• Nie Znaleziono Wyników

Adres Redakeyi: KRUCZA J^. 32. Telefonu 83-14.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Adres Redakeyi: KRUCZA J^. 32. Telefonu 83-14."

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)

JSTs. 2 5 (1411).

W arszaw a, dnia 20 czerw ca 1909 r.

T o m X X V I I I .

PRENUMERATA „W SZEC H ŚW IATA".

W Warszawie: ro c z n ie r b . 8, k w a rta ln ie r b . 2.

Z przesyłką pocztową ro c z n ie r b . 10, p ó łr . r b . 5.

PRENUMEROWAĆ MOŻNA:

W R ed ak ey i „ W sz e c h ś w ia ta " i w e w sz y stk ic h k się g a r­

n iach w k raju i za g ran icą.

R e d a k to r „W szechśw iata'* p rz y jm u je ze sp raw am i re d a k c y jn e m i c o d z ie n n ie o d g o d z in y 6 d o 8 w ieczo rem w lo k a lu re d a k e y i.

A d res R ed ak ey i: K R U CZA J^. 32. T elefon u 83-14.

N A U K A 1 P O E Z Y A .

W ty ch d a w ny c h , daw n y c h czasach, kiedy poezya uchodziła jeszcze za c z y n ­ nik ważny, godny rozw ażania uczonych i opieki m ożnych, je d n e m z jej siedlisk n a jgłów niejszych była słoneczna P row an cya. S tą d rozbiegali się daleko po ca­

łym świecie łacińskim natch nieni śpie­

wacy, b u d ząc odwagę w rycerzach, po ­ cieszając tęsk n ią c e za nimi księżniczki.

S z tu k a ich, najczęściej bez śladów na piśmie przem ijająca, m iała j e d n a k pozo­

s ta w ić i trw a łe po sobie pam iątki: Pod ich to przew ażnie wpfyw em w y ra b ia ły się i polerowały jęz y k i rom ańskie, które, ze skażonej p o w staw szy łaciny, w ustach ludu, niedaw no wyszłego z b a r b a r z y ń ­ stwa; g w a rą n ie o k rz esa n ą zaledwie n a ­ zwać było można. Lecz poezya z g w a ry tej w y tw a rz a ła coraz doskonalsze p o s ta ­ ci, aż wreszcie doszło do tego, że j ę z y ­ kiem lud u mógł przemówić P e tra r k a , a n a w e t sam D ante, z a m y k a ją c y w swo­

je j Komedyi całko w itą su m ę wiedzy i fi­

lozofii wieków śred n ich.

Zwolna j e d n a k przeżywała się forma u s tn e g o ro zp o w szechniania utw oró w fan-

tazyi. Obyczaj się zmieniał, błędne r y ­ c e rstw o przechodziło do k r a in y wspom ­ nień, potrzeby umysłowe, choć zwolna, w zrastały, może trzeźwiejsze powiewy rodziły się w atm osferze duchojyej. -Już w początku X IV wieku gorliwsi zwolen­

nicy „wesołej u m i e j ę t n o ś c i z niepo ko ­ j e m i żalem d ostrzeg ają jej upadek. W t e ­ dy to, w 1.323 roku siedm iu zn acznych p atrycyuszó w tuluzań skich zakłada s to ­ warzyszenie „Consistori de la g a y a scien- s a “, którego celem m a być p ielęg no w a­

nie średniow iecznej poezyi prow ansal- skiej i jej dźwięcznego ję z y k a . S to w a ­ rzyszenie to rozw ija się pomyślnie, od­

b yw a posiedzenia publiczne i urządza k o n k u rsy , k tó ry m n adaje nazwę Ig rz y s k k w iatow ych , gdyż zwycięsca w słodkiej szerm ierce o trz y m u je z rąk niew ieścich k w ia te k z początku tylko n a tu ra ln y , po­

te m s re b r n y lub złoty, niek ied y ozdobio­

ny drogiem i kam ieniam i. Lu d w ik X IV podniósł znaczenie stow arzyszenia, dając m u ty tu ł akadem ii, A cadem ia des jocs florals, i z tym ty tu łe m prze trw a ło aż do dni naszych, szczycąc się sw era pierwo- rodztwem pom iędzy akadem iam i. Tylko ponura K onw encya n a chwilę przecięła . to długie pasmo żywota, znosząc Alcade-

TYGODNIK POPElLARNr, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.

(2)

386 W SZ E C H ŚW IA T Aa 25

mię I g rz y s k k w ia to w y c h w r. 1793, lecz już po 12 latach Napoleon znowu p r z y ­ wrócił jej istnienie.

W tej to odwiecznej akad em ii, poświę­

conej kultow i poezyi i p ięk n y ch form j ę ­ zyka, 14 lutego r. b. odbyło się posie­

dzenie osobliwsze. W y k ła d a ł świeżo p rz y ­ j ę t y k o n fra ter, p. Paw eł S a b a tie r, j e d e n z n ajd z ieln iejsz y ch chem ików f r a n c u s ­ kich, k tó re g o zw łaszcza sy n te z y , z w ykle n a w spółkę z p. S e n d e re n s e m d o k o n y ­ wane, zw róciły n a niego u w a g ę całego ś w ia ta chemicznego. Mówił, zd aw ałoby się, o rzeczy t a k obcej założeniu i d u ­ chowi środow iska, w k tó re m w ystąpił, że p ierw sza w iadom ość o s a m y m fakcie t e ­ go odc z y tu w y d a ła się czem ś paradoksal- nem. J a k dalece j e d n a k w sz y stk ie , choć­

by napozór średnicow o p rzeciw n e, dąże­

n ia u m y słu ludzk ieg o scho d zą się w sw o ­ ich celach i z a d an iach o s ta te cz n y c h , p r z e ­ k o n a m y się zaraz, g d y w kró tkim z a r y ­ sie zap o znam y się z tre ś c ią pięknego te ­ go przem ów ienia. Szkoda tylko, że w s t r e ­ szczeniu naszem odczyt S a b a tie ra z ko­

nieczności u tra c ić musi j e d n ę ze swoich z alet—n ie p o ró w n a n y wdzięk formy, t r u ­ dny do osiąg nięcia w odczycie n a u k o ­ wym, a ta k konieczny ze względu na t ra d y c y e i p r z y w y k n ie n ia a n d y to r y u m oraz sarnę nazwę a k a d em ii des J e u x flo- raux.

Zasiąść w kole poetów, mówił

p .

Sa­

batier, to zdarzenie c okolw iek nieo czek i­

w ane dla kogoś, k to odwiedza t y lk o p r a ­ cownie naukowo, kto, spoufalony z j a s k i ­ n ią W u lk a n a , d o św ia d cz a ła tw o zrozu-

j

m iałego o nieśm ielenia u w ejścia do p a ła ­ ców Apolina. Szlachetn a K lem ency a Izau- ra niew ielkim z pew nością d a rz y ła s z a ­ cunkiem w sp ółczesn ych alchem ików , lu ­ dzi, bezw ątp ien ia, bardzo mało dw o rsk ich , k tó ry m głos ogółu p rzy p is y w a ł popędy czarno k sięsk ie i pew ne s p o kre w n ie n ie z s a m y m d yabłem . Z d u m ia łab y się n ie ­ słychanie, g d y b y je j kto powiedział, że j e d e n ze spadkobiorców ty c h ludzi będzie dopuszczony do g ro n a czcicieli W esołej U m iejętności.

W y m o w n a i ogład zo n a córa milczącej i posępnej alchemii, c h e m ia dzisiejsza wrydaje się jeszcze ogółowi s u ro w ą i s t r a ­

szną. W iele osób widzi w niej w spólni­

czkę tych , którzy p osłu gu ją się nią w ce­

lach prze w ro tny c h . Ona to ma być n a u ­ czycielką fałszerzy, ona m a d osta rc za ć z bro dn iarzom tru c izn niew idzialnych a pio ru n u ją cy c h , ona dała w rę k ę lu d zk o ­ ści te straszliw e w sw y c h s k u tk a c h m a ­ t e r i a ł y w y buchow e. A czego jeszcze po niej spodziewać się m ożna w przyszło­

ści!

J a j e d n a k myślę, że obaw y to płonę, a że nie j e s t e m zaślepiony uczuciem stron- niczem, w tem widzę dowód, że i wy, szanow ni panowie, dopuściliście, ażeby c h e m ik został waszym w spółbratem . A k a ­ dem ia I g rz y s k k w iato w y ch , k tó ra od sze­

ściu w ieków p a tr z y bez zazdrości, j a k r o z r a s ta ją się i k w itn ą młodsze jej sio­

s try , mniej „w esołym “ u m iejętnościom poświęcone, zrozum iała najlepiej, że m ię­

dzy n a u k ą a poezyą stosunki nie m ogą być wrogie. Dziedziną poezyi j e s t św ia t cały, og ląd a n y przez m igotliwy p r y z m a t w yo brażeń i m arzenia. Polot b e z k re ś n y unosi poezyę wr przestw ó r czarow ny id e ­ ału — i zdarza się, że tam s p o ty k a się z na uką , k tó ra na chwilę zwolniła się z k rę p u ją c y c h j ą oków metody.

P ra w d a , że ze w sz y stk ic h gałęzi n auki c h e m ia w ydaje się najd alszą od m a r z e ­ nia. Malownicze a b a ła m u tn e otoczenie, w k tó re m alchem ik średniow ieczny s p e ł­

n ia ł swe czynności, nib y j a k i ś obrząd m isty czny, znikło dziś bez śladu. W n a ­ s zy ch pracow niach, p ełnych po w ietrza i św iatła, w których m a te ry a podlega śledztw u w edług prawideł sztuki, pod c ią g łą ko ntrolą r a c h u n k u , w k tó rych, za­

m ia st s z ep tu zaklęć czarodziejskich, s ły ­

chać m iarow e uderzenia w ahadła, szm er

p osuw ających się kół zęb atych , szum w y ­

try s k ó w , cieczy lub gazu, a sk a m ie nia ła

k re w smocza, oczy bazyliszka, drżewo

m a n d r a g o ry u s tą p iły miejsca sz k łu i m e ­

talom, w tych naszych pracow niach j a k ­

że znaleść pole dla m arzenia? Chem ia

rozw iązała tyle zagadnień, o dk ry ła ty le

tajem nic! Z węgla, wodoru i tlenu umie

t dziś zrobić w swej pracow ni i ten a lk o ­

hol, któ re g o wyrób był n ieg d y ś wyłącz-

n em prawrem kom órki drożdżowej, i c u ­

k i e r —n ie g d y ś monopol rośliny, i te sub-

(3)

M 25 W SZEC H SW IA T 387

telne wonie, i nieskończone w swej roz­

m aitości b a rw n ik i, k tó ry c h upajające zm ysły działanie tyle d o sta rc za poezyi tem a tó w i p orów nań. Niedość t e g o —c h e ­ m ia um ie zrobić niezliczoną ilość ta k ic h ciał, ja k ic h p rzy ro d a nie dostarcza, c he­

m ia więc j e s t potężniejsza od przyrody.

Ja k ż e się tu dziwić, że j e d e n z wiel­

kich uczonych współczesnych, olśniony p otęg ą nauki, rozpoczął książkę swoję d u m n em i słowami: „Św iat nie ma ju ż t a je m n ie 11.

Ś w iat nie m a tajem n ic? Ach, pyszny i zuchw ały po eto— czyż nie dostrzegasz, że tajem n ica otacza nas zewsząd, zwod­

nicza i głęboka, j a k n iem ilknące w y z w a ­ nie dla du ch a naszego. Żeby zadowolić palącą żądzę w ytłum aczenia, obm yślamy teorye, k tó ry c h n iedostateczność i n iep e­

wność j e s t n am od początku znana, i zm ieniam y j e w m iarę tego, j a k postęp b a d a n ia n a s u w a obszerniejsze albo ściś­

lejsze objaśnienia. Ale w g ru ncie r z e ­ czy — co my wiemy o istocie samej cie­

pła, św iatła, elektryczności, co wiemy o przyczynie ciążenia powszechnego.

W iem y wprawdzie, że omnis cellula e cel- lula, ale to nie zm niejsza naszej pew n o­

ści, że naw et, g d y b y k ied y ś udało się nam stw o rzy ć k o m ó rk ę s ztuczną ze wszy- stk ie m i w łasnościam i i skład em p r z y r o ­ dzonej, nie będzie ona macierzą komórek potomnych, gdyż będzie jej brakowało tej najw ięk szej tajem nicy, j a k ą j e s t ży­

cie. A g d y b y , w brew wszelkiej możli­

wości, przyszłym badaczom udało się o trzy m ać sztucznie kom órkę żyjącą i w y ­ dającą potomstwo, to czy potrafią oni za­

pew nić jej tak ie w a ru n k i rozwoju, żeby z czasem pow stały z niej stopniowo ro­

ślin y i zw ierzęta, coraz doskonalsze i b a r­

dziej złożone, aż do samego człowieka?

Czy najz u c h w a lsz a w yob raźnia może przedstaw ić sobie, że człowiek utw orzy z czasem na drodze sztucznej p raw dzi­

wego duch a ludzkiego.

Na północnym k r a ń c u In d o sta n u s t e r ­ czy olbrzym i łań c u c h H im alajsk i z giną- i cemi w niebiosach wircham i. P ielgrzym z południa s ta je przed nim i widzi, że tu kres je g o wędrówki. Na nic wysiłki, na nic p ró b y i zabiegi, nie zwycięży prze- i

szkody. Czy je d n a k m a poprzestać na stw ierdzeniu niemożliwości? O, n i e —on tera z puści wodze wyobraźni, k tó ra n ie ­ d ostępn e szczyty zaludni przecudnem i po­

s ta c iam i bogiń, a po ta m te j stronie n ie ­ zdobytej ś ciany um ieści tęczową k rain ę miłości, wolności i szczęścia. Tam, gdzie kończy się d o stępn a i d o iy k aln a rzeczy ­ wistość naszych zmysłów, zaczyna się słoneczna baśń naszej w yobraźni. A w n a ­ uce ta tylko różnica, że sk rz y d ła w y o b r a ­ źni są mocniej kręp ow ane więzam i kon- sek w e n c y i i logiki. Te w ięzy spraw iają, że poeci nauki zam iast poem atów , s tw a ­ r z a ją hypotezy.

Celem poezyi j e s t Piękno, celem n a u ­ k i —Praw da. Ale czyż Piękno, w k tó re m b rakow ałoby cech P ra w d y , byłoby isto ­ tnie piękne? W szakże i ono m a swoje części składowe, między któ rem i p a n o ­ wać m usi zupełna harm onia, ta k samo, j a k między tem i elem entam i, k tó ry c h ze­

spół do skonały stanow i Praw dę. I niem a w ątpienia, że mimo różności um ysłów i zam iłow ań ludzkich, zależnych od rasy, stopnia rozwoju, czasu, otoczenia, i in­

nych w arunków , ideały P r a w d y i P ię k n a s ta ją się coraz w y d a tn ie j wspólnym_całej ludzkości dobytkiem , zacierając ostre n ie ­ g d y ś różnice pom iędzy oddzielnemi jej g ru p a m i i warstw am i. Że ideały te ro ­ sną i dojrzew ają razem z ludzkością, 0 tem w dziedzinie P ię k n a z pewnością n ajbardziej wiedzą członkowie s to w a rz y ­ szenia poświęconego up raw ie poezyi.

Przedstaw icielow i zakonu, hołdującego samej Praw dzie, przystoi w tak ie m g r o ­ nie dowieść tylko, że toż samo p ow tó­

rzyć trz e b a o ideałach nauki. Ten w z r o s t . 1 to dojrzewanie są n a s tę p s tw e m dosko­

n alenia się i pom nażania środków , k t ó r e ­ mi rozporządzam y w zakresie naszych władz duchow ych, a w pew nym stopniu i tych środków technicznych, które coraz dzielniej d op om agają n a m do ziszczania pomysłów, za niedostępne dla człowieka uw ażanych poprzednio.

Chciałbym n a przyk ład zie szczegóło­

wym, wTziętym z um iłowanej przeze m nie nauki, wskazać, ja k ie to e ta p y przecho­

dzić może myśl ludzka w swojem d ąże­

niu do P ra w dy, a z drugiej s t r o n y —j a k

(4)

888 W SZ E C H ŚW IA T M 25

ona i tu ta j, n a tem polu najściślejszego ba d a n ia , u lega p rz y ro d z o n e m u w idać po­

pędowi do prac y tw órczej, do p rz e c ią g a ­ n ia w niosków daleko poza g ran ic ę do­

wiedzionych, n iez b ity c h faktów. Zam ia­

rowi te m u sp rz y ja okoliczność, że p r z e ­ cież, k ied yście panowie zaszczycili mię w e zw aniem do z a b ra n ia głosu, chciałb y m w a m powiedzieć coś takiego, coby zajęło mocniej waszę uw agę. Otóż ta k im t e ­ m atem , j a k sądzę, j e s t w spółczesny, n ie­

słychanie szy bk i i w n iesp o d z iew an y m k ie r u n k u idący rozwój p ojęć che m icz ­ nych, które ś c ią g a ją się do ciał, zw anych pierw iastkam i.

S tarożytn ość nie znała do św iadczenia naukow ego, w te m z n aczeniu stanow - czem, ja k i e m u p r z y z n a ją dzisiejsze n a ­ uk i ścisłe. Od n a jd a w n ie js z y c h czasów ogół m ędrców zgadzał się głośno lub w m ilczeniu n a zdanie, że m a t e r y a we w szechśw iecie j e s t je d n a . W ąż „urobu- r o s “, c h w y ta ją c y zębam i koniec swego ogona, form uła w e w n ą tr z teg o symbolu:

„lv

tg

7tav“—je d n o ś ć w s z y s tk ie m , p o w t a ­ rza ją się n a odw iecznych po m nik ach, ś w ia d k ac h n a rodz in filozofii m atery i.

I ten pogląd, j a k o p raw d a niew z ru sz o n a u w a ż a n y , tr w a ł wieki, d z ie siątk i wie­

ków. Is to tn ą tre ś ć je g o zaciemniło nieco przez A ry s to te le s a w prow adzone, a p rzez średniow iecznych je g o k o n ty n u a to r ó w rozszerzone i, dodajm y, przez niew ielu z nich rozum iane, pojęcie e lem en tó w . Do z a g m a tw a n ia tej s p ra w y p rzy czy n iło się pew n ego rodzaju ub ó stw o czy z a n ie d b a ­ nie językow e: Oto w wielu ję z y k a c h w y ­ ra z y ele m en t i p ierw iastek są s y n o n im a ­ mi x). Jeżeli n a tło pow yższych pojęć zasadniczych r z u c im y obraz m yśli c h e­

m ików średniow iecznych, alchem ików , m ożem y bez o b a w y uznać j ą za zupełnie p raw id ło w ą i logiczną. O drzućm y ty lk o to, co s y m p a ty i w zbudzać nie może, a co, niepodzielane z pew no ścią przez u m y sły przodujące, było działem szarego t łu m u pracow ników niższego stopnia, odrzu ćm y m ówię chęć f ab ry k o w a n ia złota z podlej-

') Z aznaczm y, że nasi p isarze da-wniejsi ele­

m e n t sta le n a z y w a li żyw iołem . (P. R .).

szych m etali. W te d y j a k o zadanie n a ­ czelne alchemii przedstaw i się dążenie do ta k ie g o opanow ania elem entów czyli z asad niczych własności jed nej i pow szech­

nej m ate ry i, ażeb y przez odpowiednie ich gru p o w a n ie m ożna było przechodzić od je d n e g o ciała do drugiego, otrzym y w ać, p rz y p u ś ć m y żelazo, z miedzi, sia rk ę p rze­

m ieniać w cynę, ze s re b r a robić węgiel.

Dopiero koniec XVIII wieku w y w a l­

czył dla dośw iadczenia to stan ow isko d e ­ cydujące, k tó re i dzisiaj mu p r zy z n a je ­ my, my, przedstaw iciele n au k ścisłych.

Ten niesłychanie szybki rozwój n a u k fi­

zyczno - chem icznych, k tó ry zapew ne w przyszłej historyi um ysłowości będzie u z n a n y za naczelną cechę w y ró ż n ia jąc ą w ie k u d z iew iętnasteg o, j e s t bezpośred- niem n a s tę p s tw e m stw orzen ia i rozwoju m etod dośw iadczalnych. Ś rodki badania pom nażają się i doskonalą w z a d ziw ia ją ­ cy sposób: j u ż dzisiaj rozporządzam y t e m ­ p e ra tu ra m i, s ięgającem i praw ie gran ic możliw ości teo rety czn ej, og lądam y w ul- tra m ik ro s k o p ie wielkości, o j a k i c h d a ­ wniej nie śm ieliśm y marzyć, m ierzym y zupełnie dokładnie w y m iary , k tó ry m i do ultra m ik ro sk o p o w ej wielkości bardzo j e ­ szcze daleko, w y k r y w a m y chemicznie stotysiączne części m iligram a, oznaczam y ściśle własności ciał lotnych, k tó ry c h po­

sia d a m y zaledwie ty siączne części mili­

m e t r a sześciennego. Czyż nie m am y p r a ­ wa twierdzić, że ta k im środkom b a d a n ia nie ostoją się żadne taje m n ic e p rzyrody?

A z drugiej s tro n y — cóż dziwnego, że wiedza, przez dośw iadczenie zdobyta, dla wielu w ydać się m ogła skończoną całoś­

cią, cóż dziwnego, że i pewne wielkie u m y sły poprzestać chciały n a tablicach pomiarów, odrzucając, ze w zg a rd ą n a w e t niókiedy, w szelkie wnioski filozoficzne.

Pomiędzy ofiarami k ie r u n k u d o św iad­

czalnego j e d n ą z najbardziej be z w z glę d­

nie p o k ona nyc h była jed n o ść m ateryi.

Doświadczenie prowadziło do zupełnie pe­

w nego przekonania, że p rz y ro d a m a za podłoże nie j e d n ę m a te ry ę powszechną, ale p e w n ą liczbę oddzielnych rodzajów m ateryi, różn ych zasadniczo je d e n od dru gieg o i te m szczególnie nacechowa-

| ny c h , że n ig d y j e d e n w d rug i przemienić

(5)

M 25 W SZEC H ŚW IA T

się nie może. Z w ra c a m u w a g ę raz jesz- J cze: p ierw ia s tk i chem iczne dzisiejszych n a u k d o św iadczalnych, to nie żywioły A ry stotelesa, to rozgraniczone i sam o ­ dzielne rodzaje m ateryi. Ile ich w danej chwili n a u k a liczy, z ty lu oddzielnych m ate ry j p rzy ro d a j e s t utworzona. P r a w ­ da, że w całym okresie niepodzielnego p a n o w a n ia e k s p e r y m e n tu autorow ie k s ią ­ żek chem icznych m imochodem w sp o m i­

nali, że niero zk ładn ość pierw ia stk ó w nie j e s t ostatecznie dowiedziona, ale też z po­

w ściągliw ością, jeżeli nie z lek c e w a ż e ­ niem spoglądali n a w szelkie próby po-

J

w ro tu do teo ry i jed n o śc i m ateryi, t r a k ­ tu ją c je p raw ie ja w n ie j a k o m arzenia '|

alchemiczne.

Aż oto w najnow szy ch czasach ten sam rozwój środków dośw iad czalny ch w y s u ­ n ął znowu na plan pierwszy sp ra w ę j e ­ dności m ate ry i, ty m razem je d n a k już nie w postaci m arzenia naukowego, n a ­ w et nie w postaci nieuniknionego postu­

la tu filozoficznego, ale j a k o dotykalny, n iezbity i niew zruszony wniosek z doś­

wiadczenia. Rad, p ie rw ia s te k chemiczny, któ rego kwalilikacya ja k o typowego, do­

sko n ałego p ie rw ia s tk u nie podlega żad­

nej w ątpliwości, samodzielnie przem ienia się w hel, również niezaprzeczony p ier­

w ia ste k z w łasnościam i krańcow o rad o ­ wi przeciw nem i. E tapów tej przemiany, przypuszczalnego je j mechanizm u, p op ar­

tej t a k dzielnie przez te zja w isk a elek­

tronow ej teoryi m atery i, d o ty k ać tu nie będę: czy telnicy tego p ism a znają te rze­

czy z wielu a rty k u łó w w niem ogłasza­

nych. Chcę tylk o p o dkreślić jak n ajm o c- niej, że sto im y tu ta j wobec faktu, k tó ­ rego nic obalić nie może, a k tó ry n a po­

g lą d y nasze w y w rz e w pływ niesłychany.

A jeśli, od tego f a k tu zaczynając, zgod­

nie z przyrodzonem i w y m a g a n ia m i n a sze ­ go u m y słu zechcem y sn uć dalej złotą nić m arz e ń te o re ty c z n y c h , to po niej myśl n a sza wzniesie się do k ra in y dotychczas n ieprzeczu w an ej.

Czy j e d n a k kied yk olw iek będziemy mo­

gli szczerze i słusznie powiedzieć, że przy­

roda nie m a ju ż dla nas tajem nic? Na- pewno nigdy. Każdy krok nasz ku szczy­

towi odsłania przed nami coraz nowe wi-

dokręgi, a sz cz y t—P r a w d a —ste rc zy wciąż powyż głów naszych, a piąć się k u n ie ­ mu — to najwznioślejsze nasze zadanie, to praw dziw a poezya naszego istnienia, ró w n a dążeniu do tego szczytu, k tó re m u n a imię Piękno.

M.

O R G A N I N A R Z Ę D Z I E .

(W e d łu g O tto n a Schulza

y.o

S chlachtensoe).

W szy stk ie narządy, ja k ie m i obdarzone są różne u stro je,—oczy, uszy, ręce, nogi, płetw y, macki i ty le inny ch — służą im za pom ocników w' walce o byt, pozwalają zaspokajać potrzeby życiowe, wzrastać, doskonalić się i rozmnażać. I właśnie tej walce o byt (a p o jm u jem y j ą tu ta j w szerokiem znaczeniu, w ja k ie m tej n a ­ zwy użył poraź pierwszy Darwin) o rg a ­ nizm y zawdzięczają swoje n arząd y: pod jej to wpływ em pow stały one z n a jp ro s t­

szych zaczątków, pod je j wpływ em zmie­

niając się, różnicując i doskonaląc coraz bardziej, osiągnęły swój s ta n obecny.

P r a w a rozwojowe każą n a m p rzy p u sz ­ czać, że oko było niegdyś j e d y n ie c z arn ą plam ką p ig m e n tu n a skórze, m ającą w ła ­ sność silniejszego o g rze w an ia się pod działaniem promieni słonecznych, niż są ­ siednie części, tak bowiem w y g ląd a ten n a rz ą d u niektórych niższych ustrojów , mianowicie u wielu meduz. Stopniowo do plam ki przyłączyły się: na jp ie rw n a j­

prostsza, załam ująca światło soczewka, a potem ciałko szkliste i s iatk ów ka,—

i w ten sposób powstał n ieskom plikow a­

ny jeszcze przyrząd wzrokowy, ja k i zn a j­

d ujem y również u n iek tó ry ch meduz.

Z niego dopiero rozwinęło się to dosko­

nałe oko n a jw y ższych kręgowców.

Ręka m usiała pow stać z niestałych ni- bynóżek pełzaków, które z biegiem cza­

su p rzeobraziły się w stałe rzęski w y ­ moczków, p łetw y ryb, łapy różnych ssaw- ców, ręce małp. Pop rzedn ikiem mózgu, tego najdoskonalszego ze w szystkich na­

rządów, był prosty zwój nerw ow y , s ta ­

nowiący i dzisiaj ś ro d kow y p u n k t i m ie j­

(6)

990 W

s z e c h ś w i a t

AS ‘25

sce k r z y ż o w an ia się w łók ien n e rw o w y c h u w irków (Turbellaria).

Możnaby sądzić, że człowiek, organizm niew ątp liw ie n a jś w ie tn ie j udo sko n alo n y w walce o byt, p osiada też najlep iej ro z­

w in ię te śro d k i pom ocnicze do tej walki.

T a k j e d n a k nie j e s t wcale i z n a czn a li­

czba zw ie rz ą t może się poszczycić p rzy ­ na jm n ie j j e d n y m org anem , p rze w y ższ a ­ j ą c y m odpowiedni n a rz ą d człowieka: so­

kół m a w zrok by s trz e js z y , m y sz —d e lik a t­

n iejsz y słuch, s a rn a — s z y b sz e nogi, k o ń — silniejsze mięśnie, w ilk —s tr a s z n ie js z e zę­

by. Nie uleg a też n ajm n ie jsze j w ą tp li­

wości, że człowiek pozostaw iony ty lk o ty m swoim z e w n ę tr z n y m o rg an o m byłby w wralce o b yt s tw o rz e n iem bardzo bez- bronnem .

Ale zato posiada on coś, czem p r z e ­ w y ż sz a z w ie rz ę ta i co pozwala mu: wi­

dzieć lepiej, niż sokół, słyszeć dalej niż m ysz, p o ru szać się pręd z e j od sa rn y , p r a ­ cować z w iększą siłą niż koń i bronić się lepiej od wilka. Tem czem ś j e s t n a rz ę ­ dzie, k tó re sta n o w i n ieja k o dalszy s to ­ pień rozwoju, d alsze u do sk o n a le n ie o r g a ­ nów. T elesko p pozwala o g lądać p r z e d ­ m io ty niedościgłe dla oka sam ego przez się; dźwignia, blok i inne m achin y czy­

n ią rękę w y b itn ie silniejszą, koło —-nogę szybszą, telefon — głos d on ośniejszym , a ucho czulszem, niż są z n a tu r y .

J u ż te n g o d n y uw agi s to s u n e k m ięd zy n a t u r a l n y m organem a s z tu c z n em n a r z ę ­ dziem każe j e uw ażać za dalsze ogniwo w ła ń c u c h u ro zw o jo w y m tam te g o . Bliż sze zaś rozpatrzenie istn ieją ce g o między niem i związku p otw ierd z a te n p ogląd j e ­ szcze bardziej.

P o w sta n ie narzędzia wiąże się t a k ś c i­

śle z o rg an e m n a tu r a ln y m , j a k rozwój n a r z ą d u doskonalszego z m niej u d o s k o ­ nalonego. Po p rz em y to k ilk u p r z y k ł a ­ dami.

Von D rais w ynalazł n a z w a n ą je g o imie­

niem drez y n ę w ten sposób, że siadał początkow o n a dw u złączonych kołach, i o d b ija ją c się nogam i od ziemi, w p r a ­ w ia ł j e w ruch. B yła to więc n a pół j a ­ zda, n a pół chodzenie. Z tak ie g o s a m e ­ go połączenia n a tu r a ln e g o o rg an u z n a ­ rzędziem powstało rów nież dzisiejsze ko­

ło (rower), k tó re g o ruch zdaje się nie m ieć nic wspólnego ze zw y kły m chodem.

T a k samo ma się rzecz z rozwojem lo­

kom otyw y. I tu ta j w ynalazca s ta ra ł się w yp row adzić r u c h jej z r u c h u zwierząt pociągow ych. Początkowo drągi, w p r a ­ w ia n e w ru ch tłokiem m a s z y n y parowej, d o ty k a ły się kolejno ziemi i odpychając się od niej, p o suw a ły lokom otywę. Od­

pow iadały więc najzupełniej nogom idą­

cego człowieka lub ciągnącego zw ierzę­

cia.

Podobnież za p u n k t wyjścia dla tu rb in p a ro w y c h m ożna uw ażać u s ta ludzkie, w p ra w ia ją c e w ruch d m uch a n iem jaki- bądź przedmiot. Taki przynajm niej w n io ­ s e k w y p a d a w yprow adzić z og lądan ia r y ­ cin, p r z e d s ta w ia ją c y c h pierwsze tu rb in y : widać n a nich pu ste popiersie człowieka, napełnione wodą; pod popiersiem z n a jd u ­ je się ogień, a para wodna, w ychodząca przez o tw a rte u s ta trafia na koło wodne i obraca je.

P odobieństw o j e s t bardzo znaczne, nie należy j e d n a k mimo to uw ażać narzędzia za kopię o rg anu natu ralnego , lecz za j e ­ go udoskonalenie, dalszy stopień rozwo­

ju . W y n a la z c y nie chodzi n ig d y o to, żeby je d y n i e zastąpić o rgan narzędziem , ale p rze d e w sz y stk ie m o to, żeby pewną czynność uczynić w te n sposób ł a t w i e j ­ szą, dogodniejszą, szybszą i pro stszą, niż w razie używ ania sam ego tylk o organu.

J e s t zaś dla niego rzeczą zupełnie obo­

j ę t n ą , w ja k i sposób da się to o siągnąć i czy narzędzie będzie podobne do o r g a ­ n u czy też nie, b yleb y ty lk o było lepsze.

Celem jego j e s t ulepszać, a nie kopiować o rg an n a tu ra ln y .

T w ierdzenie to w y m a g a te m w y r a ź n ie j­

szego podkreślenia i u zasadnienia, że w ła ­ śnie teorya n a śla d o w n ic tw a pod tym względem cieszy się pow szechnem u z n a ­ niem. Na n arzędzia z a p a tru je m y się przeważnie, ja k o na kopie organów: młot ma być w edłu g tego poglądu ta k ą kopią przedram ien ia ze złożoną pięścią, różne n a czynia — kopią dłoni złożonej wkLęsło, m łyn— dalszą kopią trą c eg o a p a ra tu zę­

bowego i t. p.

Na poparcie tak iego p o g ląd u p rz y ta c z a

się zw ykle trzy okoliczności: rozw ażania

(7)

«N» 25 W SZEC H SW IA T

jęz y k o zn aw cze, rzucające się w oczy ze­

w n ę trz n e podobieństwo i wreszcie p ew ną zgodność zasadniczą.

Dowody z dziedziny lin g w is ty k i podają L a z a ru s Geiger w swojej „U rgeschichte d e r M enschheit im Lichte d e r S p r a c h e “ i E r n e s t Kapp „Grundlinien ein e r Philo- sophie der T e c h n i k ”.

Geiger w w ym ien ion em dziele objaśnia swój pogląd w sposób n astępujący: „ J e ­ żeli b ędziem y rozp atryw ali wyraz, ozna­

c z ają cy czynność w y k o n y w a n ą jak ie m ś narzędziem , to przek o nam y się zawsze, że to nie j e s t je g o znaczenie pierwotne, że początkow o oznaczał on czynność, do której używano wyłącznie organów n a t u ­ ralnych. W eźm y np. s ta r y w yraz mleć, m łyn (niahlen, Mtihle). Nie u lega wątpli­

wości, że czynność rozcierania ziarn zbo­

żowych m iędzy kam ieniam i j e s t bardzo p rosta i że w tej lub owej formie znano j ą ju ż w bardzo odległych czasach. Ale pochodzenie w y ra z u „m leć“ możemy od­

nieść go do jeszcze prostszej, jeszcze pierw otniejszej czynności. Mianowicie we w szystkich indo-europejskich język ach z n a jd u je m y p ierw ia s te k „mal“ lub „ m a r“, ozn aczający „rozcierać palcami", a także

„rozdrabniać zębam i". Zjawisko, że c z y n ­ ność ja k ie g o ś narzędzia oznaczam y n a ­ zwą prostszej i daw niejszej czynności, w y k o n y w a n ej przez sam ustró j zw ierzę­

cy, n ależy do bardzo pospolitych, a nie um iem go sobie inaczej wytłum aczyć, j a k przypuszczając, że w yraz j e s t tu s t a r ­ szy od czynności narzędzia, k tó rą obec­

nie oznacza i że istniał ju ż w tedy, kiedy ludzie posiłkowali się w takich czynnoś­

ciach je d y n ie organ am i n a tu r a ln e m i <£.

W n io se k ten j e s t niew ątpliw ie słuszny.

T ru d n o się je d n a k ż e zgodzić na dalsze je g o rozszerzenie, ja k ie robi Kapp, który łączy przeniesien ie nązw y z czynności o rg an u n a narzędzie z popędem wrodzo­

n y m do bezw iedniego naśladow nictw a.

I tłu m a c z y wr te n sposób p ow stanie n a ­ rzędzi, j a k o nieśw iadom ie w y k on an y ch kopij organów.

Po m ijając ju ż to, że nie każdy zdoła sobie n a w e t wyobrazić takie bezw iedne n a śla d o w n ic tw o organ u n aturalnego, po­

w in n iśm y zadać sobie jeszcze pytanie,

czy wogóle tak i wniosek ma ja k ie uza­

sadnienie. Czy nie możnaby było w y ­ ja ś n ić tego inaczej, a słuszniej?

Mianowicie, skoro się udało obmyślić albo n a w e t w prost wynaleść p r zy p a d k o ­ wo j a k i ś odpowiedniejszy p rz y rz ą d do rozg n ia ta n ia ziarn, przeniesiono wówczas n a to nowe, jeszcze nie nazw ane n arzę­

dzie nazwę czynności, k tó ra dotychczas pozwalała osiągać ten sam sk ute k, w p rz y ­ toczonym w ypa d ku w yraz „mai*. Prze­

niesiono j ą zaś po prostu z powodu czy­

sto zew nętrznego podobieństw a czynnoś­

ci n a tu ra ln e g o o rg anu i narzędzia.

Tak samo p ostę pu je m y i dzisiaj z no- wow ynalezionem i przyrządam i. Lokom o­

ty w a to j e s t „poruszająca z m ie jsc a “ otrz y m ała nazw ę właśnie od znanej już czynności „poruszania z miejsca*. N a­

zw a m aszyny do p isania pochodzi ró w ­ nież z takieg o sam ego źródła. Ani tu, ani tam nie m a ona nic wspólnego z o r­

ganem , którego kopią m a być narzędzie.

I to samo niewątpliwie było dawniej. P o ­ chodzenie więc nazw nie do sta rc za wcale dowodów n a poparcie teoryi n a śla d ow ni­

c tw a organów w narzędziach.

Podobnież i zew nętrzne podobieństwo, j a k również zgodność zasad budow y nie dowodzą jeszcze naśladow nictw a. I tu przyczyn zgodności i po d obieństw a win­

niśm y u p a try w a ć gdzieindziej.

Poza tem zresztą podobieństwo to, w bardzo wielu p rzyp a d ka c h byw a u d e rz a ­ jące, j a k np. dla przedram ienia ze ściś­

n ię tą pięścią i młotka, dla wklęsło zło­

żonej dłoni i miseczki, s y ste m u ne rw ow e ­ go i d ru tó w telegraficznych. Albo j a k zasadniczą zgodność w ykazuje oko i cie­

m nia optyczna! J a k uderzająco podobne są urządzenia a c hrom atyczne oka i lu n e­

ty: pierwsza posiada kom binacyę soczew­

ki z ciałem szklistem, d r u g a —o bjektyw , sporządzony z dwu g a tu n k ó w szkła. I tu i tam je d n a k o w a z a s a d a —połączenie dwu soczew ek i jed n a k o w y s k u te k — usunięcie obwódki barwnej.

Podobnież narząd Cortiego w u c h u oka­

zuje zasadniczą zgodność z in stru m e n te m stru no w ym ; organ głosu działa, j a k pisz­

czałka; serce, j a k pompa ssąco-tłocząca;

i kości naszych kończyn, j a k dźwignie,

(8)

392 w s z e c h ś w i a t m 25

a b u d o w a ich j e s t ściśle ta k a , j a k tego w y m a g a o b ra c h u n e k techn iczn y .

J a s n ą j e s t rzeczą, że tak ie p od o b ień ­ stwo i zgodność nie są zrozum iale sam e przez się, i że należy w y ja ś n ić ich przy ­ czynę. Ale w y ja śn ie n ia tr z e b a szukać gdzieindziej, nie w n aślad ow n ictw ie.

Co praw d a , to wydaje się nadzw yczaj niepraw do po do bn em , a b y n a w e t t a k s to ­ sunkow o p ro ste , ale zasadnicze narzędzie, j a k m ło t mogło być tylko kopią p r z e d r a ­

m ienia z c h w iejącą się n a j e g o końcu ś c iś n ię tą pięścią. Kto wie, j a k się w y ­ n a jd u je i ulepsza narzędzia, j a k się je robi, a zwłaszcza, k to sa m wry n a la z ł co­

kolwiek, chociażby n a jd ro b n iejsze g o , ten przy z n a odrazu, że w y n a la z e k nie b yw a n ig d y kopią ani n a śla d o w n ic tw em . Z w y ­ j ą t k i e m czysto p r z y p a d k o w y c h w y n a la z ­ ków i ulepszeń, k tó re z d a rz a ją się ciągle i n iew ą tp liw ie zdarzały się od n a jd a w ­ niejszych czasów, p u n k te m w y jś c ia dla każdego w y n a la z c y b y w a nie ch ęć s k o ­ piowania, od tw o rze n ia czegoś gotowego, lecz dążenie do z a sp o k o je n ia ja k i e jś po­

trzeby, d la której po sia d a n e d o ty ch c z a s narzędzia nie są wcale w y s ta rc z a ją c e a l­

bo przy n ajm n iej nie w na le ż y te j mierze.

N a p rz y k ła d w ynalazek m ło tk a możemy sobie w y o b razić w sposób mniej więcej n a s tę p u jąc y . Dziki człowiek z z a m ierz c h ­ łych praczasów próbow ał b e z w ą tp ie n ia nieje d n o k ro tn ie ro zbijać pięścią łupinę w iększych orzechów. Była to n ie w ą tp li­

wie czynność, s p ra w ia ją c a ból; c h c ą c go u n ik n ąć , człowiek ów mógł z ła tw o śc ią wpaść n a pom ysł z a stą p ie n ia nagiej pię­

ści kam ieniem , k tó ry mu się przy p adk iem znalazł pod ręk ą. Przez użycie k a m ie n ia z y sk iw ał p o d w ó jn ą korzyść: nie ty lk o bo­

wiem u n ik a ł bolu, do czego dążył c e lo ­ wo, ale zarazem zw ięk szał siłę i s k u t e ­ czność uderzenia. T akie osiągnięcie w ię ­ kszego s k u tk u , niż się zamierzało, W il ­ helm W u n d t n azy w a h e te ro g o n ią celów.

I leterogonia ta o d e g ra ła b ardzo w ażną rolę zarów no w rozw oju o rganizm ów , j a k i narzędzi. O d g ry w a ona j ą i dzisiaj.

Między innem i pierw sza m a s z y n a parow a była p o m y ślana j a k o p rzyrząd do pom po­

wania.

Do w yn alezienia m łotka mógł też z re ­ sz tą przyczynić się i przypadek: jeżeli uż y ty do tego kam ień czy za pierw szym razem czy następn ie miał k s z ta łt w y d ł u ­ żony, albo jeszcze lepiej, jeżeli zam iast kam ienia, ów człowiek u ją ł w ręce p o ­ dłużny k a w a ł drzew a, to z łatw o ścią mo­

gło m u to n a s u n ą ć pom ysł trzonka. W za­

sadzie, był to ju ż m łotek, od k tórego k r o k ty lk o do k o m b in a c y i k a m ienia z d rze ­ wem . W ta k i sposób można w y tłu m a ­ czyć zu pełnie dobrze w ynalezienie m ło t­

ka, bez żadnego u c ie k a n ia się do n a ś la ­ d o w n ic tw a organów n a tu ra ln y c h .

B. Dyakowski.

(Dok. nast.),

M A X V E II W O R K .

S E N 1 M A R Z E N I A S E N N E .

(D okończenie).

Podczas s ta n u czuw ania działa na nas u staw icznie ogrom n a ilość podniet zm y ­ słow ych przez oczy, uszy, doty k, zmysł t e m p e r a t u r y i wiele innych, któ re ko ­ m órki w odpow iedn ich okolicach czucio­

w yc h kory mózgowej u t r z y m u ją w cią­

głej czynności. T am tw o rzą one w k o ­ m ó rk a c h zwojowych pod rażn ienia dysy- m ilacyjne, s k u tk ie m k tórych , j a k wiemy, s u b s ta n c y a kom ó rk o w a zo staje z u ż y w a ­ na, a odpowiednio do tego g ro m adzą się różne p r o d u k ty rozkładu, w k ażd ym r a ­ zie n iety lk o k w as mleczny. Jeżeli ro z ­ k ład o d b y w a się przez czas dłuższy bez za silenia m a te ry i przez a u to re g u la c y ę i usunięcia p ro d u k tó w ro zk ład u zapomocą k rw i i limfy, kom órki n a te n c z as coraz bardziej tra c ą pobudliwość ponieważ za­

rów no zużyw anie pobudzanej m ateryi, j a k i nag ro m a d za n ie u b e zw ładniających p r o d u k tó w znużenia ujem n ie działają na ich spraw ność. Podczas d łu g o trw a łe ­ go oddziaływ ania podniet zm ysłow ych isto tnie w komórce a u to r e g u la c y a p rze­

m ia n y m a te ry i nie rów now aży się ze zuży­

ciem żywej su b sta n c y i, j a k o te ż ilość rozło­

(9)

JSIe 25 W SZEC H ŚW IA T

żonych p ro d u k tó w nie może być u s u n ię ta

j

przez prąd k rw i i limfy w takiej mierze, w ja k ie j p o w sta je . Szczególnie dotyczę to d zied zin y w zrokowej, ponieważ bodź­

ce św ietlne d ziałają praw ie bez przerwy pod czas d n ia na nasz wzrok i o dpow ied­

nią część mózgu. Powoli więc w miarę dziennego c z u w a n ia dochodzi do tego, że pobudliw ość k om ó rek czuciowych zm niej­

sza się coraz bardziej. Lecz to ubez- w ładnienie p ra c y w s k u te k ich d łu g o trw a ­ łej czynności podczas dnia nie j e s t j e d y ­ nym m om entem , m ogącym w yjaśn ić za:- I sypianie wieczorne.

G d yby rzeczywiście ta k było, m usieli­

by śm y wów czas n apew no osięgnąć o k re ­ ślony stopień u b e z w ład n ie n ia pracy w ko­

m órkach. W iem y je d n a k z doświadcze­

nia, że od sn u m ożem y się pow strzym ać, a n a w e t g ran ic e je g o daleko przesunąć.

W p ra w d zie zmęczenie będzie coraz w ięk ­ sze, nie z a sy p ia m y je d n a k , lecz zachow u­

j e m y całą świadomość. Praw dopodobnie więc j e s t tu in n y czynnik, k tó ry ozna­

cza w p ro st dowolnie w y b ra n ą chwilę za­

śnięcia. M usim y w ięc tera z zapytać: j a ­ kie w a ru n k i w y tw a rz am y , zamierzając zasnąć wieczorem o pew nym , o k reślo ­ ny m czasie? W y p ró b u jm y zaraz doś­

wiadczalnie, co robim y, żeby sprowadzić sen wieczorny. Otóż prze k o n y w am y się, że naraz cały zespól w arunków , w k tó ­ rym organizm znajdow ał się podczas dnia, zmienia się. U s u w a m y mianowicie, o ile można n ajw ięcej, w szystkie podniety z m y ­ słowe, działające n a nas w ciągu dnia;

między niemi zaś p rzed ew szy stk iem bodź­

ce wzrokowe. W pokoju s y p ia ln y m po­

winno być ciemno; m usim y się postarać, ab y w p ły w y dźwiękowe możliwie n a jb a r ­ dziej ucichły; podrażniające bodźce te m ­ p e r a t u r y u s u w a m y podług możności. T em ­ p e r a t u r a nie p o w in na być a n^ zan isk a, ani też zawysoka. Dalej powonienie p ow in­

no być także zabezpieczone od podraż­

n ień i t. d. S k o ro ś m y to w szy stko osią­

gnęli, nasze k om órki zwojowe znajdują się w zupełnie in n y c h w a run k ach , niż podczas dnia: Zbrakło naraz w szystkich bodźców, p o d trz y m u ją c y c h w nich pod- - rażnienie d y sym ilac yjne. Co z tego wy- niknie? W ie m y ju ż, że k o m ó rk a zwojo

wa, d rażniona przez bodziec dysym ila- cyjny, po je g o u sta n iu w ra c a do s ta n u dawniejszego w sk u te k a u to r e g u la c y i w przem ianie m ateryi. To się do ko n y w a samo przez się na podstaw ie praw a dzia­

łan ia mas, bez rozm yślnego współdziała­

nia z naszej strony. W s k u te k usunięcia bodźców, podrażnienie podtrzym yw an e za dnia ustaje, zuży ta m a te ry a odnaw ia się podczas snu przez autoregulacyę, a ró­

wnocześnie nagrom adzone p ro d u k ty znu ­ żenia unoszone są z kom órki przez k rew i limfę.

Isto tn ie m am y dowody na to, że wo­

bec usunięcia podniet zm ysłowych, św ia ­ domość ginie. Profesor w rocław ski Striim- pell przed wielu laty podał fakt, któ ry zdobył sobie pewien rozgłos. Miał pa- c y e n ta , ok azującego w w ysokim stop n iu upośledzenie zmysłów, gdyż rozporządzał tylko praw em okiem i lew em uchem; po­

za tem był ubezw ładn ion y na całem ciele i n a w e t błony śluzowe j a m y u stn e j nie o k azyw ały najm niejszego czucia. Z z e ­ w n ę trz n y m ś w iatem łączyło go więc t y l ­ ko je d n o ucho i jed n o oko. Strtimpell dokonywał na nim doświadczenia, z a m y ­ kając oba te o rg a n y na 2 — 3 m inut, w k tó ry c h przeciągu p a c y en t usypiał.

Zasypianie następowało prawidłowo, gdy po pe w n ym czasie czuwania powtórnie z a m y kano chorem u zdrowe drogi czu­

ciowe.

Zjawisko to dowodzi wyraźnie, j a k b a r ­ dzo zasypianie zależne j e s t od usunięcia bodźców zm ysłow ych. Byłoby je d n a k błędnem , g d y b y ś m y czynnik ten chcieli uw ażać za je d y n y . W takim razie czło­

wiek raz zasnąw szy, mógłby drzem ać do nieskończoności; bo jeżeliby podniety zmysłowe, k tó ry c h usunięcie spowodo­

wało sen, były przez dłuższy czas u s u ­ nięte, nie byłoby wówczas żadnego po­

wodu, żeby człowiek w ogólności prze­

budzał się. Tu więc zwróćmy u w agę na inny, znany ju ż n am czynnik, m ianowi­

cie usunięcie zawieszenia pracy, w zno­

wienie się pobudliwości w kom órkach

kory mózgowej, k tó re się podczas sn u

samo przez się dokonywa. P oszukiw ania

nad głębokością snu w ykazały, że on

w ró żn ych swoich fazach j e s t różnie głę-

i

(10)

394 W SZ E C H ŚW IA T J\|ó 25

boki. N a jw ięk sza je g o głębokość, t. j.

n a jn iż szy stopień po budliw ości osiąg a się po uciszeniu się p o drażn ień dnia, mniej więcej w godzinę po zaśnięciu. Odtąd sen s ta je się coraz lżejszy, t. zn., ko­

m órki zwojowe n a b ie r a ją stopniow o p o ­ budliwości, co o d p o w ia d a procesowi w z n a ­ wiania się. Ku ran k o w i w y p o c z y n e k j e s t d okonany, p obudliw ość kom órek osięga swoje malcsymum, poczem z c h w ilą u k a ­ zania się najc ich sz e g o pod rażnien ia ży­

cia dziennego n a s tę p u j e przebudzenie.

P rz ek o n a liś m y się więc, że we śnie wielkie znaczenie m a w znow ienie (re- s ty tu c y a ), w yp o c z yn e k k o m ó re k zwojo­

wych, t. zn. p r z e w a g a s p r a w y asym ila- cyjnej. J e s t t o r y s zasadniczy, dla k tó ­ rego s n u nie m ożem y p o ró w n y w a ć z n a r ­ kozą, j a k to się często z d arza n a w e t w kołach n au k o w y c h . W y ra ż a ją c się nie- | dolężnie, przyjęto o kreślać n a rk o z ę ja k o sen i mówi się, że człowiek śpi w stanie n a rk o ty c zn y m . O p r a w d z iw y m śnie j e ­ d n a k nie może być t u mowy. S t a n n a r ­ k o ty c z n y te m m ianow icie różni się od snu, że w p ie r w s z y m r e s t y tu c y a nie za­

chodzi. A to w ła śn ie j e s t rzeczą n ie ­ zm iernej wagi. Je że li z a sto so w u je m y t. zw. ś ro d e k na sen, nie sp ro w a d za m y tego, co w łaściw ie s e n c h a ra k te r y z u je , t. j. w y poczyn k u, tylko s ta n n ieśw ia d o ­ mości, d o k o n y w a ją c y się w in n y sposób, niż n ieśw iadom ość we śnie. S ąd ząc po b r a k u św iadom ości w obu razach, nie pow inniśm y przypuszczać to żsa m o śc i w s p ra w a c h fizyologicznych. W o lne od za­

rzutu doświadczenie n a d o śro d k ie m n e r ­ w ow ym dowiodło, że śro d k i n a r k o ty c z n e j (alkohol, eter, chloroform i t. d.) ubez- w ła d n ia ją a s ym ilacy ę w zm ęczo n ych i w y ­ c z erp a n y ch kom órkach. Je że li przez dłuższy czas s ta w ia m y zap o ry a sym ila- cyi, czyli w yp o czy nko w i, lub ty lk o j ą og ran ic za m y , m ożemy po p e w n y m czasie spow odow ać głębokie uszkodzenie k o m ó r­

ki zwojowej. C h ro n ic z n y morfinizm i al­

koholizm w y k a z u je niszczące działanie z b y t częstej narkozy. Musimy się więc strzed z u to żsa m ia n ia n a rk o z y ze snem i oszczędnie u ży w ać ś ro dk ó w n a r k o t y c z ­ nych.

Jeżeli po tem w szy stk iem s tr e ś c im y

procesy snu, m ożem y powiedzieć, że sen j e s t w y n ik iem n a s tę p u ją c y c h warunków:

P odczas s ta n u c z uw ania bodźce z m y sło ­ wo u t r z y m u ją wciąż podrażnienia d ysy - m ilacyjne w k o m órk ach zwojowych, obni­

żając ich pobudliw ość przez w y c z e rp a ­ nie i znużenie. Zasypiam y, gdy bodźce zm ysłowe, u d a ją c e się przez o rgan y zm y­

słów do mózgu, zostają usunięte. S k u t ­ kiem tego g in ą w a ru n k i podrażnienia i d y sy m ila c y a u s ta je . Na zasadzie p ra w a a u to re g u la c y i w p rzem ianie m a te ry i d o ­ k o n y w a się nastę p n ie r e s t y tu c y a w s k u ­ te k przew agi procesów a s y m ila c y jn y c h i pobudliw ość powoli w raca. Zrana w y ­ poczynek się kończy. Pobudliw ość osię- g n ę ła m a k s y m u m fizyologiczne i n a jm n ie j­

szy bodziec n a s przebudza.

Z kolei z a sta n ó w m y się nad tem , co to j e s t m arzen ie senne? Co za procesy od e g ry w a ją się kiedy człowiek śni? Ja- snem j e s t przed ew szystk iem , że są one procesam i świadomości. W e śnie p r z e ­ ż y w a m y w sz y stk o j a k na jaw ie , uczuwa- my się tak, j a k b y ś m y byli w zw ykłym czu w a ją c y m stanie. Jeżeli zaś chodzi tu o s p ra w y świadomości, w t a k im razie m usim y przypuszczać, że one za p o d s ta ­ wę m ają też sam e p rocesy co w sz ystk ie przejaw y świadomości. Śnim y, ale nie zawsze. Liczne sp o strzeżenia i d o św ia d ­ czenia dowiodły, że wówczas tylko ś n i­

my, jeżeli działają n a nas pewne bodźce, które przychodzą bądź z sam ego o r g a n i­

zmu, bądź też ze ś w ia ta zew nętrznego.

I W k a ż d y m razie j e d n a k w grę wchodzą bodźce, udające się do kom órek k o ry m óz­

gowej.

Bodźce w e w n ętrzn e szczególnie wówr- czas działają, je ż e li człowiek j e s t chory;

dolegliwość p rzy te m nie koniecznie m a z agrażać życiu. J u ż w razie zaledwie dostrzeżonych zab u rz e ń w organizm ie z n a jd u je się sposobność do p o w s ta n ia bodźców, k tó re w ychodzą z części z a b u ­ rzonych, niosąc n a s tę p s tw a swoje do ko­

ry mózgowej. W y n ik a z tego, że ludzie c h o rz y zazwyczaj więcej śnią, niż zdro­

wi. N a w e t dużo sta n ó w chorobliwych,

n a c e c h o w an y c h j e s t u p o rcz y w ą b ezsen ­

nością i fa n ta s ty c z n e m i m arz en ia m i sen-

nemi.

(11)

M 25 W SZECHŚW IAT 395

Również j e d n a k s n y m ogą w y stę p o w a ć I u człowieka, cieszącego się najlepszem zdrowiem . Te ostatnie powodowane są p rzez bodźce, przychodzące zzew nątrz.

Dowiedziono tego doświadczalnie. Liczni fizyologowie i psychologow ie sztucznie w y tw a rz a li m arz en ia senn e zapomocą t a ­ kich bodźców. W pew n ym p rzypadku rzucano m ały k a m y k przed okno sy p ia l­

nego pokoju. P o w sta ły przy tem bodziec d ź w ię k ow y spowodował sen o potyczce, w której w y s trz a ły padały nieu stann ie.

W id z im y tu bardzo rozpow szechnioną właściwość m arzen ia sennego: paczenie wielkości rozm iarów. S zm ery d źw ięk o ­ wa, pochodzące od k a m y k a są bardzo małe; we śnie zw iększają się do h a ła śli­

w y c h wystrzałów. Pew ien śpiący z po­

wodu u p adnięcia krzesła w je g o pokoju, śnił, że n a s tą p ił stra s zliw y wybuch; do tego stop nia hałas był przesadzony. In­

ny, sk ro p io n y we śnie kilkom a kroplami wody, śnił o b u rz y i deszczu. Jeszcze inny, k tó re m u trzym an o pod nosem p r z y ­ wiezione przez niego z E g ip tu perfum y, śnił, że obchodził sklepy Kairu i w cho­

dził do je d n e g o z łych, gdzie kupował p e rfu m y i t. d.

W iele j e s t postaci snu. które w y s tę ­ p u ją u każdeg o człowieka. I ta k zn a n a j e s t „zm ora11, podczas k tó re j oddech do­

znaje p rzeszkody. W racając raz nocą z F r a n k f u r tu do G etty ngi miałem sp o ­ sobność obserw o w ać to zjaw isko n a j e ­ d n y m ze współpasażerów. W przedziale n aszy m położyliśm y się na ław kach w t a ­ k i sposób, że głow y nasze leżały n a p rz e ­ ciwko siebie. W nocy przebudził mię c h a ra k te r y s ty c z n y szmer, j a k i zwykle w y d a ją ludzie podczas zmory. P o p a trz y ­ łem n a mego tow arzysza. Leżał właśnie z rę k ą na u s ta c h i nosie, jęcząc w n a j ­ okrop n iejszy sposób, p o w o li ruchowe działanie nerw ów staw ało się t a k silne,

j

że o dsunął rękę na bok i w kró tce p r z e ­ stał jęczeć. Z mojej s tro n y byłoby b a r­

dziej ludzkiem, g dy b y m w pierw ju ż go rozbudził, lecz zain tere so w a n ie fizyologa przem ogło. Spał więc dalej i niedługo m iałem sposobność pow tórnie o b se rw o ­ wać p o w sta w a n ie zmory.

Przez takie i tym podobne bodźce w y ­

woływane są n ajrozm aitsze m arzenia.

N iektóre z nich bezwątpienia miały o g ro ­ m ne znaczenie w czasach pierw o tn y ch dla u k ształto w an ia się pojęcia o duszy.

U k azyw anie się we śnie zw ierząt i lu ­ dzi, zwłaszcza um arły ch, oraz wycieczki odbyw an e w dalekie kraje, to wszystko i dziś jeszcze u tw ierd z a w ludziach p ie r­

wotnych pojęcie o rozdzielności duszy z ciałem. Jeżeli człowiek widzi z ja w ia ­ jąc e g o mu się nocą we śnie zmarłego, 0 k tó ry m wie, że spoczywa daleko w m o­

gile, musi to w nim utw ierdzić, jeżeli nie w p ro st wywołać, myśl o bezcielesnej, od ciała oddzielającej się duszy. Tym s p o ­ sobem m arzenia senne n a b ra ły o g ro m n e ­ go znaczenia psychologicznego w życiu narodów, do tego stopnia, że dziś j e s z ­ cze myśl n a u k o w a dużo musi cierpieć od tej zmory.

Co dotyczę spraw , zachodzących w m ó­

zgu podczas m arzeń sennych, na to d a ­ liśm y objaśnienie w w ykładach poprzed­

nich. M arzenia p o w sta ją w s k u te k od­

działyw ania bodźców na pewne okolice k o ry mózgowej. Gdy bowiem cała kor.i mózgowa śpi, komórki jej w pojedyń- czych częściach są budzone przez bodźce, podobnie j a k człowiek zupełnieTnoże być w ybudzony przez działanie d ostatecznie silnego bodźca. Ponieważ stopień po­

drażnienia w kom órkach, we śnie przez bodźce niebud zon ych, j e s t mniejszy, niż podczas czuwania, przeto kojarzenie w ty m s ta n ie nie może się odbyw ać w spo sób tak praw idłow y, j a k podczas dnia.

Tego rodzaju kojarzenie byłoby zupełnie u sunięte przez kontrolę naszej k r y ty k i w czasie czuw ania kom órek za dnia. W y ­ m ia ry u leg a ją zn iekształceniu. Są to w szystko w a r u n k i u rab ia ją c e sen tak często n iezw ykle dziwacznie i f a n t a s t y ­ cznie, a pod k tó re m i z a trac a m y we śnie m iarę zw ykłego życia.

Nie przeszkadza to je d n a k temu, że

z d arzają się up orządkow ane m arzenia

1 upo rząd ko w any bieg myśli. Zależy to

zupełnie od tego, ja k i e okolice mózgu .są

budzone i j a k silne j e s t podrażnienie ich

kom órek. W ielokrotnie przekonyw ano

się, że we śnie naw et znaczn e czynności

myślowe mogą być wykonyw ane. Nie-

(12)

396 W SZEC H ŚW IA T JSfs 25

k tó rz y poeci tw o rzą we śnie, m a t e m a t y ­ c y u siłu ją rozw iązać z a g a d n ie n ia , do k t ó ­ r y c h rozw iązania nie m o g ą dojść w s t a ­ nie c zu w an ia. D uch p ra c u je zwłaszcza, jeżeli k o jarz en ie z o s ta je o g raniczo n e w p e ­ wnej okolicy. P od ra żnie n ie wówczas j e s t ta k silne, że odp ow iedn ie drogi kojarzeń dalej są czynne, pomimo u ś p ie n ia in n ych okolic. Z resztą, są to tylko z ja w is k a w y ­ jątkow e .

W e w sz y stk ic h j e d n a k raz a c h sn y są p ra w d z iw e m i procesam i św iadom ości i j a ­ ko takie m u sim y je tra k to w a ć . B ra k u je im zupełnie p ie r w ia s tk u m isty czn eg o, któ re g o przesądne osoby się do szukują;

z tego w zględu dla m a rz e ń s e n n y c h t y l­

ko te z a s a d y analizy m ogą mieć z n a cz e ­ nie, co i dla przejaw ów św iadom ości ż y ­ cia n a ja w ie , gdyż m arzen ie s e n n e j e s t ty lko cząstko w em c z u w a n ie m mózgu.

Tłum . W. Sawicka.

K R O N IK A N AU KO W A .

Wpływ klimatu górskiego na wydzielanie się wody z organizmu. K w estyą t ą zajęli się H. Guillemard i A. Moog podczas kilku pobytów na Montblanc. Szło im przode- wszystkiem o sprawdzenie ogólnie p rz y ję te ­ go poglądu, według którego klim at górski przyspiesza uchodzenie wody z organizmu przez płuca i skórę. W tym celu dokonali szeregii doświadczeń; poniższa tablica podaje streszczenie o trzym anych przez ty c h a u to ­ rów wyników.

Z tablicy podanej wynikają wnioski n a ­ stępujące. Pozorna ilość w ydychanego po­

w ietrza je st na Montblanc znacznie większa, natom iast rzeczy wista — daleko mniejsza, niż w nizinie. Ilość oddechów na m in u tę zna­

cznie wzrasta, jednocześnie zaś objętość prawdziwa oddechów maleje. Ciężar wody wydalanej przez oddychanie w ciągu jedno­

stki czasu je st stały i niezależny od wyso­

kości. Wilgoć bezwzględna wraz z w y so ­ kością szybko się zmniejsza, s tra ta zaś wo­

dy przez płu ca jest jeszcze znaczna powyżej 3 000 m. S tr a t a wody na powierzchni skó­

ry maleje wraz z wysokością; okoliczność ta je st prawdopodobnie następstwem spadku

tem p eratu ry .

I o 2

-

oo o - -

«. o CM

O O ’

'. • co o i

i r< w o O

o

2 °o

•N P4

a

5 7-1 l>

O I-

i CO

>ęp

ę© Ol

-*1* CG

iOWh

oo

O l ^ CO CO i®

i. O Oh

oo" t-

C5 ł-t oo^ocT

coo

co

cT

ZD ©■

00 oo

_

C O riO

t- Tł* ■ ’-<

(M O l O

rH Ci H O 0 IO O ł-H

Ol (MO cT o o '

C5 1-H 0

go

«o CD l> Ol

01 o cTcT©

*5} ^ t> C© »0 :M CO b- oo 3

Ol^T—I cT o* cT

cć fi . s i ^

s® O

a a*iP

'.2 * £ Sir-

2 * ‘ 2 O

r >> o g -2 M

S S i Ł * g

S ^ 2 - 0

2

o

5 N ^ *05 P - r - H - P - . f-, O o

+3 nj

ctf

‘1 - M O ^ "

©

— ■ » s ^

e w

o N

cT

N O

£ ŁD ^ o ® •“

•s § a o

0

•o^.sr -03

>1

o

° * fe 2 ■-/

ce*

a Ti >>

* 3 ‘O P-l 03

N NJ

© 0

N N

tei

* g * *

a

©O N >2 0 1 s

*03 CŚ*

£ o o N

n s g

aj CS

O >>

V

03

S £

r-t

*8 . 2.2

S a .2 fl o

»

'o ’H

© ©

> N Nt-l f-t

rtf et ąs p

© ©

£ PU On

cc © ©

•N

+*

ca 3

1 4-> +-* ce c3

ci

fn ?H

ci -M -łJ

m rJi

Skoro uprzytom nim y sobie, że ilość wody, wydalana przez powierzchnię skóry, jest co- najinniej trzy do czterech razy większa od ilości, towarzyszącej w ydychanem u powie­

trzu, dojdziemy do wniosku, że klimat g ó r­

ski nietylko, że nie sprzyja wydalaniu wody z organizmu, lecz że przeciwnie— wydalanie to u tru d n ia. Wniosek taki jest zgodny z faktem stwierdzonym wzrastania ciężaru całkowitego krwi u zwierząt żyjących w roz- rzedzonem powietrzu, oraz z wynikami in­

nych doświadczeń autorów wyżej wymienio­

nych.

L. H.

(M eteor. Z eitsch r. 1008, .Na G).

Pogoda i choroby umysłowe. W latach 1906 i 1907 dr. Lom er przeprowadził sze­

reg badań, mających na celu wykrycie w pły­

w u pogody na choroby umysłowe, a prze- dewszystkiem na ataki epileptyków. W nio­

ski tego badacza można streścić w ten spo­

sób, że te m p e ra tu ra lub stan zachmurzenia, wilgoć powietrza lub natężenie ruchów po­

w ietrznych nie wpływają na ilość i postać

ataków, jednakże, ja k wykazało porównanie

(13)

Nś 25 W S Z E C H S W IA T 307

liczb, dotyczących ty c h ostatnich z każdo- razowemi w arunkam i atmosferycznemi, za­

leżność je d n y c h od drugich istnieje niewąt­

pliwie.

Tym sposobem Lom er dochodzi do tych sam ych wyników, do jakich doprowadziły badania nad wpływem fohnu na epilepty­

ków. Zbliżanie się minimum barometrycz- ncgo wywołuje zwiększanie się ilości a t a ­ ków. Chociaż wr badaniach nad wpływem fizyołogicznym fohnu wyniki te otrzymane zostały tylko ubocznie i bynajmniej nie są jeszcze ustalone, należy jednak podkreślić ich zgodność z badaniem Lomera.

Jednakże Lom er z pewnością się myli i inoże w dalszych swych badaniach wejść na manowce, kiedy mniema, że jedynie od ciśnienia zależy ilość ataków i że być może udałoby się zmniejszyć niebezpieczeństwo ataków zapomocą „wytworzenia równowagi ciśnienia czyli możliwie jednakowego ciśnie­

nia" w izbach pneum atycznych odpowiednio urządzonych.

Wiadomo, że „strona przednia" minimum barometrycznego wpływa w pewien określo­

ny sposób na świat zwierzęcy i roślinny.

W ty m p rz y p ad k u nie ma z pewnością zna­

czenia ciśnienie samo, ale splot wszystkich czynników meteorologicznych, który nazy­

wamy „pogodą“ i Który wyciska określone piętno na ciśnieniu.

„Pogoda", k tó rą określają tem peratura, zachmurzenie, w iatr i wilgoć, daje się w spo­

sób najprostszy scharakteryzować zapomocą rozkładu ciśnienia powietrza na większej przestrzeni. Wiadomo z obserwacyj, że „po- godę“ głównia choć nie wyłącznie cha rakte­

ryzuje rozmieszczenie ciśnienia.

Zatem związek wspomniany je s t z pewno­

ścią tylko pośredni, i jest to związek nie­

wątpliwie jedj7nie między określonym roz­

kładom ciśnienia, od którego pogoda zależy przedewszystkiem, a ilością ataków epilepty­

cznych. A ponieważ rozmieszczenie ciśnie­

nia najlepiej uwidocznia mapa pogody, więc w badaniach, o k tó ry ch mówimy lepiej jest posiłkować się właśnie mapami pogody. T y l­

ko wtedy będzie istniał związek między ci­

śnieniami w danem miejscu, a ilością a t a ­ ków epileptycznych, jeśli ze stosunków ci­

śnienia w tej miejscowości będzie można wnioskować o ciśnieniu całej okolicy, wcho­

dzącej w danym razie w rachubę.

L. H.

(W . T ra b ert, M eteor. Z eitsch r. 1908, JMa 6).

Związek między śmiertelnością niemowląt a wysokiemi temperaturami. Na jednem z posiedzeń królewskiej akademii N auk w Am sterdamie dr. E . van E verdingen zło­

żył ciekawą rozprawę, dotyczącą wpływu wysokich t e m p e r a tu r na śmiertelność nie­

mowląt. J u ż poprzednio w rozprawie, ogło­

szonej przez biuro statystyczne w Amster-

J

damie, udowodniono, że w ciągu miesięcy

| letnich istnieje wyraźne maximum śm iertel­

ności dzieci poniżej roku, jednakże badania, skierowane k u wykryciu związku między tem maximum w rozmaitych miejscach a ś re ­ d n i m i tem peraturam i miesięcznemi, nie da­

ły pożądanych wyników; wszakże nie prze­

staje być rzeczą prawdopodobną, że śmier­

telność znajduje się w ścisłym związku z wa­

haniami temperatur)" w dół i w górę.

Mając to na widoku, dr. E. van Everdin- gen zestawił kilkoma różnemi sposobami wartości meteorologiczne dla szeregu miej­

scowości; między innemi zgrupował z danych obserwacyjnych wszystkie dnie, w których te m p e r a tu ra była wyższa od 25°C, przyozem jako przedział czasu liczyło się od połowy j e ­ dnego miesiąca do połowy drugiego. O ka­

zało się wtedy, że zgodność między odchy­

leniami od śmiertelności średniej a ilością dni gorących jest ta k wielka, że nie ulega prawie wątpliwości, iż wysokie te m p eratu ry powodują wzrost śmiertelnośoi. A utor ho­

lenderski wypowiada nadzieję, że, stosując inne granice tem p eratu r oraz inne sposoby grupowania spostrzeżeń, uda się wykryć w danej sprawie, t a k ważnej dla medycyny, związek bardziej jeszcze bezpośredni.

L. II.

(M eteor. Z eitsch r. 1908, VI).

Przyczynek do biologii i historyi rozwoju skójki perłorodnej (Margaritana margariti- fera) podał W. Harnes z Marburga w Zool.

Anzoigcr (T. 31, rok 1907). Materyału do badań dostarczyły mu skójki perlorodne z lluw ery i innych dopływów Mozeli w lluns- riicku, gdzie są one bardzo pospolite w od­

powiednich miejscach. Najobficiej znajdują się w strumieniach, ocienionych olszami, a mających dno grubopiaszczyste i bieg po­

wolny. Tam rozmnażają się najlepiej i two­

rzą całe kolonie. Trzymają się zwykle po 3 lub 4 razem w zacienionem miejscu przy brzegu w pozycyi nadzwyczaj c h a ra k te ry ­ stycznej, ta k zagłębione w piasku nogą i przednim końcem, że wystaje tylko tylny na 2 do 5 om. Długa oś iuh ciała tworzy kąt 25° do 45° z kierunkiem prądu i po­

chylona je st w tę samę stronę. Zabezpie­

cza je to doskonale od możności porwania przez prąd i stanowi ta k znakomite przy­

stosowanie się do miejscowych warunków, że trudno sobie wyobrazić lepsze. Oprócz tego, starają się one jeszcze i innemi sposo­

bami zabezpieczyć się od porwania przez

■wodę: w razie silniejszego prądu wciskają

się między kamienie lub chowają się poza

nie. Kryjówki swoje opuszczają w okresie

wydawania na świat młodych; rozłażą się

Cytaty

Powiązane dokumenty

wiem żaden stan komórki nie może być utrzym any.. Je s t ogólną właściwością każdego żywego systemu, że się stale zmieniać musi. Jego proces | życiowy

ne zwierzęcia zależą od determinantów , znajdujących się w jeg o pierworodnej komórce i przekazujących się potomstwu po podziale, staje się jasnem , że

kości światła, Gdyby to przypuszczenie okazało się słusznem, to w ten sposób jednolite wytłumaczenie sił przyrody s ta ­ łoby się rzeczą

Za tą jednolitością przemawia również fakt, obserwowany przez Hertwiga u Acti- nosphaerium. Jądra zachowane dzielą się dalej, powstają gam ety, które łączą

2.. Nieprzerwana s u ­ cha pogoda trw a całemi miesiącami bez chmUrki ani obłoczka i gdyby nie obfita rosa nocna, posucha byłaby szkodliwa dla świata

Różnorodność prac jego przejawia się jeszcze bardziej, niż uczynić to może tom niniejszy, jeśli zechce się uwzględnić ba­. dania, których Curie nie ogłosił,

Zapomocą dokładnego kinem atografu, fotografującego obrazy ultram ikroskopu, Sedding stw ierdził, że ruchy Browna podlegają prawu, podług którego odległości m

niach ty ch zw ierząt zaprzeczyć nie można, lecz rozwój ich w przewodzie pokarm ow ym nie został d otych czas ustalon y... W ob ec tego