m 3 8 f 1581). Warszawa, dnia 22 września 1912 r. T om X X X I .
TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
PRENUMERATA „W SZECHŚW IATA1'.
W Warszawie: ro czn ic rb. 8, kw artalnie rb. 2.
Z przesyłką pocztową r o czn ie rb. 10, p ó łr. rb. 5.
PRENUMEROWAĆ MOŻNA:
W R e d a k c y i „ W sz e c h św ia ta " i we w sz y stk ic h k się g a r
n iach w k ra ju i za g ra n ic ą .
R e d a k to r „W szechśw iata** p rz y jm u je ze sp raw am i re d a k c y jn e m i c o d z ie n n ie od g o d z in y 6 d o 8 w ie c z o re m w lo k alu re d a k c y i.
A d r es R ed a k cy i: W S P Ó L N A .Nb. 37. T elefon u 83-14.
Z A G A D N IE N IA E P O K I L O D O W E J W Ś W I E T L E N O W Y C H B A D A Ń .
Od czasu, g dy geologia dowiodła z zu
pełną pewnością, że olbrzymi rozrost lo
dowców w czwartorzędzie je s t faktem niewątpliwym, długi szereg w ybitnych uczonych, geologów, astronomów, fizy
ków i meteorologów, pracował nad bliż- szem poznaniem istoty i przebiegu tej
„epoki lodowejw (jak j ą przeszło siedem
dziesiąt lat tem u nazwał Schimper), zmie
rzając do w ykrycia jej przyczyn. Przez długi czas je d n ak badania te nie opierały się na dostatecznie obfitym i pewnym m ateryałe empirycznym, nie uwzględniały wielu ważnych czynników i nie mogły, w sk u tek tego, doprowadzić do jakichkol
wiek wyników niewątpliwych. Toteż nie powinna nas dziwić fantastyczność nie
których teoryj i hypotez, mających pre- tensyę do wytłum aczenia tego zjawiska:
b rak danych faktycznych zawsze sprzyja najśmielszej spekulacyi.
Dopiero w ostatnich latach wkroczono na drogę bardziej obiecującą, jak pod względem faktycznego m ateryału, tak
też ścisłości i ostrożności metody. J e żeli i dotąd jeszcze nie znaleziono osta
tecznego rozwiązania zagadnienia, czyli raczej zagadnień epoki lodowej, to przy
najmniej lepiej poznano same zagadnie
nia oraz wytknięto kierunek, w którym należy prowadzić badania dalsze.
W niniejszym artykule zamierzam s tr e ścić dotychczasowe rezultaty, osiągnięte przez badaczów epoki lodowej, i to w ten sposób, że naprzód opiszę fakty, n astęp nie zaś przejdę do teoryj, mających te fakty tłumaczyć. ,
I. Istota i przebieg ostatniej (dyluwialnej) epoki lodowej.
Nowsze badania geologów i geografów ustaliły przedewszystluem obszar geogra
ficznego rozpostarcia się lodowców. W iel
ką wagę mają zwłaszcza rezultaty po
dróży naukow ych do krajów zwrotniko
wych i równikowych (W. Sieversa, A.
Hettnera, H. Mayera, Stubela, Hanthala i innych), jakoteż bardziej szczegółowe zbadanie stosunków geologicznych pół
kuli południowej. Okazało się bowiem, że lodowce dyluwialne pozostawiły w y
raźne ślady w najrozmaitszych okolicach
644
W SZECHSW IAT
J\2 38obudwu półkul; ślady te, niemówiąc już o Ameryce Północnej, znaleziono w A fry
ce Wschodniej (na Kilimandżaro i Kenia), w Ameryce Południowej (w wielu miej
scach: na Sierra Nevada de S anta Marta w Kolumbii, w różnych częściach Kor- dylierów, w A rgentynie północnej i t. d.), w Alpach A ustralijskich, na wyspach:
Nowej Zelandyi, Tasmanii, Kergueleń- skich i Georgii południowej. W obec t e go nie ulega ju ż obecnie najmniejszej wątpliwości, że epoka lodowa nie o g ra
niczała się ja k ą ś częścią świata, w szcze
gólności Europą, lub je d n ą półkulą pół
nocną czy też szerokościami wysokiemi obudwu półkul, lecz była zjawiskiem po- wszechnem, ogólnem dla całej kuli ziem
skiej. Je s t to fak t zasadniczy, z k tórym muszą się liczyć wszystkie teorye, współ
czesne i przyszłe: te z nich, które faktu tego w ytłum aczyć nie mogą albo naw et pozostają z nim w sprzeczności, można zupełnie śmiało uważać za chybione.
D rugą bardzo ważną zdobyczą j e s t do
starczona przez badania nowrsze odpo
wiedź na pytanie, ja k znaczna była de- presya linii śnieżnej w różnych częściach ziemi. Oznaczenia, dokonane metodą Partscha, dały rezu ltaty nadzwyczaj cie
kawe, pokazało się mianowicie, że wiel
kość depresyi wszędzie była jednakowa.
J a k w Europie obniżenie się linii śnież
nej wynosiło od l OOO (Alpy Zachodnie) do 1 400 (Alpy Wschodnie) metrów, tak też było i na kolumbijskiej S ierra Neva- da de S anta Marta, i w Alpach a u s tr a lijskich. P a k t ten z konieczności nasu wa myśl o wspólnej i jednakow ej przy
czynie rozrostu lodowców, potwierdzając także przypuszczenie o jednoczesnem w y
stępowaniu ich na całej ziemi.
Badania stosunków k lim atycznych No
wej Zelandyi i Patagonii, krajów bardzo bogatych w lodowce, dowiodły, że lodow
ce tamtejsze, dochodzące prawie do sa
mego oceanu na szerokości geograficznej Niemiec środkowych, zawdzięczają swe istnienie jed y n ie równości i wilgotności klimatu, nie zaś nizkiej temperaturze;
w sk u tek tego nadzwyczaj gęste lasy ta m tejsze dochodzą do samej linii śnieżnej, strefy zaś zielonych łąk alpejskich nie
ma tam (np. na Ziemi Ognistej) wcale.
Stąd powstało następujące pytanie pierw
szorzędnej wagi: czy lodowce dyluwialne należały do typu lodowców Nowej Ze
landii, Patagonii i Ziemi Ognistej, czy też podobne były raczej do teraźniej
szych gleezerów alpejskich? Otóż n a pod
stawie badań paleontologicznych śmiało można twierdzić, że prawdziwe je s t przy
puszczenie ostatnie, gdyż flora i fauna miejscowości, graniczących z lodowcami, miała wybitny ch ara k ter arktyczny: ro
sły naprzykład w ówczesnej Europie środkowej skarłowaciałe brzozy i w ierz
by (Salix polaris i Betula nana) oraz c h a
raktery sty czn a arktyczno-alpejska rośli
na D ryas octopetala L (z rodziny Rosa- ceae); ze zwierząt przechowały się szcząt
ki leminga północnego (Lemmus obensis Brants), żyjącego obecnie na północy Rossyi i Syberyi, od Laplandyi aż poza rzekę Ob, wołu piżmowego (Ovibos mos- chatus Blainv.), rosomaka (Gulo borealis L ), lisa arktycznego (Vulpes crucigera Br.) i tym podobnych. Wobec tego na
leży przypuszczać, że ówczesna EUtopa środkowa nie była pokryta lasem, lecz przeciwnie, miała raczej ch arak ter stepu arktycznego albo tundry. J a k zobaczy
my niżej, fakt ten wskazuje poniekąd rodzaj przyczyny, która wywołała rozrost lodowców.
Z przebiegiem i chronologią epoki lo
dowej zaznajomiło nas nieco bliżej kapi
talne dzieło A. Pencka i E. Brucknera
„Alpy w epoce lodowej" („Die Alpen im Eiszeitalter", 3 tomy, Lipsk, 1901— 1909).
W edług tych badaczów epoka lodowa składaka się z czterech okresów zlodowa
cenia, kolejno po sobie następujących i rozdzielonych okresami międzylodowco- wemi (interglacyalnemi). Do tych czte
rech okresów głównych (Mindel, Riss, W iirm i Biihl) dołączają jeszcze niektó
rzy dwa zlodowacenia mniejsze, zani
kowe (Gschnitz i Daun). Niewchodząc w szczegóły rozpostarcia się każdego z tych poszczególnych zlodowaceń, zwró
cę teraz uw agę na chronologię, obliczoną przez Pencka. Cała epoka lodowa trw ała według niego od 1/3 do lV2 miliona lat;
okresy zlodowacenia trw ały razem około
N<> 38
WSZECHSW IAT
645100 000 do 1000 000 lat, okresy zaś mię- dzylodowcowe wynosiły: pierwszy—około 100 000, d r u g i — 200 000 - 300 000 i trze
ci — około 100 000 lat.
Należy jeszcze zaznaczyć, że wywody Pencka odnoszą się do jednej Europy;
ju ż n aw et co do Ameryki północnej nie można powiedzieć z pewnością, czy tani okresy zlodowacenia odpowiadały swą liczbą i czasem trw ania okresom euro
pejskim, czy były równoległe tym o stat
nim, ja k twierdzi Chamberlin, czy też przeciwnie, następowały i trw ały jed n o cześnie z okresami międzylodowcowemi wr Europie, ja k to przypuszcza Harmer.
Tembardziej nie można stosować po
działu i chronologii Pencka do innych części świata. Epoka współczesna (alu- wium) trw a już, według Pencka,17 — 27 000 lat.
Oddawna roztrząsano kwestyę, czy epo
ka lodowa je s t w historyi ziemi zjawis
kiem odosobnionem, czy też powtarzała się wielokrotnie. Astronom angielski Ja- kób Croll twierdził, że rozrost lodowców powtarzał się peryodycznie mnóstwo r a zy we wszystkich epokach geologicznych.
Zdanie to zostało przez nowsze badania całkowicie obalone; nie ulega już obec
nie żadnej wątpliwości, że o zlodowace
niu peryodycznem nie może być mowy:
niema, naprzykład, najmniejszych jego śladów w trzeciorzędzie. Poza dyluwial- ną, jed y n ą rzeczywiście stwierdzoną epo
ką lodową j e s t permska, której wyraźne ślady znaleziono w Natalu i Kaplandyi, w Bengalii, w Azyi Środkowej, w A u stra
lii i t. d. Żadnych pewnych śladów zlo
dowaceń innych epok geologicznych do
tąd nie znaleziono i niema żadnego po
wodu przypuszczać jakieś inne epoki lo
dowe, oprócz dyluwialnej i permskiej.
W szystko zdaje się przemawiać przeciw takiem u przypuszczeniu.
W spomniane dotąd rezultaty przedsta
wiają cały m ateryał faktyczny, zdobyty przez badania nowsze. Można go stanow czo uważać za główny dorobek tych b a dań, gdyż n a jego tylko podstawie mogą być budowane mniej lub więcej praw do
podobne teorye. Zanim przejdziemy do
ty ch ostatnich, zreasum ujmy nasze w ia
domości faktyczne:
1) Istota epoki lodowej polegała na nadzwyczaj potężnym rozwoju lodowców;
2) ten nadzwyczajny rozwój nastąpił na całej kuli ziemskiej;
3) depresya linii śnieżnej wszędzie była jednakowa (1 000 — 1400 m);
4) lodowce dyluwialne należały do j e dnej kategoryi z dzisiejszemi alpejskie- mi, nie zaś nowo - zelandzkiemi i pata- gońskiemi;
5) epoka lodowa składała się w E u ro pie z czterech (lub może sześciu) posz
czególnych okresów zlodowacenia i trwała 100 000 — 1000 000 lat;
6) epoka lodowa skończyła się około 17 000 — 27 000 lat temu;
7) oprócz epoki lodowej dyluwialnej, stwierdzono w historyi ziemi jed n ę tylko epokę ogólnego zlodowacenia: permską.
Zlodowacenie nie powtarzało się peryo
dycznie we wszystkich epokach geolo
gicznych, jak to twierdził Croll.
II. Przyczyny
epoki lodowej.Co do bezpośredniej przyczyny rozro
stu lodowców w czwartorzędzie, to zda
nia od samego początku badań były po
dzielone: gdy jedni upatryw ali j ą w obni
żeniu się temperatury, inni przypuszczali, że samo zwiększenie się ilości opadów atmosferycznych wystarczało do wywo
łania zlodowacenia, t. j. znacznej depre- syi linii śnieżnej, ja k to widzimy właśnie obecnie w Nowej Zelandyi, Patagonii i na Ziemi Ognistej. Ostatniego poglądu bronili tacy naw et uczeni, ja k Lyell, Tyn- dall, Stoppani, Blaserna, niektórzy zaś dla wytłumaczenia nadmiernej obfitości w atmosferze pary wodnej przywoływali na pomoc jakieś nadzwyczajne wybuchy wulkaniczne (Charpentier, Taramelli i in
ni). Zdaje mi się, że mamy już obecnie dostateczne dane do rozwiązania tej kw e
styi. Na podstawie badań paleontologicz
nych można twierdzić, że lodowce ówcze
sne wcale nie były podobne do nowo
zelandzkich i patagońskich, zawdzięcza
jących swe powstanie i istnienie jedynie
i wyłącznie obfitości opadów; miały one
646
WSZECHŚWIAT
M 3 8raczej c h a ra k ter dzisiejszych alpejskich, flora i fauna bowiem strefy sąsiedniej z lodowcami była wyraźnie alpejsko-ark- tyczna. Stąd wynika, że rozrost lodow ców dyluwialnych nie mógł być wywo
łany przez samę tylko obfitość opadów, że bezpośrednią jeg o przyczyną było obniżenie się tem peratury. Możnaby na to odpowiedzieć, że to obniżenie się te m p eratury było dopiero skutkiem zwiększe
nia ilości opadów: dlaczegóż je d n a k nie widzimy takiego s k u tk u w Nowej Ze
landyi i Patagonii? Nie chcę przez to wcale kw estyonow ać doniosłego znacze
nia wilgotności i opadów: z wielkiem prawdopodobieństw em można powiedzieć, że były one czynnikiem bardzo ważnymi że pewna dość znaczna ilość opadów była w arunkiem nieodzownym znacznej d e p r e syi linii śnieżnej, ilość zaś ta była w ię
ksza od teraźniejszej; lecz między w a ru n k iem a przyczyną je s t różnica.. Nie- przesądzając kw estyi, czy ilość opadów była w epoce dyluwialnej dostatecznie obfita, ażeby mogła bez poprzedniego zni
żenia się tem p eratu ry wywołać zjawisko zlodowacenia ]), stw ierdzam y poprostu fakt, że takich lodowców, ja k iem i były dyluwialne, opady same, chociażby n a j obfitsze, spowodować nie mogły, że p rzy czyna bezpośrednia ich pow stania zawie
rała się właśnie w nizkiej tem peraturze.
J a k znaczne było to obniżenie się te m p eratu ry ? Z depresyi linii śnieżnej mo
żna obliczyć, że maximum jeg o nie p rze
kraczało 6°C; jeżeli zaś uwzględnimy wpływ obfitszych opadów, to wypadnie, że różnica pomiędzy średnią te m p eratu rą dzisiejszą a ówczesną wynosiła około 5°.
Ponieważ obecnie ogólna tem peratu ra kuli ziemskiej rów na się 15°, więc wów
czas rów nała się ona lOnC.
Musimy z kolei przejść do zagadnienia, jakie przyczyny wywołały w czw artorzę
dzie obniżenie się tem p eratu ry . T a od- razu spotykam y się z całym szeregiem różnych hypotez i teoryj, które można podzielić na trzy grupy: 1) geologiczne,
J) Ciekawe, iż Penck jest zdania, że klimat Europy w czwartorzędzie był suchszy od dzi
siejszego.
2) meteorologiczne i 3) astronomiczne czyli kosmiczne. Te hypotezy geologicz
ne, które u patryw ały w epoce lodowej zjawisko lokalne i usiłowały w ytłum a
czyć j ą przyczynami lokalnemi, ja k np.
głośna swego czasu hypotezą Seebacha o nieistnieniu w czwartorzędzie Golfstro- mu, nie mają już obecnie znaczenia, wo
bec stwierdzenia powszechności rozrostu lodowców, dlatego nie widzę potrzeby tu szczegółowo ich roztrząsać. Jed n a tylko hypotezą geograficzno-geologiczna zasłu
guje na pewną uwagę, mianowicie bro
niona przez Kaemtza i Charpentiera, w e
dług której góry, pokryte lodowcami, były dawniej daleko wyższe niż obecnie.
Temu jedn ak przypuszczeniu przeczy fakt powszechności zlodowacenia; oprócz tego, żaden z lodowców współczesnych nie ma rozmiarów maksymalnych: naw et góry najwyższe, naprzykład Himalaje, miały dawniej, w czwartorzędzie, daleko wię
ksze lodowce, niż teraz. Wobec tego wszystkiego śmiało można uważać tę hy- potezę za obaloną i rzeczywiście, nie po
siada ona już obecnie zwolenników. W ła ściwie utraciła wszelką wartość, ja k ty l
ko ślady zlodowacenia zostały wykryte w Skandynaw ii i Anglii.
Hypotezy meteorologiczne usiłują w y tłumaczyć obniżenie się tem peratury, nie
zbędne do wywołania rozwoju lodowców dyluwialnych, zmianami w składzie atm o sfery. Znakomity astrofizyk szwedzki, Syante Arrhenius, przypuszcza, że zaw ar
tość dwutlenku węgla w powietrzu była wówczas o połowę mniejsza od dzisiej
szej (0,015$ zamiast 0,03$); taka różnica w ystarcza, jego zdaniem, do tego, ażeby spowodować zniżkę tem peratury o 4° — 5°C. Nowsze badania (N. Hertza) w yka
zały jednak, że niezależnie od mnóstwa innych bardzo poważnych zarzutów, j a kie czyniono i uczynić można tej teoryi, opiera się ona na zasadniczym błędzie, gdyż zmiana zawartości dw utlenku w ę
gla wówczas tylko mogłaby wywrzeć
przypuszczany przez A rrheniusa skutek,
gd y b y ogrzewanie powietrza odbywało
się bezpośrednio pod wpływem promieni
słonecznych, nie zaś ciepła powierzchni
ziemi; w rzeczywistości rzecz się ma o d
JV° 38 W SZECHSW IAT 647
wrotnie, wobec czego hypoteza Arrhe- niusa upada. Po ściślejszej krytyce, j a ką przeprowadził w swem dziele N. Herz (N. Herz, Die Eiszeitea und ihre Ursa- chen, Lipsk i Wiedeń, 1909 r.), można uważać obecnie obliczenia A rrheniusa za chybione; lecz i pierwej ju ż ta teoryą była bardzo mało prawdopodobna, albo
wiem dla w ytłum aczenia zwiększenia się ilości dw utlenku węgla atmosferycznego w końcu epoki lodowej zmuszona była uciekać się do zwykłego deus ex machi
na geologów — nadzwyczajnie silnych (a całkiem nieprawdopodobnych) w ybu
chów wulkanicznych.
D ruga hypoteza meteorologiczna uważa zawartość w atmosferze pary wodnej, za czynnik rozstrzygający. Hypoteza ta j e dnak nie może wytłumaczyć, skąd się wzięła ta k a ogromna ilość pary w po
wietrzu; ponieważ odwoływanie się do wybuchów wulkanicznych oddawna już nie ma powodzenia, nie pozostaje przeto nic innego, j a k —albo głosić „ignoramus“, albo uciekać się do jednej z „hypotez desperackich" (ipotesi di disperazione), a więc do ja k ich ś pyłów kosmicznych, ogonów lcometarnych i t. p. Do takiego smutnego dylem atu doszedł właśnie głó
wny obrońca tej hypotezy, uczony włos
ki Ludw ik de Marchi, ja k to sam przy
znaje otwarcie w ostatnim swym arty kule *)• Lecz naw et, jeżeli przypuścimy, że jak aś nieznana przyczyna spowodo
wała na początku czwartorzędu znaczne zwiększenie się ilości pary wodnej, za
wartej w atmosferze, to, ja k o tem wspo
minałem już wyżej, samą obfitością pary i opadów nie można tłumaczyć rozrostu lodowców dyluwialnych, gdyż fakty p a leontologiczne dowodzą obniżenia się te m peratury, jak o bezpośredniej przyczyny zjawiska zlodowacenia. A więc i drugą hypotezę meteorologiczną należy odrzu
cić, ja k o nieodpowiadającą rzeczywistości.
J o z o s t a j e zatem je d n a tylko jeszcze g r u pa hypotez: astronomiczno-kosmiczne.
Z gru p y tej wyłączę takie przypusz
czenia, które wypada raczej zaliczyć do
rzędu fantastyki, niż traktow ać jak o te- orye naukowe. Tu należą naprzykład spekulacye o przechodzeniu układu sło
necznego przez chłodniejsze części prze
strzeni (Poisson), ja k również „teoryą11, wygłoszona niedawno przez Fr. Nolkego, według której epoka lodowa spowodowa
na była przejściem słońca i planet przez mgławicę Oryona, okresy zaś międzylo- dowcowe odpowiadały próżniom, dostrze
ganym w tej mgławicy. Do tejże kate- goryi trzeba zaliczyć i „desperackie" hy potezy de Marchiego co do obłoków pyłu meteorycznego, ogonów kom etarnych itp.
Przechodząc do bardziej naukowych prób wytłumaczenia epoki lodowej dyluwial- nej zacznijmy od najstarszej. J e s t nią hypoteza Adhemara, który zwrócił uwagę na to, że wyprzedzanie punktów równo- nocnych, t.j. ruch kołowy osi ziemskiej, powodowany wspólnem przyciąganiem, wywieranem na kulę ziemską przez słoń
ce, księżyc i planety, a odbywający cały cykl w ciągu 26 000 lat, ma za skutek zmianę długości zimy i lata; ja k wiado
mo, ziemia przechodzi obecnie przez n aj
bliższy do słońca p u nk t swej drogi rocz
nej — peryhelium — zimą, 2-go stycznia:
otóż w skutek precesyi data ta zmienia się i za 10 000 lat x) ziemia będzie prze
zeń przechodziła około 2-go lipca, ponie
waż zaś ruch ziemi w peryhelium je st szybszy, niż w afelium (stosownie do dru
giego praw a Keplera), więc lato będzie wówczas krótsze o.tydzień od dzisiejsze
go, zima zaś o tydzień dłuższa.
Zdaniem Adhemara i jego zwolenników różnica taka wystarcza do wywołania zlodowacenia na półkuli północnej i była 11 000 lat tem u przyczyną dyluwialnej epoki lodowej. Lecz przypuszczenie to, nieoparte na żadnych obliczeniach ści
ślejszych, je s t bardziej niż wątpliwe;
tembardziej, że krótkość la ta była ponie
kąd zrównoważona przez większą jego upalność z powodu mniejszej (o 6 402 000 kilometrów) odległości ziemi od słońca, niż obecnie o tej porze roku. Pozatem, okresy czasu, podawane przez tę hypo-
1) R m s t a di S cienza, 1911, 2, s tr. 328.
i) P rz e su w a n ie się ta k z w . lin ii ap sy d ó w zm niejsza długość cy k lu o 5 000 la t.
648
W SZECHSW IAT
JSIe 38tezę, są stanowczo zamałe: w edług wia- rogodnych obliczeń Pencka epoka lodo
wa dyluwialna trw ała najmniej 500 000 lat, prawdopodobnie znacznie n aw et d łu żej, z hypotezy zaś A d h ćm ara w ynika czas trwania około 8 000—9 000 lat. J e s t to sprzeczność zanadto rażąca, ażeby mo
żna było jeszcze poważnie się liczyć z tą hypotezą. Można zresztą uczynić i inne ciężkie zarzuty: jeżeli bowiem precesya rzeczywiście w ywiera ta k doniosłe w pły
wy na stosunki klimatyczne ziemi, to epoki lodowe m usiałyby się powtarzać peryodycznie co 21000 la t 1), gdy ty m czasem geologia dowiodła, że o podobnych zlodowaceniach peryodycznych nie może być mowy. Dalej, hypotezą A dhćm ara w żadnym razie nie może wytłum aczyć jednoczesnego zlodowacenia obudwu pół
kul, którego coraz bardziej stanowczo dowodzą nowsze badania geologiczne.
Pozostaje jeszcze je d e n zarzut, całkiem rozstrzygający kwestyę, a k tó ry podaję tu tem chętniej, że nie spotkałem go dotąd w literaturze przedmiotu: jeżeli 11000 lat temu precesya spowodowała epokę lodową na półkuli północnej, to po 10 500 latach, t. j. około 500 lat temu wypadałoby maxim um zlodowacenia na półkuli południowej. Sami zwolennicy hypotezy A dhem ara obliczyli, że rok 1248 po nar. Chr. był rokiem największego ogrzewania półkuli północnej, gdyż d ata przejścia ziemi przez peryhelium p r z y padała wówczas na dzień przesilenia się zimowego; przeoczyli jed n ak ja k im ś dzi
wnym sposobem, że tenże 1 248 rok był rokiem najmniejszego ogrzewania półkuli południowej, która wobec tego przeży wała w tedy epokę lodową, że zaś czas trw an ia tej ostatniej wynosi więcej, niż 1 500 lat, przeto musielibyśm y dostrzedz j ą naw et dziś jeszcze. W ątpię, czy by kto zechciał twierdzić, że półkula p o łu
dniowa przebywa obecnie (albo też p r z e byw ała w r. l 248) epokę lodową.
J a n '} O zie b ło w ski.
(D ok. n ast.).
x) Co w ła śn ie p rzy p u sz c z a ł sam A d h em a r.
T R O S K I M E T A F I Z Y C Z N E F I Z Y K Ó W W S P Ó Ł C Z E S N Y C H .
(C iąg dalszy).
IV.
Hypotezy istotnie m ają w sobie coś paradoksalnego: staje się coraz bardziej oczy wistem, że są one zupełnie sztuczne i, że atomy tłumaczą zjawiska, tylko pod warunkiem, jeżeli je zgóry obdarzymy odpowiedniemi własnościami, mogąccmi dać pożądane tłumaczenie J); — a t y m czasem historya nauki poucza, że nasze zaufanie do pewności praw zależy od na
tu ry hypotez, stw arzanych dla uformo
wania prawa. Uczeni mniej lub bardziej dokładnie zdają sobie sprawę z tej dzi
wnej sytuacyi, ja k a się wytworzyła: wie
lu z pośród nich dlatego właśnie okazuje niechęć lub obojętność wobec hypotez.
Pojmują oni dobrze, że praw a fizyczne tra c ą na powadze, tracąc rzekome swe przyczyny fizyczne 3).
W ątpliw e jest, czy do XVII wieku ro
zumiano jasno na czein polega wieczność i niezmienność praw. Filozofowie oka
zywali w tej sprawie pewne zakłopota
nie i n aw et trochę niepewności było im n a rękę. Dziś cecha wieczności i nie
zmienności praw stała się banalną, po
nieważ atomizm właśnie, którym cała n auka dzisiejsza je s t przesiąknięta, tak je s t zbudowany, że w ym aga niezmienno
ści praw. Zwolennicy Kartezyusza stali na innem stanow isku (nieatomistycznem);
to było przyczyną ich niższości: ciałka (corpuscules) według ich założeń, zderza
*) S tallo, L a m a tie re e t la p h y siq u e m oder- ne, str. 74.
2) P rz e d k ilk u n a stu la ty B rillo u in i C ornu b a r
dzo ż y w o d y s k u to w a li z O stw ald em na te m a t h y p o te z a to m isty c z n y c h (Iłevue g e n e ra le des sciences, 15 i 30 g ru d z ie ń 1895 r.). C ornu w ie rz y ł m ocno w m ożliw ość p o zn a n ia is to tn e g o m e ch a
nizm u ru c h ó w w e w n ę trz n y c h ciała; m n ie m a ł n a w e t, że w k ró tc e będzie ju ż z n a n y m ech an izm u k r y ty p o za n e w to n o w sk ie m p ra w e m ciążenia- (A n n u a ire d u B u re a u des lo n g itu d e s p o u r l‘an 1896, A . 3—5).
W SZECHSW IAT
649ją c się, zużywały się, nie mogło być więc mowy o niewzruszonych prawach fizycz
nych.
W yraz matem atyczny nie zaspakaja całkowicie myśli ludzkiej; znamy bowiem istotnie wiele praw empirycznych, zależ nych jedynie od kombinacyi przypadku.
Takiem prawem, naprzykład, posiłkuje się urzędnik w układaniu tablic asekuracyj
nych; można było więc, rzecz prosta, mieć wiele wątpliwości co do niewzru- szoności i ścisłości rów nań Newtona. P ro stota równania powstać bowiem mogła skutkiem szczęśliwego zbiegu okoliczno
ści i być może, że równanie bardziej skomplikowane i zmieniające się wieka
mi odtwarzałoby lepiej istotny ruch gwiazd. 20 lat temu Paye *) podawał tłu maczenie formowania się świata, przy
puszczając ewolucyę prawa przyciągania:
prawo to miałoby dwa wyrażenia, jedno proporcyonalne rlo odległości: miało ono dominujące znaczenie dawniej, dziś stało się nieznacznem; drugie, odwrotnie pro
porcyonalne do k w adratu z odległości, przeszło ewolucyę odwrotną i dziś je st czynnikiem głównym. Równanie Newto
na byłoby tedy równaniem zakończenia długiego szeregu zmian; autor jego nie mówi nic, co byłoby w przyszłości od
ległej.—Gdybyśmy byli w posiadaniu w y
tłumaczenia mechanicznego praw ciąże
nia, hypoteza F ay ea nie mogłaby powstać;
ponieważ je d n ak uczeni przyzwyczaili się do nadziei, że wytłumaczenie takie b ę dzie kiedyś dane, więc kosmogonii pro
ponowanej przez F ayea nie brali bardzo naseryo.
W obecnej chwili przywiązuje się wiel
ką wagę do teoryj zbliżających światło z elektrycznością; nie wydaje mi się j e dnak, że je s t ju ż dziś rzeczą pewną, dla
czego to zbliżenie ma być takim wielkim krokiem naprzód; nie je stem przekonany, by jedność miała dla uczonego takie zna
czenie, jakie przypuszcza Poincaró 2); ko
rzyść polega, j a k się zdaje, na tem, że praw a elektryczności w ygryw ają na pe
wności w razie zbliżenia ich z prawami
optyki. Zjawiska świetlne pozwalają na ściślejsze doświadczenia, a prócz tego zachodzą one na nadzwyczajnych prze
strzeniach; starożytni przeczuwali, że optyka nadaje się do ujęcia geom etrycz
nego i że w ten sposób może zająć miej
sce obok astronomii: każda zatem h y p o teza, wiążąca jak ąś gałąź wiedzy z opty
ką, nadaje tej gałęzi wiedzy z kolei rze
czy cechy wiedzy absolutnej, którem i szczyci się optyka. Elektryczność tej pomocy potrzebowała, ponieważ jej pra
wa nie były określone w sposób zado
walający.
Jesteśm y przyzwyczajeni do patrzenia na praw a drobnych ruchów, jak o na szczególnie ścisłe, tłumaczą one bowiem bardzo dobrze zjawiska akustyczne; za każdym razem, kiedy budujemy teoryę fizyczną na rozważaniach podobnych r u chów, umysł skłonny j e s t do przypusz
czania, że osiągany zostaje wyższy stopień dokładności; ujednostajnienie tłumaczeń (zapomocą elastyczności) dlatego właśnie je s t ciekawe.
Wspomnę jeszcze o term odynamice ze względu na przykład, ja k i wpływ wywie
rają hypotezy na ideę praw a absolutne
go. W czasach, kiedy Mayer i Joule ogłosili zasadę równowragi, nie ufano już zbytnio prawom prostym. „Był czas, pi
sze Poincare 1), kiedy na prostotę praw a Mariottea poAvoływano się jako na a rg u ment przemawiający za jego ścisłością";
doświadczenia Regnaulta zachwiały w pe- wnem znaczeniu ten argum ent i dopro
wadziły do przekonania, że prawdziwe prawa przyrodzone są bardzo skompliko
wane. Prostota zasady równowagi po- winnaby z kolei zasadę tę również uczy
nić wątpliwą; istotnie, w dziełach k lasy cznych z przed półwieku można znaleść wyraz tych wątpliwości; a mimo to b a r dzo szybko poczęto zasadę tę uważać za doskonale ścisłą. Łatwo zrozumieć s k u t
kiem czego narzuciła się ona sama przez się: wyszliśmy się z tłumaczenia ciepła przez ruch i na tej zasadzie zaczęliśmy stosować ogólne tw ierdzenia mechaniki
!) F a y e , S u r l ‘o rig in e d u m onde, str. 202.
2) P o in c a re , Loc. cit., sfcr. 204 i 207. r) L oc. cit., str. 173, przekł. polski, str, 121,
650 W SZECHSW IAT JMa 38
racyonalnej: „przytacza się zasadę sit ży
wych, mówi J. B ertrand x) i przesadza się j ą “; przeświadczenie o słuszności je s t ta k silne, że „tych, którzy n a mocy po
ważnych studyów zachowują pew ną re zerwę w tej sprawie, spotyka łatw y za rzu t ig no ran cy iu.
Hypotezy nowoczesne mają, mówiąc ściśle, cechy zapożyczone od m echani
zmów m echaniki racyonalnej; n aw et w te dy, kiedy forma tych mechanizmów nie j e s t dostatecznie widoczna (jak to spoty
kam y w termodynamice) przypuszcza się, że można stosować formuły pomyślne dla ty ch szczególnie prostych przypadków i przenosi się na fizykę ideę absolutną, która dotyczyła ruchów mechaniki ra c y o nalnej.
V.
Posiłkowanie się hypotezą—to sta w ia nie na miejsce rzeczywistości przyrzą
dów, pomyślanych przez człowieka i dzia
łających tak j a k te, k tó rych codziennie używamy. Należy się zastanowić, jeżeli chcemy zgłębić znacznie hypotezy, czy niema jakiego związku pomiędzy tw o
rzeniem hypotez a m etodą doświadczal
ną, używającą z ta k ą precyzyą zbudowa
nych aparatów, że wziąć je można p r a wie za tak doskonałe, ja k figury geom e
tryczne.
Wszyscy się dziś godzą, że n auka no
woczesna je s t doświadczalną: niełatwo j e s t je d n ak zrozumieć, co to znaczy. Na- ogół, dajemy rad y uczonemu, j a k ma kie
rować swem myśleniem logicznem, a nie zw racam y uw agi n a przyrządy, ja k iem i się on posługuje. Czasem przyrządy uczonego uważano n aw et za coś w tó rn e go; toteż rodziła się myśl, że między obserwacyą a doświadczeniem niema r ó żnicy zasadniczej 2).
J) J . B e rtra n d , T h e rm o d y n a m ią u e , s tr. VI.
2) R ó ż n ic a t a z u p e łn ie się za c ie ra u A. Com- te a. O to ja k L e v y B riih l d e fin iu je je g o d o k tr y nę: „C złow iek nie w k ra c z a z u p e łn ie z in te r w e n - c y ą sw o ją w zjaw isk a. One to sam e w ła ś n ie tw o rz ą d o św iad czen ie, k tó re p o le g a p rze d ew szy - stk ie m n a o d p o w ied n im w y b o rz e w y p a d k ó w (rzecz o b o ję tn a ja k ic h : n a tu ra ln y c h czy w y tw o -
K. Bernard J) był wielkim teoretykiem m etody doświadczalnej; oto ja k wystawia on sobie proces myślowy badania: 1) p a
rę zaobserwowanych faktów nasuwa myśl doświadczenia; zależy ona od dość nie
określonego i bardzo su b jekty wnego uczu
cia o możliwości wytłumaczenia faktu;
2) kierowany tą myślą uczony, rozumuje, obmyśla doświadczenie i tworzy w tym celu pewną instalacyę materyalną; 3) z doświadczenia wynikają nowe fakty, które podledz muszą obserwacyi i. t. d.“.
Słowem, uczony kontroluje swą myśl fak
tami i poszukuje dowodu przeciwnego na wypadek możliwych złudzeń ze zbie
gu okoliczności w ynikłych 2). „Jeżeli — pisze K. Berna:rd 8) — z punktu widzenia filozoficznego niema zasadniczych różnic między obserwacyą a doświadczeniem, to są je d n a k duże w skutkach p rak ty c z
nych, jakie człowiek osiąga i ze wzglę
du na potęgę ja k ą zdobywa... Dzięki n a ukom doświadczalnym człowiek staje się wynalazcą zjawisk, i istotnym dozorcą twórczości (contremaitre de la creation)“;
a dalej 4): „doświadczenie j e s t w g r u n cie rzeczy obserwacyą wywołaną w j a kimś celu. W ted y tylko je ste ś m y zm u
szeni do doświadczenia, kiedy obserwa- cya, k tó rą musimy wywołać, nie je s t zgo
tow ana przez n a tu rę £1.
Wielką troską K. B ernarda było zabez
pieczenie fizyologów przed zbyt pośpiesz- nemi wnioskami; wiedział on z p rak tyk i długoletniej, na jakie błędy j e s t w y sta wiony uczony, pracujący nad stw orzenia
mi żywemi i stający wrobec rezultatów sprzecznych lub niezwykłych 5). Mate-
rzo n y c h ), m o g ą cy c h n ajlepioj uw id o czn ić p rz e b ie g z ja w isk o b se rw o w a n y c h ". (P h ilo so p h ie d ‘A u g u stę C om te, stro n . 205—206).
J) C laude B e rn a rd , In tro d u c tio n a la m ede- c in e ex p e rim e n ta le , str. 44 o „idei d o św ia d cz al
n e j" (1‘id e e ex p e rim en tale ) p a trz s tr . 37 i 57—62.
2) L oc. cit., str, 92 — 97.
3) L oc. cit., str. 33 — 34.
4) L oc. cit., str. 36. P a tr z ró w n ie ż str. 40.
5) C ały d ru g i ro zd z iał trz e c ie j części p o św ię co n y j e s t o św ie tle n iu zasad k o n tro li d o św ia d czalnej: „zasada d e te rm in iz m u nie dopuszcza fak tó w sp rze cz n y ch ; zasada d e term in iz m u n ie d o z w a la n a fa k ty nieokreślone; zasad a d e te rm in i
zm u w y m a g a , by f a k ty określo n e b y ły p o ró w n aw cz o (com parativem ent)K.
M 38 WSZECHSWIAT 651
ryał laboratoryjny nie był podówczas tak obfity ja k obecnie, a przyrządy fizyologa dalekie od ch arakteru quasi - przemysło
wego narzędzi fizyka; toteż K. Bernard o środkach m ateryalnych mówi w sposób sumaryczny, prawie ja k malarz, poleca
ją cy swym uczniom starannie wybierać pomiędzy farbami i pędzlami *).
Laboratorya fizyczne przypominają dziś fabryki; niektóre zaś fabryki posiadają aparaty znacznie dokładniejsze niż te, jakie znane były fizykom przed stu laty.
Tryu m f sztuki konstruktorskiej, umieją
cej budować przyrządy, fuukcyonujące z dokładnością figur, któremi zajmuje się cynem atyka, zaznaczył się dwojako:
zręczność operatora nie gra już tej roli dominującej, ja k ą grała dawniej, kiedy robiono doświadczenia z pomocą in stru mentów prymitywnych; powtóre prawie powszechnie przyjął się automatyzm, w y
magana je s t bardziej uwaga niż zręcz
ność.
F a k te m dominującym nad całą nauką współczesną j e s t wzrastające utożsamia
nie automatycznej fabryki z laboratoryum fizycznem. Ten doniosły fakt pozwoli nam rozpatrzeć zasady, które do dziś dnia pozostały jeszcze w nauce ciemnemi.
Upłynie jeszcze wiele czasu, zanim autom atyzm zajmie ta k ą rolę w labora
toryum j a k w fabryce; rola narzędzia wtedy dopiero je d n ak zostanie całkowi cie zrozumiana, kiedy poznamy rolę n a
rzędzia najbardziej udoskonalonego. P r a ca w dawnej m anufakturze oparta, jak wiadomo, n a zasadzie podziału zadań, była zarodkiem pierwotnym dzisiejszej maszyny. W czasie, kiedy sztuka k on
s tru k to rsk a była jeszcze w zarodku, w y szkolony robotnik wykonywał bardziej
1) S zczęśliw y w y b ó r zw ierzęcia, p rz y rz ą d o d p o w ied n io sk o n stru o w a n y , u ży c ie je d n e g o reak- ty w u za m ia st d ru g ie g o w y s ta rc z a często, aby ro z strz y g n ą ć k w e s ty e n ajb ard ziej ogólne i o d d a
lone... T rzeba d łu g ie la ta p rze ży ć w la b o ra to ry u m , żeby zro z u m ieć dobrze znaczenie, ja k ie p osiada k a ż d y szczeg ó ł p o stę p o w an ia ro zezn aw - czego, z a n ie d b y w a n y ta k często i p o g ard z an y przez rze k o m y c h u czonych, m ia n u ją c y c h się
„u o g ó ln iac za m i ( g e n e ra lis a te u r)“ (Claude B e r
nard , loc. cit,, str. 27—28).
szybkie i dokładne ruchy, niż mecha
nizm; podział pracy znikł z chwilą, k ie dy się nauczono budować przyrządy we
dług zasad geometrycznych. Patrząc dziś na człowieka, pracującego z przyrządem prymitywnym, rozumiemy, że ciało jego, przedmiot, który w swych ręku trzyma, oraz narzędzie tworzą maszynę ’).
Rolę, ja k ą pełni laboratoryum, pojąć je d n a k daleko trudniej, niż rolę ja k ą peł
ni fabryka. A to z wielu powodów. L a
boratorya przypominają fabryki istnieją
ce na początku XIX wieku; w fabrykach tych były obok siebie mechanizmy bar
dzo od siebie z punktu widzenia klasy- fikacyi racyonalnej oddalone. Magazyny laboratoryów stanowią prawie zawsze rzecz podrzędną, upraszczaną o ile można najbardziej, ze względu na wydatki i miejsce. Rzecz poszczególną trudniej zawsze zrozumieć, niż ogólną. Pozatem przyrządy co chwila zatrzymywane są mniej jasn e dla cynematyki, niż aparaty w ruchu; w laboratoryach używa się prze
dewszystkiem pierwszych. Nie mamy, zresztą potrzeby, ze względu na granicę naszego tem atu, wchodzić w szczegóły;
wystarczy porównanie ogólne.
Pogląd nasz na doświadczenie je s t trochę odrębny od powszechnie krążą
cych. Zadaniem nauki doświadczalnej jest: „obserwowanie zamykających pe
wną część n atu ry mechanizmów, posia
dających w wysokim stopniu cechy g e ometryczne i zabezpieczonych od przy
padku". Maszyna obejmuje również ciało, włączone w kombinacye jej ruchów; ciało to je s t tem właśnie, co Reuleaux nazy
wa „rzeczą p ra c y “ (pióce d’o e u v re )2); nie
kiedy przyrząd nadaje tej rzeczy nowy k ształt i zmusza j ą do wejścia z nią w pewien stosunek geometryczny (przy
kład: sztaba, wchodząca w otwór m aszy
ny do robienia blachy); innym znów r a zem sztuka materyi opracowywanej (pie
ce d ’oeuvre), przygotow ana dostatecznie,
!) R e u le a u x sta w ia ja k o p rz y k ła d ślifierza, obracającego n o g ą kam ień; p o k az u je on ja k m o
żn a zan alizo w ać te n m echanizm . C inem atique, tłu m . franc., s tr. 519.
2) R euleaux, loc. cit., str. 512—514.
W SZECHSWIAT JMó 38
służy za maszynę względem innych czę
ści tej samej m ateryi (przykład: n aw ija
jąca się nie), w maszynach zm ieniają
cych miejsce, celem je s t przesunąć na odległość rzecz praey (przykład ■ lokomo
tywa). Starożytni posiadali jed y n ie in stru m en ty astronomiczne dokładne. A stro nomię zaliczam do pierwszych n auk do
świadczalnych, rftimo, że powszechna opi
nia zalicza j ą do n au k obserwacyjnych.
Coś w tej opinii j e s t jed n ak sprzeczne
go: dziwne bowiem byłoby bardzo, by człowiek doszedł do rezultatów wysoce naukowych w pewnej dziedzinie wiedzy, pozbawionej środków za najbardziej n a ukowe uznanych. Gdyby ta opinia była istotnie słuszna, mianoby pewne prawo pytać, czy nie przesadzamy zbytnio zna
czenia metody doświadczalnej: August Comte dlatego, przypuszczam, ta k bardzo mylił się w swych w ywodach o doświad
czeniu, że był wielbicielem astronomii.
Na przeszkodzie zidentyfikowaniu in strum entów astronomicznych z m aszyna
mi stoi bardzo rozpowszechniony prze*
sąd; kojarzym y pojęcie, maszyny z poję
ciem wielkich sił i zmiany form, którą zawdzięcza się przezwyciężeniu oporów;
Reuleaux już zauważył je d n a k :), że nie j e s t to całkiem słuszną oceną rzeczy: te odolit j e s t również maszyną, w aparatach astronomicznych ręka naprow adza lunetę na określoną gwiazdę, niema bowiem spo
sobów geom etrycznych łączenia lunety z niebem; w tym przypadku niebo je s t
„rzeczą pracy" (piece d’oeuvre).
Maszyna je s t kom binacyą części, m a ją cych za zadanie wykonać pewien ruch a):
środki, k tórych używa fizyk i te, które- mi posiłkuje się inżynier, podobne są co do zasad cynem atycznych, ja k ie były s to sowane; różnią się co do rezultatów; j e żeli w porównaniu, ja kieśm y uczynili, na te o statn ie nie będziem y zważali, niema
*) L oc. cit., str. 55.
2) „ P o d k re ś lić n a le ż y rze cz cie k a w ą , że na p o c z ą tk u c y w iliz a c y i w y n a la z c y b ard z iej b y li za- ęci tw o rz e n ie m r u ch ó w , niż o d k ry w a n ie m spo
sobów u ż y c ia sił n a tu ra ln y c h " . L oc. cit., s tr.
234—236 i 256. U w a g a t a m a w ie lk ie z n a cz en ie d la h isto ry i.
żadnej racyi do niezaliczariia astronomii w poczet nauk doświadczalnych. Prze
ciwnie, wydaje się rzeczą bardzo w ątpli
wą, mimo autorytetu K. Bernarda, czy medycyna stanie się kiedy n auką do
ś w i a d c z a ją , kombinacye fizyologiczne nie mogą być bowiem utożsamiane z kom- binacyami cynematycznemi.
Nie można zakończyć tej kwestyi bez zadania sobie pytania, dlaczego Grecy, tak mało pomysłowi i tak niezręczni w mechanice przemysłowej, budowali j e dnak dobre aparaty astronomiczne. Otóż powody n atu ry religijnej sprawiały, że prawie wszystkie ludy starożytne tr a k t o wały ap arat przeznaczony do obserwacyi nieba jako dzieło sztuki. Długi czas rze
mieślnicy budowali te aparaty z wielkim przepychem. Artyści greccy byli prze
świadczeni, że najbardziej drobiazgowa dokładność wykonania szczegółów je s t podstawowym pierw iastkiem piękna. Ta szczególna cecha greckiego um ysłu za
znacza się najbardziej w budowie świą
tyń. Jasn e więc, że sfery arm ilarne b u dowano niemal z lękiem religijnym; od- lewacze i dłutownicy byli zbyt niezdarni, aby rozwiązać zagadnienia praktyczne, ja k ie im się nastręczały. Dopiero więc na technice sztuki oparła się nauka.
M. S.
(D ok. nast.).
D I N O S A U R Y Z H A L B E R S T A D T U .
Kiedy swego czasu Carnegie ofiarował cesarzom austryackiem u i niemieckiemu odlewy gipsowe szkieletu diplodocusa, jednego z licznie znajdowanych w A me
ryce półn. gadu olbrzymiego, i potwór ten, 25 m długi a 4 wysoki, ustaw iony został w berlińskiem Muzeum przyrodni- czem, wówczas naw et dla uczonych okaz ten był zjawiskiem niezwykłem. W p ra w dzie ju ż dawniej znano szczątki dinosa- urów w Europie, zwłaszcza z pięknej mo
nografii prof. Huena, ale były to same
tylko fragm enty kości lub zębów. Z pe-
I wnego rodzaju zazdrością przyjmowano
M 38 WSZECHSWIAT 653
też do wiadomości liczne odkrycia ame
rykańskie, dokonywane przez możnych opiekunów nauki. Niedługo jednak po ustaw ieniu odlewu gipsowego w muzeum, doszła do Europy wieść o odkryciu wspa- niałem olbrzymich gigantosaurów w afry
kańskiej kolonii niemieckiej, w Tendagu- ru. Równocześnie prawie powiodło się prof. 0. PraasOwi w W irtem bergii n a tra fić również na mniejsze gatunki dinosa- urów, zachowane doskonale ja k żadne inne w Niemczech.
O prowadzonych na wielką skalę ba
daniach w Afryce donieśliśmy swego czasu (W szechświat 1911, Na 38), zwol
nieni więc jesteśm y od obowiązku roz
pisywania się jeszcze raz o tem, nadm ie
niając obecnie jedynie o wyjściu cieka
wego sprawozdania Edwina Henniga p. t.
„Am Tendaguru; Leben und Wirken einer deutschen Forschungsexpedition zur Aus- grab u n g yorw eltlicher Riesenreptilien in Deutsch - Ostafrika" (wyd. Stu ttg art, E.
Schweizerbarth). Wspomnimy tylko o najnowszej zdobyczy tego rodzaju Mu
zeum berlińskiego, w którego podwórcu ustawiono i publiczności uprzystępniono kompletny prawie szkielet, postępujące
go na tylnych odnóżach dinosaura. Je s t to tylko jedno z dwudziestu siedmiu, zna
lezionych dotychczas mniej lub więcej kompletnych zwierząt, wydobytych w prze
ciągu dwu lat ostatnich w pokładach gli
ny pod m. Halberstadt. Zasługa tego przypada w udziale profesorowi geologii i paleontologii na uniwersytecie w Gry- fii (Greifswaldzie), d-rowi 0. Jaekelowi.
Rozkopy nie są jeszcze skończone, a pod
ję te zostały nanowo z początkiem lata*
Cesarz niemiecki z własnych funduszów kilkakrotnie poparł prace uczonego, inte
resując się żywo ich przebiegiem i w y
nikami. Przekopy, dochodzące
12me
trów głębokości, objęły dotychczas obszar 60 X 80 m, a do dyspozycyi pozostaje jeszcze znacznie więcej, ponieważ teren cały kontraktem zapewniony został rzą
dowi, celem eksploatacyi paleontologicz
nej. W ydobyte okazy oddane zostaną wszystkie do berlińskiego Muzeum przy
rodniczego, gdzie znacznie zyskają na wartości przez sąsiedztwo z afrykańskie-
mi i z am erykańską kopią diplodocusa.
Dinosaury halberstadzkie są nadspodzie*
wanie szczęśliwem uzupełnieniem daleko większych zdobyczy z Tendaguru, ponie- • waż przedstawiają grupę, która tam je st bardzo słabo tylko reprezentowana. Prof.
Jaekel oddziela tę grupę (plateosauridy) od większego działu theropodów* z któ
rym dotychczas złączona była system a
tycznie i zestawia j ą z sauropodami, ży- wiącemi się roślinami i drobniejszemi stworzeniami, które obejmuje razem mia
nem allophagów. Tu należy też oprócz diplodocusa, także większość przeważnie olbrzymich, rozmiarami przewyższających tegoż, dinosaurów wschodnio - afryk ań skich, Właściwe zaś theropody rep re
zentowane są tak tu ja k i tam głównie przez swoje ostre, potężne zęby. Praw do podobnie zwierzęta te miały znaczenie jeśli nie lwów, to przynajmniej hyen mię
dzy dinosaurami, których cielskami obfi
cie się obławiały.
Zachowanie się tak licznych okazów różnorodnych na niewielkiej przestrzeni prof. Jaekel wyjaśnia tem, że zwierzęta ugrzęzły i. zginęły w szlamie, przedsta
wiającym się obecnie w stwardniałym stanie jako glina. Tej okoliczności n ale
ży też zawdzięczać dobrą konserwacyę szkieletów, znajdowanych przeważnie w naturalnem położeniu. Ciężkie ich kości miednicowe i kończynowe zachowały się najczęściej i najlepiej, ponieważ ugrzęzły najgłębiej, chroniąc się od zniszczenia.
Szyja zaś i czaszka ucierpiały, ja k zawsze i we wszystkich przypadkach, najbardziej od zniszczenia, chociaż i pod tym wzglę
dem powiodło się zdobyć kilka ciekaw
szych znalezisk. Podobnież w niezwykle dobrym stanio zachowały się nogi z wszy- stkiemi kostkami. Dlatego też można, według Jaekeła, ze sposobu ułożenia w no
sić o zwyczajach zwierzęcia, np. o spo
sobie chodzenia. Zwierzę zmontowane
zostało w ten sposób, że wznosi się na
odnóżach tylnych. Przypuszczają bowiem
uczeni, że g atu n k i te w przeciwieństwie
do ociężałych diplodoków, poruszały “się
na dwu nogach, używając, na sposób
kan g u ra w stanie spoczynku, długiego
i silnego ogona jako trzeciej podpory.
654 W SZECHSW IAT JMs 38
Stosunkowo znacznie słabiej rozwinięte kończyny przednie pozwalają p rzy n aj
mniej w ten sposób myśleć. Podobnie ma się rzecz i u wielu innych grup d i
nosaurów.
Prócz dinosaurów pokłady halberstadz- kie dostarczyły także wielu innych szcząt
ków: ryb, żółwi, krokodylów i t. p. Cała ta fauna należy geologicznie do młodsze
go peryodu tryasowego, do ta k zw. kaj- pru, t. j. czasów, poprzedzających okres ju rajsk i i kredowy. Są więc znacznie starsze od znalezionych w Afryce, co czyni je tem ciekawszemi ze względu na porównanie rozwoju historycznego.
Dinosaury halberstadzkie nie dorów ny
wają rozmiarami właściwym jaszczurom olbrzymim, dochodząc wielkości tęgiego niedźwiedzia.
Zdobyczą tą wzbogaciła się poważnie nauka, a także i sławne ju ż ze swych skarbów paleontologicznych Muzeum p r z y rodnicze w Berlinie, które po uzyskaniu miejsca n a w ystaw ienie spreparow anych żmudnie okazów, stanowić będzie obok słynnego Muzeum brukselskiego, zbiór je d y n y w swoim rodzaju na globie.
J.
M E T A L E P O R O W A T E .
Uczony duński, Hannover, w ytw orzył niedawno w sposób nadzwyczaj dowcipny metale porowate, prawdziwe gąbki m e
talowe, które, ja k się zdaje, znajdą p e wne zastosowanie w przemyśle. Otrzy
muje on w bardzo prosty sposób płytki porowate ołowiu, potrzebne do budowy akumulatorów. W ynalazća daje też po
mysł zapełniania próżnych miejsc w m e
talu ciałami obcemi, niemetalowemi, j a k żywicą, tłuszczem, emalią i t. d.
Hannover opisuje swój w ynalazek w sprawozdaniu podanem Akademii f ra n cuskiej 10 czerwca r. b. przez H. Le Chateliera w sposób następujący:
„Stopy metalowe posiadają znaną w ła
sność polegającą na tem, że zestalanie się ich zachodzi nie w określonej tem p e
raturze, lecz
av bardziej lub mniej rozle
głym interw alu tem peratury.
„Naprzykład stop ołowiu z antymonem, mający po 50°/0 każdego z tych metalów, zaczyna się zestalać w 450°, osadzając kry ształk i antymonu, których wielkość w zrasta w miarę oziębiania się do te m p e ra tu ry 225°; w tej tem peraturze część stopu, która pozostała w stanie ciekłym, a która zawiera 87 części ołowiu na 13 antymonu, zestala się zupełnie, dając chaotyczne zespolenie bardzo drobnych kryształów obu metali. Ten ostatni stop o najniższym punkcie topliwości i stałej tem peraturze zestalania się j e s t ta k zw a
nym stopem eutektycznym. Po zupełnem zestaleniu stop o równym ciężarze obu metali składa się więc z dużych k ry s z ta łów z pierwszego zestalenia, tworzących nieprzerwaną siatkę, w której zaw arte są k an ały napełnione stopem eutektycz
nym.
„W te m p eratu rach pośrednich pomię
dzy p u n k tem rozpoczynającego się ze
stalenia a zestaleniem mieszaniny eutek- tycznej, stop je s t mniej lub więcej pla
styczny; składa się on z kryształów a n tym onu zanurzonych w części jeszcze ciekłej. H. Bessemer zużytkował już pla
styczność tych stopów nawpół zestalo
nych do otrzym ania bardzo dokładnych odbitek medali.
„Przyszło mi na myśl, aby w inny spo
sób zużytkować ową różnorodność n a wpół stopionych stopów, usuwając część, która pozostała ciekłą zapomocą ciśnie
nia gazu nieutleniającego, ja k np. d w u tlenku węgla, przez ciśnienie cieczy t a kiej, j a k olej, lub jeszcze lepiej przez działanie siły odśrodkowej. Otrzymuję w ten sposób porowaty metal, w którym objętość miejsc pustych zależy od względ
nego stosunku metali w pierw otnym sto pie i od te m p e ra tu ry masy w chwili u s u wania części ciekłych; stosunek an ty m o nu rozpuszczonego w stopie eutektycz
nym w zrasta istotnie z te m p eratu rą aż do p u n k tu zupełnej topliwości. Objętość miejsc p u sty ch niepowinna być wielka, jeśli chcemy, aby masa porow ata zacho
wała odpowiednią trwałość.
JMł 38 W SZECHSW IAT 655
„Użycie tego sposobu j e s t oczywiście bardziej złożone, jeżeli go chcemy stoso
wać do stopów o wyższych punktach to pliwości. Można jedn ak pośrednio otrzy
mać metale inało topliwe w stanie poro
watym: zapełnia się elektrolitycznie miej
sca puste ołowiu porowatego miedzią lub srebrem, następnie, używając siły odśrod
kowej usuwa się ołów w temperaturze nieco wyższej od jego p u nk tu topliwości;
pozostaje sreb rn a lub miedziana gąbka.
„Łatwo zrozumieć korzyści, jakie osią
gnąć można z tych porowatych metali.
Zwróćmy uw agę na wyrób płyt akum u
latora. Sposoby mechaniczne fałdowania i dziurawienia z trudnością pozwalają na powiększenie powierzchni płyty ołowia
nej; można łatwo j ą powiększyć w sto
sunku ] —
130przez użycie porowatego metalu; można więc w ten sposób otrzy
mać płyty akum ulatora o wielkiej poje
mności bez uciekania się do naklejania tlenków, które łatw o się odklejają. Mo
żna jed n ak że zapchać próżnię w metalu porowatemi tlenkami, jeżeli chcemy b a r
dziej jeszcze powiększyć jego pojemność.
„Oddzielanie metalu przez siłę odśrod
kową w temperaturze, w której masa j e go je s t plastyczna, w ym aga użycia pod
staw y trwałej, lecz przepuszczalnej, sprze
ciwiającej się odkształceniom całości, lecz jednocześnie pozwalający częściom cie
kłym usunąć się: w tym celu podtrzy
muje się stop siatką metalową opartą o kratę. Ten sposób działania pozwala bardzo ła tw o 'n a pozostawienie w płytach akum ulatora więcej cieczy; wystarczy umieścić pomiędzy s iatk ą metalową a s to pem cienką blaszkę metalową, która nie dopuści do odpływu metalu ciekłego.
„Płyty te dosyć są przepuszczalne, aby po nasyceniu ich wodą, można było usu nąć ciecz prostem dmuchaniem d oty k a
ją c w argam i metalu.
„Można przewidzieć inne jeszcze zasto
sowania tych porowatych metali, naprzy- kład tworzenie poduszeczek, przez które przepuszczanoby oliwę do smarowania, robienie pręcików cynowych, nasyconych żywicą do lutowania i t. d.“.
Tłum. .H G.
SPRAWOZDANIE.
W . Peterson - Kinberg.
J a k p o w s t a ł w s z e c h ś w i a t i c z ł o w i e k ? C z y B ó g s t w o r z y ł ś w i a t z n i c z e g o ? C z y p i e r w s i l u d z i e , A d a m i E w a , u i e m i e l i p r z o d k ó w ? Przekład T a
deusza Radwańskiego. Z licznemi ryci
nami i trzema barwnemi tablicami. W y dawnictwo Ultima Thule. Warszawa. Ge
bethner i Wolff.
1912.Cena rb.
l k. 85.Mamy do zanotow ania now y nabytek:
przekład książki Petersona-K inberga. W for
mie opowiadania starego, ociem niałego pro
fesora autor tej książki przesuw a przed c z y telnikiem obraz w szechśw iata i rozwój na
szego sy stem u planetarnego, aby następnie przejść do ziem i i zobrazować rozwój życia na niej. W idzim y stopnie przejściow e od p ierw szych prakomórek, które niesłusznie zresztą upodobnia do bakteryj dzisiejszych, aż do człowieka; widzim y następnie rozwój człow ieka i pow olne, stopniow e p ostęp y k u l
tu ry.
Z poglądami P etersona - K inberga często zgodzić się trudno. W yraz tem u dał tłu macz, opatrując dzieło w kilka słu szn ych * przy pisków, k tórych liczbę m ożnaby zn a cz
nie pow ięk szyć. Drzewom genealogicznym m ożnaby w iele zarzucić. N iew łaściw e je st u żyw anie bez poprzedniego objaśnienia po
jęć, których mniej przygotow ani c z y te ln ic y , a dla takich książka je st przeznaczona, nie zrozumieją (np. elektron, ciśnienie św iatła, dobór płciow y); błędne je st określenie, że eter jest „bardzo rzadkim gazem"; wątpliw ą w artość mają niektóre argum enty (jak np.
p rzytoczon y na poparcie tezy istnienia isto t in telig en tn y ch na Marsie: „dowodzi teg o na
przód fakt, że 9 9 ,9 °/0 ludzi na ziem i uw aża to za niem ożliw o11); mimo to w szystk o j e dnak książka niniejsza przedstaw ia nabytek bardzo pożądany. N ie o szczeg ó ły chodzi jej autorow i, lecz o przedstaw ienie w ielkiej idei rozwoju, w ieczn ego ruchu, w iecznej zm iany; o to, aby czyteln ik poczuł się sam ogniwem w tym olbrzymim łań cu ch u roz
w ojowym , aby poczuł swą łączność z p rzy
rodą; o to w reszcie, aby ta książka pobu
dziła go do zastanawiania się nad zjaw iska
mi przyrody, aby popchnęła jeg o um ysł w kierunku zapytyw ania i szukania odpo
w iedzi. To było zadanie autora, z którego w yw iązał się doskonale.
Przekład b y łb y bardzo dobry, gd yb y nie kilka u sterek w term inologii. Zam iast roz
p ow szechnionych term inów „K am bryum ",
„kam bryjski“ tłum acz używ a „K em br“ i
„kem brski11. Zamiast polskich „m szywio-