, mamy głów­

nie na celu przyrządzenie cieczy blichującej, zawierającj podchloron sodu. T u taj wszakże

| procesu nie można prowadzić zbyt daleko.

Podchloron rozkłada się pod wpływem p rą ­ du na wymienione ju ż wyżej produkty.

! Z drugiej strony u auodu wydzielający się tlen zamienia go na chloron, a u katodu wo­

dór odtlenia go na chlorek, i to tem łatw ej, im gęstość prądu je s t m niejszą u elektro- dów. W ysoka gęstość p rą d u i zwłaszcza niska tem p eratura są głównemi w arunkam i możliwie znacznej wydajności chloru blichu- jącego (w roztworze podchloronu sodu).

W sposób technicznie racyonalny nie można otrzym ać więcej, niż 12 g chloru blichujące- go w litrze takiej cieczy bielącej. Inaczej zachodzi praca tam , gdzie ma się n a celu otrzym anie chloranu potasu przez elektro­

lizę chlorku potasu (lub też chloranu sodu z chlorku sodu). U katodu stosuje się wprawdzie także wysoką gęstość prąd u dla zapobieżenia redukcyi chloranu na podchlo­

ron, u anodu wszakże reakcya odbywa się [ przy możliwie małej gęstości prądu, tem pe­

ra tu ra zaś cieczy elektrolizowanej utrzym uje się w 50—80° C.

Znacznie prostszą je s t m etoda rtęciowa.

Podczas gdy chlor, wydzielający się u biegu­

na dodatniego, uchodzi w stanie wolnym,

sód zbierający się na biegunie odjemnym

łączy się z rtęcią, tworząc am algam at. Ten

(10)

554 WSZECHŚWIAT N r 35 ostatni pod działaniem wody wydziela wo­

dór i tworzy wodan sodu, a rtęć znów w s ta ­ nie metalicznym zostaje odzyskana. P o d o b ­ nie, ja k w procesie, prowadzonym przy p o ­ mocy diafragm y zamianę chlorku sodu (lub potasu) na wodan, należy prowadzić tylko do pewnego stopnia koncentracyi, ta k i tu taj dbać należy o to, ażeby am alg am at nie nasy­

cił się zanadto sodem, lecz by możliwie szyb­

ko był poddany rozkładow i przez wodę.

A m alg am at lżejszy je s t od rtęci, pływa więc na jej powierzchni i staje n a przeszkodzie dalszemu wiązaniu się rtęci z sodem. Z dru- giej zaś strony w zetknięciu z wodnym ro z ­ tworem solnym am algam at, gdy wzbogaci się w sód, rozkłada się. Lecz te trudności obecnie zostają już praw ie w zupełności usu~

niąte przez udoskonalenie techniczne przy­

rządów.

Wogóle strona czysto techniczna w całym przemyśle elektrycznym przedstaw iała zawsze przedm iot prawdziwych kłopotów i nieustan­

nej troskliwości. P rzez czas bardzo długi owe wspominane już kilkakrotnie diafragm y, dzielące kadź elektryczną n a część katodo­

wą i anodową, pozostaw iały bardzo wiele do życzenia. Stosowane zwykle w technice przy używaniu słabych prądów naczynia i płyty gliniane, tu ta j okazały się nieodpo- wiednietni. Pom ijając ju ż to, że nadzwy­

czajne są trudności w samym ich wyrobie w większych wym iarach, przybyw a nadto i ta okoliczność, że nie mogą się one przez

i

dłuższy czas oprzeć działaniu chemicznemu chloru i alkaliów, k tó re niszczą je. P o pew­

nym czasie wydziela się n a tych ścianach krzem ionka i glinka w postaci masy g a la re ­ towatej, k tó ra zatyka pory i podnosi znacz­

nie opór elektryczny diafragm y. N ato m iast dobrym m ateryałem do wyrobu diafragm okazał się cement. M iesza go się naprzód z łatwo rozpuszczalnem i solami, k tó re z go­

towych ju ż diafragm wyługowuje się wodą, przez co sta ją się one dostatecznie porowate- mi i przedstaw iają dla prąd u elektrycznego I nieznaczny tylko opór. Również z niezłym rezultatem zastosowano do tego celu azbest, zwłaszcza spreparow any z dodatkiem innych substancyj, ja k krzemianów, piasku, ziemi okrzemkowej i t. p. Próbowano tak że ze zmiennemi rezultatam i szkła, miki, łupku, m ydła i soli w stanie stałym .

In n ą trudność napotykano w wyborze od­

powiedniego i w odpowiedni sposób p rz y rz ą ­ dzonego m ateryału na elektrody. Podczas, gdy biegun odjemny może być wyrobiony z fdowolnego m ateryału —najczęściej naczy­

nie żelazne stanowi ten biegun— natom iast ze wszystkich metalów tylko platyna opiera się działaniu gazów, które pow stają u bie­

guna dodatniego. W skutek bardzo wysokiej swej ceny platyna nie m ogła wszakże znaleźć zastosowania ogólnego jako m ateryał na anody. Używa jej się przeto w tych razach, w których nie można jej niczem zastąpić, ja k w ap aratach do przyrządzania ługu bli- chującego sposobem elektrochemicznym. I. t u ­ taj użycie platyny możliwe je s t tylko sku t­

kiem tego, że powiodło się otrzymywać nie­

zmiernie cienkie listki platyny (do ya00 m m grubości), którem i pokrywa się inne m etale (miedź, tom bak i t. p.). O cienkości tych listków platynowych można sobie wyrobić pojęcie, jeżeli powiemy, że powierzchnia 1 m 2 waży 3 00 —400 g. Do elektrolizy chlorków sodu i potasu w celu otrzym ania alkaliów i chloru i takie elektrody platynowe zbyt są jeszcze drogie- T u taj jako jedyny m atery ał na anody pozostaje tylko węgiel. Lecz wę­

giel ten musi być w formie możliwie tw ardej i zbitej oraz wolny od domieszek węglowodo­

rów. Tym wymaganiom stosunkowo n ajle­

piej odpowiada t. zw. grafit retortow y, two­

rzący się w reto rtach przy suchej destylacyi węgla i wyrobie gazu oświetlającego. W ę­

gieł tak i stosowany bywa w opisywanym celu w najrozm aitszej postaci i w najraźniejszych przyrządach.

F ab ry k i elektrochemiczne, zależnie od t e ­ go, do jakich produktów dążą, rozm aicie oczywiście prowadzą robotę. W jednych otrzym uje się przeważnie alkalia gryzące, w innych ciecze blichujące, zaw ierające pod- chlorony, znów w innych chlorany lub roz­

twory chloru, wreszcie niektóre p rzerab iają alkalia (ług potasowy lub sodowy) na w ęgla­

ny (potaż lub sodę) w tak i sposób, że przez kadź, w której tworzy się ług gryzący, przechodzi ustawicznie strum ień d w u tlen ku węgla.

A. L.

iL

(11)

N r 35 WSZECHŚWIAT 655

O przenoszeniu zarazków malaryi przez moskity.

W iadom o powszechnie, źe zarazki choro­

botwórcze mogą być przenoszone przez owa­

dy : m ucha, k tó ra ssała krew bydlęcia, cho­

rego na k arbunkuł, wywołuje przez ukąsze­

nie karbunkuł u człowieka.

W ostatnich czasach stwierdzono, źe u k ą­

szenie przez pchłę lub pluskwę, k tó ra po­

przednio ssała krew człowieka chorego na dżumę, przenosi zarazek z chorego na zdro­

wego i źe ten sposób rozprzestrzeniania się zarazk a m a ważne znaczenie w etyologii tej choroby. W reszcie niedawno stwierdzono, że zarazek m alaryi dostaje się do organizm u człowieka za pośrednictwem moskitów. Rzecz sam a nie je s t nową, gdyż ju ż i dawniej przy­

puszczano możliwość szerzenia się zarazka w taki sposób, o czem w niniejszem piśmie były nieraz wzmianki, jednak aż do o stat­

nich czasów brakow ało odpowiednich ścis­

łych b ad ań i doświadczeń.

Dowody, jakie gromadzono na poparcie tego przypuszczenia, chociaż, bardzo przem a­

wiały za jego prawdopodobieństwem, jednak nie wyczerpywały kwestyi, gdyż opierały się tylko na logicznem zestawieniu zaobserwo­

wanych faktów, bez odpowiednich ekspery­

mentów; były one mniej więcej następujące : 1) że gdy panuje m alarya pan ują również j upały i je s t znaczna wilgoć—warunki n a ­ der dogodne dla rozwoju moskitów;

2) że m alaryi s p rz y ja ją : płaskie brzegi rzeczne, błota, delty przy ujściach rzek, sło­

wem warunki najlepsze dla rozwoju i życia moskitów;

3) że epidem ia m alaryi wzmaga się w r a ­ zie krótkotrw ałych deszczów ulewnych, po­

łączonych z tworzeniem się błot, co sprzyja rozwojowi moskitów;

4) że epidem ia m alaryi słabnie, gdy desz­

cze ulewne trw ają długo, gdyż duże wylewy szkodzą rozwojowi moskitów;

5) że epidem ia m alaryi słabnie wogóle im mniej je s t moskitów; ,

6) źe mniej je s t przypadków m alaryi w d u ­ żych m iastach, położonych naw et w miejsco­

wościach m alarycznych (Rzym), niż poza m iastam i—gdyż moskity nie mogą się tak dogodnie rozwijać wśród domów;

7) że ludzie, mieszkający w górach, lub w mieście na wyższych p iętrach, są bardziej zabezpieczeni od m alaryi, gdyż moskity trzy ­ m ają się dołu;

8) że rozpalanie ognisk zabezpiecza od m a­

laryi—gdyż moskity, które dążą do ognia, giną w nim w wielkiej ilości;

9) że robotnicy, m ający do czynienia z siar- i ką, mniej zapadają na m alaryą—gdyż dwu­

tlenek siarki zabija moskity;

10) że w miejscowościach malarycznych znajdowano zawsze dużą ilość moskitów;

11) źe osoby, które, będąc w miejscowości m alarycznej, piły wodę w tejże miejscowości, były pomimo to zupełnie zdrowe, dopóki nie zostały pokąsane przez moskity i t. d , i t. d.

O statni punkt szczególniej przem awiał na korzyść nowej teoryi, jednak pomimo to brakło jeszcze doświadczeń.

Doświadczenia te podjęli G rassi i R ob ert Koch we Włoszech, a Ross w Indyach i do­

szli prawie do jednakowych rezultatów.

W kanale pokarmowym i ściance żołądka moskitów, które ssały krew malarycznych chorych, wymienieni badacze znajdowali ko­

m órki, nader podobne do znanych w krwi ludzkiej plasmodyów m alaryi; komórki te tem bardziej stawały się podobne do plas­

modyów m alaryi, im dłużej znajdow ały się w kanale pokarmowym komarów.

A by przekonać się, że to są rzeczywiście plasmodya malaryi, uczeni ci przeprowadzili cały szereg doświadczeń z ptakam i (wróbla­

mi, skowronkami, w ro n am i): brano kilk a­

naście ptaków, dzielono je n a dwie partye i na jednę z nich puszczano moskity, które poprzednio ssały krew chorych na m alaryą;

po kilku dniach można było znaleść we krwi pokąsanych ptaków plasmodya m alaryi, gdy tymczasem krew drugiej partyi była od nich zupełnie wolną.

Doświadczenia te, wielokrotnie powtórzo­

ne, przekonały tych badaczów, że się nie my­

lą. Tem się jed n ak nie zadowolono i pod­

jęto próby na ludziach, które w zupełności potwierdziły rezultaty, otrzym ane na p ta ­ kach.

W ten sposób to, co pierwotnie było tylko

przypuszczeniem, stało się obecnie faktem

dowiedzionym. B adania jed n ak powyższe

nie zdołały w zupełności wyjaśnić sprawy

i dopiero na drodze szeregu bardzo ścisłych,

(12)

566 W SZECHŚW IAT N r 3Ś ! drobiazgowych i uciążliwych doświadczeń

przekonały, źe pasorzyt , m alaryi odbywa cykl swego rozwoju we krwi zw ierząt kręgo­

wych i bezkręgowych. Plasm odyum m alaryi, po dostaniu się do k an ału pokarmowego k o ­ m ara, m a formę półksiężycową; wkrótce przechodzi stąd do ściany żołądka i kiszek kom ara i przyjm uje formę okrągłą. S iód­

mego dnia plasmodyum zaczyna się dzielić drogą sporulacyi, w ytw arzając dużą ilość komórek nitkowatych. K om órki te, ro zry ­ w ając otaczającą je błonę, p rzenikają do jam y brzusznej kom ara, następnie do g ru ­ czołów ślinowych, skąd przy ukąszeniu—do krw i człowieka, gdzie rozpoczynają drugi okres swego rozwoju.

Rozumiemy więc teraz dokładnie, dlaczego m alarya nie może się udzielać bezpośrednio człowiekowi od człowieka : pasorzyty m ala­

ryi m uszą odbyć pewne fazy swego rozwoju w organizm ie kom ara, aby być znowu zdol- | nemi do rozw ijania się we krwi ludzkiej.

B adania G rassiego w celu dowiedzenia się, czy wszystkie g atunki moskitów m ogą p rze­

nosić zarazek na człowieka, przekonały go, że tylko trzy g atunki są roznosicielam i z a ­ razków : Culex penicillaris, Culex m alariae i A nophelas claviger, zwany we W łoszech

„Z anzarone”; ten ostatni przyczynia się naj- i częściej do wywoływania m alaryi. Inne ga- ■ tunki, ja k np. Culex pipiens, nie udzielają człowiekowi zarazka m alaryi, udzielają go jed n ak ptakom , wywołując u nich objawy chorobowe.

B adania Grassiego, K ocha i Rossa m ają [ nietylko znaczenie naukowe : w skazując one sposób rozprzestrzeniania się zarazka m ala­

ryi, d ają człowiekowi do ręki broń do zapo­

biegania powstawaniu i szerzeniu się tej cho­

roby, już^to przez bezpośrednie działanie na zarodki komarów w celu zniszczenia ich, już to drogą zabezpieczania człowieka od u k ą­

szeń komarów. M a to tem większe znacze­

nie, źe objawy m alaryczne nie zawsze są ł a ­ godne, są bowiem formy m alaryi, przebiega­

jące n ad e r ostro, wywołujące śm iertelną „ca- chexia m alarica”; tak np., podług statystyk i Celliego, są we W łoszech miejscowości, gdzie rocznie zapada na m alaryą 2 000 000 osób, a um iera nie mniej, niż 15000.

J. H.

Spostrzeżenia naukowe.

Botrydina yulgarłs Breb.

Utwory roślinne, opisane przezemnie w Ko- respondencyi Wszechświata z roku przeszłego w rach 44 i 46, znane są algologom od lat kilkudziesięciu pod mianem Botrydina vulgaris, nadanem im przez Brebissona, o czem dopiero niedawno powziąłem dokładną wiadomość. D -r Kircbner w opracowanych przez siebie wodo­

rostach szląskich, zaliczył rodzaj Botrydina Breb. z jedynym jego gatunkiem B. yulgaris Breb. do rodziny Palmellaceae i padał następu­

jący jego o p is: (Algen str. 111) „Komórki kuliste lub podłużne, zawierające chlorofil, z grubemi galaretowatemi błonami osłonnemi, połączone wskutek rozszerzenia się błony ko­

mórki pierwotnej w ściśle zamknięte, prawie nibymiąszowe fam ilie”, o gatunku dodaje, „że ma złoże kuliste, zielone, bardzo małe, docho­

dzące do wielkości łebka od szp ilk ir. Prof. d-r Ilansgirg zaś. w swoim „Prodromus d. Algen- flora v. Bohmen”, pomija opis rzeczonej rośliny, gdyż nie uznaje jej za wodorost, o czem wy­

raźnie nadmienia w przypisku cytowanego p o ­ wyżej dzieła na s ‘r. 132, w którym czytamy, że Botrydina ze względu na swą budowę, rozwój i miejsce przebywania jest identyczną z przy- trafiającemi się wszędzie pączkami zarodkowemi (Brutknospen) różnych mchów liściastych.

Wreszcie z udzielonej mi notatki dowiaduję się, że i De-Toni wykreślił ją z pomiędzy wodorostów, pisze bowiem (Syllog. str. 667) Genus delendum. Botrydina Breb. (Sistit He- paticarum propagula) uważa ją zatem za roz- rodki wą^-obowców. Żadnego z powyższych poglądów nie potwierdzityrnoje osobiste badania, przeprowadzone powtórnie nad temi zagadko- wemi utworami, które wprawdzie nie są w y ­ łącznie wodorostem, ale też i nie są żadną młodocianą formą roślin mchowych. Przeczy temu stanowczo ich budowa, jak to poniżej zobaczymy. Rozpatrując bardzo znaczną liczbę okazów Botrydiny, zbieranych na mchach, w ą­

trobowcach, gnijącem drzewie lub na wilgotnej, torfiastej ziemi, miałem sposobność sprawdzić, że składały się zawsze z bezbarwnych strzępków grzybniowych, raniej lub więcej rozgałęzionych, poprzecznie poprzegradzanych i niekiedy przewę­

żonych, od 2 — 7 [J, szerokich, do których p rzy­

twierdzone były liczne kuliste ciałka,już pojedyn­

cze, już parami lub po kilka z sobą zrosłe, na po­

wierzchni bezbarwne, wewnątrz zielone, mające

od kilku do kilkuset mikromilimetrów średnicy,

utworzone z nibymiąszu (pseudoparenchyma),

składającego się z kątowatych, nieforemnych

komórek, wyjąwszy należące do najbardziej

zewnętrznego pokładu, znajdowała się jedna lub

J kilka innych komórek, wypełnionych chlorofilem,

(13)

N r 35 WSZECHŚWIAT 557

od 4 — 9 ^ długich i 2 — 5 fŁ szerokich, kształtu jajowatego, eliptycznego lub nieforemnego, ma­

jących nader delikatną, bezbarwną błonę. Ko­

mórki te, dające się z łatwością wydzielać z ko­

mórek niliymiąszu przez naciśnięcie go między szkiełkami, hodow’ałem w wodzie, w której po kilku dniach pobjtu, rozradzały się drogą po­

dłużnego dzielenia na dwie lub cztery nowo­

powstałe komórki, przylegające z początku jakiś czas do siebie, wyjątkowo dzieliły się także poprzecznie na dwie komórki zresztą nie uleguły żadnym innym zmianom, nawet po trzech mie- sięcznem przebywaniu w wodzie. Powyższe własności opisywanych komórek dowodzą, że one są pewnym gatunkiem wodorostu, którego sto­

sunek z grzybnią jest znowu objawem symbiozy, zachodzącej między terni dwiema roślinami, wy- twarzającemi wspólnem działaniem owe kuliste ciałka^ na początku wspomniane. Tworzenie się

ki, ukazujące się zwłaszcza na powierzchni star­

szych jej okazów. Wytwarzanie się nowych osobników Botrydiny byłoby jednak nader ogra­

niczone, gdyby polegało tylko na łączeniu się swobodnych komórek wodorostu z grzybnią, zdaje się, że powstają one jeszcze inną drogą, a mianowicie skutkiem rozpadania się rzeczonej rośliny na drobne cząstki, występujące niekiedy na jej złożu w postaci maleńkich żółtawych grudek, k'óre po raz pierwszy w maju r. b.

zauważyłem na kilku jej okazach. Grudki te, składające się z komórek obu organizmów, mają bezwątpienia takie same znaczenie jak soredia u porostów, do których Botrydina najbardziej się zbliża, gdyż różni się od nich właściwie tylko tem, że gonidia jej czyli zielone komórki są zamknięte w komórkach strzępków tworzących kuliste skupienia, podczas gdy u porostów po­

dobne gonidia znajdują się rozrzucone w ich

a — zakrzywiający się koniec strzępka; ab — zaczątkowe kształty Botrydiny; a —strzępki, b — komórki wodorostu czylrgonidia (od 6 0 0 — 700 razy powiększone).

tych ostatnich, o ile wnosić mogłem z ich za­

czątkowych okazów, upoważnia mnie do mnie­

mania, że w wielu razach powstać musiały wskutek przylegania wolnych komórek wodorostu do najmłodszych gałązek strzępkowych, które wówczas albo się zakrzywiają i obejmują je swem ciałem, albo otaczają je krótkiemi wy­

rostkami lub błoną wydzielającej się w tem miejscu komórki '). Dalszy rozwój tak p ołą­

czonych organizmów polega już tylko na roz- radzaniu się ich komórek i zwiększaniu tym sposobem objętości Botrydiny, której część skła­

dowa pochodzenia grzybniowego, zachowuje własności grzybni, wydziela bowiem nowe strzęp-

*) Zaczątkowe skupienia komórek strzępko­

wych tworzą się niekiedy i bez udziału wodo­

rostu, w takim jednak razie nie rozwijają się dalej.

złożach pomiędzy osnuwającemi j e nitkami grzybniowemi. Z powyższego opisu widzimy, że Botrydina nie jest ani wyłącznie wodorostem, ani żadną młodocianą formą roślin mchowych, ale jestto organizm złożony, spółka grzyba z wodorostem i jako taka powinnaby być za ­ liczona do porostów.

B. Eichler.

k oresp ond en cja T0 [s£ed?świafa.

Proszków pod Opolem.

Z powodu artykułu d-ra Błońskiego (n-r 30 Wszechświata), dotyczącego rozmieszczenia „wiś­

lany” (Elodea canadensis R. et Mchx) w E u ­

(14)

558 WSZECHŚWIAT N r 35

ropie,1 mam zaszczyt zakomunikować Szanownej Redakcyi następującą, notatkę :

Elodea canadensis należy w Śląsku zarówno, pruskim jak i austryjackim do dość pospolitych roślin. Z rozprawy d-ra Schubego (D ie Yerbrei- tung der Gefasspflanzen in Schlesien v. Th. Schu- be 1898 r.), zawierającej spis roślin naczynio­

wych na Śląsku z dokladnem oznaczeniem ich stanowisk, dowiadujemy się, że z 31 okręgów, na które ze względów botaniczno-geograficznych został przez tego autora podzielony cały obszar Śląska, prawie w połowie okręgów ( 15) Elodea Bostała dostrzeżona. Jak łatwo można prze widzieć, Elodea szczególnie rozpowszechniła się w miejscowościach, położonych wzdłuż głównych arteryj wodnych, a zatem wzdłuż Odry i jej do­

pływów (Bober, Katzbach, Nissa, Malapana) oraz Prosny. Nie napotyka się ona jednak w górnym biegu tych rzek, dokąd zapewne nie zdążyła się jeszcze przedosfać. Za przj kład mogą służyć : powiat lubliniecki, sąsiadujący z częstochowskim, orz okolice Schónau, Bolkenheimu i Jauera (gór­

ny bieg Katzbachu), gdzie Elodea wcale nie była obserwowana. Części Śląska, położone w dali od znaczniejszych rzek, są również pozbawione tej rośliny. Należą tu np. okolice Niemiec (Nimptsch), oraz Miinstenberga, Nie znajduje­

my Elodei również w powiatach zachodnio-po- łudniowych, sąsiadujących z Brandeburgią, gdzie roślina ta zalicza się do stosunkowo rzadkich.

Wymienimy tutaj powiaty : bolesławiecki, Hay- nau i Bolkenstein. W części górzystej Śląska zupełny brak Elodei łatwo objaśnić się daje przez warunki naturalne, nie sprzyjające jej roz­

powszechnieniu Należy tu cala wyżyna śred­

niego Ś lą sk a : pow. waldeburski, góry Sowie (Eulengebirge), góry : Heuscheuer, Menze i Ha- belschwerdter, a także okolic Glacu. Na połud­

niu zaś— zachodnia część górnego Śląska z przed­

górzami i łańcuchami Sudetów, oraz na Śląsku aus‘ryackim —okolice Opawy. Nie obserwowano w końcu Elodei w pobliżu Brzegu i Oławy, co się wydaje dość dziwnem, gdyż miasta te leżą nad samą Odrą, tembardziej, że okolice trochę dalej położonego Opola roślinę tę wodną posia­

dają.

Poza przytoczonemi wyjątkami, Elodea należy do roślin bardzo pospolitych. W okolicach Proszkowa (czasowe miejsce mego zam ieszka­

nia) roślina ta w wielkiej ilości wypełnia stawy 1 głębsze wpadliny na tutejszych łąkach torfias- tych, rugując, jak w Królestwie Polskiem, w szel­

ką inną roślinność wodną. W rowach i płytkich zagłębieniach z wodą stojącą na łąkach, gdzie dość pospolicie trafia się tutaj pływacz (najczę­

ściej gatunki Utricalaria vulgaris i intermedia) Elodei nigdy nie zauważyłem. Być może, że znaczna ilość tlenniku żelaza, jaka się osadza w miejscach podobnych, je st tego przyczyną.

J. Trzebiński.

ll?r£eglqd czasopism.

— Kosmos, zeszyt VI— VIII. „Wpływ k li­

matu na formy powierzchni ziem i11 p. Eug. Ro­

mera. „Zależność kierunków filozoficznych od metod nauk przyrodniczych” p. W. Heinricha.

„Studya geologiczne z okolicy Rzeszowa i Łań­

cuta” p. Wilhelma Friedberga. „Treść badań J. Morozewicza nad tworzeniem się minerałów w magmie” p. J. Siemiradzkiego. „O jednostce ciężarów atomowych” p. Stanisława Niemczyckie­

go. „Skorowidz do Zielnika flory polskiej”, uło­

żony abecadłowo p. Władysława Dybowskiego (ciąg dalszy) „Ślady Ophiuridów w iłach mio­

ceńskich W ieliczki” p. Władysława Szajnochę.

— Ateneum, lipiec. „Listki z pola wiedzy”

p. T. Skoraorowskiego.? Jestto pogadanka o „naj­

nowszych rezultatach, otrzymanych w dziedzinie fizyologii i chemii rolniczej w ostatnich latach”.

Spotykamy tu łaj takie zd an ia: „substancya orga­

niczna ciała roślinnego skła ia się z wielkiej lic z­

by związków organicznych; większa ich część na­

potyka się we wszystkich roślinach, a niektóre z nich potrzebne są do budowy komórki roślin­

nej, stanowiące istotną część składową wszyst­

kich roślin. Do tych należą . . . ” Do tych, to znaczy chyba : do tych ostatnich, niezbadanych;

tymczasem w litanii, którą znajdujemy po wy- mienionem zdaniu, mamy i wodany węgla, i kwa­

sy roślinne, i tłuszcze, olejki, żywice, „substan- cye gorzkie”, alkaloidy, materye białkowe, am i­

dy, barwniki „dyastaz” , — gdybyśmy zaś chcieli to wszystko wpakować do każdej komórki roś­

linnej odrazu, 1o, doprawdy, trudno nawet prze­

widzieć, coby z tego wynikło.

W litanii tej znajdujemy nadto następujące cu ­ riosum : do liczby wodanów węgla zaliczono też związek organiczny, któremu autor nadaje na­

zwę . . . „tkanki komórkowatej ” (!), a w nawia­

sie : „cellulosa (str. 130, wiersz 2 od dołu).

Istotę współżycia korzeni niektórych roślin motylkowatych z bakteryami autor wyjaśnia (!) w sposób następujący: „Przez tak zwaną symbio­

zę, czyli zetknięcie się z szczególnego rodzaju niższjTm organizmem grzybka, żyjącego we wszystkich' gruntach (który nazywa się Rhizo- biutn leguminosarum), powstaje silny rozwój, dla którego właśnie obecność tego grzybka jest nie­

zbędnym warunkiem asymilacyi wolnego azotu.

Grzybek ten dostaje się do korzeni rośliny, m ie­

sza się z zarodzią (protoplasma) komórek roś­

linnych, wywierając wielki wpływ na rozwój całej rośliny, która w ten sposób zostaje wzmocniona we wszystkich funkcyach żywotnych (!) . .

Pozwoliliśmy sobią, ustęp powyższy przyto­

czyć, albowiem daje on nam świetny przykład tego, jak należy pisać, gdy się chce, aby czytel­

nik nic a nic, lub też bardzo mało zrozumiał

o co chodzi.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Sam proces wywoływania daje się w taki sposób wyjaśnić, że wywoływacz nie działa na ziarna nieoświetlone; redukuje zaś tylko te miejsca, gdzie zarodki z

Natychmiast gasną wszystkie j lampy, co jest dowodem, że prąd przepłynął w przeważnej części przez wstęgę, a fakt ten daje się objaśnić tylko wtedy,

Stańmy w kierunku linij sił w ten sposób, żeby biegły one od dołu ku górze (od stóp ku głowie) i patrzmy na poruszający się przewodnik : jeżeli się on

dził po mistrzowsku. Utleniając cy- mol, Nencki zauważył już wtedy ciekawą bardzo różnicę, źe w organizmie utlenia się naprzód grupa propylowa a dopiero

grzewa się przytem wcale; widocznie więc energia chemiczna danej reakcyi w ogniwie nie objawia się w postaci energii termicz nej, lecz przemienia się w energią

Czwarty z wymienionych pasów żył, dla produkcji złota ważny bardzo, położony na wschodniej pochyłości Sierra Newady, jest w bezpośrednim związku ze skałami

skim zawartość krzemu i glinu, lecz przekonali się wkrótce, że te domieszki nie są przyczyną osobliwych własności tej stali. Zajęli się przeto ci uczeni

nie zaatakow ane przez inne, niespodziewany przestrach wywołuje w nim odruchy emo- cyjne, które nie m a ją dlań żadnego pożytku. Niecnże pewna gąsienica,