JSTs. 2 5 (1411).
W arszaw a, dnia 20 czerw ca 1909 r.
T o m X X V I I I .PRENUMERATA „W SZEC H ŚW IATA".
W Warszawie: ro c z n ie r b . 8, k w a rta ln ie r b . 2.
Z przesyłką pocztową ro c z n ie r b . 10, p ó łr . r b . 5.
PRENUMEROWAĆ MOŻNA:
W R ed ak ey i „ W sz e c h ś w ia ta " i w e w sz y stk ic h k się g a r
n iach w k raju i za g ran icą.
R e d a k to r „W szechśw iata'* p rz y jm u je ze sp raw am i re d a k c y jn e m i c o d z ie n n ie o d g o d z in y 6 d o 8 w ieczo rem w lo k a lu re d a k e y i.
A d res R ed ak ey i: K R U CZA J^. 32. T elefon u 83-14.
N A U K A 1 P O E Z Y A .
W ty ch d a w ny c h , daw n y c h czasach, kiedy poezya uchodziła jeszcze za c z y n nik ważny, godny rozw ażania uczonych i opieki m ożnych, je d n e m z jej siedlisk n a jgłów niejszych była słoneczna P row an cya. S tą d rozbiegali się daleko po ca
łym świecie łacińskim natch nieni śpie
wacy, b u d ząc odwagę w rycerzach, po cieszając tęsk n ią c e za nimi księżniczki.
S z tu k a ich, najczęściej bez śladów na piśmie przem ijająca, m iała j e d n a k pozo
s ta w ić i trw a łe po sobie pam iątki: Pod ich to przew ażnie wpfyw em w y ra b ia ły się i polerowały jęz y k i rom ańskie, które, ze skażonej p o w staw szy łaciny, w ustach ludu, niedaw no wyszłego z b a r b a r z y ń stwa; g w a rą n ie o k rz esa n ą zaledwie n a zwać było można. Lecz poezya z g w a ry tej w y tw a rz a ła coraz doskonalsze p o s ta ci, aż wreszcie doszło do tego, że j ę z y kiem lud u mógł przemówić P e tra r k a , a n a w e t sam D ante, z a m y k a ją c y w swo
je j Komedyi całko w itą su m ę wiedzy i fi
lozofii wieków śred n ich.
Zwolna j e d n a k przeżywała się forma u s tn e g o ro zp o w szechniania utw oró w fan-
tazyi. Obyczaj się zmieniał, błędne r y c e rstw o przechodziło do k r a in y wspom nień, potrzeby umysłowe, choć zwolna, w zrastały, może trzeźwiejsze powiewy rodziły się w atm osferze duchojyej. -Już w początku X IV wieku gorliwsi zwolen
nicy „wesołej u m i e j ę t n o ś c i z niepo ko j e m i żalem d ostrzeg ają jej upadek. W t e dy to, w 1.323 roku siedm iu zn acznych p atrycyuszó w tuluzań skich zakłada s to warzyszenie „Consistori de la g a y a scien- s a “, którego celem m a być p ielęg no w a
nie średniow iecznej poezyi prow ansal- skiej i jej dźwięcznego ję z y k a . S to w a rzyszenie to rozw ija się pomyślnie, od
b yw a posiedzenia publiczne i urządza k o n k u rsy , k tó ry m n adaje nazwę Ig rz y s k k w iatow ych , gdyż zwycięsca w słodkiej szerm ierce o trz y m u je z rąk niew ieścich k w ia te k z początku tylko n a tu ra ln y , po
te m s re b r n y lub złoty, niek ied y ozdobio
ny drogiem i kam ieniam i. Lu d w ik X IV podniósł znaczenie stow arzyszenia, dając m u ty tu ł akadem ii, A cadem ia des jocs florals, i z tym ty tu łe m prze trw a ło aż do dni naszych, szczycąc się sw era pierwo- rodztwem pom iędzy akadem iam i. Tylko ponura K onw encya n a chwilę przecięła . to długie pasmo żywota, znosząc Alcade-
TYGODNIK POPElLARNr, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
386 W SZ E C H ŚW IA T Aa 25
mię I g rz y s k k w ia to w y c h w r. 1793, lecz już po 12 latach Napoleon znowu p r z y wrócił jej istnienie.
W tej to odwiecznej akad em ii, poświę
conej kultow i poezyi i p ięk n y ch form j ę zyka, 14 lutego r. b. odbyło się posie
dzenie osobliwsze. W y k ła d a ł świeżo p rz y j ę t y k o n fra ter, p. Paw eł S a b a tie r, j e d e n z n ajd z ieln iejsz y ch chem ików f r a n c u s kich, k tó re g o zw łaszcza sy n te z y , z w ykle n a w spółkę z p. S e n d e re n s e m d o k o n y wane, zw róciły n a niego u w a g ę całego ś w ia ta chemicznego. Mówił, zd aw ałoby się, o rzeczy t a k obcej założeniu i d u chowi środow iska, w k tó re m w ystąpił, że p ierw sza w iadom ość o s a m y m fakcie t e go odc z y tu w y d a ła się czem ś paradoksal- nem. J a k dalece j e d n a k w sz y stk ie , choć
by napozór średnicow o p rzeciw n e, dąże
n ia u m y słu ludzk ieg o scho d zą się w sw o ich celach i z a d an iach o s ta te cz n y c h , p r z e k o n a m y się zaraz, g d y w kró tkim z a r y sie zap o znam y się z tre ś c ią pięknego te go przem ów ienia. Szkoda tylko, że w s t r e szczeniu naszem odczyt S a b a tie ra z ko
nieczności u tra c ić musi j e d n ę ze swoich z alet—n ie p o ró w n a n y wdzięk formy, t r u dny do osiąg nięcia w odczycie n a u k o wym, a ta k konieczny ze względu na t ra d y c y e i p r z y w y k n ie n ia a n d y to r y u m oraz sarnę nazwę a k a d em ii des J e u x flo- raux.
Zasiąść w kole poetów, mówił
p .Sa
batier, to zdarzenie c okolw iek nieo czek i
w ane dla kogoś, k to odwiedza t y lk o p r a cownie naukowo, kto, spoufalony z j a s k i n ią W u lk a n a , d o św ia d cz a ła tw o zrozu-
jm iałego o nieśm ielenia u w ejścia do p a ła ców Apolina. Szlachetn a K lem ency a Izau- ra niew ielkim z pew nością d a rz y ła s z a cunkiem w sp ółczesn ych alchem ików , lu dzi, bezw ątp ien ia, bardzo mało dw o rsk ich , k tó ry m głos ogółu p rzy p is y w a ł popędy czarno k sięsk ie i pew ne s p o kre w n ie n ie z s a m y m d yabłem . Z d u m ia łab y się n ie słychanie, g d y b y je j kto powiedział, że j e d e n ze spadkobiorców ty c h ludzi będzie dopuszczony do g ro n a czcicieli W esołej U m iejętności.
W y m o w n a i ogład zo n a córa milczącej i posępnej alchemii, c h e m ia dzisiejsza wrydaje się jeszcze ogółowi s u ro w ą i s t r a
szną. W iele osób widzi w niej w spólni
czkę tych , którzy p osłu gu ją się nią w ce
lach prze w ro tny c h . Ona to ma być n a u czycielką fałszerzy, ona m a d osta rc za ć z bro dn iarzom tru c izn niew idzialnych a pio ru n u ją cy c h , ona dała w rę k ę lu d zk o ści te straszliw e w sw y c h s k u tk a c h m a t e r i a ł y w y buchow e. A czego jeszcze po niej spodziewać się m ożna w przyszło
ści!
J a j e d n a k myślę, że obaw y to płonę, a że nie j e s t e m zaślepiony uczuciem stron- niczem, w tem widzę dowód, że i wy, szanow ni panowie, dopuściliście, ażeby c h e m ik został waszym w spółbratem . A k a dem ia I g rz y s k k w iato w y ch , k tó ra od sze
ściu w ieków p a tr z y bez zazdrości, j a k r o z r a s ta ją się i k w itn ą młodsze jej sio
s try , mniej „w esołym “ u m iejętnościom poświęcone, zrozum iała najlepiej, że m ię
dzy n a u k ą a poezyą stosunki nie m ogą być wrogie. Dziedziną poezyi j e s t św ia t cały, og ląd a n y przez m igotliwy p r y z m a t w yo brażeń i m arzenia. Polot b e z k re ś n y unosi poezyę wr przestw ó r czarow ny id e ału — i zdarza się, że tam s p o ty k a się z na uką , k tó ra na chwilę zwolniła się z k rę p u ją c y c h j ą oków metody.
P ra w d a , że ze w sz y stk ic h gałęzi n auki c h e m ia w ydaje się najd alszą od m a r z e nia. Malownicze a b a ła m u tn e otoczenie, w k tó re m alchem ik średniow ieczny s p e ł
n ia ł swe czynności, nib y j a k i ś obrząd m isty czny, znikło dziś bez śladu. W n a s zy ch pracow niach, p ełnych po w ietrza i św iatła, w których m a te ry a podlega śledztw u w edług prawideł sztuki, pod c ią g łą ko ntrolą r a c h u n k u , w k tó rych, za
m ia st s z ep tu zaklęć czarodziejskich, s ły
chać m iarow e uderzenia w ahadła, szm er
p osuw ających się kół zęb atych , szum w y
try s k ó w , cieczy lub gazu, a sk a m ie nia ła
k re w smocza, oczy bazyliszka, drżewo
m a n d r a g o ry u s tą p iły miejsca sz k łu i m e
talom, w tych naszych pracow niach j a k
że znaleść pole dla m arzenia? Chem ia
rozw iązała tyle zagadnień, o dk ry ła ty le
tajem nic! Z węgla, wodoru i tlenu umie
t dziś zrobić w swej pracow ni i ten a lk o
hol, któ re g o wyrób był n ieg d y ś wyłącz-
n em prawrem kom órki drożdżowej, i c u
k i e r —n ie g d y ś monopol rośliny, i te sub-
M 25 W SZEC H SW IA T 387
telne wonie, i nieskończone w swej roz
m aitości b a rw n ik i, k tó ry c h upajające zm ysły działanie tyle d o sta rc za poezyi tem a tó w i p orów nań. Niedość t e g o —c h e m ia um ie zrobić niezliczoną ilość ta k ic h ciał, ja k ic h p rzy ro d a nie dostarcza, c he
m ia więc j e s t potężniejsza od przyrody.
Ja k ż e się tu dziwić, że j e d e n z wiel
kich uczonych współczesnych, olśniony p otęg ą nauki, rozpoczął książkę swoję d u m n em i słowami: „Św iat nie ma ju ż t a je m n ie 11.
Ś w iat nie m a tajem n ic? Ach, pyszny i zuchw ały po eto— czyż nie dostrzegasz, że tajem n ica otacza nas zewsząd, zwod
nicza i głęboka, j a k n iem ilknące w y z w a nie dla du ch a naszego. Żeby zadowolić palącą żądzę w ytłum aczenia, obm yślamy teorye, k tó ry c h n iedostateczność i n iep e
wność j e s t n am od początku znana, i zm ieniam y j e w m iarę tego, j a k postęp b a d a n ia n a s u w a obszerniejsze albo ściś
lejsze objaśnienia. Ale w g ru ncie r z e czy — co my wiemy o istocie samej cie
pła, św iatła, elektryczności, co wiemy o przyczynie ciążenia powszechnego.
W iem y wprawdzie, że omnis cellula e cel- lula, ale to nie zm niejsza naszej pew n o
ści, że naw et, g d y b y k ied y ś udało się nam stw o rzy ć k o m ó rk ę s ztuczną ze wszy- stk ie m i w łasnościam i i skład em p r z y r o dzonej, nie będzie ona macierzą komórek potomnych, gdyż będzie jej brakowało tej najw ięk szej tajem nicy, j a k ą j e s t ży
cie. A g d y b y , w brew wszelkiej możli
wości, przyszłym badaczom udało się o trzy m ać sztucznie kom órkę żyjącą i w y dającą potomstwo, to czy potrafią oni za
pew nić jej tak ie w a ru n k i rozwoju, żeby z czasem pow stały z niej stopniowo ro
ślin y i zw ierzęta, coraz doskonalsze i b a r
dziej złożone, aż do samego człowieka?
Czy najz u c h w a lsz a w yob raźnia może przedstaw ić sobie, że człowiek utw orzy z czasem na drodze sztucznej p raw dzi
wego duch a ludzkiego.
Na północnym k r a ń c u In d o sta n u s t e r czy olbrzym i łań c u c h H im alajsk i z giną- i cemi w niebiosach wircham i. P ielgrzym z południa s ta je przed nim i widzi, że tu kres je g o wędrówki. Na nic wysiłki, na nic p ró b y i zabiegi, nie zwycięży prze- i
szkody. Czy je d n a k m a poprzestać na stw ierdzeniu niemożliwości? O, n i e —on tera z puści wodze wyobraźni, k tó ra n ie d ostępn e szczyty zaludni przecudnem i po
s ta c iam i bogiń, a po ta m te j stronie n ie zdobytej ś ciany um ieści tęczową k rain ę miłości, wolności i szczęścia. Tam, gdzie kończy się d o stępn a i d o iy k aln a rzeczy wistość naszych zmysłów, zaczyna się słoneczna baśń naszej w yobraźni. A w n a uce ta tylko różnica, że sk rz y d ła w y o b r a źni są mocniej kręp ow ane więzam i kon- sek w e n c y i i logiki. Te w ięzy spraw iają, że poeci nauki zam iast poem atów , s tw a r z a ją hypotezy.
Celem poezyi j e s t Piękno, celem n a u k i —Praw da. Ale czyż Piękno, w k tó re m b rakow ałoby cech P ra w d y , byłoby isto tnie piękne? W szakże i ono m a swoje części składowe, między któ rem i p a n o wać m usi zupełna harm onia, ta k samo, j a k między tem i elem entam i, k tó ry c h ze
spół do skonały stanow i Praw dę. I niem a w ątpienia, że mimo różności um ysłów i zam iłow ań ludzkich, zależnych od rasy, stopnia rozwoju, czasu, otoczenia, i in
nych w arunków , ideały P r a w d y i P ię k n a s ta ją się coraz w y d a tn ie j wspólnym_całej ludzkości dobytkiem , zacierając ostre n ie g d y ś różnice pom iędzy oddzielnemi jej g ru p a m i i warstw am i. Że ideały te ro sną i dojrzew ają razem z ludzkością, 0 tem w dziedzinie P ię k n a z pewnością n ajbardziej wiedzą członkowie s to w a rz y szenia poświęconego up raw ie poezyi.
Przedstaw icielow i zakonu, hołdującego samej Praw dzie, przystoi w tak ie m g r o nie dowieść tylko, że toż samo p ow tó
rzyć trz e b a o ideałach nauki. Ten w z r o s t . 1 to dojrzewanie są n a s tę p s tw e m dosko
n alenia się i pom nażania środków , k t ó r e mi rozporządzam y w zakresie naszych władz duchow ych, a w pew nym stopniu i tych środków technicznych, które coraz dzielniej d op om agają n a m do ziszczania pomysłów, za niedostępne dla człowieka uw ażanych poprzednio.
Chciałbym n a przyk ład zie szczegóło
wym, wTziętym z um iłowanej przeze m nie nauki, wskazać, ja k ie to e ta p y przecho
dzić może myśl ludzka w swojem d ąże
niu do P ra w dy, a z drugiej s t r o n y —j a k
888 W SZ E C H ŚW IA T M 25
ona i tu ta j, n a tem polu najściślejszego ba d a n ia , u lega p rz y ro d z o n e m u w idać po
pędowi do prac y tw órczej, do p rz e c ią g a n ia w niosków daleko poza g ran ic ę do
wiedzionych, n iez b ity c h faktów. Zam ia
rowi te m u sp rz y ja okoliczność, że p r z e cież, k ied yście panowie zaszczycili mię w e zw aniem do z a b ra n ia głosu, chciałb y m w a m powiedzieć coś takiego, coby zajęło mocniej waszę uw agę. Otóż ta k im t e m atem , j a k sądzę, j e s t w spółczesny, n ie
słychanie szy bk i i w n iesp o d z iew an y m k ie r u n k u idący rozwój p ojęć che m icz nych, które ś c ią g a ją się do ciał, zw anych pierw iastkam i.
S tarożytn ość nie znała do św iadczenia naukow ego, w te m z n aczeniu stanow - czem, ja k i e m u p r z y z n a ją dzisiejsze n a uk i ścisłe. Od n a jd a w n ie js z y c h czasów ogół m ędrców zgadzał się głośno lub w m ilczeniu n a zdanie, że m a t e r y a we w szechśw iecie j e s t je d n a . W ąż „urobu- r o s “, c h w y ta ją c y zębam i koniec swego ogona, form uła w e w n ą tr z teg o symbolu:
„lv
tg7tav“—je d n o ś ć w s z y s tk ie m , p o w t a rza ją się n a odw iecznych po m nik ach, ś w ia d k ac h n a rodz in filozofii m atery i.
I ten pogląd, j a k o p raw d a niew z ru sz o n a u w a ż a n y , tr w a ł wieki, d z ie siątk i wie
ków. Is to tn ą tre ś ć je g o zaciemniło nieco przez A ry s to te le s a w prow adzone, a p rzez średniow iecznych je g o k o n ty n u a to r ó w rozszerzone i, dodajm y, przez niew ielu z nich rozum iane, pojęcie e lem en tó w . Do z a g m a tw a n ia tej s p ra w y p rzy czy n iło się pew n ego rodzaju ub ó stw o czy z a n ie d b a nie językow e: Oto w wielu ję z y k a c h w y ra z y ele m en t i p ierw iastek są s y n o n im a mi x). Jeżeli n a tło pow yższych pojęć zasadniczych r z u c im y obraz m yśli c h e
m ików średniow iecznych, alchem ików , m ożem y bez o b a w y uznać j ą za zupełnie p raw id ło w ą i logiczną. O drzućm y ty lk o to, co s y m p a ty i w zbudzać nie może, a co, niepodzielane z pew no ścią przez u m y sły przodujące, było działem szarego t łu m u pracow ników niższego stopnia, odrzu ćm y m ówię chęć f ab ry k o w a n ia złota z podlej-
') Z aznaczm y, że nasi p isarze da-wniejsi ele
m e n t sta le n a z y w a li żyw iołem . (P. R .).
szych m etali. W te d y j a k o zadanie n a czelne alchemii przedstaw i się dążenie do ta k ie g o opanow ania elem entów czyli z asad niczych własności jed nej i pow szech
nej m ate ry i, ażeb y przez odpowiednie ich gru p o w a n ie m ożna było przechodzić od je d n e g o ciała do drugiego, otrzym y w ać, p rz y p u ś ć m y żelazo, z miedzi, sia rk ę p rze
m ieniać w cynę, ze s re b r a robić węgiel.
Dopiero koniec XVIII wieku w y w a l
czył dla dośw iadczenia to stan ow isko d e cydujące, k tó re i dzisiaj mu p r zy z n a je my, my, przedstaw iciele n au k ścisłych.
Ten niesłychanie szybki rozwój n a u k fi
zyczno - chem icznych, k tó ry zapew ne w przyszłej historyi um ysłowości będzie u z n a n y za naczelną cechę w y ró ż n ia jąc ą w ie k u d z iew iętnasteg o, j e s t bezpośred- niem n a s tę p s tw e m stw orzen ia i rozwoju m etod dośw iadczalnych. Ś rodki badania pom nażają się i doskonalą w z a d ziw ia ją cy sposób: j u ż dzisiaj rozporządzam y t e m p e ra tu ra m i, s ięgającem i praw ie gran ic możliw ości teo rety czn ej, og lądam y w ul- tra m ik ro s k o p ie wielkości, o j a k i c h d a wniej nie śm ieliśm y marzyć, m ierzym y zupełnie dokładnie w y m iary , k tó ry m i do ultra m ik ro sk o p o w ej wielkości bardzo j e szcze daleko, w y k r y w a m y chemicznie stotysiączne części m iligram a, oznaczam y ściśle własności ciał lotnych, k tó ry c h po
sia d a m y zaledwie ty siączne części mili
m e t r a sześciennego. Czyż nie m am y p r a wa twierdzić, że ta k im środkom b a d a n ia nie ostoją się żadne taje m n ic e p rzyrody?
A z drugiej s tro n y — cóż dziwnego, że wiedza, przez dośw iadczenie zdobyta, dla wielu w ydać się m ogła skończoną całoś
cią, cóż dziwnego, że i pewne wielkie u m y sły poprzestać chciały n a tablicach pomiarów, odrzucając, ze w zg a rd ą n a w e t niókiedy, w szelkie wnioski filozoficzne.
Pomiędzy ofiarami k ie r u n k u d o św iad
czalnego j e d n ą z najbardziej be z w z glę d
nie p o k ona nyc h była jed n o ść m ateryi.
Doświadczenie prowadziło do zupełnie pe
w nego przekonania, że p rz y ro d a m a za podłoże nie j e d n ę m a te ry ę powszechną, ale p e w n ą liczbę oddzielnych rodzajów m ateryi, różn ych zasadniczo je d e n od dru gieg o i te m szczególnie nacechowa-
| ny c h , że n ig d y j e d e n w d rug i przemienić
M 25 W SZEC H ŚW IA T
się nie może. Z w ra c a m u w a g ę raz jesz- J cze: p ierw ia s tk i chem iczne dzisiejszych n a u k d o św iadczalnych, to nie żywioły A ry stotelesa, to rozgraniczone i sam o dzielne rodzaje m ateryi. Ile ich w danej chwili n a u k a liczy, z ty lu oddzielnych m ate ry j p rzy ro d a j e s t utworzona. P r a w da, że w całym okresie niepodzielnego p a n o w a n ia e k s p e r y m e n tu autorow ie k s ią żek chem icznych m imochodem w sp o m i
nali, że niero zk ładn ość pierw ia stk ó w nie j e s t ostatecznie dowiedziona, ale też z po
w ściągliw ością, jeżeli nie z lek c e w a ż e niem spoglądali n a w szelkie próby po-
Jw ro tu do teo ry i jed n o śc i m ateryi, t r a k tu ją c je p raw ie ja w n ie j a k o m arzenia '|
alchemiczne.
Aż oto w najnow szy ch czasach ten sam rozwój środków dośw iad czalny ch w y s u n ął znowu na plan pierwszy sp ra w ę j e dności m ate ry i, ty m razem je d n a k już nie w postaci m arzenia naukowego, n a w et nie w postaci nieuniknionego postu
la tu filozoficznego, ale j a k o dotykalny, n iezbity i niew zruszony wniosek z doś
wiadczenia. Rad, p ie rw ia s te k chemiczny, któ rego kwalilikacya ja k o typowego, do
sko n ałego p ie rw ia s tk u nie podlega żad
nej w ątpliwości, samodzielnie przem ienia się w hel, również niezaprzeczony p ier
w ia ste k z w łasnościam i krańcow o rad o wi przeciw nem i. E tapów tej przemiany, przypuszczalnego je j mechanizm u, p op ar
tej t a k dzielnie przez te zja w isk a elek
tronow ej teoryi m atery i, d o ty k ać tu nie będę: czy telnicy tego p ism a znają te rze
czy z wielu a rty k u łó w w niem ogłasza
nych. Chcę tylk o p o dkreślić jak n ajm o c- niej, że sto im y tu ta j wobec faktu, k tó rego nic obalić nie może, a k tó ry n a po
g lą d y nasze w y w rz e w pływ niesłychany.
A jeśli, od tego f a k tu zaczynając, zgod
nie z przyrodzonem i w y m a g a n ia m i n a sze go u m y słu zechcem y sn uć dalej złotą nić m arz e ń te o re ty c z n y c h , to po niej myśl n a sza wzniesie się do k ra in y dotychczas n ieprzeczu w an ej.
Czy j e d n a k kied yk olw iek będziemy mo
gli szczerze i słusznie powiedzieć, że przy
roda nie m a ju ż dla nas tajem nic? Na- pewno nigdy. Każdy krok nasz ku szczy
towi odsłania przed nami coraz nowe wi-
dokręgi, a sz cz y t—P r a w d a —ste rc zy wciąż powyż głów naszych, a piąć się k u n ie mu — to najwznioślejsze nasze zadanie, to praw dziw a poezya naszego istnienia, ró w n a dążeniu do tego szczytu, k tó re m u n a imię Piękno.
M.
O R G A N I N A R Z Ę D Z I E .
(W e d łu g O tto n a Schulza
y.o
S chlachtensoe).W szy stk ie narządy, ja k ie m i obdarzone są różne u stro je,—oczy, uszy, ręce, nogi, płetw y, macki i ty le inny ch — służą im za pom ocników w' walce o byt, pozwalają zaspokajać potrzeby życiowe, wzrastać, doskonalić się i rozmnażać. I właśnie tej walce o byt (a p o jm u jem y j ą tu ta j w szerokiem znaczeniu, w ja k ie m tej n a zwy użył poraź pierwszy Darwin) o rg a nizm y zawdzięczają swoje n arząd y: pod jej to wpływ em pow stały one z n a jp ro s t
szych zaczątków, pod je j wpływ em zmie
niając się, różnicując i doskonaląc coraz bardziej, osiągnęły swój s ta n obecny.
P r a w a rozwojowe każą n a m p rzy p u sz czać, że oko było niegdyś j e d y n ie c z arn ą plam ką p ig m e n tu n a skórze, m ającą w ła sność silniejszego o g rze w an ia się pod działaniem promieni słonecznych, niż są siednie części, tak bowiem w y g ląd a ten n a rz ą d u niektórych niższych ustrojów , mianowicie u wielu meduz. Stopniowo do plam ki przyłączyły się: na jp ie rw n a j
prostsza, załam ująca światło soczewka, a potem ciałko szkliste i s iatk ów ka,—
i w ten sposób powstał n ieskom plikow a
ny jeszcze przyrząd wzrokowy, ja k i zn a j
d ujem y również u n iek tó ry ch meduz.
Z niego dopiero rozwinęło się to dosko
nałe oko n a jw y ższych kręgowców.
Ręka m usiała pow stać z niestałych ni- bynóżek pełzaków, które z biegiem cza
su p rzeobraziły się w stałe rzęski w y moczków, p łetw y ryb, łapy różnych ssaw- ców, ręce małp. Pop rzedn ikiem mózgu, tego najdoskonalszego ze w szystkich na
rządów, był prosty zwój nerw ow y , s ta
nowiący i dzisiaj ś ro d kow y p u n k t i m ie j
990 W
s z e c h ś w i a tAS ‘25
sce k r z y ż o w an ia się w łók ien n e rw o w y c h u w irków (Turbellaria).
Możnaby sądzić, że człowiek, organizm niew ątp liw ie n a jś w ie tn ie j udo sko n alo n y w walce o byt, p osiada też najlep iej ro z
w in ię te śro d k i pom ocnicze do tej walki.
T a k j e d n a k nie j e s t wcale i z n a czn a li
czba zw ie rz ą t może się poszczycić p rzy na jm n ie j j e d n y m org anem , p rze w y ższ a j ą c y m odpowiedni n a rz ą d człowieka: so
kół m a w zrok by s trz e js z y , m y sz —d e lik a t
n iejsz y słuch, s a rn a — s z y b sz e nogi, k o ń — silniejsze mięśnie, w ilk —s tr a s z n ie js z e zę
by. Nie uleg a też n ajm n ie jsze j w ą tp li
wości, że człowiek pozostaw iony ty lk o ty m swoim z e w n ę tr z n y m o rg an o m byłby w wralce o b yt s tw o rz e n iem bardzo bez- bronnem .
Ale zato posiada on coś, czem p r z e w y ż sz a z w ie rz ę ta i co pozwala mu: wi
dzieć lepiej, niż sokół, słyszeć dalej niż m ysz, p o ru szać się pręd z e j od sa rn y , p r a cować z w iększą siłą niż koń i bronić się lepiej od wilka. Tem czem ś j e s t n a rz ę dzie, k tó re sta n o w i n ieja k o dalszy s to pień rozwoju, d alsze u do sk o n a le n ie o r g a nów. T elesko p pozwala o g lądać p r z e d m io ty niedościgłe dla oka sam ego przez się; dźwignia, blok i inne m achin y czy
n ią rękę w y b itn ie silniejszą, koło —-nogę szybszą, telefon — głos d on ośniejszym , a ucho czulszem, niż są z n a tu r y .
J u ż te n g o d n y uw agi s to s u n e k m ięd zy n a t u r a l n y m organem a s z tu c z n em n a r z ę dziem każe j e uw ażać za dalsze ogniwo w ła ń c u c h u ro zw o jo w y m tam te g o . Bliż sze zaś rozpatrzenie istn ieją ce g o między niem i związku p otw ierd z a te n p ogląd j e szcze bardziej.
P o w sta n ie narzędzia wiąże się t a k ś c i
śle z o rg an e m n a tu r a ln y m , j a k rozwój n a r z ą d u doskonalszego z m niej u d o s k o nalonego. Po p rz em y to k ilk u p r z y k ł a dami.
Von D rais w ynalazł n a z w a n ą je g o imie
niem drez y n ę w ten sposób, że siadał początkow o n a dw u złączonych kołach, i o d b ija ją c się nogam i od ziemi, w p r a w ia ł j e w ruch. B yła to więc n a pół j a zda, n a pół chodzenie. Z tak ie g o s a m e go połączenia n a tu r a ln e g o o rg an u z n a rzędziem powstało rów nież dzisiejsze ko
ło (rower), k tó re g o ruch zdaje się nie m ieć nic wspólnego ze zw y kły m chodem.
T a k samo ma się rzecz z rozwojem lo
kom otyw y. I tu ta j w ynalazca s ta ra ł się w yp row adzić r u c h jej z r u c h u zwierząt pociągow ych. Początkowo drągi, w p r a w ia n e w ru ch tłokiem m a s z y n y parowej, d o ty k a ły się kolejno ziemi i odpychając się od niej, p o suw a ły lokom otywę. Od
pow iadały więc najzupełniej nogom idą
cego człowieka lub ciągnącego zw ierzę
cia.
Podobnież za p u n k t wyjścia dla tu rb in p a ro w y c h m ożna uw ażać u s ta ludzkie, w p ra w ia ją c e w ruch d m uch a n iem jaki- bądź przedmiot. Taki przynajm niej w n io s e k w y p a d a w yprow adzić z og lądan ia r y cin, p r z e d s ta w ia ją c y c h pierwsze tu rb in y : widać n a nich pu ste popiersie człowieka, napełnione wodą; pod popiersiem z n a jd u je się ogień, a para wodna, w ychodząca przez o tw a rte u s ta trafia na koło wodne i obraca je.
P odobieństw o j e s t bardzo znaczne, nie należy j e d n a k mimo to uw ażać narzędzia za kopię o rg anu natu ralnego , lecz za j e go udoskonalenie, dalszy stopień rozwo
ju . W y n a la z c y nie chodzi n ig d y o to, żeby je d y n i e zastąpić o rgan narzędziem , ale p rze d e w sz y stk ie m o to, żeby pewną czynność uczynić w te n sposób ł a t w i e j szą, dogodniejszą, szybszą i pro stszą, niż w razie używ ania sam ego tylk o organu.
J e s t zaś dla niego rzeczą zupełnie obo
j ę t n ą , w ja k i sposób da się to o siągnąć i czy narzędzie będzie podobne do o r g a n u czy też nie, b yleb y ty lk o było lepsze.
Celem jego j e s t ulepszać, a nie kopiować o rg an n a tu ra ln y .
T w ierdzenie to w y m a g a te m w y r a ź n ie j
szego podkreślenia i u zasadnienia, że w ła śnie teorya n a śla d o w n ic tw a pod tym względem cieszy się pow szechnem u z n a niem. Na n arzędzia z a p a tru je m y się przeważnie, ja k o na kopie organów: młot ma być w edłu g tego poglądu ta k ą kopią przedram ien ia ze złożoną pięścią, różne n a czynia — kopią dłoni złożonej wkLęsło, m łyn— dalszą kopią trą c eg o a p a ra tu zę
bowego i t. p.
Na poparcie tak iego p o g ląd u p rz y ta c z a
się zw ykle trzy okoliczności: rozw ażania
«N» 25 W SZEC H SW IA T
jęz y k o zn aw cze, rzucające się w oczy ze
w n ę trz n e podobieństwo i wreszcie p ew ną zgodność zasadniczą.
Dowody z dziedziny lin g w is ty k i podają L a z a ru s Geiger w swojej „U rgeschichte d e r M enschheit im Lichte d e r S p r a c h e “ i E r n e s t Kapp „Grundlinien ein e r Philo- sophie der T e c h n i k ”.
Geiger w w ym ien ion em dziele objaśnia swój pogląd w sposób n astępujący: „ J e żeli b ędziem y rozp atryw ali wyraz, ozna
c z ają cy czynność w y k o n y w a n ą jak ie m ś narzędziem , to przek o nam y się zawsze, że to nie j e s t je g o znaczenie pierwotne, że początkow o oznaczał on czynność, do której używano wyłącznie organów n a t u ralnych. W eźm y np. s ta r y w yraz mleć, m łyn (niahlen, Mtihle). Nie u lega wątpli
wości, że czynność rozcierania ziarn zbo
żowych m iędzy kam ieniam i j e s t bardzo p rosta i że w tej lub owej formie znano j ą ju ż w bardzo odległych czasach. Ale pochodzenie w y ra z u „m leć“ możemy od
nieść go do jeszcze prostszej, jeszcze pierw otniejszej czynności. Mianowicie we w szystkich indo-europejskich język ach z n a jd u je m y p ierw ia s te k „mal“ lub „ m a r“, ozn aczający „rozcierać palcami", a także
„rozdrabniać zębam i". Zjawisko, że c z y n ność ja k ie g o ś narzędzia oznaczam y n a zwą prostszej i daw niejszej czynności, w y k o n y w a n ej przez sam ustró j zw ierzę
cy, n ależy do bardzo pospolitych, a nie um iem go sobie inaczej wytłum aczyć, j a k przypuszczając, że w yraz j e s t tu s t a r szy od czynności narzędzia, k tó rą obec
nie oznacza i że istniał ju ż w tedy, kiedy ludzie posiłkowali się w takich czynnoś
ciach je d y n ie organ am i n a tu r a ln e m i <£.
W n io se k ten j e s t niew ątpliw ie słuszny.
T ru d n o się je d n a k ż e zgodzić na dalsze je g o rozszerzenie, ja k ie robi Kapp, który łączy przeniesien ie nązw y z czynności o rg an u n a narzędzie z popędem wrodzo
n y m do bezw iedniego naśladow nictw a.
I tłu m a c z y wr te n sposób p ow stanie n a rzędzi, j a k o nieśw iadom ie w y k on an y ch kopij organów.
Po m ijając ju ż to, że nie każdy zdoła sobie n a w e t wyobrazić takie bezw iedne n a śla d o w n ic tw o organ u n aturalnego, po
w in n iśm y zadać sobie jeszcze pytanie,
czy wogóle tak i wniosek ma ja k ie uza
sadnienie. Czy nie możnaby było w y ja ś n ić tego inaczej, a słuszniej?
Mianowicie, skoro się udało obmyślić albo n a w e t w prost wynaleść p r zy p a d k o wo j a k i ś odpowiedniejszy p rz y rz ą d do rozg n ia ta n ia ziarn, przeniesiono wówczas n a to nowe, jeszcze nie nazw ane n arzę
dzie nazwę czynności, k tó ra dotychczas pozwalała osiągać ten sam sk ute k, w p rz y toczonym w ypa d ku w yraz „mai*. Prze
niesiono j ą zaś po prostu z powodu czy
sto zew nętrznego podobieństw a czynnoś
ci n a tu ra ln e g o o rg anu i narzędzia.
Tak samo p ostę pu je m y i dzisiaj z no- wow ynalezionem i przyrządam i. Lokom o
ty w a to j e s t „poruszająca z m ie jsc a “ otrz y m ała nazw ę właśnie od znanej już czynności „poruszania z miejsca*. N a
zw a m aszyny do p isania pochodzi ró w nież z takieg o sam ego źródła. Ani tu, ani tam nie m a ona nic wspólnego z o r
ganem , którego kopią m a być narzędzie.
I to samo niewątpliwie było dawniej. P o chodzenie więc nazw nie do sta rc za wcale dowodów n a poparcie teoryi n a śla d ow ni
c tw a organów w narzędziach.
Podobnież i zew nętrzne podobieństwo, j a k również zgodność zasad budow y nie dowodzą jeszcze naśladow nictw a. I tu przyczyn zgodności i po d obieństw a win
niśm y u p a try w a ć gdzieindziej.
Poza tem zresztą podobieństwo to, w bardzo wielu p rzyp a d ka c h byw a u d e rz a jące, j a k np. dla przedram ienia ze ściś
n ię tą pięścią i młotka, dla wklęsło zło
żonej dłoni i miseczki, s y ste m u ne rw ow e go i d ru tó w telegraficznych. Albo j a k zasadniczą zgodność w ykazuje oko i cie
m nia optyczna! J a k uderzająco podobne są urządzenia a c hrom atyczne oka i lu n e
ty: pierwsza posiada kom binacyę soczew
ki z ciałem szklistem, d r u g a —o bjektyw , sporządzony z dwu g a tu n k ó w szkła. I tu i tam je d n a k o w a z a s a d a —połączenie dwu soczew ek i jed n a k o w y s k u te k — usunięcie obwódki barwnej.
Podobnież narząd Cortiego w u c h u oka
zuje zasadniczą zgodność z in stru m e n te m stru no w ym ; organ głosu działa, j a k pisz
czałka; serce, j a k pompa ssąco-tłocząca;
i kości naszych kończyn, j a k dźwignie,
392 w s z e c h ś w i a t m 25
a b u d o w a ich j e s t ściśle ta k a , j a k tego w y m a g a o b ra c h u n e k techn iczn y .
J a s n ą j e s t rzeczą, że tak ie p od o b ień stwo i zgodność nie są zrozum iale sam e przez się, i że należy w y ja ś n ić ich przy czynę. Ale w y ja śn ie n ia tr z e b a szukać gdzieindziej, nie w n aślad ow n ictw ie.
Co praw d a , to wydaje się nadzw yczaj niepraw do po do bn em , a b y n a w e t t a k s to sunkow o p ro ste , ale zasadnicze narzędzie, j a k m ło t mogło być tylko kopią p r z e d r a
m ienia z c h w iejącą się n a j e g o końcu ś c iś n ię tą pięścią. Kto wie, j a k się w y n a jd u je i ulepsza narzędzia, j a k się je robi, a zwłaszcza, k to sa m wry n a la z ł co
kolwiek, chociażby n a jd ro b n iejsze g o , ten przy z n a odrazu, że w y n a la z e k nie b yw a n ig d y kopią ani n a śla d o w n ic tw em . Z w y j ą t k i e m czysto p r z y p a d k o w y c h w y n a la z ków i ulepszeń, k tó re z d a rz a ją się ciągle i n iew ą tp liw ie zdarzały się od n a jd a w niejszych czasów, p u n k te m w y jś c ia dla każdego w y n a la z c y b y w a nie ch ęć s k o piowania, od tw o rze n ia czegoś gotowego, lecz dążenie do z a sp o k o je n ia ja k i e jś po
trzeby, d la której po sia d a n e d o ty ch c z a s narzędzia nie są wcale w y s ta rc z a ją c e a l
bo przy n ajm n iej nie w na le ż y te j mierze.
N a p rz y k ła d w ynalazek m ło tk a możemy sobie w y o b razić w sposób mniej więcej n a s tę p u jąc y . Dziki człowiek z z a m ierz c h łych praczasów próbow ał b e z w ą tp ie n ia nieje d n o k ro tn ie ro zbijać pięścią łupinę w iększych orzechów. Była to n ie w ą tp li
wie czynność, s p ra w ia ją c a ból; c h c ą c go u n ik n ąć , człowiek ów mógł z ła tw o śc ią wpaść n a pom ysł z a stą p ie n ia nagiej pię
ści kam ieniem , k tó ry mu się przy p adk iem znalazł pod ręk ą. Przez użycie k a m ie n ia z y sk iw ał p o d w ó jn ą korzyść: nie ty lk o bo
wiem u n ik a ł bolu, do czego dążył c e lo wo, ale zarazem zw ięk szał siłę i s k u t e czność uderzenia. T akie osiągnięcie w ię kszego s k u tk u , niż się zamierzało, W il helm W u n d t n azy w a h e te ro g o n ią celów.
I leterogonia ta o d e g ra ła b ardzo w ażną rolę zarów no w rozw oju o rganizm ów , j a k i narzędzi. O d g ry w a ona j ą i dzisiaj.
Między innem i pierw sza m a s z y n a parow a była p o m y ślana j a k o p rzyrząd do pom po
wania.
Do w yn alezienia m łotka mógł też z re sz tą przyczynić się i przypadek: jeżeli uż y ty do tego kam ień czy za pierw szym razem czy następn ie miał k s z ta łt w y d ł u żony, albo jeszcze lepiej, jeżeli zam iast kam ienia, ów człowiek u ją ł w ręce p o dłużny k a w a ł drzew a, to z łatw o ścią mo
gło m u to n a s u n ą ć pom ysł trzonka. W za
sadzie, był to ju ż m łotek, od k tórego k r o k ty lk o do k o m b in a c y i k a m ienia z d rze wem . W ta k i sposób można w y tłu m a czyć zu pełnie dobrze w ynalezienie m ło t
ka, bez żadnego u c ie k a n ia się do n a ś la d o w n ic tw a organów n a tu ra ln y c h .
B. Dyakowski.
(Dok. nast.),
M A X V E II W O R K .
S E N 1 M A R Z E N I A S E N N E .
(D okończenie).
Podczas s ta n u czuw ania działa na nas u staw icznie ogrom n a ilość podniet zm y słow ych przez oczy, uszy, doty k, zmysł t e m p e r a t u r y i wiele innych, któ re ko m órki w odpow iedn ich okolicach czucio
w yc h kory mózgowej u t r z y m u ją w cią
głej czynności. T am tw o rzą one w k o m ó rk a c h zwojowych pod rażn ienia dysy- m ilacyjne, s k u tk ie m k tórych , j a k wiemy, s u b s ta n c y a kom ó rk o w a zo staje z u ż y w a na, a odpowiednio do tego g ro m adzą się różne p r o d u k ty rozkładu, w k ażd ym r a zie n iety lk o k w as mleczny. Jeżeli ro z k ład o d b y w a się przez czas dłuższy bez za silenia m a te ry i przez a u to re g u la c y ę i usunięcia p ro d u k tó w ro zk ład u zapomocą k rw i i limfy, kom órki n a te n c z as coraz bardziej tra c ą pobudliwość ponieważ za
rów no zużyw anie pobudzanej m ateryi, j a k i nag ro m a d za n ie u b e zw ładniających p r o d u k tó w znużenia ujem n ie działają na ich spraw ność. Podczas d łu g o trw a łe go oddziaływ ania podniet zm ysłow ych isto tnie w komórce a u to r e g u la c y a p rze
m ia n y m a te ry i nie rów now aży się ze zuży
ciem żywej su b sta n c y i, j a k o te ż ilość rozło
JSIe 25 W SZEC H ŚW IA T
żonych p ro d u k tó w nie może być u s u n ię ta
jprzez prąd k rw i i limfy w takiej mierze, w ja k ie j p o w sta je . Szczególnie dotyczę to d zied zin y w zrokowej, ponieważ bodź
ce św ietlne d ziałają praw ie bez przerwy pod czas d n ia na nasz wzrok i o dpow ied
nią część mózgu. Powoli więc w miarę dziennego c z u w a n ia dochodzi do tego, że pobudliw ość k om ó rek czuciowych zm niej
sza się coraz bardziej. Lecz to ubez- w ładnienie p ra c y w s k u te k ich d łu g o trw a łej czynności podczas dnia nie j e s t j e d y nym m om entem , m ogącym w yjaśn ić za:- I sypianie wieczorne.
G d yby rzeczywiście ta k było, m usieli
by śm y wów czas n apew no osięgnąć o k re ślony stopień u b e z w ład n ie n ia pracy w ko
m órkach. W iem y je d n a k z doświadcze
nia, że od sn u m ożem y się pow strzym ać, a n a w e t g ran ic e je g o daleko przesunąć.
W p ra w d zie zmęczenie będzie coraz w ięk sze, nie z a sy p ia m y je d n a k , lecz zachow u
j e m y całą świadomość. Praw dopodobnie więc j e s t tu in n y czynnik, k tó ry ozna
cza w p ro st dowolnie w y b ra n ą chwilę za
śnięcia. M usim y w ięc tera z zapytać: j a kie w a ru n k i w y tw a rz am y , zamierzając zasnąć wieczorem o pew nym , o k reślo ny m czasie? W y p ró b u jm y zaraz doś
wiadczalnie, co robim y, żeby sprowadzić sen wieczorny. Otóż prze k o n y w am y się, że naraz cały zespól w arunków , w k tó rym organizm znajdow ał się podczas dnia, zmienia się. U s u w a m y mianowicie, o ile można n ajw ięcej, w szystkie podniety z m y słowe, działające n a nas w ciągu dnia;
między niemi zaś p rzed ew szy stk iem bodź
ce wzrokowe. W pokoju s y p ia ln y m po
winno być ciemno; m usim y się postarać, ab y w p ły w y dźwiękowe możliwie n a jb a r dziej ucichły; podrażniające bodźce te m p e r a t u r y u s u w a m y podług możności. T em p e r a t u r a nie p o w in na być a n^ zan isk a, ani też zawysoka. Dalej powonienie p ow in
no być także zabezpieczone od podraż
n ień i t. d. S k o ro ś m y to w szy stko osią
gnęli, nasze k om órki zwojowe znajdują się w zupełnie in n y c h w a run k ach , niż podczas dnia: Zbrakło naraz w szystkich bodźców, p o d trz y m u ją c y c h w nich pod- - rażnienie d y sym ilac yjne. Co z tego wy- niknie? W ie m y ju ż, że k o m ó rk a zwojo
wa, d rażniona przez bodziec dysym ila- cyjny, po je g o u sta n iu w ra c a do s ta n u dawniejszego w sk u te k a u to r e g u la c y i w przem ianie m ateryi. To się do ko n y w a samo przez się na podstaw ie praw a dzia
łan ia mas, bez rozm yślnego współdziała
nia z naszej strony. W s k u te k usunięcia bodźców, podrażnienie podtrzym yw an e za dnia ustaje, zuży ta m a te ry a odnaw ia się podczas snu przez autoregulacyę, a ró
wnocześnie nagrom adzone p ro d u k ty znu żenia unoszone są z kom órki przez k rew i limfę.
Isto tn ie m am y dowody na to, że wo
bec usunięcia podniet zm ysłowych, św ia domość ginie. Profesor w rocław ski Striim- pell przed wielu laty podał fakt, któ ry zdobył sobie pewien rozgłos. Miał pa- c y e n ta , ok azującego w w ysokim stop n iu upośledzenie zmysłów, gdyż rozporządzał tylko praw em okiem i lew em uchem; po
za tem był ubezw ładn ion y na całem ciele i n a w e t błony śluzowe j a m y u stn e j nie o k azyw ały najm niejszego czucia. Z z e w n ę trz n y m ś w iatem łączyło go więc t y l ko je d n o ucho i jed n o oko. Strtimpell dokonywał na nim doświadczenia, z a m y kając oba te o rg a n y na 2 — 3 m inut, w k tó ry c h przeciągu p a c y en t usypiał.
Zasypianie następowało prawidłowo, gdy po pe w n ym czasie czuwania powtórnie z a m y kano chorem u zdrowe drogi czu
ciowe.
Zjawisko to dowodzi wyraźnie, j a k b a r dzo zasypianie zależne j e s t od usunięcia bodźców zm ysłow ych. Byłoby je d n a k błędnem , g d y b y ś m y czynnik ten chcieli uw ażać za je d y n y . W takim razie czło
wiek raz zasnąw szy, mógłby drzem ać do nieskończoności; bo jeżeliby podniety zmysłowe, k tó ry c h usunięcie spowodo
wało sen, były przez dłuższy czas u s u nięte, nie byłoby wówczas żadnego po
wodu, żeby człowiek w ogólności prze
budzał się. Tu więc zwróćmy u w agę na inny, znany ju ż n am czynnik, m ianowi
cie usunięcie zawieszenia pracy, w zno
wienie się pobudliwości w kom órkach
kory mózgowej, k tó re się podczas sn u
samo przez się dokonywa. P oszukiw ania
nad głębokością snu w ykazały, że on
w ró żn ych swoich fazach j e s t różnie głę-
i
394 W SZ E C H ŚW IA T J\|ó 25
boki. N a jw ięk sza je g o głębokość, t. j.
n a jn iż szy stopień po budliw ości osiąg a się po uciszeniu się p o drażn ień dnia, mniej więcej w godzinę po zaśnięciu. Odtąd sen s ta je się coraz lżejszy, t. zn., ko
m órki zwojowe n a b ie r a ją stopniow o p o budliwości, co o d p o w ia d a procesowi w z n a wiania się. Ku ran k o w i w y p o c z y n e k j e s t d okonany, p obudliw ość kom órek osięga swoje malcsymum, poczem z c h w ilą u k a zania się najc ich sz e g o pod rażnien ia ży
cia dziennego n a s tę p u j e przebudzenie.
P rz ek o n a liś m y się więc, że we śnie wielkie znaczenie m a w znow ienie (re- s ty tu c y a ), w yp o c z yn e k k o m ó re k zwojo
wych, t. zn. p r z e w a g a s p r a w y asym ila- cyjnej. J e s t t o r y s zasadniczy, dla k tó rego s n u nie m ożem y p o ró w n y w a ć z n a r kozą, j a k to się często z d arza n a w e t w kołach n au k o w y c h . W y ra ż a ją c się nie- | dolężnie, przyjęto o kreślać n a rk o z ę ja k o sen i mówi się, że człowiek śpi w stanie n a rk o ty c zn y m . O p r a w d z iw y m śnie j e d n a k nie może być t u mowy. S t a n n a r k o ty c z n y te m m ianow icie różni się od snu, że w p ie r w s z y m r e s t y tu c y a nie za
chodzi. A to w ła śn ie j e s t rzeczą n ie zm iernej wagi. Je że li z a sto so w u je m y t. zw. ś ro d e k na sen, nie sp ro w a d za m y tego, co w łaściw ie s e n c h a ra k te r y z u je , t. j. w y poczyn k u, tylko s ta n n ieśw ia d o mości, d o k o n y w a ją c y się w in n y sposób, niż n ieśw iadom ość we śnie. S ąd ząc po b r a k u św iadom ości w obu razach, nie pow inniśm y przypuszczać to żsa m o śc i w s p ra w a c h fizyologicznych. W o lne od za
rzutu doświadczenie n a d o śro d k ie m n e r w ow ym dowiodło, że śro d k i n a r k o ty c z n e j (alkohol, eter, chloroform i t. d.) ubez- w ła d n ia ją a s ym ilacy ę w zm ęczo n ych i w y c z erp a n y ch kom órkach. Je że li przez dłuższy czas s ta w ia m y zap o ry a sym ila- cyi, czyli w yp o czy nko w i, lub ty lk o j ą og ran ic za m y , m ożemy po p e w n y m czasie spow odow ać głębokie uszkodzenie k o m ó r
ki zwojowej. C h ro n ic z n y morfinizm i al
koholizm w y k a z u je niszczące działanie z b y t częstej narkozy. Musimy się więc strzed z u to żsa m ia n ia n a rk o z y ze snem i oszczędnie u ży w ać ś ro dk ó w n a r k o t y c z nych.
Jeżeli po tem w szy stk iem s tr e ś c im y
procesy snu, m ożem y powiedzieć, że sen j e s t w y n ik iem n a s tę p u ją c y c h warunków:
P odczas s ta n u c z uw ania bodźce z m y sło wo u t r z y m u ją wciąż podrażnienia d ysy - m ilacyjne w k o m órk ach zwojowych, obni
żając ich pobudliw ość przez w y c z e rp a nie i znużenie. Zasypiam y, gdy bodźce zm ysłowe, u d a ją c e się przez o rgan y zm y
słów do mózgu, zostają usunięte. S k u t kiem tego g in ą w a ru n k i podrażnienia i d y sy m ila c y a u s ta je . Na zasadzie p ra w a a u to re g u la c y i w p rzem ianie m a te ry i d o k o n y w a się nastę p n ie r e s t y tu c y a w s k u te k przew agi procesów a s y m ila c y jn y c h i pobudliw ość powoli w raca. Zrana w y poczynek się kończy. Pobudliw ość osię- g n ę ła m a k s y m u m fizyologiczne i n a jm n ie j
szy bodziec n a s przebudza.
Z kolei z a sta n ó w m y się nad tem , co to j e s t m arzen ie senne? Co za procesy od e g ry w a ją się kiedy człowiek śni? Ja- snem j e s t przed ew szystk iem , że są one procesam i świadomości. W e śnie p r z e ż y w a m y w sz y stk o j a k na jaw ie , uczuwa- my się tak, j a k b y ś m y byli w zw ykłym czu w a ją c y m stanie. Jeżeli zaś chodzi tu o s p ra w y świadomości, w t a k im razie m usim y przypuszczać, że one za p o d s ta wę m ają też sam e p rocesy co w sz ystk ie przejaw y świadomości. Śnim y, ale nie zawsze. Liczne sp o strzeżenia i d o św ia d czenia dowiodły, że wówczas tylko ś n i
my, jeżeli działają n a nas pewne bodźce, które przychodzą bądź z sam ego o r g a n i
zmu, bądź też ze ś w ia ta zew nętrznego.
I W k a ż d y m razie j e d n a k w grę wchodzą bodźce, udające się do kom órek k o ry m óz
gowej.
Bodźce w e w n ętrzn e szczególnie wówr- czas działają, je ż e li człowiek j e s t chory;
dolegliwość p rzy te m nie koniecznie m a z agrażać życiu. J u ż w razie zaledwie dostrzeżonych zab u rz e ń w organizm ie z n a jd u je się sposobność do p o w s ta n ia bodźców, k tó re w ychodzą z części z a b u rzonych, niosąc n a s tę p s tw a swoje do ko
ry mózgowej. W y n ik a z tego, że ludzie c h o rz y zazwyczaj więcej śnią, niż zdro
wi. N a w e t dużo sta n ó w chorobliwych,
n a c e c h o w an y c h j e s t u p o rcz y w ą b ezsen
nością i fa n ta s ty c z n e m i m arz en ia m i sen-
nemi.
M 25 W SZECHŚW IAT 395
Również j e d n a k s n y m ogą w y stę p o w a ć I u człowieka, cieszącego się najlepszem zdrowiem . Te ostatnie powodowane są p rzez bodźce, przychodzące zzew nątrz.
Dowiedziono tego doświadczalnie. Liczni fizyologowie i psychologow ie sztucznie w y tw a rz a li m arz en ia senn e zapomocą t a kich bodźców. W pew n ym p rzypadku rzucano m ały k a m y k przed okno sy p ia l
nego pokoju. P o w sta ły przy tem bodziec d ź w ię k ow y spowodował sen o potyczce, w której w y s trz a ły padały nieu stann ie.
W id z im y tu bardzo rozpow szechnioną właściwość m arzen ia sennego: paczenie wielkości rozm iarów. S zm ery d źw ięk o wa, pochodzące od k a m y k a są bardzo małe; we śnie zw iększają się do h a ła śli
w y c h wystrzałów. Pew ien śpiący z po
wodu u p adnięcia krzesła w je g o pokoju, śnił, że n a s tą p ił stra s zliw y wybuch; do tego stop nia hałas był przesadzony. In
ny, sk ro p io n y we śnie kilkom a kroplami wody, śnił o b u rz y i deszczu. Jeszcze inny, k tó re m u trzym an o pod nosem p r z y wiezione przez niego z E g ip tu perfum y, śnił, że obchodził sklepy Kairu i w cho
dził do je d n e g o z łych, gdzie kupował p e rfu m y i t. d.
W iele j e s t postaci snu. które w y s tę p u ją u każdeg o człowieka. I ta k zn a n a j e s t „zm ora11, podczas k tó re j oddech do
znaje p rzeszkody. W racając raz nocą z F r a n k f u r tu do G etty ngi miałem sp o sobność obserw o w ać to zjaw isko n a j e d n y m ze współpasażerów. W przedziale n aszy m położyliśm y się na ław kach w t a k i sposób, że głow y nasze leżały n a p rz e ciwko siebie. W nocy przebudził mię c h a ra k te r y s ty c z n y szmer, j a k i zwykle w y d a ją ludzie podczas zmory. P o p a trz y łem n a mego tow arzysza. Leżał właśnie z rę k ą na u s ta c h i nosie, jęcząc w n a j okrop n iejszy sposób, p o w o li ruchowe działanie nerw ów staw ało się t a k silne,
jże o dsunął rękę na bok i w kró tce p r z e stał jęczeć. Z mojej s tro n y byłoby b a r
dziej ludzkiem, g dy b y m w pierw ju ż go rozbudził, lecz zain tere so w a n ie fizyologa przem ogło. Spał więc dalej i niedługo m iałem sposobność pow tórnie o b se rw o wać p o w sta w a n ie zmory.
Przez takie i tym podobne bodźce w y
woływane są n ajrozm aitsze m arzenia.
N iektóre z nich bezwątpienia miały o g ro m ne znaczenie w czasach pierw o tn y ch dla u k ształto w an ia się pojęcia o duszy.
U k azyw anie się we śnie zw ierząt i lu dzi, zwłaszcza um arły ch, oraz wycieczki odbyw an e w dalekie kraje, to wszystko i dziś jeszcze u tw ierd z a w ludziach p ie r
wotnych pojęcie o rozdzielności duszy z ciałem. Jeżeli człowiek widzi z ja w ia jąc e g o mu się nocą we śnie zmarłego, 0 k tó ry m wie, że spoczywa daleko w m o
gile, musi to w nim utw ierdzić, jeżeli nie w p ro st wywołać, myśl o bezcielesnej, od ciała oddzielającej się duszy. Tym s p o sobem m arzenia senne n a b ra ły o g ro m n e go znaczenia psychologicznego w życiu narodów, do tego stopnia, że dziś j e s z cze myśl n a u k o w a dużo musi cierpieć od tej zmory.
Co dotyczę spraw , zachodzących w m ó
zgu podczas m arzeń sennych, na to d a liśm y objaśnienie w w ykładach poprzed
nich. M arzenia p o w sta ją w s k u te k od
działyw ania bodźców na pewne okolice k o ry mózgowej. Gdy bowiem cała kor.i mózgowa śpi, komórki jej w pojedyń- czych częściach są budzone przez bodźce, podobnie j a k człowiek zupełnieTnoże być w ybudzony przez działanie d ostatecznie silnego bodźca. Ponieważ stopień po
drażnienia w kom órkach, we śnie przez bodźce niebud zon ych, j e s t mniejszy, niż podczas czuwania, przeto kojarzenie w ty m s ta n ie nie może się odbyw ać w spo sób tak praw idłow y, j a k podczas dnia.
Tego rodzaju kojarzenie byłoby zupełnie u sunięte przez kontrolę naszej k r y ty k i w czasie czuw ania kom órek za dnia. W y m ia ry u leg a ją zn iekształceniu. Są to w szystko w a r u n k i u rab ia ją c e sen tak często n iezw ykle dziwacznie i f a n t a s t y cznie, a pod k tó re m i z a trac a m y we śnie m iarę zw ykłego życia.
Nie przeszkadza to je d n a k temu, że
z d arzają się up orządkow ane m arzenia
1 upo rząd ko w any bieg myśli. Zależy to
zupełnie od tego, ja k i e okolice mózgu .są
budzone i j a k silne j e s t podrażnienie ich
kom órek. W ielokrotnie przekonyw ano
się, że we śnie naw et znaczn e czynności
myślowe mogą być wykonyw ane. Nie-
396 W SZEC H ŚW IA T JSfs 25
k tó rz y poeci tw o rzą we śnie, m a t e m a t y c y u siłu ją rozw iązać z a g a d n ie n ia , do k t ó r y c h rozw iązania nie m o g ą dojść w s t a nie c zu w an ia. D uch p ra c u je zwłaszcza, jeżeli k o jarz en ie z o s ta je o g raniczo n e w p e wnej okolicy. P od ra żnie n ie wówczas j e s t ta k silne, że odp ow iedn ie drogi kojarzeń dalej są czynne, pomimo u ś p ie n ia in n ych okolic. Z resztą, są to tylko z ja w is k a w y jątkow e .
W e w sz y stk ic h j e d n a k raz a c h sn y są p ra w d z iw e m i procesam i św iadom ości i j a ko takie m u sim y je tra k to w a ć . B ra k u je im zupełnie p ie r w ia s tk u m isty czn eg o, któ re g o przesądne osoby się do szukują;
z tego w zględu dla m a rz e ń s e n n y c h t y l
ko te z a s a d y analizy m ogą mieć z n a cz e nie, co i dla przejaw ów św iadom ości ż y cia n a ja w ie , gdyż m arzen ie s e n n e j e s t ty lko cząstko w em c z u w a n ie m mózgu.
Tłum . W. Sawicka.
K R O N IK A N AU KO W A .
Wpływ klimatu górskiego na wydzielanie się wody z organizmu. K w estyą t ą zajęli się H. Guillemard i A. Moog podczas kilku pobytów na Montblanc. Szło im przode- wszystkiem o sprawdzenie ogólnie p rz y ję te go poglądu, według którego klim at górski przyspiesza uchodzenie wody z organizmu przez płuca i skórę. W tym celu dokonali szeregii doświadczeń; poniższa tablica podaje streszczenie o trzym anych przez ty c h a u to rów wyników.
Z tablicy podanej wynikają wnioski n a stępujące. Pozorna ilość w ydychanego po
w ietrza je st na Montblanc znacznie większa, natom iast rzeczy wista — daleko mniejsza, niż w nizinie. Ilość oddechów na m in u tę zna
cznie wzrasta, jednocześnie zaś objętość prawdziwa oddechów maleje. Ciężar wody wydalanej przez oddychanie w ciągu jedno
stki czasu je st stały i niezależny od wyso
kości. Wilgoć bezwzględna wraz z w y so kością szybko się zmniejsza, s tra ta zaś wo
dy przez płu ca jest jeszcze znaczna powyżej 3 000 m. S tr a t a wody na powierzchni skó
ry maleje wraz z wysokością; okoliczność ta je st prawdopodobnie następstwem spadku
tem p eratu ry .
I o 2
-
oo o - -
«. o CM
O O ’
'. • co o i
i r< w o O
o
2 °o
•N P4
a5 7-1 l>
O I-
i CO
>ęp
ę© Ol
-*1* CG
iOWh
ooO l ^ CO CO i®
i. O Oh
oo" t-
C5 ł-t oo^ocT
coo
co
cT
ZD ©■
00 oo
_C O riO
t- Tł* ■ ’-<
(M O l O
rH Ci H O 0 IO O ł-H
Ol (MO cT o o '
C5 1-H 0
go«o CD l> Ol
01 o cTcT©
*5} ^ t> C© »0 :M CO b- oo 3
Ol^T—I cT o* cT
cć fi . s i ^
s® O
a a*iP
'.2 * £ Sir-
2 * ‘ 2 O
r >> o g -2 M
S S i Ł * g
S ^ 2 - 0
2
o5 N ^ *05 P - r - H - P - . f-, O o
+3 nj
ctf‘1 - M O ^ "
©
— ■ » s ^
e w
o N
cT
N O£ ŁD ^ o ® •“
•s § a o
0•o^.sr -03
>1o
° * fe 2 ■-/
ce*
a Ti >>
* 3 ‘O P-l 03
N NJ
© 0
N N
tei
* g * *
a
©O N >2 0 1 s
*03 CŚ*
£ o o N
n s g
aj CS
O >>
V
03S £
r-t*8 . 2.2
S a .2 fl o
»
'o ’H
© ©
> N Nt-l f-t
rtf et ąs p
© ©£ PU On
cc © ©
•N
+*
ca 3
1 4-> +-* ce c3
cifn ?H
ci -M -łJm rJi
Skoro uprzytom nim y sobie, że ilość wody, wydalana przez powierzchnię skóry, jest co- najinniej trzy do czterech razy większa od ilości, towarzyszącej w ydychanem u powie
trzu, dojdziemy do wniosku, że klimat g ó r
ski nietylko, że nie sprzyja wydalaniu wody z organizmu, lecz że przeciwnie— wydalanie to u tru d n ia. Wniosek taki jest zgodny z faktem stwierdzonym wzrastania ciężaru całkowitego krwi u zwierząt żyjących w roz- rzedzonem powietrzu, oraz z wynikami in
nych doświadczeń autorów wyżej wymienio
nych.
L. H.
(M eteor. Z eitsch r. 1008, .Na G).
Pogoda i choroby umysłowe. W latach 1906 i 1907 dr. Lom er przeprowadził sze
reg badań, mających na celu wykrycie w pły
w u pogody na choroby umysłowe, a prze- dewszystkiem na ataki epileptyków. W nio
ski tego badacza można streścić w ten spo
sób, że te m p e ra tu ra lub stan zachmurzenia, wilgoć powietrza lub natężenie ruchów po
w ietrznych nie wpływają na ilość i postać
ataków, jednakże, ja k wykazało porównanie
Nś 25 W S Z E C H S W IA T 307
liczb, dotyczących ty c h ostatnich z każdo- razowemi w arunkam i atmosferycznemi, za
leżność je d n y c h od drugich istnieje niewąt
pliwie.
Tym sposobem Lom er dochodzi do tych sam ych wyników, do jakich doprowadziły badania nad wpływem fohnu na epilepty
ków. Zbliżanie się minimum barometrycz- ncgo wywołuje zwiększanie się ilości a t a ków. Chociaż wr badaniach nad wpływem fizyołogicznym fohnu wyniki te otrzymane zostały tylko ubocznie i bynajmniej nie są jeszcze ustalone, należy jednak podkreślić ich zgodność z badaniem Lomera.
Jednakże Lom er z pewnością się myli i inoże w dalszych swych badaniach wejść na manowce, kiedy mniema, że jedynie od ciśnienia zależy ilość ataków i że być może udałoby się zmniejszyć niebezpieczeństwo ataków zapomocą „wytworzenia równowagi ciśnienia czyli możliwie jednakowego ciśnie
nia" w izbach pneum atycznych odpowiednio urządzonych.
Wiadomo, że „strona przednia" minimum barometrycznego wpływa w pewien określo
ny sposób na świat zwierzęcy i roślinny.
W ty m p rz y p ad k u nie ma z pewnością zna
czenia ciśnienie samo, ale splot wszystkich czynników meteorologicznych, który nazy
wamy „pogodą“ i Który wyciska określone piętno na ciśnieniu.
„Pogoda", k tó rą określają tem peratura, zachmurzenie, w iatr i wilgoć, daje się w spo
sób najprostszy scharakteryzować zapomocą rozkładu ciśnienia powietrza na większej przestrzeni. Wiadomo z obserwacyj, że „po- godę“ głównia choć nie wyłącznie cha rakte
ryzuje rozmieszczenie ciśnienia.
Zatem związek wspomniany je s t z pewno
ścią tylko pośredni, i jest to związek nie
wątpliwie jedj7nie między określonym roz
kładom ciśnienia, od którego pogoda zależy przedewszystkiem, a ilością ataków epilepty
cznych. A ponieważ rozmieszczenie ciśnie
nia najlepiej uwidocznia mapa pogody, więc w badaniach, o k tó ry ch mówimy lepiej jest posiłkować się właśnie mapami pogody. T y l
ko wtedy będzie istniał związek między ci
śnieniami w danem miejscu, a ilością a t a ków epileptycznych, jeśli ze stosunków ci
śnienia w tej miejscowości będzie można wnioskować o ciśnieniu całej okolicy, wcho
dzącej w danym razie w rachubę.
L. H.
(W . T ra b ert, M eteor. Z eitsch r. 1908, JMa 6).
Związek między śmiertelnością niemowląt a wysokiemi temperaturami. Na jednem z posiedzeń królewskiej akademii N auk w Am sterdamie dr. E . van E verdingen zło
żył ciekawą rozprawę, dotyczącą wpływu wysokich t e m p e r a tu r na śmiertelność nie
mowląt. J u ż poprzednio w rozprawie, ogło
szonej przez biuro statystyczne w Amster-
J
damie, udowodniono, że w ciągu miesięcy
| letnich istnieje wyraźne maximum śm iertel
ności dzieci poniżej roku, jednakże badania, skierowane k u wykryciu związku między tem maximum w rozmaitych miejscach a ś re d n i m i tem peraturam i miesięcznemi, nie da
ły pożądanych wyników; wszakże nie prze
staje być rzeczą prawdopodobną, że śmier
telność znajduje się w ścisłym związku z wa
haniami temperatur)" w dół i w górę.
Mając to na widoku, dr. E. van Everdin- gen zestawił kilkoma różnemi sposobami wartości meteorologiczne dla szeregu miej
scowości; między innemi zgrupował z danych obserwacyjnych wszystkie dnie, w których te m p e r a tu ra była wyższa od 25°C, przyozem jako przedział czasu liczyło się od połowy j e dnego miesiąca do połowy drugiego. O ka
zało się wtedy, że zgodność między odchy
leniami od śmiertelności średniej a ilością dni gorących jest ta k wielka, że nie ulega prawie wątpliwości, iż wysokie te m p eratu ry powodują wzrost śmiertelnośoi. A utor ho
lenderski wypowiada nadzieję, że, stosując inne granice tem p eratu r oraz inne sposoby grupowania spostrzeżeń, uda się wykryć w danej sprawie, t a k ważnej dla medycyny, związek bardziej jeszcze bezpośredni.
L. II.
(M eteor. Z eitsch r. 1908, VI).