• Nie Znaleziono Wyników

Adres Eedakoyi: lE^ralso-wsłsie - Przedmieście, ItT-r SS. TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM. JV& 22 . Warszawa, dnia 28 maja 1899 roku. Tom XVIII.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Adres Eedakoyi: lE^ralso-wsłsie - Przedmieście, ItT-r SS. TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM. JV& 22 . Warszawa, dnia 28 maja 1899 roku. Tom XVIII."

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)

P R E M J M E R A T A „ W S Z E C H S W I A T A “ . W W a r s z a w l e : rocznic ru b . 8, kw artalnie rub. Z.

Z p r z e s y ł k ą p o c z t o w ą : rocznie rub. 10, półrocznie rub. 5.

Prenum erow ać można w R edakcyi W szechśw iata i we wszyst­

kich księgarniach w k ra ju i zagranicą.

K o m ite t R e d a k c y j n y W s z e c h ś w i a t a stanow ią P a n o w ie : D eike IC., Dickstein S.. Eismond J., Flaum M., H o y er Hi, Jurkiew icz K., Kowalski Al., K ram sztyk S ., Kwietniewski W t., Lewiński J ., M ofóżewicz J ., N atanson J ., Okolski S., Strum pf E.,

S zto h m an J ., W ey b erg Z., W róblew ski W . i Zieliński Z.

A d r e s E e d a k o y i : lE^ralso-wsłsie - Przedmieście, ItT-r SS.

TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.

Rozwój elektrochemii i teorya elektrolizy.

Chociaż chemia jest je d n ą z najstarszych nauk przyrodniczych i oddaw na była u p ra ­ wiana, jednakże rozwój jej strony teoretycz­

nej niedawnych sięga czasów. Z a to też chemia może się poszczycić tak szybkim postępem w tym kierunku, ja k żadna może inna nauka.

Skutkiem właśnie rozwoju swej strony teoretycznej w ostatnich la t dziesiątkach chemia zyskała poważne stanowisko pośród nauk przyrodniczych, a rozwój specyalnych jej gałęzi z każdym dniem zdaje się szyb- szem postępuje tempem. W rozwojowym biegu tym chemia coraz bardziej zbliża się do fizyki i niejednokrotnie posuwają się one razem , otw ierając nowe tory, nowe pola pracy naukowej.

Bliższe uważanie wpływu sił fizycznych, jak św iatła, ciepła, elektryczności, na układy chemiczne spowodowało rozwój zupełnie spe­

cyalnych działów chemii fizycznej. Z tych najobszerniejszym i najlepiej opracowanym je st dział elektrochem ii, który przybrał j

w ostatnich czasach ch a rak ter zupełnie spe- cyalnej gałęzi wiedzy przyrodniczej.

N ajstarszą wzmiankę o chemicznym wpły­

wie elektryczności napotykam y, według Ost­

walda, około połowy zeszłego stulecia u Bac- caria. Otrzymywał on mianowicie m etale, między innetni cynk i rtęć, przepuszczając iskrę elektryczną pomiędzy dwuma kaw ałka­

mi tlenków odpowiednich m etali. W tedy jednakże nie była dokonana jeszcze żadna próba wyjaśnienia istoty elektryczności, a tem bardziej stosunku jej do zjawisk che­

micznych. W spólna zależność tych sił przy­

rodzonych zaczyna występować u Priestleya, który studyował wpływ iskry elektrycznej na powietrze, a choć rezultaty obserwacyi tej były bardzo dalekie od prawdy (miał tu bowiem podług P riestleya powstawać dwutlenek węgla), to jednakże ważnem jest, że stwierdzono już wówczas wpływ elektrycz­

ności na ciała chemiczne. W istocie wkrótce potem prawdziwe objaśnienie zjawiska tego podał Cavendish w r. 1779, z właściwą sobie starannością i akuratuością określiwszy cha­

ra k te r kwasu, powstającego pod wpływem działania iskry elektrycznej na powietrze (jak wiadomo, powstaje w tym razie kwas azotny i kwas azotawy).

N a rok 1789 przypada pierwszy rozkład ciała złożonego zapomocą prąd u elektrycz­

nego, który to rozkład zauważyli P aets van Troostw ijk i Deimann na wodzie, okreś­

lając trafnie produkty rozkładu : tleni wodór.

B yłto jednakże czas, kiedy zapisywano tylko fakty, nie stara ją c się, lub nie mogąc

(2)

338 WSZECHŚWIAT N r 22 objaśnić, w jaki sposób działa tu elektry cz­

ność, k tórą fizycy ówcześni uważali za rodzaj raateryi, a produkty owego rozkładu wody za związki elektryczności z wodą lub jej częściami składowemi. W ogóle, poznawszy niejaką wspólność sił fizycznych i chemicz­

nych, zajmowano się głównie wywoływaniem procesów chemicznych zapomocą prądu elek­

trycznego. N iedługo potem n astęp u je je d ­ nakże i rozwiązanie py tan ia odwrotnego;

m ianow icie: czy zapom ocą działań che­

micznych da się wywołać p rą d elektryczny?

P y tan ie to rozw iązuje, ja k wiadomo, G al- vani (r. 1791—92), który p rą d swój osiąga zapomocą układów chemicznych (p rąd g al­

waniczny). Od rozw iązania tego pytania datuje się właśnie założenie teoryi chem icz­

nej galwanizmu. Ogólnie przyjętem je s t fałszywe mniemanie, jakoby założycielem teoryi elektrochem icznej był F a b b ro n i (ur.

1752 we Florencyi). Z p ra c jeg o jednakże, a głównie z tra k ta tu jego o b adaniaeh w tym kierunku ') widać, że wziął on sobie za z a ­ danie dowieść raczej, że zjawiska, dostrzega­

ne przy stykaniu się ze sobą m etali są n a­

tu ry czysto chemicznej i z galwanizmem nie m ają nic wspólnego.

Ostwald w dziele swem, poświęconem elek­

trochem ii, dowodzi, że właściwie pierwszym, który zwrócił uwagę na wspólność sił elek­

trycznych i chemicznych je s t J . W. R itte r (r. 1798). Pierw szem i najw ażniejszem jego odkryciem było spostrzeżenie zgodności m e­

tali, uszeregowanych według ich siły n a ­ pięcia elektrycznego z porządkiem ich po­

winowactwa do tlenu, t. j. z porządkiem , w jakim m etale wzajemnie s trą c a ją się z roz­

tworów swych soli. D alej dowiódł on, że galwanizm, który, ja k dotąd sądzono, wy­

wiera wpływ tylko na ciała n a tu ry o rg a ­ nicznej (zjawiska fizyologiczne, którem i zaj - mowali się Galvani i Y olta), posiada ten sam wpływ na ciała natu ry nieorganicznej.

Tym sposobem problem at ten przeniesiony został z dziedziny fizyologicznej do dziedziny j

chemii fizycznej, na którym to g run cie zna- ' lazł się bliżej rozwiązania. O dkrycie stosu Y olty (w r. 1800), pozw alając dowolnie i

') O stw ald w swojej elektrochem ii p rz y ta c z a tr a k t a t ten w doslownem brzm ieniu.

powiększać napięcie siły prądu, pozwala w końcu bezsprzecznie przekonać się o sil­

nym wpływie elektryczności na układy che­

miczne. W krótce potem zostaje odkryty przez Nicholsona i C arlislea (r. 1800) roz­

k ład wody zapomocą p rą d u galwanicznego i z odkryciem tem zadanie nasze w kracza już stanowczo w dziedzinę chemii fizycznej.

Oprócz fak tu rozkładu wody zapomocą prądu galwanicznego Oarlisle obserwuje zja­

wisko, źe produkty rozkładu tego : wodór i tlen nie pow stają razem , że podzas gdy na jednym biegunie wydziela się wodór, na drugim powstaje tlen. N ad wyjaśnieniem zjawiska tego pracow ała odtąd nauka bez przerwy i długiego czasu a mozolnej pracy kosztowało, aby problem at ten zadawalnia- jąco rozwiązać. Do tego dołącza się spo­

strzeżenie C arlislea nad powstawaniem kwa­

su i zasady przy rozkładzie wody rzecznej (k tó ra ja k wiadomo zaw iera rozpuszczone sole, np. sól kuchenna) fakt, który w rękach B erzeliusa m iał posłużyć za podstawę bardzo wpływowej w swoim czasie teoryi dualis­

tycznej.

Odkrycie stosu Y olty pociągnęło za sobą niezliczoną ilość badań w tym kierunku, które po pewnym czasie po odmiennych kroczyć zaczynają drogach. Z a Y oltą, po drodze czysto fizycznej, poszli badacze, stu- dyujący tylko praw a elektryczne stosu. N a czele badaczów, szukających źród ła elek­

tryczności i znajdujących je w system ach chemicznych s ta n ę li: Nicholson, Carlisle, Berzelius, Davy, F a ra d a y i inni.

T eoryą elektrochem iczno-dualistyczna B er­

zeliusa zyskała sobie w swoim czasie wielu zwolenników, gdyż objaśniała ogromny sze­

reg zjawisk chemicznych, a jakkolwiek po niejakim czasie upaść m usiała, jednakże niezmierzone korzyści przyniosła nauce i z te ­ go względu zasługuje n a uwagę.

Przyczynę przyciągania >chemicznego a to ­ mów Berzelius widzi w ich przeciwieństwie własności elektrycznych. T ak np. wodór i tlen łączą się na wodę dlatego, że atom y tle­

nu są odjemnie, atom y wodoru zaś dodatnio elektryczne, a zatem wzajemnie się przy­

ciągają; z tejże przyczyny cząsteczka do­

datniego tlenku m etalu łączy się z cząstecz­

(3)

ką ujemnego tró jtlen k u siarki na cząsteczkę soli i t. p. W edług tej teoryi chemiczne łączenie się pierwiastków lub związków, np.

zasad i kwasów, jest następstwem wzajemne­

go przyciągania się atomów lub cząste­

czek, obdarzonych przeciwnemi elektryczne- mi własnościami. Jeżeli w ciałach pierwot­

nych przeważa elektryczność dodatnia, w ta ­ kim razie i powstający związek zachowuje nadal własności elektrododatnie i odwrotnie.

Przyjm ując powyższą hypotezę, Berzelius w samej rzeczy m ógł objaśniać zjawiska, wchodzące w zakres chemii nieorganicznej, k tó ra w owych czasach (1819) wyłącznie prawie była upraw iana. W yżej przytoczone zasadnicze poglądy Berzeliusa na charakter związków chemicznych zaprowadziły go na tej drodze znacznie dalej. J a k o nieodzowny skutek owych poglądów wylęgła się powoli teorya dualistyczna—przypuszczenie, że każ­

dy, choćby najzawilszy, związek chemiczny składa się z dwu sobie z g ru n tu przeciwnych części (grup), z których w jednej przeważa elektryczność dodatnia, w drugiej zaś odjem- na. Owo przeciwieństwo elektrochemicz­

ne uzm ysławiano zapomocą następujących fo rm u ł:

BaO lub COa

tlenek barytu bezwodnik kw asu w ęglow ego.

W przypadku pierwszym przeważa elek­

tryczność dodatnia (własności zasadowe), w drugim elektryczność odjemna (własności kwasowe); tym sposobem połączenie się obu wyżej połączonych związków na sól odpowia­

dało w zorow i:

BaO . COa (węglan barytu).

Kwasami nazywano podówczas ciała, k tó ­ re obecnie uważamy za bezwodniki kwasowe, a zasadami dzisiejsze tlenki metali. Związki, dziś poczytywane za kwasy, nazywano pod­

ówczas wodanami kwasów i przyjmowano, że woda w nich jest obdarzona słabem i w łas­

nościami elektrododatniem i. Z drugiej s tro ­ ny wodany m etali uważano za związki z wo­

dą, w których woda je s t obdarzona w łas­

nościami elektro-odjem nem i. Tym sposobem wodan kwasu siarczanego i wodan tlenku miedzi wyrażano w sposób następujący :

H^O . SÓ3 , 0 ^ 0 . H 7 0 .

Z a potwierdzenie wyżej wyłożonej teoryi Berzelius uważał elektrolizę ciał złożonych—

soli, głównie soli potasowców i m etali ziem alkalicznych, które prawie wyłącznie stan o ­ wiły pole jego badań. Przy tem wszystkiem zapominać nie należy, że kiedy Berzelius poglądy swoje wygłaszał, był on przekonany, że każdy kwas musi zawierać w sobie tlen.

W kwasie chlorowodornym (solnym), który jedynie przeczył temu, konsekwentnie B e­

rzelius poczytywał chlor za tlenek niewydzie- lonego jeszcze dotąd pierw iastku.

Dopiero Davy, współcześnik Berzeliusza, wykazał, że i chlor je s t pierwiastkiem i do­

wiódł, że konieczną częścią składową kwasów je st nie tlen, lecz wodór, który ulega za­

stąpieniu przez metal przy powstawaniu soli.

Davy stworzył także teoryą elektrochem icz­

ną, k tóra coprawda niewiele różniła się od teoryi Berzeliusa. G łów na różnica zasadza się natem , że podczas kiedy atomy B erze­

liusa w stanie zupełnego spoczynku stale obdarzone są ładunkiem elektrycznym, ato­

my Davyego n abierają polarności dopiero skutkiem zbliżenia się wzajemnego. Z asłu g ą Davyego je st głównie odkrycie m etali alk a­

licznych—potasu i sodu, które poraź pierw­

szy wydzielił w r. 1810, poddając zwilżone sole owych metali działaniu silnego prądu galwanicznego.

N astępcą Davyego w historyi rozwoju elektrochemii jest F a ra d a y , którego odkry­

cia na tem polu większe m ają znaczenie, aniżeli spostrzeżenia wszystkich współczes­

nych mu badaczów, a prawo, które wygłosił, ściśle z jego nazwiskiem związane, i dzisiaj pozostało na czele poglądów naukowych w tej dziedzinie.

Michał F a ra d a y był głównie badaczem na polu chemii fizycznej, k tórą odkryciami swemi wzbogacił i obudziwszy z uśpienia, w jakiem od czasu badań D ulonga i P e tita (nad ciepłem właściwem) pozostawała, pchnął dalej, obdarzając j ą nowemi dokładniej - szemi metodam i badań, aniżeli znane w niej poprzednio. F ara d ay zajmował się między innemi mierzeniem prąd u elektrycznego i na tej drodze odkrył „prawo stałej akcyi elek­

trolitycznej” w r. 1833. Praw o to daje się streścić mniej więcej w następujących sło­

wach : przy rozkładzie jakiegokolwiekbądź ciała zapomocą prądu elektrycznego ilości

(4)

3 4 0 W SZECHŚWIAT N r 22 bezwzględne produktów rozkładu zn a jd u ją |

się w stosunku prostym do ilości zużytego prądu, ilości zaś stosunkowe produktów roz­

kładu znajdują się do siebie w stosunku swych równoważników chemicznych. T ak, że np. jeżeli energię danego prądu elektryczne­

go, powodującego rozkład ilości pewnego ciała, równej m oznaczymy = S , to energia prądu, powodującego rozkład ilości danego ciała równej = 2m musi być = 2S. P rz y ­ tem rozkład ten zachodzi w tak i sposób, że podczas kiedy na jednym biegunie, naprzy- kład przy rozkładzie wody, ilość wydzielone­

go wodoru = 1, na drugim biegunie ilość tlenu w przeciągu tego samego czasu = 8 , gdyż w wodzie = H a0 na 2 cz. wodoru (H = I) przypada 16 części tlenu (0 = 16), czyli stosunek ten wyrażonym być może :

2 : 16 = 1 : 8 .

Pogląd F a ra d a y a n a stosunek p rą d u elek­

trycznego do samego procesu elektrolizy różni się od dzisiejszych poglądów głównie tem, że podczas gdy F a ra d a y w prądzie elektrycznym widzi siłę, k tó ra, rozryw ając jakoby cząsteczki ciała, poddanego elek tro li­

zie, tym sposobem powoduje rozkład, proces elektrolizy według dzisiejszych poglądów z a ­ sadza się na przypuszczeniu, że ciała p o d ­ dane elektrolizie w roztw orze wodnym znaj­

dują się już w stanie dysocyacyi, rozkładu na odpowiednie części, „iony” (dysocyacya elektrolityczna), a działalność p rą d u elek­

trycznego ogranicza się tylko do odprow a­

dzania owych ionów do odpowiednich ełek- trodów (wł. biegunów).

P raw o F aradiiya, stanowiące jedno z n a j­

ważniejszych zasług działalności naukowej tego badacza, wywarło niepomierny wpływ n a rozwój elektrochem ii i dało początek jej epoce ilościowej, k tó ra święci swój tryum f w dzisiejszej elektrolizie analitycznej.

W latach następnych zaznaczyć się daje pewna przerwa w rozwoju elektrochem ii. Od F a ra d a y a aż do najnowszych czasów nie widzimy żadnej gruntownej zmiany w p o ­ glądach na istotę prądu galwanicznego i ści­

śle z nim związane procesy.

{Dok. nasi.y.

E. Krasuski.

ZN A C ZEN IE UKŁADU L1MFATYCZNEGO W ZJA W ISK U ODPORNOŚCI ORGANIZMU

PR ZEC IW ZAKAŻENIOM.

H ip o k ra te s tw ierdził, że człowiek od uro­

dzenia nosi w sobie zarodki wszystkich cho­

rób, jak ie kiedykolwiek dotknąć go mogą, a które ujaw niają się dopiero pod wplywrem tych lub owych warunków życia. Pogląd ten, niewielkim ulegając zmianom, przetrw ał mniej więcej do początków bieżącego stu le­

cia, gdy koło 1830 roku poczynająca się roz­

wijać bakteryologia nowe ję ła głosić p ra w ­ dy. J u ż na samym wstępie dowodziła ona, że czynniki biologiczne chorób t. zw. zakaź­

nych pod postacią wykrytych przez nią drobnoustrojów zn ajdu ją się nazew nątrz ustroju w otaczającem go środowisku i do­

piero każdorazowe wkroczenie do wnętrza organizmu rozm aitych gatunków bakteryj powoduje różne też chorób tych postaci. To bezwzględne umiejscawianie przyczyn cho­

robowych zawsze daleko poza ustrojem uleg­

ło z biegiem czasu pewnym ogranicze­

niom, odnajdowano bowiem mikroorganizmy i w zdrowym ustroju. T ak np. niejedno­

krotnie udaw ało się wykazać na błonie ślu­

zowej ust, nosa lub k rtan i obecność laseczni- ka, ' wywołującego zazwyczaj błonicę, lub diplokokka, będącego przyczyną zapalenia płuc, w kanale zaś pokarmowym stale spoty­

kamy mnóstwo najróżnorodniejszych m ikro­

bów, a pomiędzy niemi i takie, które oddaw- na poczytujemy za chorobotwórcze. Takie drobnoustroje, współbytując na zdrowym skądinąd organizm ie na podobieństwo nie­

winnych saprofitów, niczem nie ujaw niają­

cych swego istn ie n ia—w pewnych pomyśl­

nych dla siebie w arunkach —budzą się niby z letarg u, zakłócając równowagę, w jakiej ustrój znajdow ał się dotychczas. Rozpoczy­

n a się w ten sposób w alka między organiz­

mem a napastującym go nieprzyjacielem , walka, k tó ra nazewnątrz m anifestuje się całokształtem objawów, ja k i ochrzciliśmy w medycynie mianem choroby. W idzim y więc, że H ipokrates, co do niektórych przy­

najm niej przypadków, nie był znów tak da-

| leki od prawdy, którą raczej przeczuwał, albowiem o właściwej istocie owych nie

(5)

uchw ytnych „zaro d k ó w ” nie m ógł mieó ż a d ­ nego pojęcia.

W ten sposób rozwinęła się nauka o mi- krobizjnia utajonym, t. j. o współżyciu drob­

noustrojów w organizm ie zwierzęcym, nauka, k tó ra pogodziła do pewnego stopnia obie wręcz sobie przeciwne teorye.—Jeżeli je d ­ nak powłoki zewnętrzne i jam y ciała, komu­

nikujące się bezpośrednio ze światem ze­

wnętrznym, według tej nauki mogą być siedliskiem grzybków chorobotwórczych, to narządy wewnętrzne uważane były powszech­

nie za wolne od nich, za jałow e pod wzglę­

dem bakteryologicznym . U strój bowiem po­

siada zdolność niszczenia ich, gdy się do tkanki zdrowej dostaną, a w walce tej n a j­

wybitniejszy m ają udział białe ciałka krwi czyli fagocyty, posiadające zdolność pochła­

niania i przetraw iania mikrobów, oraz sub- stancye bakteryobójcze krwi czyli aleksyny, krążące w ustroju, a będące właściwie, we<

dług pojęć obecnych, wydzieliną fagocytów ‘).

Czy jednak zjawisko mikrobizmu utajonego nigdzie, w żadnym narządzie wewnętrznym ujawnić się nie może? Prof. M anfredi 2) przy współudziale kilku uczniów swoich postano­

wił zbadać w tym kierunku układ limfatycz­

ny, o którym bardzo skąpe pod tym wzglę­

dem posiadaliśmy wiadomości.

Jak o ż liczne poszukiwania nad zdrowemi zwierzętami i zwłokami ludzi przekonały go, że gruczoły limfatyczne, wbrew przypusz­

czanemu m niemaniu, bardzo często bywają siedliskiem mikrobizmu utajonego, a pomię­

dzy licznemi drobnoustrojam i znajdow ał on tu i formy chorobotwórcze, które nietylko nie utrącały swej żywotności, ja k dowodziły tego otrzym ane z nich hodowle, ale w mniej- szym lub większym stopniu zachowywały właściwą sobie specyficzną jadowitość, co za- pomocą szczepień odpowiednich udało się stwierdzić. Skąd się one jednak biorą?

Jeżeli czystą hodowlę jakiegoś mikroba

*) O kw estyi tej pisaliśm y obszerniej w a rty ­ kule „K ilka słów o nowszych poglądach na isto ­ tę odporności w rodzoneju. W szechświat n -r 2,

1897 r.

2) Prof. L uigi M anfredi : „U eber die Bedeu- tu n g des Lym płigangliensystem a fur die moderne L ehre von d er fnfectio.n u. der Im m unitatu . Arcbiv Virchowa. n-r 2, 1899. Z pracy tej zaczerpnę­

liśmy m ałeryal do niniejszego artykułu.

zlekka wcierać będziemy w skórę zdrowego zwierzęcia, albo kłaczki bawełny przepojone nią umieścimy na czas pewien w jam ie jego ciała, wysłanej błoną śluzową, to po pew­

nym czasie znajdziemy mikroby do dośw iad­

czeń użyte w sieci podwójnej gruczołów lim- fatycznych, podczas gdy inne narządy we­

wnętrzne zupełnie od nich będą wolne. G dy jed nak doświadczenie trw ać będzie dłuższy przeciąg czasu, to nakoniec bakterye prze­

niknąć mogą i do innych organów wewnętrz­

nych.

Widzimy więc, że ta sieć limfatyczna stanowi jakby baryerę, powstrzymującą po­

chód drobnoustrojów do w nętrza organizmn z jego powierzchni, gdzie tak często przeby­

wają, że stanowi ona jak b y filtr, w którym się one osadzają, jakby pierwszy wał ochrón- ny przeciw ich inwazyi.

Ale nietylko tak ą drogą bakterye w kra­

czają w obręb układu limfatycznego. W róż­

nych specyficznych chorobach zakaźnych od­

powiednie mikroby k rążą w ustroju, a więc od wewnątrz dostają się do gruczołów limfa- tycznych i tu osiadają. Lecz co gorsza gdy przebrzm ią już ostatnie echa choroby, gdy ze krwi i innych narządów wróg wypleniony zostanie mocą znanych już nam środków obronnych ustroju-—tu , w systemie naczyń limfatycznych, przez czas dłuższy znajduje on bezpieczne schronienie. Zjawisko to prof.

M anfredi tłumaczy tem , że białe ciałka krwi, wypełniające gruczoł limfatyczny, są formami młodocianemi leukocytów, które, jak wiadomo (Mieczników), nie posiadają jeszcze zdolności pochłaniania mikrobów, a limfa nietylko że nie zawiera aleksyn bakteryobójczycb, ale stanowi nawet bardzo odpowiedni gr unt do rozwoju bakteryj.

Jeżeli więc z jednej strony układ limfa- tyczny pełni ważną funkcyą obrończą, to z drugiej strony, przechowując zbyt długo w łonie swojem wroga, stanowi jednocześnie źródło grożącego ustrojowi niebezpieczeń­

stwa, iskrę tlejącą, z której w każdej chwili świeży wybuch choroby n a nowo ogarnąć go może. W ten sposób wytłumaczyć się d a­

dzą t. zw. recydywy czyli nawroty, jakie spo­

tykamy nieraz w przebiegu rozmaitych cier­

pień zakaźnych; a t. zw. infekcje utajone w niektórych przynajm niej przypadkach ma­

j ą niezawodnie swe źródło też w układzie

(6)

342 WSZECHŚWIAT N r 22 limfatycznym, bo mimo najstaranniejszych

poszukiwali nie jesteśm y czasem w stanie wykazać wrót, przez które zarazek w targ n ął do ustroju.

Jeżeli jednak gruczoły opisywane nie mo­

gą bezpośrednio niszczyć mikrobów, to po­

siadają one natom iast zdolność zm niejszania ich jadowitośoi. A u to r czynił w tym kie­

runku liczne poszukiw ania nad przeróżnem i grzybkam i, np. lasecznikiem gruźlicy, kar- bunkułu, tyfusu i t. d. Okazało się, że bak- terye, z gruczołów lim fatycznych wyhodo­

wane, daleko mniej są jadow ite, a im dłużej w nich przebywają —czy to wciąż u jednego i tego samego zwierzęcia, czy też przeszcze­

piane kilkakrotnie z osobnika na osobnik—

tem bardziej maleje siła ich zakaźności. S po­

strzeżenie to posiada doniosłość wagi pierw ­ szorzędnej. Wiemy ja k groźnym je s t la- secznik gruźlicy, gdy np. w tkan k ę płucną się weźre, ja k niechybną zgubę zapowiada, gdy zapomocą naczyń krwionośnych rozsiany zostanie po ustroju; ten sam lasecznik, gdy nie przekracza obrębu naczyń limfatycznych, sprow adza u dzieci ta k łag o d n ą względnie j

chorobę, że przez czas długi, nie u p atru ją c ! w niej żadnego zw iązku z gruźlicą, poczyty­

waliśmy j ą za cierpienie zupełnie swoiste, n ad ając jej naw et miano odrębne „skrofulo- ! z a ”. B adania prof. M anfrediego w yjaśniają j

nam genezę różnicy, zachodzącej między tak pokrewnemi co do przyczyn, a tak różnemi j

co do przebiegu spraw am i patologicznemi.

W bezpośredniej styczności z kw estyą po­

wyższą znajduje się inne przez a u to ra spo­

strzeżone zjawisko. Je ż e li sztucznie do u stro ­ ju wprowadzać będziemy pewne b akterye za pośrednictwem jedynie u k ład u limfatyczne- go 3), to zwierzę bez żadnej widocznej dla siebie szkody z łatw ością zniesie daw kę ja d u daleko większą od tej, ja k ą by nam się u d a­

ło mu zaszczepić na innej drodze (np. przez zaszczepienie podskórne lub śródżylne). I s t ­ nieje więc względna, m a się rozumieć, od­

porność organizm u wobec zakażenia, odby­

wającego się za pośrednictwem u k ład u lim- fatycznego. Odporność tę naw et potęgow ać

3) A utor w tym celu zaszczepiał do przedniej kom ory oka pew ną ilość czystej hodowli badane­

go m ikroba. Czynność tg m ożna w ielokrotnie powtórzyć u tego sam ego osobnika.

można, zaszczepiając w ten sam sposób zwolna w zrastające ilości zarazka. Ale co jeszcze bardziej zasługuje na uwagę, to fakt, że po pewnej ilości dokonanych wspomnianą m etodą szczepień, ustrój zwierzęcy staje się wogóle bardziej odpornym —teraz już bez względu na to, ja k ą drogą b adana substan- cya zakaźna dostanie się do ustroju. P o słu ­ gując się tą metodą, au to r do pewnego sto p­

nia przynajm niej zdołał uodpornić świnkę m orską na karbunkuł, co powszechnie uw a­

żano za rzecz niemożliwą do osięgnięcia wo­

bec niesłychanej wrażliwości tego stworzenia na wspomnianą infekcyę.

Zważywszy, że każdy organizm w w arun­

kach najnorm alniejszych ciągle bywa n ara­

żony przy udziale systemu limfatycznego na rozm aitego rodzaju zakażenia, którym czę­

stokroć nawet, choć skrycie, u le g a —możemy sobie wytłumaczyć odporność, ja k ą nieraz wykazują ludzie, mający bezustannie do czy­

nienia z pewriemi chorobam i infekcyjnemi, odporność, k tó ra równolegle z latam i oczy­

wiście w zrastać może.

Więc nasz układ lim fatyczny prowadzi ci­

chą, ale niezmordowaną i w ytrw ałą walkę w naszej obronie, h artuje się on sam w tych ciągłych zapasach, sta ją c się z biegiem czasu mniej wrażliwym; dlatego prawdopodobnie w późniejszym wieku udział gruczołów lim ­ fatycznych w rozm aitych sprawach z a p a l­

nych bywa daleko rzadszym i mniej inten­

sywnym, niż w wieku dziecięcym, kiedy one re ag u ją zazwyczaj bardzo szybko, często i bardzo energicznie.

Z przytoczonych powyżej badań mamy prawo wnioskować, że u kład limfatyczny mo­

że być poczytywany do pewnego p rzyn aj­

mniej stopnia za narząd prawie swoisty, ma- jący pierwszorzędne znaczenie w tak zagad­

kowej sprawie powstawania odporności wro­

dzonej czy nabytej, a w każdym razie w sze-

j regu środków obronnych, jakim ustrój roz-

| porządzą, należy mu się miejsce wybitne, i Co do mechanizmu jednak, a może chemizmu, całej tej sprawy dziś nic jio n a d domysły

j przytoczyć nie jesteśm y w stanie. W końcu winniśmy zaznaczyć, że pierwsze doświad- : czenia, czynione przez prof. M anfrediego nad j zwierzętam i, aby wyniki teoretyczne zasto- i sować do celów praktycznych, t. j. do terapii, zdają się zapowiadać nową m etodę leczniczą,

(7)

o k tó re j z re sz tą tym czasem nic nie wolno przesądzać, a z k tó rej kiedyś może osięgnąć będzie m o g ła korzyść ludzkość cierpiąca.

D -r A. Lande.

L. CUĆNOT.

r

Środki samoobrony u zw ierząt.

Odczyt, wypowiedziany podczas Y-go zjazdu Towarzystwa zoologicznego francuskiego.

(Dokończenie).

V II. H o m o c h ro m ia .

Z w ierzęta, o p a trzo n e wym ienionem i wyżej środkam i obrony, nie s ta r a ją się ukryć z p rzed oczów w roga; większość ich p o ru sza się swobodnie, nie troszcząc się o to , źe mogą być d o jrzan e; m iew ają one ro zm aite barw y, niekiedy b a rd zo św ietne, tak iem i s ą : czerwone ślim aki, z ło te szczypaw ki, tchórze czarn e i b iałe, b ie d ro n k i różowe, żółte i c z a r­

ne i t. d. T em i b a rw a m i w yróżniają się one mniej lu b więcej od swego zwykłego otoczenia. O tóż d la b a rd zo wielu gatunków pewnym środkiem bezpieczeństw a je s t m ia­

nowicie zabarw ienie, niekiedy praw ie tak ie sam e j a k środow iska, w k tó rem zazwyczaj żyją, t. j. roślin, kam ieni, piask u i t. d. J e ­ żeli zw ierzę p o sia d a b arw ę o taczającego je śro d o w isk a i p o zo staje nieruchom em , je s t zupełnie niedostrzeżone d la oka z niewiel kiej naw et odległości. Z jaw isko tak ie C uenot nazyw a hom ochrom ią („ubarw ienie sym pa­

ty czn e” autorów ).

H om ochrom ia do sięg a najdoskonalszego s ta n u (hom ochrom ia naśladow cza), skoro nie­

tylko skopiow anem je s t d o k ład n ie ogólne za­

barw ienie, lecz naw et n ie k tó re d robne a cha­

rak te ry sty c z n e szczegóły k o lo ry tu schroniska (liści, porostów , mchów n a drzew ach i t. d );

w tak ic h p rz y p a d k a c h zw ierzę przypom ina z pozoru ja k ie ś m a rtw e przedm ioty, np. g a ­ łą z k i drzew ne, liście, k o rę , w odorosty, a n a ­ wet odchody innych zw ierząt.

N ajdoskonalszym może p rzy k ład e m pod tym w zględem są w ielkie m otyle In d y j W schodnich— K a llim a . O to co o nich mówi W a lla c e : „ S ą to m otyle nadzw yczaj ja s k r a ­

we, dość wielkie, m ające z w ierzchu barw ę pom arańczow ą i niebieską, la ta ją b a rd zo prędko, a p rzeb y w ają najczęściej w suchych lasach. M a ją one zwyczaj odpoczywać wszę­

dzie, gdzie z n ajd u ją się schnące liście; k s z ta łt i zabarw ienie ich sk rz y d e ł z dołu n a śla d u ją najd o k ład n iej suchy liść. K allim y upodobnia­

j ą się do liści w n a stę p u jący sposób : m otyl siad a zawsze n a łodydze, o p ierając się na niej końcam i swych tylnych sk rzy d ełek — n aślad u jącem i ogonek liściowy, linia krzyw a, b ieg n ąca przez obadw a sk rzy d ła, odpow iada niejako środkow ej żyłce liścia; od niej roz­

chodzą się linie ukośne, utw orzone ju ż to przez żyłki, czy też przez plam ki, co nadaje mu u d erzające podobieństw o do zwykłego unerw ienia liścia. G łow a i nóżki są d o k ła d ­ nie u k ry te m iędzy przedniem i sk rzydłam i, złożonem i w taki sdosób, aby nie psuły sylw etki niepraw idłow o w ykrzyw ionej, ja k a je s t właściw ą suchym i w yblakłym liściom.

G odną uw agi d la swej nadzw yczajnej zm ien­

ności je s t barw a m otyla, przechodząca od ciem no-czerw onej do oliwkowej lu b ja s n o - żółtej; niem a w praw dzie dwu zupełnie po­

dobnych osobników, wszelako b arw a ich za­

w iera się zawsze w gam ie b arw listow ia” . N a tem nie koniec; n a sk rzy d łach z n a jd u ją się dw a przezroczyste punkciki, bez łusek, k tó re zdum iew ająco n a śla d u ją p rz e d z iu ra ­ wienia, dokonyw ane przez owady n a suchych liściach. N ic tedy dziwnego, że m otyl, po­

mimo jaskraw ości podczas la ta , sta je się nie- dostrzeżony, gdy spocznie n a roślinie.

Liściec, roślinożerny ow ad p ro sto sk rzy d ły , j żyjący n a podzw rotnikow ych w yspach S ta r e ­ go Św iata, je s t jak b y łudząco d o k ła d n ą ko­

pią zielonego liścia— obie pokrywy w z łą ­ czeniu jak n ajd o k ła d n iej o d tw arzają zarysy i unerw ieuie wielkiego liścia o k sz tałcie elip­

tycznym ; nad o m iar teg o złudzenie p o tęg u ją listkow ate ro zszerzenia kończyn. B a rw a liść- ców je s t ta k a ż sam a, ja k i żyjących roślin;

i zdaje się n aw et, że istn ie je zupełna tożsa- [ mość barw ników liśćca i roślin; isto tn ie, po­

krywy zaw dzięczają sw ą barw ę zielonym zia­

renkom , rozpuszczalnym w alkoholu, nadto ziaren k a te p o sia d a ją n ajd o k ła d n ie j je d n a ­ kowe z chlorofilem w idm a. N ic dziwnego w takim razie, ja k to oznajm ia L iste r, że

! zgło d n iałe liśćce p o żerają sobie naw zajem pokrywy, za m iast p o k arm u roślinnego.

(8)

344 W SZECHŚWIAT N r 22 Wzmiankowane powyżej g atunki egzotycz­

ne są niezwykle uderzające, ale i fauna euro­

pejska posiada przykłady niemniej godne za­

znaczenia.

Je d n a z naszych gąsienic - geometrów, U rapterys sam bucaria, może współzawodni­

czyć z łiśćcem lub kallim ą: jej walcowate ciało posiada barw ę b ru n a tn ą , ja k kora, kształtem zaś przypom ina gałązkę. Trzym a się ona zazwyczaj rośliny żywicielki dwiema ostatniem i param i nóżek, z ciałem w yciąg- niętem i sztywnem; w takiej pozycyi pozosta­

je bez ruchu bardzo długo. Entom olog a n ­ gielski, Je n n e r W eir, ta k opowiada o tej g ą ­ sienicy : „Po trzyd^iestoletniem zajmowaniu się entomologią sam byłem wprowadzony w błąd i wziąłem scyzoryk, aby odciąć ze śliwki gałązkę, ja k sądziłem , zapomnianą.

O kazało się wtedy, źe ową niby g ałąz k ą by­

ła w istocie gąsienica z rodziny geom e­

trów , długa na dwa cale. P ok azałem ją kilku członkom mojej rodziny i ozna­

czyłem przestrzeń czterocalową woko­

ło, ażeby ograniczyć odległość do ro z p a try ­ wania, pomimo to nikt nie był w stanie do­

myślić się, że to była gąsienica”. K to k o l­

wiek zobaczy wzmiankowaną gąsienicę (nie je st ona rz ad k ą w ogrodach), spoczywającą na bzie czarnym, na lipach, ten z pewnością się przekona, że w tym opisie niem a p rzesa­

dy. C uenota wprow adził w b łąd inny g a tu ­ nek. Pewnego dnia podniósł z ziemi w lesie walcowaty kaw ałek drzewa, pokryty, ja k się zdawało, b iałą p le ś n ią .^ .; po spraw dzeniu okazało się, źe był to spoczywający motyl P h alera bucephala.

Możnaby podać jeszcze wiele przykładów homochromii. B iała szata wielu zw ierząt polarnych, żyjących pośród śniegów, rudaw a barw a zw ierząt właściwych piaskom pustyni, zielona—nadrzewnych, fauna sargassów b ru - 1 n atn a z białem i plam am i, na podobieństwo samych wodorostów, niezdecydowane u b a r­

wienie zwierzyny na równinach i w kniejach, ukryw a je doskonale wśród zwykłych w arun­

ków otoczenia.

W iele motyli dziennych, właściwych n a ­ szym krainom , ukryw a się przed wzrokiem w sposób niezwykle osobliwy; sadowiąc się na jakim ś przedmiocie, p rz y tu la ją one ściśle górne powierzchnie skrzydeł świetnie z a b a r­

wione, przez to wydzielają się wyłącznie dol-

' ne powierzchnie o barw ach nikłych, To jeszcze nie w szystko: motyle oryentują się bardzo często i zw racają do widza skrzydła krawędzią; tym sposobem skrzydła zaryso­

wują się w postaci linii, k tó rą dostrzedz jest rzeczą prawie niemożliwą. Zaobserwowano dokładnie fakt następujący (niewydany ko­

m unikat p an a Jan e t), dotyczący niektórych form azyatyckich motyli, żyjących w wielkiej ilości w gajach bambusowych; sadowiąc się, kierują głowę, ja k to ju ż wyżej wspomniano, ku przechodniowi i zw racając się nią, gdy tenże zmienia miejsce, ukazują mu zawsze minimum powierzchni.

Oczywiście, upozorowanie homochromiczne m a wartość obronną w tym tylko razie, dopóki zwierzę pozostaje w swej kryjówce, i jeżeli jeg o ruchy są dosyć powolne i nie dość częste, co mogłoby zdradzić jego obec­

ność. Stwierdzono, że gatunki hom ochro­

miczne są znamiennie powolne, lub też, że zabarwienie opiekuńcze ujaw nia się wyłącz­

nie podczas ich spoczynku (prostoskrzydłe skaczące, motyle, ptaki). T u tkwi pewna niedogodność; inne rozliczne g atunki o r u ­ chach żwawych i częstych przedstaw iają ho- m ochrom ią znacznie udoskonaloną, ich za­

barwienie samo przez się zmienia się nie­

zwykle szybko, skoro tylko zmienią środo­

wisko, tak źe przystosowuje się ono zawsze do zabarw ienia otaczających przedmiotów (zmienna hom ochromia rozmaitych ryb, żab, jaszczurek, skorupiaków i mięczaków).

K am eleon jest pod tym względem dobrze znanym przykładem ; podczas spoczynku ma

j on barwę zielonawą, zgodną mniej więcej z barw ą listowia, wśród którego zazwyczaj przebywa. Może atoli zmieniać zabarwienie z szarego n a brunatno-szaraw e aź do czarne­

go, z niebiesko-fioletowego na szaro-niebies- kawe, z brunatno-rdzaw ego na mięsne, za­

leżnie od otoczenia. Widzimy, że ma „pale­

tę ” dość zasobną i że mógłby używać wy­

cieczek po przedmiotach zabarwionych nader rozmaicie, gdyby tylko nie wstrzymywało go lenistwo. Zm ienna homochromia je st zresztą jedynym środkiem obronnym tej bezwładnej i nieszkodliwej jaszczurki.

Ż ab k a drzewna, nie posiadając w tym stopniu urozmaiconej gam y barw, równie z łatwością zmienia zabarwienie. P osiadając zwykle piękną zieloną barwę, właściwą tra-

(9)

wie lub liściom, wśród których zamieszkuje, staje się b ru n atn ą lub szarą, znalazłszy się na korze; w pobliżu zaś przedmiotów me­

talowych nabiera, ja k się zdaje, barwy zło­

tawej. T a atoli zdolność jest może n a j­

bardziej rozwinięta u mięczaków morskich, mianowicie u głowonogów; zdolność tę ko­

ja rz ą one z pewnym niezwykle dziwnym wy­

biegiem. Joubin ta k o nim opow iada:

K iedy ryba n apastuje mątwę (Sepia offici- nalis), ta mom etalnie z jasno-żóltej, jak ulubiony przez nią piasek, staje się ciem no­

brunatną, co znam ionuje gniew; jeżeli atak trw a dalej, wówczas mięczak wyrzuca ze swego worka czernidłowego osobliwą wydzie­

linę, która tworzy w wodzie naokoło zwie­

rzęcia ciemny obłoczek; pod tą zasłoną ucho­

dzi ono z łatw ością przed nieprzyjacielem.

Inny głowonóg, Sepiola, jednocześnie zmie­

nia powtórnie barwę, staje się prawie bez­

barwnym i zmyka jaknaprędzej, podczas gdy napastnik rzuca się na czarny obłoczek, sądząc, że chwyta sepiolę, która tymczasem zdążyła już zakopać się w piasku w od­

ległości pół m etra od poprzedniego miejsca.

Tego rodzaju zmiany zabarw ienia m ają za punkt wyjścia wrażenia świetlne, ode­

brane przez siatkówkę (zwierzę oślepione nie zmienia barwy); odpowiednie drgania nerwowe udzielają się w następstwie kom ór­

kom barwnikowym skóry, te zaś kurcząc się lub rozciągając, powodują owo zmiany kolorów.

Jakkolw iek nie zostało to stwierdzonem doświadczalnie, jednakow oż wszyscy przy­

znają, że homochromia stała czy zmienna ma znaczenie obronne wobec zwierząt drapież­

nych, któro ścigają zdobycz na oko, ja k to czyni większość kręgowców, a prawdopodob­

nie i głowonogi. Jeżeli człowieka wprowa • dzają w błąd te podobieństwa formy i b a r ­ wy, tedy jest wielce możliwe, że to samo s to ­ suje się i do zwierząt. N ie byłoby wszakże zbytecznem wykonać odpowiednie doświad­

czenie; istotnie, można zaznaczyć, że myszo­

łowy (Buteovulgaris) i sowy żywią się prawie wyłącznie ssakam i, takiem i np. ja k różne gatunki myszy polnych, które przecież z na­

szego punktu widzenia wykazują dokładną homochromią względem ziemi. Gady, żaby, ryby w pewnym stopniu niewątpliwie przy­

nęca zabarwienie zdobyczy, skoro zaś rzuca­

ją się one jedynie na przedm ioty, będące w ruchu, skutkiem czego zdobycz nie za b ar­

wiona na kolor schroniska, lecz nieruchoma, nie znajduje się bynajmniej w większem nie­

bezpieczeństwie, aniżeli inna, posiadająca dokładną homochromią, wypadałoby więc ograniczyć zakres homochromii, jak o sku­

tecznego środka samoobrony.

V III. M im e ty z m .

Mimetyzm je st zjawiskiem jeszcze osobliw- szem, niż homochromia. Polega na tem, że jakiś gatunek, zachowując wszystkie cechy anatomiczne skupienia, do którego należy, co do k ształtu jakoteż i barwy przedstaw ia coś w rodzaju mniej lub więcej dokładnej kopii zewnętrznej innego gatunku, wielce odeń odległego pod względem pokrewieństwa.

Anglicy nazywają to zjawisko mimiery. Oto np. szerszeń, zaopatrzony w straszliwe ż ą ­ dło—znamy go bardzo dobrze— ma n aśla­

dowcę w nieszkodliwym motylu Trochilium apiforme, którego znajdować można w czerw­

cu na topolach przy drogach. Ten ostatni nie je st wcale podobny do zwykłego motyla, jestto wykapany szerszeń; z uczernionych i przezroczystych skrzydeł,—-żółtego i czar­

nego ubarwienia ciała, ze smukłej postaci jest on do tego stopnia podobny do szersze­

nia, że dopiero po ścisłem zbadaniu przeko­

nywamy się, że nie należy on do owadów błonkoskrzydłych. Jed en z nieszkodliwych wężów Tropidonotus viperinus zarówno swo­

ją wielkością jakoteż i zabarwieniem do tego stopnia przypomina żmiję, że Dum erila, wiel­

ce zasłużonego herpetologa, ukąsiła w lesie żmija, którą on wziął za węża. W Ameryce zwrotnikowej znanych je st kilka nieszkodli­

wych wężów—żywe kopie jadowitego węża Elaps, jedynego z wężów, na którogo u b a r­

wienie składają się pierścienie czerwone, czarne i żółte, kolejno następujące po sobie.

Poprzestańm y na tych kilku przykładach, chociaż je st ich bardzo wiele.

Jeżeli spostrzeżemy, że zwierzęta naślado­

wane są opatrzone potężnemi środkam i o b ro ­ ny, podczas kiedy gatunek naśladujący ich nie ma, że zam ieszkują one też sam e miej­

scowości, że wreszcie osobniki gatunku na­

śladowanego m ają po swojej stronie stanow­

czą liczebną wyższość—będziemy tedy skłon­

ni do przypisywania mimetyzmowi znaczę-

(10)

346 W SZECHŚWIAT N r 22 nia obronnego. Podobieństwo bywa tu tak

łudzące, że drapieżniki nie m ogą odróżniać dobrze uzbrojonego oryginału od nieszkodli­

wej jego kopii. Jeżeli z doświadczenia, n a­

bytego w młodości, wiedzą, że dobrze je st unikać pierwszego, przeto powinnyby pogar­

dzać obojgiem. Tym więc sposobem zwie­

rz ęta naśladujące ochrania skutecznie ich wygląd zewnętrzny.

Powyższa teoryą, przyjm ow ana bez za­

strzeżeń, nie została jednakowoż stwierdzoną doświadczalnie, posiada przeto znaczenie zwykłego poglądu. Mimetyzin może być oczywiście skutecznym jedynie wobec zwie­

rz ą t, obdarzonych pamięci,j i nejakim roz­

mysłem, zwłaszcza wobec ptaków i ssaków.

N ależałoby zresztą zbadać, czy istotnie wspomniane kręgowce mylą się co do motyla Trochilium i szerszenia, biorąc jedno za d ru ­ gie, następnie—czy drapieżniki wężojadne nie pożerają zarówno gatunków jadowitych, jakoteż i niejadowitych i t.. p.

IX . K o m e n s a llz m .

Czy może być coś rozsądniejszego na świe- cie, gdzie widzimy tyle sideł, nad zespolenie się z gatunkiem groźnym z oręża, który za drobne przysługi, niekiedy naw et za- darm o, zapewni skuteczną osłonę w r a ­ zie niebezpieczeństwa? J e s tto komensalizm obronny.

W spominaliśmy wyżej o pancerzu, który zdobywają sobie pustelniki, ażeby osłonić swój n ad er delikatny odwłok. Skorupy, które sobie obierają, m iewają jednakow oż swoje b r a k i: k ształt i rozm iary rzadko kiedy zu­

pełnie odpow iadają samemu lokatorow i, skoro tedy skorupiak podrasta, musi się przeprowadzać do innej, a je stto chwila połączona z niebezpieczeństwem. Istn ieje zresztą gatunek pustelnika, który nie m a po­

wodu do usk arżania się na swój przytułek;

pomocą jest w tem żywa gąbka (Suberites dom uncula). P rzytw ierdza się ona za mło du do skorupki i w zrastając współcześnie z pustelnikiem przy zastosow aniu się z ca łą ścisłością do jego kształtów , wytwarza dlań ochronę bezpieczną, a zarazem lekką, nie­

jad aln ą . J e s t rzeczą praw dopodobną, że gąbka ze swej strony ciągnie również pewne korzyści z zespolenia się, ponieważ dotycli- |

czas nie wykryto jej na przedm iotach nie­

ruchomych, ja k to zauważono co do innych gąbek; zawsze spotykamy ją w towarzystwie pustelnika.

N astępnie zauważono, że na skorupie, za­

m ieszkanej przez innego pustelnika, osiedla się ukw iał morski, A dam sia palliata, zwierzę dość groźne. Ukwiał odegrywa tu rolę dobrze uzbrojonego strażnika, o postaci odstręczającej, który nie pozwala dręczyć towarzysza; wzamian pustelnik zapewnia mu pokarm obfity i przygotowany. W rozłące sojusznikom wychodzi na zły k on iec: ukwiał um iera z głodu, albo prawie z głodu; pu­

stelnik zaś, niedostatecznie osłoniony, wkrót­

ce staje się pastw ą wrogów.

R yba rzek naszych Rhodeus am arus (różan­

ka) sk ład a swe jajeczka do jam y skrzelowej żywych mięczaków, m ianow itie^zczeżuj, za­

pomocą długiego rurkow atego pokładełka, mającego kilka centymetrów długości; u k a ­ zuje się ono u samic jedynie podczas pory ta r ła (na wiosnę). M łódki rozwijają się na skrzelach m ięczaka, znajdując tu taj bez­

pieczne schronisko przed napastnikam i, za­

zwyczaj dziesiątkującym i zarodki ryb; z k ry ­ jówki wychodzą dopiero wtedy, gdy nieco podrosną.

T rachu ru s trac h u ru s, ry ba pokrewna z m akrelą, żyje w młodości w komensalizmie z meduzami, które, ja k wiadomo, są dobrze uzbrojone i niejadalne. W chwilach spokoju młode rybki uw ijają się grom adnie wokoło meduzy, niekiedy w odległości kilku metrów, nigdy jed nak nie oddalają się od niej zbyt­

nio, ani też jej nie wyprzedzają; w chwili, gdy grozi im niebezpieczeństwo, dopędzają jak najprędzej opiekunkę, a wiele z nich lo ­ kuje się naw et w wewnętrznych jam ach m e­

duzy. Jeszcze przed dojściem do dojrzałości wspomniane ryby zaczynają żyć zupełnie nie­

zależnie, podobnie ja k poprzednie. Można zauważyć wogóle, że zw ierzęta żyjące w ko- komensalizmie, a zwłaszcza ryby, sąto osob­

niki młode, nie mogące jeszcze dość sprawnie pływać i zupełnie bezbronne. Osobliwsza, źe gospodarze bynajm niej nie usiłują uwol­

nić się od swoich komensalów, do których się przyzwyczaiły, jakkolw iek te niekiedy bywa­

ją im nie n a rękę; stały się one niejako nie- czułemi na mniej lub więcej obcesowe ob ej­

ście swoich towarzyszów.

(11)

O sobniki, w yłącznie przeznaczone do obrony kolonii.

Ten ustęp możemy tylko zaznaczyć, ponie­

waż wymagałby on nieco szerszego rozwi­

nięcia.

W koloniach, jak o też społeczeństwach zwierzęcych zdarza się często, że skutkiem podziału pracy funkcye obrony biorą na sie­

bie wyłącznie pewne osobniki, odżywiane przez resztę kolonii. W koloniach niektó­

rych mszanek m orskich widzimy osobniki wielce przeobrażone, nie posiadające otworu gębowego, ani kanału pokarmowego; zadanie tych osobników polega na zabijaniu lub od­

pędzaniu drobnych zwierzątek, które, czepia­

ją c się kolonii mogłyby j ą przyprawić o zgu bę. N iektóre z takich obrończych osobni­

ków (avicularia) podobne są z wyglądu do ptasiego dzioba lub do silnych kleszczy o sze­

roko rozw artych połówkach, zaciskających się energicznie w zetknięciu z ciałem obcem;

inne (yibracularia) om iatają powierzchnie swoich towarzyszów ruchem powolnym i je d ­ nostajnym.

Z owadów, żyjących społecznie, mrówki i term ity często posiadają żołnierzy. Sąto osobniki, pozbawione skrzydeł i niedokształ- cone pod względem płciowym, o wielkiej głowie, uzbrojonej w olbrzym ie żuwaczki.

Czuwają one około gniazda i bronią go w ra ­ zie napaści; w specyalności tej posunięte są tak dalece, że między innemi nie są zdolne żywić się samodzielnie

Uwagi ogólne.

Po dokonaniu przeglądu środków obron­

nych w umyśle powstaje zarzut całkiem n a­

turalny, mianowicie : jeżeli znaczna więk­

szość zwierząt posiada jeden lub więcej środków obronnych, czem się to dzieje, że ta k a ich mnogość ginie od drapieżników?

Skoro stwierdzimy doświadczalnie, że pew­

na właściwość lub pewien odruch zwierzęcia działa odpierająco na naturalnego wroga tegoż, powiadamy wtedy, że odruch ten, lub dana cecha organiczna je st środkiem obrony od napastującego zwierzęcia. Ale oczywiście nie' będzie on jednakowo skutecz­

ną przeciw wszystkim możliwym wrogom danego gatunku. Ż ab a i ropucha połykają bez najm niejszej szkody kantarydy pomimo

ich udawanej śmierci i pomimo kantarydyny, która je st silną trucizną dla owadów, ja s z ­ czurek i ssaków. Ropucha i wróbel pożerają chętnie pszczoły pomimo ich zatrutego żądła.

Środek obronny, który je st skutecznym prze­

ciw napastnikowi o umiarkowanej sile i m ier­

nym apetycie, nie wystarcza przeciw innemu silniejszemu i bardziej zgłodniałemu. B a­

dając zawartość kanału pokarmowego po­

zostających na wolności jaszczurek, Cuenot wykrywał często zdobycz, którą w niewoli odrzucają one prawie zawsze czy to dlatego, że są wtedy mniej głodne, czy też że ich siły są mniejsze (np. biedronki, trutnie, cuchnące pluskwiaki, skulice (Glomeris), włochate gęsienice). W reszcie bywają chwile w życiu zwierząt, kiedy środek obronny działa źle lub chybia; jeżeli napaść wtedy właśnie ma miejsce, zdobycz ginie niedzow- nie; np. zw ierzęta opancerzone tra c ą uzbro­

jenie podczas linienia, a co do krabów np.

wiemy, że w wielkiej ilości są niszczone pod­

czas tego okresu. Wydzieliny odstręczające nie wytw arzają się, kiedy zwierzę je s t znu­

żone, źle odżywiane lub stare; zwierzęta, wykazujące zjawisko homochromii, stają się bardzo widucznemi, skoro tylko porzucą zwykłe swoje schronienie z jakiegokolwiek powodu.

D obór destrukcyjny (selection destructiye) odbywa się w dwojakiem znaczeniu : d ra ­ pieżniki dzielne, silne, będące dobremi łow­

cami, żywią się kosztem zdobyczy, jakiej im dostarczy przypadek, gdy tymczasem słabo um ierają z głodu i s ą rugowane. Osobniki, których środki obrony nie są rozwinięte w stopniu normalnym, lub też takie, które zmieniają siedzibę i spotykają nowych wro­

gów, bywają pożerane prawie niechybnie i nie pozostawiają potomstwa. Tym sposo­

bem broń odporna i zaczepna utrzym uje się na względnym stopniu doskonałości.

J a k ą drogą gatunki pozyskały środki obrony? N a to zapytanie dawano odpowiedź Darwina, o p artą na hypotezie doboru tw ór­

czego (selection constructive). Istniał, d a j­

my na to, gatunek roślinożerny, ubarwiony na żołto; od czasu do czasu mogą się zja­

wiać przez odmianę osobniki, których żółtość wpadać będzie w kolor zielony; ponieważ ta ­ kie osobniki będą odróżniane od ich środo­

wiska trudniej niż inne, przeto będą m ia­

(12)

348 WSZECHŚWIAT N r 22 ły więcej prawdopodobieństwa wyjścia cało

z walki o byt, ja k o lepiej zabezpieczone od napastników; ta cecha pożyteczna przekazy­

wać się będzie potom stwu, a potęgując się od pokolenia do pokolenia, stanie się w resz­

cie doskonałą komochromią. T o samo rozu ­ mowanie daje się zastosować do chemicznych i mechanicznych środków obrony.

Co do C uenota i M ivarta wraz ze w spół­

czesną szkołą biochemiczną, to nie podzielają oni takiego tłum aczenia. Aby pewien śro ­ dek obrony m iał być skutecznym (a to je sz ­ cze kwestya!) m usiałby być bardzo u dosko ­ nalonym; niema przeto źadnoj zasady, ażeby osobniki ostały się w doborze dlatego, że posiadają np. zaczątek organu elektryczne­

go, lub skórę nieco twardszi), lub też z a b a r­

wienie, zbliżające się do zabarw ienia ich zwykłego schroniska. Z b y t obfituje w grę trafu owe struggle for life (w alka o byt), żeby wyższość tak problem atyczna m ogła zapewnić im przewagę. Otóż C uenot w inny sposób tłumaczy sobie ukazanie się pewnego środka obrony : kiedy pewne zwierzę zosta­

nie zaatakow ane przez inne, niespodziewany przestrach wywołuje w nim odruchy emo- cyjne, które nie m a ją dlań żadnego pożytku.

Jeden gatunek wyrzuca ślinę (prostoskrzydłe skaczące), lub wydzielinę gruczołów sk ó r­

nych (zimny pot u człowieka), lub urynę (wę­

że), lub wreszcie naw et swój k an a ł pokarmowy (strzykwy); inny najeża sierść (gęsia skórka) lub też przeciwnie zm niejsza swoję objętość, zw ijając się jak b y w kłąbek i pozostaje nie­

ruchomym (kuropatw a przestraszona przez p tak a drapieżnego). P rzypuśćm y tedy, że w odm ianach i ewolucyi przypadek zmody- | fikuje wydzielinę, niegdyś nieszkodliwą, wpro­

wadzając w nią p ro d u k t chemiczny przykry dla wrogów danego gatu n k u , że wyrostki skórne staną się tw ardem i i ostrem i, że chwi­

lowy bezwład stanie się pozorną śm iercią, będziemy oto mieli do czynienia z odruchem emocyjnym, przeobrażonym w mniej lub więcej skuteczny środek obrony.

H om ochrom ią również można w ytłum a­

czyć w podobny sposób : złożone w arunki, które razem składają się na pewien dany przykład homochromii, w rozłączeniu znaj­

d u ją się u pokrewnych gatunków , dla któ ­ rych nie m ogą przedstaw iać żadnych korzy­

ści, gdy są rozłączone. N p. w grupie g ąsie­

nic-geometrów spotykamy takie, które m ają wprawdzie formę gałązek, ale nie m ają w ła­

ściwej im barwy; inne, mające barw ę, lecz niepodobne z kształtu; wreszcie takie, które, nie m ając ani barwy, ani formy specyalnej, chętnie p rzybierają wygląd sztywny, właści­

wy gałązkom i trw ają tak długo, nie po ru ­ szając się. Niecnże pewna gąsienica, np.

gatunku U rapterys sam bu car ia i kilka in ­ nych zjednoczą w sobie przypadkiem te trzy właściwości i oto wytworzy się podobieństwo, któro zdumiewa nas swoją dokładnością i może ju ż posiadać znaczenie opiekuńcze.

Moglibyśmy raczej dziwić się, że je s t tak mało gatunków w sumie, dla których zbieg okoliczności był tak sprzyjający, ja k ten, który wydał owe nadzwyczajne typy liśćców i kallimy.

Z drugiej strony wiele gatunków wykazu­

je fałszywą hom ochrom ią, której braknie bardzo mało do tego, ażeby stać się równie doskonałą, ja k w razach poprzednich. N p.

mały motyl lasów naszych Venilia m acula- ria, czarny, żółto nakrapiany jest zupełnie I niedostrzeżony, jeżeli go położymy na su-

j chym zżólkłym liściu; ale w naturze spoty­

kamy tego motyla tylko w maju i czerwcu, kiedy niema wcale zeschłych liści; siada on zresztą zarówno na ziemi, ja k i na zielonych roślinach, gdzie dostrzedz go bardzo łatwo.

Przypuśćmy, że pewna odmiana Venelii s ta ­ nie się wyłącznie jesienną i będzie m iała in­

stynkt sadowienia się wyłącznie na zeschłych liściach, tedy jego hom ochromia, dotychczas będąca w stanie utajonym i nie przynosząca korzyści, stanie się równie podziwu godną, ja k homochromia kalliny. A jed n ak dobór nie wywarłby tu żadnego wpływu.

N a tem C uenot zamyka przegląd zjawisk, które uważamy za środki obrony od zwie­

r z ą t drapieżnych. Jakkolw iek przedm iot ten badany był już nieraz, przecież pozosta­

je tu jeszcze wiele pokłosia. N ależałoby zwłaszcza poddać spraw dzeniu doświadczal­

nemu wiele innych ponętnych hypotez. Ju żto zbyt długo przesiąkaliśm y dogm atem uży­

teczności, wyobrażając sobie, jakoby każdy gatunek był cudownym sposobem przystoso­

wany do swego środowiska, wszechmocnym doborem naturalnym , sijdząc że każda n aj­

drobniejsza nawet właściwość organiczna musi mieć jakieś znaczenie. Tymczasem z d a ­

(13)

je się, że tak nie jest; niem a żadnej zasady utrzymywać, jakoby ja k i szczególny rysunek na skorupie lub na skrzydle owada raiat być koniecznie pożytecznym dla posiadacza.

Owszem, zwierzę posiada, być może, wiele organów nieużytecznych lub też takich, któ­

re funkcyonują równie dobrze jak źle, a r a ­ czej źle, niż dobrze.

Z drugiej strony zbyt często rozważaliśmy środki obrony z ludzkiego punkt u widzenia, nie licząc się z tem, że zw ierzęta mogą mieć ocenę i czucie stanowczo odmienne od n a ­ szych; jedynie trw ałe podstawy temu inte­

resującem u działowi biologii dać może k ry ­ tyczna obserwacya i ścisłe doświadczenie.

J.

SPRAWOZDANIE.

— 0 czu jkach drugiej pary u to n ew ek (Lyn- ceidae) i em inków (E u ry c e rc id a e ) B. Dybow ski i M. Grochowski. (Kosmog. R. X X III. 1898 r.

Zeszyt I —IV, str. 2 5 — 73 (20 rys. cynk.).

We wstępie autorow ie zaznaczają, że dotych­

czasowe opisy wioślarek są bardzo niedokładne, a organy bardzo ważne ta k dla system atyki jako też dla życia zw ierząt byw ają w opisach albo pomijane, albo też, co gorsza, w prost błędnie opisywane. Do takich narządów należą p rze d e­

wszystkiem odnóża tułow ia, czułki drugiej pary i zaodwlok (Postabdom en). W skutek tego tak anatomia porównawcza ja k o też i system atyka wioślarek posiada liczne braki, a zaradzić złemu mogłoby tylko opracowanie szeregu monografij, traktujących specyałnie o organach wioślarek.

P róbę takiej monografii przedstaw ia niniejsza rozpraw a.

P rzy stęp u jąc do właściwej rzeczy, autorowie podają skład anatom iczny czułek drugiej pary u tonewek i eminków, a następnie opisują szcze­

gółowo czulki wraz z podaniem dokładnych wy­

miarów ich pojedynczych części i objaśniają je rysunkiem . W ten sposób autorow ie przechodzą oba pokrew ieństw a, t. j. E urycercidae (1 rodzaj) i Lynceidae (18 rodzajów ). Dla lepszego uwi­

docznienia budowy czulek użyto form uł, złożo­

nych ze znaków, oznaczających jojedyńcze ich części.

E . Niezabitowshi.

SEKCYA CHEMICZNA.

Posiedzenie d. 13 mnja (siódme w r, b ).

P rotokuł z posiedzenia poprzedniego został odczytany i przyjęty.

1. D -r M Kowalski referował „O odeukrzaniu m elasu“ . .

Zachowując ogólnie w chemii cukrowniczej przyjęty podział związków chemicznych na cukry i niecukry, referent wyliczył we wstępie wystę­

pujące w b uraku niecukry, wskazał wzajemny 8‘osunek ich do siebie i do zawartego w b u ra ­ kach cukru, wspomniał o chwiejności tego s to ­ sunku, opierając się na danych analitycznych z la t kilku— i opisał znaczenie nie cukrów w fa- brykacyi cukru. Poświęciwszy słów parę zw iąz­

kom, ja k ie wogóle tw orzy sacharoza, zatrzym ał się dłużej nad związkami je j z ołowiem i zie­

miami alkalicznem, t. j. nad cukrzanam i ołowiu, barytu, strontu i w apnia— na tworzeniu się tych bowiem związków oparto wszystkie dotychczaso­

we metody odeukrzania melasu. R eferent nie zalicza osmozy do metod odeukrzania, uważając j ą raczej za metodę „odsalania^, odeukrzanie polega bowiem na strąceniu cukru, csmoza —lia wydaleniu z melasu łatwo dyfundującycli soli.

Po podaniu Lippmannowskiej definicyi melasu, definicyi, charakteryzującej melas jako ostatni ług pokrys(aliczny, z którego cukier dalej krys­

talizować się nie je s t w sta n ie— referent przeszedł do szczegółowego opisu cukrzanów ołowiu i ziem alkalicznych, podając przy każdym z tych c u ­ krzanów oparte na tworzeniu się tych związków m etody odeukrzania melasu.

Na zauważonem ju ż przez Berzeliusa i Du- brunfauta tw orzeniu się cukrzanów ołowiu, po ­ w stających przez zadanie roztworów cukru n ad ­ miarem tlenku ołowiu (I’bO) W ohl oparł paten­

towany swój sposób o lcu k rzau ia melasu. Zwraca on uwagę przedew szystkiem na trzy czynniki :

1) na postać tlenku ołowiu,

2) na stopień stężenia roztworów melasu, 3) na wpływ alkaliczności.

Co do punktu pierwszego, to zauważył on, że używać należy tlenku żółtego, którem u Gentlier przypisuje wzór cząsteczkowy (P bO )3 , a nie j e ­ go polimeryczoego tlenku czerwonego, o wzorze cząsteczkowym (PbO),; , posiadającego w bardzo tylko niskim stopniu zdolność tworzenia cu­

krzanu.

Mielenie glejty żółtej uskuteczniać Dależy na mokro pod wpływem bowiem ciśnienia mecha­

nicznego na p ro d u k t suchy modyfikacya żolta przechodzi w czerwoną. Tlenek ołowiu regene­

ru je się przez żarzenie, przyczem część węglanu, wskutek zaw artości m ateryj organicznych, re d u ­ kuje się na ołów metaliczny. Redukcyi tej Wohl unika zapomocą prasow ania węglanu na cienkie cegiełki dziurkowane i prażenie ich

Cytaty

Powiązane dokumenty

Sam proces wywoływania daje się w taki sposób wyjaśnić, że wywoływacz nie działa na ziarna nieoświetlone; redukuje zaś tylko te miejsca, gdzie zarodki z

Natychmiast gasną wszystkie j lampy, co jest dowodem, że prąd przepłynął w przeważnej części przez wstęgę, a fakt ten daje się objaśnić tylko wtedy,

Stańmy w kierunku linij sił w ten sposób, żeby biegły one od dołu ku górze (od stóp ku głowie) i patrzmy na poruszający się przewodnik : jeżeli się on

Czwarty z wymienionych pasów żył, dla produkcji złota ważny bardzo, położony na wschodniej pochyłości Sierra Newady, jest w bezpośrednim związku ze skałami

skim zawartość krzemu i glinu, lecz przekonali się wkrótce, że te domieszki nie są przyczyną osobliwych własności tej stali. Zajęli się przeto ci uczeni

niczone, gdyby polegało tylko na łączeniu się swobodnych komórek wodorostu z grzybnią, zdaje się, że powstają one jeszcze inną drogą, a mianowicie skutkiem

dził szereg badań nad polispermią u lancetni- ka. Jeżeli jednak uda się przedostać drugiemu plemnikowi, wówczas, gdy przed- jądrzo pierwszego zlało się

nia w objętości mózgu zależne od oddechu, ani większe jeszcze wahania, spowodowane zm ianam i w natężeniu naczyń krwionośnych, nie są w stanie zmienić tem