• Nie Znaleziono Wyników

Biblioteka Warszawska, 1870, T. 4

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Biblioteka Warszawska, 1870, T. 4"

Copied!
521
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

BIBLIOTEKA

WARSZAWSKA.

P IS M O P O Ś W IĘ C O N E

NAUKOM, SZTUKOM I PRZEMYSŁOWI.

*

1 8 7 0 ,

Tom czwarty.

. 1-USóWA V ^ /£ S Z Y N łE -.

W A R S Z A W A .

Skład Główny vi Księgarni GEBETHNERA i WOLFFA.

1870 .

(3)

i

Æoaïojiiiuo HęusypOK).

Bapwaaa 15 Cenmjißpjt 1870 torta

W drukarni Gazety P olskiij przy ulicy DanUowiczowfkitj N r. 619.

O

(4)

N I E W P O R E .

t

POWIEŚĆ.

. P R Z E Z

T eressę P r a ż m o w s k ą .

( D o k o ń c z e n ie ).

i L i s t X L V .

Z Y G M U N T D O A N I E L I .

Dnia 2 0 listopada.

Znowu jestem w Podzamczu, ale widać to Podzamcze, bedące dla mego b ra ta zaciszem, w którym cały sk arb jego

szczęścia

złożony, dla mnie je s t tylko miejscem fatalnem , strefą burz, co nieubłaganie w ichrzą życiem mojem i nie dając mi chwili spokoju, pchają je dziwnym kierunkiem ...

Kto" m ógł przew idzieć że m arn y fa k t powszedniego życia postawi znowu na rozdrożu mnie, który m niem ałem , że stoję już u portu i mam przed sobą przyszłość bezpieczną? Jedn a chwila... a złudzenie pierzchło i znowu bólem rozszalały, mocuję się sam z sobą, chcąc przynajmniej z tej zawiei co burzy mi szczęście na wieki, wynieść nietkniętą godność m oją i prawość....

Jechałem tu ra d myśli, że znowu m oją narzeczoną po­

witam , i znowu czas dłuższy przy niej baw iąc, czuć będę, ja k każda razem spędzona chwila, przyw iązuje m nie do istoty w k tó rśj siła myśli, bystrość poglądu, nie wyklucza

Tom IV. P a id iie m ik liłO . '

(5)

serdecznej słodyczy kobiecój, ale jeszcze ponętniejszą ją czyni. J e c h a łe m , całą siłą obowiązku i przekonań bro­

niąc się wszelkiśj innej myśli tak usilnie, że naw et zamglo- nem marzeniem nie roiło mi się p o g ło w ie n ic, coby się nie mogło natychm iast wcielić w rzeczywistość i harm onijnie pogodzić z jej warunkami.... Dzień był śliczny, poważny i smętny, choć cały słońcem rozbłyśnięty; z czystego b łę ­ kitu niebios padała światłość blada a przezroczysta, i łam ała się tęczowym blaskiem w szronie który okryw ał bezlistne już drzew gałęzie. Ja k a ś cicha tęsknota w iała mi ze świata w serce; jakąś głęboką żało b ą sk a rż y ła mi się ta natura, którćj chłodne promienie słońca nie mogły ze snu prze­

budzić i wiosennem przeprom ienić weselem. Ale jednocze­

śnie to m roźne powietrze, co mi z falą w iatru pły nęło w piersi, niosło z sobą siłę rzeźwiącą i jak ą ś moc dobro­

czynną, działało na mnie uzdrawiającym wpływem swojej pogody i choć smutny, spokojny byłem ja k ten, który nie tylko czynem ale naw et pam ięcią zerw ał już z przeszłością pełną niepokoju bolesnego.

D ojeżdżałem ju ż do Podzamcza, ju ż m ogłem dostrzedz wysokie topole, dom i ogród otaczające w około, gdy chcąc skrócić tę niew ielką p rzestrzeń co mnie jeszcze od nich dzieliła, kazałem zjechać z gościńca w wąziutką a k rętą drożynę z obu stron płotam i ogrodzoną, k tó ra wijąc się wśród pól, wschodzącem zbożem rozzielenionych, prow adziła mnie śpieszniej do celu. Cztery moje konie w porącz za­

przężone , spierając się na s o b ie , dobrym kłusem p rze­

ciskały się wśród płotów , parskając tylko niecierpliwie ile razy stercząca g ałąź źaw adziła o ich uprząż, lub po lśniącćj sierci d rasn ę ła — gdy wtćm, na jednym z niezliczonych zakrętów drogi, niespodzianie, spotkałem się oko w oko z Michaliną. Je ch a ła konno, sama, w racając widać z P o d ­ zamcza; spotkawszy mnie w strzym ała konia biegnącego g a ­ lopem i zapy tała furm ana:

— Czy będziemy mogli się minąć?

Zakłopotany mój m azur milczał, bo w rzeczy samej minąć się było niepodobna, tem niepodobniej, że biegiem rozhukane konie kręciły się na miejscu niespokojnie, jakb y gniewne na tego przybysza, k tó ry na ich widok, stuliwszy uszy, rż a ł tylko urywanym głosem . Zrzuciłem burkę, która

2 NIE W PORĘ.

(6)

N I E W P O E Ę . 3

mnie od chłodu jesiennego broniła i zeskakując z bryczki, pieszczotą i głosem zmuszając orczykowego by mi miejsce zrobił obok siebie, zbliżyłem się do Michaliny. Zdaw ało się, że mnie w tej chwili dopiero poznała, bo zdziwiona, blednąc spojrzała na mnie, a rę k a jej ta k drgnęła g w a ł­

townie, że koń znienacka szarpnięty cuglami sta n ą ł dęba i przysiadł na tylnych nogach. Schwyciłem go za cugle i głaszcząc biedne zwierzę, całe drżące z bólu i niecierpli ­ wości, zaproponow ałem by zsiadła z konia, nie narażając się na niebezpieczeństwo, jakićm na tćj ciasnej drożynie m ogły jej grozić moje konie, k tó re zaledwo m ogła utrzym ać w miejscu ręk a furm ana, ta k się szalenie rw ały, rozdra­

żnione widokiem jej wierzchowca.

Ale na słowa moje, stanowczo i zimno o d parła Mi­

chalina:

— Nie widzę dlaczegobym zsiadać m iała; na świecie wszyscy znaleźć sobie mogą miejsce, nie tylko ludzie i konie, ale nawet serca ludzkie....

I chciała coś więcej mówić, a oczy jćj p aliły się gniew ­ nym blaskiem i drżały usta pobladłe, ale ja przerw ałem spokojnie:

— J e s t w yjątek od każdej zasady; tu m iejsca braknie tak, że ani ja nie mogę zawrócić ani pani przejechać.

— Zdaje się to panu ty lk o — rze k ła z obojętnem moich stów lekceważeniem— ja nie wierzę w niemożebność...

I gryząc usta do krwi, szarpała coraz to więcej konia, aż wreszcie po chwili dodała ironicznie:

— Dużo mi na tćm zależy, ab y panu dowieść że nie­

możebność nie istnieje... można pokonać silną wolą, wszystko co nam się nią wydaje.

Nie była to chwila do dyskussyi i sporów; m ilczałem , ona m ówiła znowu:

— Możemy się oboje pom ieścić n a świecie, wzajem nie sobie nie

zawadzając,

chcę pana o tem przekonać i dla tego...

przejadę.

— Koniecznie?— spytałem , a widać g ło s mój i wzrok

mówiły jej wyraźnie o trwożnej obaw ie co mi serce ściskała,

o bolesnem wzruszeniu jakie mi niosły gorzkie jćj słow a,

bo zaw ahała się chwilę w odpowiedzi i ostry w yraz jćj tw a ­

(7)

4 NIE W TORĘ.

rzy zm iękł słodyczą, ale w net znowu brwi ściąg n ęła nie­

cierpliw ie i sucho a zwięźle odparła:

— Koniecznie; bądź pan łaskaw usunąć mi się z drogi.

Zrozum iałem , że uporu rozdrażnionej kobiety rozsą­

dne przedstaw ienie nie przełam ie, a kruszyć go innemi s ło ­ wami, m iękczyć go prośbą gorącą... nie m iałem praw a. Spró bowałem ostatniego środka.

— Pozwól mi pani przynajmniej przeprowadzić swego w ierzchowca za cugle. Moje konie znają mój głos i u suną się trochę a widząc mnie pomiędzy sobą i koniem pani, po­

stoją spokojnie.

— Dziękuję panu— rze k ła c h ło d n o — przejadę sama.

Przyw ykłam na siebie tylko liczyć i sam a sobie dawać rady...

Zresztą, mój wierzchowiec musi mnie usłuchać, bo jeżeli nie usłucha namowy, to go szpicruta przekona.

I m usnęła szpicrutą nozdrza konia, którem u ju ż z oczu iskry gniewu pryskały. Rozdrażniony, położył tylko uszy po sobie i gryząc wędzidło, ponuro spojrzał z podełba.

— J a panią sam ą nie puszczę —m ówiłem — to szaleń­

stwo... Grześ ju ż nie może utrzym ać moich koni.

Ale ona popraw iła się tylko na siodle i zw alniając c u ­ gle jak do biegu, dotk nęła lekko szpicrutą szyi konia, za­

chęcając go głosem i ruchem . M ądre zwierzę, instynktem ostrzegane o niebezpieczeństwie, które mu groziło zarówno ja k i pani jego, cofało się chrapiąc.

— Usuń się pan z drogi— rz e k ła rozkazująco M icha­

lina i tak niem iłosiernie zacięła konia, że ten rżąc z bólu naprzód poskoczył.

— Panie, ja siwym rad y nie dam — odezw ał się Grześ- ko, i w tejże chwili szalonym rzutem zrów nały się moje konie z wierzchowcem M ichaliny, co rozogniony a trw og ą nieprzytomny, u siło w ał się przedostać pomiędzy niemi a p ło ­ tem. Jednym rzutem oka zrozum iałem straszną k a ta stro fę jaka nastąpić m ogła. Zębam i i kopytam i wzajemnie na ta rły na siebie

o sza la łe gniew em

zwierzęta. D arem nie Grześ p ręży ł lejce, chcąc swoje w ty ł cofnąć, w ściekłość nad po­

słuszeństw em b rała w nich górę, konie g ryzły się i w ierz­

g ały a z pośród tego zamętu doleciał mnie głos M ichaliny:

— M iałeś pan słuszność, nic mogę przejechać.

(8)

W szystko to stało s ię w je d n e m mgnieniu oka, sko­

czyłem jej na ratu n ek wołając:

— Chwyć się pani za żerdź płotu i za płot zeskocz.

W iem tylko że mi odpowiedziała zmienionym trw ogą głosem:

— Nie mogę nogi uwolnić ze strzem ienia.

To b y ła ostatnia okoliczność z której sobie mogę zdać spraw ę. Opowiadano mi potem że w chwili gdym się rzucił pomiędzy konie, w ierzgnięciem w piersi trafiony, upadłem na ziemię nieprzytom ny. P rzestrach poczciwego Grzesia dodał mu widać siły, bo ta k szarp nął lejcam i że tem u szarp ­ nięciu uległy moje siwki i w ty ł cofnięte, zostaw iły M icha­

linę w spokoju.

W kilka godzin zaledwie odzyskałem zmysły. Spoj­

rzałem w około przytom nie zdając sobie spraw ę z miejsca do którego mnie przeniesiono. Był to dworek ekonomski, zamieszkany dzisiaj przez wysłużonego ofieyalistę Jerzego.

Przy mnie by ł doktor, ten sam k tó ry Je rzeg o w chorobie odwiedzał: gospodarz poczciwy staruszek stroskany moim wypadkiem i M ichalina z tw a rz ą co mi się w ydała ta k dzi­

wnie zmienioną niepokojem, ta k sm utną i łagodną zarazem , żem przym knął oczy, bojąc się utracić to złudzenie. Po chwili otw arłem je znowu, spróbow ałem mówić, uczułem na piersiach ciężar ta k wielki, że osłabione moje siły nie zdołały mu podołać i głosu wydobyć nie potrafiłem .

— Nie męcz się pan m ówieniem — szepnęła M ichalina, której uw agi nie uszedł mój darem ny wysiłek — potrzebujesz pan spoczynku. Czy lepiej się pan czujesz?— sp y tała po chwili. Skinąłem głow ą na znak potw ierdzenia i ująwszy jćj rękę do ust poniosłem. D o kto r s ta ł opodal, sta ry A m ­ broży na kominku ogień podniecał, a ona s ta ła przy mnie, odbierając mi zwolna tę rękę, k tó rej zatrzym ać nie m iałem prawa, i czułem że m alutkie jśj paluszki drżą w mojej dłoni dreszczem febrycznym — Zdziw iony, spojrzałem na nią, oczy m iała spuszczone a dwie łzy ogrom ne płynęły jej zwol­

na po tw arzy... Anielo, nie próbuję ci naw et opowiadać szalonych przypuszczeń, co mi przem kuęły przez myśl na widok tych łez, któ rych pierwej dom yślałem się tylko.

W iem tylko, że mi w piersiach gw ałtow nie uderzyło serce i zam ęt nieopisany myśli moje ogarnął. T a chwila w zru­

NIE W PORĘ. 5

(9)

6 NIE W PORĘ.

szenia, co ja k piorun uderzyła we mnie. pow róciła mi mowę, chwyciłem jej ręk ę, pytając:

— Co pani jest? pani płaczesz?

— Ja?... — odparła drżącym trochę głosem, nie chcąc mi jeszcze spojrzeć w oczy —ja nie płaczę: czegóżbym p ła ­ kać miała?

— P raw da że nie ma czego — odparłem z goryczą, dobrowolnie tym razem puszczając jej ręk ę - choroba przy­

nosi czasem dziwne złudzenia...

— Przynajm niej dzięki Bogu że i choroba, i złudzenia miną p ręd k o — rzek ła zwykłym sobie tonem— byłam przez chwilę mocno niespokojną o pana, ale doktor zapewnia że to niezdrowie w krótce przejdzie. P an ju ż niecierpisz?

— Nie, pani— odpowiedziałem jej sucho i chciałem się podnieść, ale zawiodły m nie siły i zły sam na siebie, m usia­

łem się oprzćć na poduszkach. M ichalina p atrzyła na mnie z po za długich rzęs swoich i takie niebo m iała w oczach w tój chwili, jakb y nie z jej u st b y ły wyszły słow a wymówio­

ne niedawno.

Czułem że ta scena przedłużając się, w yczerpie resztę mocy mojej, więc siląc się na spokój, zapytałem czy ona przynajmniej wyszła zdrowo i cało z katastrofy dzisiejszej.

— J a k najzupełniej zdrowo, to wszystko stało się tak prędko, że naw et nie m iałam czasu się przestraszyć... Żal rai tylko było pan a i zrazu dosyć się zaniepokoiłam , nie raiło­

by mi było widzieć pana chorym ż mojej przyczyny.

N a to zapewnienie z dziwnym wygłoszone akcentem , nie odpowiedziałem wcale. Cóż m iałem mówić? Ona zno­

wu podjęła:

— Z początku chciałam dać znać do Podzamcza, ale po chwili zastanowienia uznałam za niepotrzebne niepokoić ich z łą wieścią. Pan może znajdujesz że źle zrobiłam?

I z ogniem w oczach, zw róciła się do mnie po odpo­

wiedź.

— Owszem, bardzo pani za to wdzięczny jestem . W ta ­ kim w ypadku lepiej mieć przy sobie tych którym obojętni jesteśmy, cierpienie fizyczne nie powiększa się wtedy cier­

pieniem m oralnem jak ie sprawia trw oga i sm utek k o ch ają­

cych nas osób, dziękuję pani za t.ę ostrożność.

(10)

NIE W PORĘ. 7

Mówiłem to spokojnie i łagodnie, ale ona zbladła, oczy jej zaiskrzyły się mocniej, potem zaćm iły się chm urą posę­

pną, i rzekła mi powoli a cierpko:

— W ięc pan myślisz że ci którym chory nie je s t obo­

jętn y nie um ieją nigdy ukryć swego niepokoju i zapanować nad sm utkiem , żeby przez to stać mu się użyteczniejszemi?

— Że chcą to zrobić, nie przeczę; ale rzadko im się to udaje pom yślnie, bo trudn ą jest rzeczą zatajenie praw dy

każdćj a szczególniej praw dy serca...

— A kiedy w łaśnie celem i zadaniem kobiety je st za­

tajenie tej praw dy?— przerw ała.

— Dlaczego?— sp y tałem — dlaczego taić to co je s t do­

brem i siłą, jeżeli (zawsze pow tarzam ) je s t praw dą a nie przywidzeniem?

— Dlaczego taić?— powtórzyła ze smutnem zam yśle­

niem... dlatego w łaśnie żeby praw dy jak świętość chowa­

nej ze czcią w głębi serca, nie nazwano przywidzeniem...

Zam ilkłem , rozm owa zdaw ała mi się zaw racać na niebezpieczne pole osobistości, czułem zresztą potrzebę opa­

nowania myśli własnych, co b ieg ły szalonym pędem w k ie­

runku sprzecznym z m oją wolą. D oktor przybliżył się do mego łó żk a i dotknąwszy się pulsu, zadawszy parę pytań, na k tó re nie wiem już co odpowiedziałem rz e k ł wreszcie:

— Kilka godzin jeszcze w spoczynku a możesz • pan wstać i jechać. Ale pani— dodał zw racając się do M icha­

liny— pani czy zupełnie dobrze się czujesz? czy miniony p rzestrach nie oddziaływa n a panią szkodliwie?

M ichalina roześm iała się głośno.

— W idzę masz mnie doktorze za nerwową i wrażliwą istotę. Czyż ta aw antura z końmi, o której naw et mówić nie warto, a z której wyszłam bez szwanku, m ogła mnie w samćj rzeczy tak bardzo przestraszyć, żeby aż ten prze­

strach szkodliwe skutki pociągał za sobą?

I dalćj śm iała się w oczy doktorowi zadziwionemu tą wesołością.

— A jeżeli pan m yślisz— d o d a ła — że mi może zaszko­

dzić przestrach o pana Zygm unta, to jesteś pan w błędzie, jako osoba obca i obojętna nie doznałam zbyt silnego w ra­

żenia. Z resztą to naw et jak ieg o doznałam , mogło być

(11)

8 NIE W PORĘ.

przywidzenie... ja k wszystko na świecie. Nie praw daż p a ­ nie Zygmuncie.

— P ani sam a wićsz praw dę najlepiej...

— A panu o nią nie chodzi— podchw yciła i zw raca jąc się do Am brożego rzekła:

— Mój panie kochan y , każ mi pan przyprowadzić ko - nia, muszę jechać do domu.

— N ie może pani jechać konno— o d p arł sta ru sz e k — koń pani mocno uderzony w nogę kuleje ta k , że stąpić nie może.

— A pańskie konie, doktorze, czy nie m ogą odwieźć mnie do Kniażyna?

— Pani zapominasz— o d p arł doktor— że po mnie przy­

słano konie pana Zygm unta i w tój chwili sam jestem na łasce ich właściciela...

— K tóry je oddaje do rozporządzenia p a n a — p rzerw a­

łem .— Czy panu tak pilno jechać?

— I bardzo nawet, panu już jestem niepotrzebny a w m iasteczku czeka na mnie pacyent niebezpiecznie chory.

Jeżeli pan pozwolisz, to w tśj chwili każę zaprzęgać dla siebie.

I wyszedł a M ichalina p y tała znowu niecierpliwie:

— Jak że ja się do domu dostanę? chyba poszlij pan kogo do K niażyna panie Am broży i k aż przyjechać po mnie.

Ale i to pokazało się niepodobieństwem , bo jedyna Ambrożego tow arzyszka, sta ra gospodyni, poszła na ja rm a rk a na tśj pustce nikogo więcej nie było.

— To pójdę p iech o tą— odezwała się po chwili nam ysłu

— mam zaledwie ćw ierć mili do domu.

Ale w tój chwili, jak b y na p rzek o rę jej słowom, puścił się gęsty drobny deszczyk jesienny. Spojrzaw szy w okno, ru szy ła ram ionam i z niechęcią.

— Nie ma innśj ra d y — odezwałem się na to — jak p o ­ czekać aż w rócą z m iasteczka konie k tó re odwożą doktora.

Niemi pojedziesz pani do Kniażyna a ja tu przez te n czas poczekam i zupełnie wypocznę.

— Niechże i tak będzie, kiedy nie może być inaczej.

— W ięc teraz wierzysz pani w niemożliwość?

Przez dług ą chwilę p atrzy ła na mnie w milczeniu;

aż zap ytała wreszcie:

— Czy to wymówka?.

(12)

NTE W PORĘ.

V 9

— B roń Boże! chciałbym tylko skłonić panią do uzna­

nia prawdy.

— A pan czy ją zawsze uznajesz chętnie?— odcięła mi się z goryczą.

— Zawsze, ile razy instynkt mój i przekonanie jedno- zgodnie uznają coś za praw dę.

— Cóż trzeb a robić, żeby skłonić do takiego wyroku instynkt i przekonanie pana? Czy pracy potrzeba dłu go le­

tniej, czy strum ienia łez wylanych, czy wykrzykników i przy­

siąg? jakim dowodem potrzeba stw ierdzić praw dę, żeby n a ­ kłonić pana do wiary w nią.

— W iary narzucać nie można — od p arłem — z serca płynie i m yślą owłada...

— W ięc trzeba kochać, żeby wierzyć— szepnęła pa­

trząc na mnie z takim wyrazem, jak b y prośby łagodnej, żem zam knął oczy nie chcąc uledz własnej słabości, nie chcąc jćj nawet pokazać, że tak słabym się czuję.

W ejście doktora znowu nam przerw ało rozmowę. Z a ­ bawiwszy jeszcze k ró tk ą chwilę pożegnał się i wyjechał, Am ­ broży wyszedł do drugiej izby; znowu zostaliśmy sami. P rz e ­ czuwałem że będę brany na wszystkie tortu ry jak ie tylko wymyślić może kobiśta dla człowieka, k tó ry jćj się s ta ł obo­

jętnym, zanim jeszcze ukochanym od niej został.... a sam obojętnieć nie może. P erspektyw a tego sam na sam prze­

rażała mnie jak groźba męczarni. Przekląłem w duchu przepisy grzeczności towarzyskiej, którem i skrępow any m ęż­

czyzna czekać musi cierpliwie, aż nasycona swoją krwawą igraszką, przestanie mu szarpać serce kobieta, co w źle urzą­

dzonym społeczeństwie naszćm zam iast mióć w spaniałom yśl­

ny siłę równej, ma tylko despotyczną władzę królowćj, albo mściwą zawziętość niewolnicy.

— Mój Boże! ja k to dziwnie czas zmienia ludzi! Po niałćj chwilce milczenia, miękkim półgłosem odezwała się Pani Michalina: między słowem wczorajszćm a tćm które dziś usta wymawiają, leży zapomnienie.... ja k przepaść nie­

przebyta.

Goryczą w zbierało mi serce, chciałem jej powiedzićć, że jeżeli kto, to ona najlepiój o tem wiedzieć powinna i sło­

wem tem, jak wyrzutem cisnąć w je j śliczne szafirowe oczy, zadumaniem przym knięte w tćj chwili. Mogłem także po-

T o m IV . P aźd z iern ik 1870. 2

(13)

1 0 NIE W PORĘ.

tw ierdzić jej słowa obojętnie, ale ty wiesz Anielo że samemu sobie kłam ać się nigdy nie godzi. Milczałem.

— Zapomnienie... nic mniej, nic więcej... wszak p ra ­ wda?— pow tórzyła uparcie.

— Pani wiesz, że myśl jeżeli nie chce pam iętać, długo mocować się musi ze wspomnieniem, zanim potrafi je po­

konać...

— Ale w końcu udaje jej się to zupełnie?— rzuciła mi śm iałe pytanie.

— Czegóż nie dokaże w ytrw ała i silna wola?— od­

parłem.

— P an z doświadczenia sądzisz?

Zaw ahałem się chwilę w odpowiedzi, ale chcąc pra­

wdą tylko i szczerością zwyciężyć w tej walce na słowa, rze ­ kłem jej po krótkim namyśle:

— Nie, pani... i chciałem więcćj mówić, ale ona przer­

wała mi żywo:

— W ięc dlaczego pan cudzy pacierz powtarzasz?

Dlaczego?.... pomyślałem sobie, bo tak cierpię sza­

lenie że chwila jeszcze a przestanę się wahać w wyborze środków które mnie od tćj męki uwolnić mogą... Dlaczego?...

szalone pytanie kobiece! i z bolu nieprzytom ny ju ż prawie czując że tra c ę władzę panowania nad sobą, pierwszą pro­

śbą odezwałem się do niej:

— M iejże pani litość nademną!

Zdaw ało się że ta prośba rozdrażniła jeszcze niem iło­

sierne szyderstwo kobiety. Roześm iała się cierpkim, przy­

krym , niepoczciwym śmiechem.

— A to zabawne!— z a w o ła ła —ja mam mieć litość nad panem! dlaczego? czy dlatego że pan prędzój i lepiej umiesz zapominać odemnie?

Niesprawiedliwość tego wyrzutu b y ła krzycząca, alem ja już na to nie zważał, bo głos jćj gdy kończyła te słow a, łam a ł się łkaniem rozżalonem , a rozognione jćj oczy we łzach g asły powoli. Chwyciłem ją za obie ręce i zapyta­

łem smutnie:

— K to z nas dwojga zapom niał pierwśj?

— Nie w iem —cichutko sz ep n ę ła — kto nawet praw dy

wiedzićć nie chce, kto ani jednćm słówkiem nie pyta o nią,

ten pewno zapom niał pićrwszy.

(14)

NIE W PORĘ. 1 1

— A kto mi ręczy, że jeżeli zapytam, dowiem się szczerej prawdy?-—wybuchnąłem z niepohamowaną, tym ra ­ zem goryczą,— powiedz pani sumiennie kto mi zaręczyć może?

Czy przeszłość co zawiodła nadzieje, na spełnieniu których oparłem b y ł całe szczęście życia? kto mi zaręczy, komu i czemu ja wierzyć mogę?

— Moje słowo nigdy nie zawiodło nikogo— dumnie odpowiedziała Michalina podnosząc tw arz pochyloną—ja p a­

nu przyrzekłam że zapytana o praw dę powiem ją całą, szcze­

rze i poważnie. Znać zapomniawszy żeś sam żądał tego przyrzeczenia, nie p y tałeś mnie pan nigdy, chociaż...

— Chociaż w zakład słow a dałaś mi pani r ó ż ę —przer­

w a łe m — ale nie wiem dopraw dy co więcej jest nietrw ałe: czy róża co zaledwo dzień jed en zachowa świeżość swoją, czy serce kobiety, co dziś ku jednem u się skłania, a ju tro już drugiem u oddaje się na całe życie....

— Ale jeżeli pozna pom yłkę i cofnie się i dobrym, poczciwym żalem jej żałuje, to może w arto zapytać co tam leży na dnie w tém sercu kobiecém, które nieraz pamięta wtedy nawet, kiedy ta pamięć jest tylko m ęczarnią i sm u­

tkiem....

M ówiła to wszystko tak cicho a tak cała drżąca, żem zaledwo m ógł słyszeć niew yraźny szept słów jej i nic śm ie­

ją c jeszcze im wierzyć, nie śm iejąc tém bardziej domyślać się ich znaczenia, zaciskałem zęby żeby nie krzyknąć z bólu co mi pierś szarpał, albo nie upaść jej do nóg jak szaleniec...

z którego zarozumiałości roześm iałaby się może tym swoim śmiechem, co brzmi w uchu ja k srebrn y dzwonek a serce k a ­ leczy jak stalowej broni ostrze.

— A pan mnie o nic nie p y tasz — dodała trw ożnićj j e ­ szcze snadź milczeniem mojém ośm ielona—pan niczemu nie wierzysz.... niczemu... naw et łzom moim....

I cała rozp łak au a, tw arz w dłonie u k ry ła a głos jej ro zp ły n ął się we łzach i łkaniu tłumionćm...

Anielo, znowu ci powiem, com ci już mówił nieraz; ty nie możesz mićć pojęcia o męce takiej chwili. W ażyć się tak między piekłem a niebem, a nie wiedzióć naw et co nie­

bem a co piekłem jest napraw dę, nie wiedzieć k tórą iść dro- żeby na nićj iść w towarzystwie i szczęścia razem , co n a j­

gorsze, patrzéc na ciche, sm utne łzy kobiety i nie módz...

(15)

1 2 NIE W PORĘ.

nic śmieć wymówić słowa co te łzy uśmiechem osuszy, nie wiedzieć naw et z pewnością jak ie brzm ienie ma mieć owe słowo o które ona prosi łzami, tą nieprzepartą a słodką pro­

śbą kobiety, to m ęka której nawet w piekle D antejskiem nie­

ma. W głowie mi się kręciło, przez chwilę m yślałem żc j e ­ stem w gorączce, żc to snu marzenie tak mnie dręczy okro­

pnie; więc zerw ałem się z łóżka na którem poł-leżałem do­

tychczas i poszedłszy do okna, otw arłem je gwałtownie, peł­

ną piersią zaczerpnąłem pow ietrza i piłem je długo, chciwie, aż w końcu uciszył się zamęt moich myśli, a krw aw ą roz- paczną boleścią ścisnęło mi się serce do boleści przecie przy­

wykłe. I zobaczyłem jasno, w yraźnie że stoję na drodze ta*- kiój, z której nie ma innego wyjścia, jak rozpacz beznadziej­

na dla mnie a gorzki żal zmarnowanego uczucia dla niej lub też w przeciwnym razie... dla muie ten wstyd, palący, k t ó - . rym piętnuje czoło mężczyzny zawód zrobiony kobiecie, ko- bićcie co z m iłością i w iarą przyszła smutnemu powiedzieć słowo serdecznej pociechy.

I m yślałem tak długo... jak długo? sam nie wiem do­

prawdy. Są chwile spotęgow anego życia wewnętrznego, w których warunki czasu, przestrzeni, przestają istnieć dla nas m ęczenników wplecionych w koło życiowej tortury;

wpatrzonych w tę przepaść ja k ą jest zbolałe serce ludzkie.

Nagle przypom niałem sobie, że nic sam cierpię przecie, że obowiązkiem jest moim zdobyć się na słowo takie, co choć nie będzie wyznaniem ani obietnicą, to jednak dobrem, serdecznem słowem być może.... Zw róciłem się ku M icha­

linie; siedziała na tćm samem miejscu, ta k samo tw arz m iała ukrytą, a ram iona jej d rg ały ciężkiem, spazmatycznem łkaniem . Ukląkłem przy niej i chciałem oderwać te ręce, poza którem i łzy jej płynęły; chciałem je ucałować, utulić biedną rozpłakaną i zaraz potćm uciec od niej na zawsze....

albo co lepiej na widok tych łez skonać z bólu. Ale ona oparła mi się łagodnie i łkając jeszcze, spytała:

— To śmieszne że ja tak płaczę? prawda?

Biedna istota w sile swojej zwyciężona, chciała jeszcze być gladyatorką odważną; chciała swoim zwyczajem urągać sama sobie... ten widok jeszcze boleśniej muie zranił.

— P łacz Michalino moja— rzekłem , sam praw ie łzy

czując w oczach— łzy takie nie są kaprysem , nie są śmiesz-

(16)

NIE W POUĘ. 1 3

nością, ale Bożćm lekarstw em co łagodzi sm utek i uświęca;

ja ci dziękuję za te łzy twoje, chociaż one bolą mnie ciężko..

I znowu chciałem ją pochylić ku sobie, ale ona pod­

niosła tw arz zapłakaną; przez łzy na rzęsach drżące, z uśmiechem na mnie spojrzała i zamiast mi dać ręce swoje, zawiązała mi je na szyi uściskiem , pytając z pieszczotą w głosie:

— Czy ty kochasz mnie jeszcze, Zygmuncie?

Anielo! co ja odpowiedzieć jej miałem? jam ją na jedn ą chwilę kochać nie przestał. Kochałem ją tylko, ją je d y ­ ną, miłością namiętną, wyłączną, niepokonaną, którą śmierć chyba wyrwać mi z serca potrafi. M ogłem stracić już na­

dzieję że mnie M ichalina pokocha, mogłem za to mieć do niej żal gorzki i w żalu sam swego serca się zaprzeć, m o­

głem zostać narzeczonym innej i uczciwie dotrzym ywać ta m ­ tej danego słow a— ale ja M ichalinę tylko kochałem! I wie­

dząc że nie mam już praw a wyznać jej tę miłość moją, ani mając siły kłam ać obojętności w obec tych oczu co z takim wyrazem rozkochania i prośby patrzyły we mnie;

chmurny, z piekłem w duszy milczałem, m yśląc o szczęściu tych ludzi, których wedle bajecznego podania, pożera ziemia otw arta. Milczałem, milczeniem tylko broniąc się i spo­

wiadając się razem przed nią, ale spowiedzi takiej rozumieć nie chciała M ichalina... W ięc głosem miękkim jeszcze, ale już drżącym obrażoną dumą kobiety, która dwa razy po­

trzebuje zadaw ać pytanie podobne, z a p y ta ła mnie znowu po chwili:

— Powiedz, czy ty mnie kochasz Zygmuncie?

Pytaniem teru ja k nożem obracała mi w sercu, sama niewiedząc o tćm że igra z bronią zabójczą. J a m ilczałem ciągle, a wiedziałem przecie że coś odpowiedzieć trzeba;

bo chwila jeszcze jedn a a ta kobieta teraz uczuciem aż do anielstw a zmiękczona, zesztywnieje znowu dumą szyderską i biczem swojej ironii oboje nas chłośnie zawzięcie.... W ięc Czyniąc z pierwszego szczęścia ofiarę, rozplotłem r ą k jćj objęcie i cisnąc do ust te ręce obie, prosiłem tylko:

— P rzez litość, nie pytaj mnie o to, Michalino...

Ale ona wiedząc, że kto prosi zam iast walczyć, ten

już zawczasu uznaje się rozbrojonym, nie dom yślając się

(17)

NIE W PORĘ.

naw et rozpaczy, która tę prośbę moją, wywołała, pow tórzyła raz jeszcze uparcie:

— W szak prawda, ty bardzo mię kochasz?

I nie podnosząc na mnie oczu, długiem i zakrytych rzęsam i, cała szczęścia nadzieją rozjaśniona, cichutko, nie­

śmiało praw ie szeptała mi do ucha słodkiego wyznania wyrazy:

— Bo i ja cię kocham Zygmuncie; kocham cię mi­

łością serdeczną, głęboką, ta k ą co całe życie trw ać będzie....

i ty wierzysz tćj miłości co je s t prawdą, równie św iętą jak pacierz? ty także powiesz mi wreszcie, że zawsze mnie kochasz jednakowo, że nigdy nie przestaw ałeś mnie kochać?., powiesz mi to Zygmuncie?

I jakb y zawstydzona słowami co z jćj ust w ybiegły, rozpłakała się znowu, tw arz k ryjąc na mojem ram ieniu.

M ęczarnia moja trw ała ju ż tak długo, a taka była ciężka, że ta chwila zab rała mi sił ostatek. Przestałem być sobą:

człowiekiem który ma obowiązki i chce ich strzedz wiernie, któremu na drodze do szczęścia, niezłam ana, św ięta stoi zapora; byłem tylko człowiekiem k tó ry cierpi i pragnie ulgi, jakim bądź kosztem kupionej. I zdaje mi się że Bóg sam, miłosierdziem sądząc czyny ludzkie, nie może mnie za to potępić że w walce z sercem w ła sn em , uległem , walką zmęczony... A jednak, jeszcze próbow ałem nie uledz, bo na łzy jej i słow a odparłem:

— Michalino, proszę cię, na wszystko cię proszę, prze­

stań mnie pytać o to.

M ichalina podniosła na mnie oczy łez pełne i usuw ając się odemnie, gryząc usta aż do krwi, sp y tała głucho:

— Dlaczego mi nie dajesz pytać? czy dlatego żeś pier­

wszy zapom niał i wstydzisz się za siebie i za mnie że ja pamiętam jeszcze? jeżeli mnie nic kochasz, powiedz.... ja nie um rę z rozpaczy...

I wzruszenie głos jej przerw ało a usta krzyw iły się gorzkim uśmiechem ironii. W takiej chwili, przeniósłszy tyle, szyderstw a jćj znieść już nie mogłem. W ziąłem ją za r ę k ę , ale ona z gorącym na twarzy rum ieńcem w yr­

w ała mi dłoń gw ałtow nie i łzom swoim na przekor, roze­

śm iała się głośno, a w śmiechu jćj takie rozdzierające były nuty, żem zapom niał o wszystkićm, o Julii, o świecie ca-

«

(18)

łym.... chciałem tylko żeby ona śmiać się przestała. I mu­

siałem spojrzćć na nią wzrokiem zrozpaczonego szaleńca, bo wyraz trw ogi m ignął w jćj oczach, strwożonym zapytała mnie głosem:

— Co tobie, Zygm uncie mój drogi? I z samolubstwem kobiety, co za miłość żąda miłości, dorzuciła:

— A widzisz! ja wiem że ty mnie bardzo kochasz!

— Kocham — odparłem wreszcie zwyciężony tym s e r­

decznym uporem , szczęśliwy prawie że znalazła broń, którą zwyciężyć mnie potrafiła— kocham cię nad w szystko M icha­

lino; czy ty kiedy mogłaś wątpić o tera?

I okryw ając pocałunkam i jej ręce, poiłem się szczę­

ściem co prom ieniało w jej oczach, lubowałem dźwiękiem słów własnych, bo tylko słowa miłości m iałem w tej chwili na ustach. Straciłem myśl i pamięć, wiedziałem tylko że się kocham y oboje; że ona sercem do mnie n a le ż y : byłem szczęśliwy....

— Dlaczegóż tak długo nie chciałeś mi tego powie­

dzieć?— sp y tała M ichalina z łagodnym wyrzutem.

Te słow a zbudziły mnie ze snu; musiałem dać na nie odpowiedź wyraźną, uczciwą, dla nas obojga straszną jak miecz A rchanioła, co w bram ie raju stoi płomieniem na straży.

— Bo mówić nie mogłem... nie miałem praw a mówić, Michalino — posępnie odparłem — między sercem mojem a słowem stoi obowiązek...

— A prawda! pan jesteś narzeczonym J u lii— cicho j ę ­ k n ęła i opierając czoło na skrzyżowanych dłoniach, zam y­

śliła się głęboko i smutnie. J a naw et nic myśleć nie mo­

głem; wiedziałem dobrze, że gdziekolwiek myśl zwrócę, wszędzie w łasną niedolę napotkam. Klęczałem przed nią ciągle i machinalnie, bezwiednie p atrzyłem w konający pło­

mień ogniska. Usłyszawszy szm er zbliżających się kroków, m achinalnie także powstałem . W chodzący Am broży ode­

zw ał się na progu:

— Konie pańskie w róciły, popasły i Grześ czeka na dyspozycyą.

M ichalina podniosła g ło w ę, oczy jćj paliły się go­

ryczką, znużone, smutne a błyskaw ic pełne, ale rze k ła spo­

kojnie :

NIE W PORĘ. 1 5

(19)

1 6 NIE W POKE.

— Pojadę do domu, bo już się późno robi. Nim ko­

nie z K niażyna powrócą, nim się pan dostaniesz do P o d ­ zamcza ściemni się zupełnie. Czy tam spodziewają się pana dzisiaj?

— Podobno—odparłem , sam nie wiedząc co mówię.

— A! to nie trzeba żeby się niepokojono oczekiwaniem

— mówiła tym samym głosem spokojnym, cichym i ja k pie­

szczota łagodnym . Dobranoc panu— dodała, gdym otuli­

wszy ją, pom agał wsiąść do mojej bryczki; niech ta noc będzie dla nas obojga dobrą i spokojną nocą, choć taka pochm urna ja k życie.

I z tem i słowami odjechała, a jam został i jak b y w to m iejsce w ryty, przestałem na nićm tak długo, aż Grześ po­

wróciwszy, z m azurska zaw ołał mi nad uchem:

— A cóż panie? może ju ż teraz pojedziemy?

W niespełna kw andras drogi stanąłem w Podzamczu.

Jerzy i Tola przyjęli mnie ja k zawsze z radością serdeczną;

witając pannę Julię, nie śmiałem spojrzeć na nią, bo na jćj powitalne spojrzenie nie mogłem przecie powiedzićć takie- mi samemi słowy, które przed chwilą mówiłem Michalinie...

Od tego wieczoru m inęło ju ż trzy dni długie a ja cho­

dzę milczący i chm urny, ważąc się z myślami, pytając sam siebie jakiem u ciężarow i snadnićj podołać potrafię. Dziś Jerzy, k tó ry się w idział ze starym Ambrożym, zagadnął mnie w chwili, kiedy wszyscy byliśmy zgromadzeni:

— M iałeś wypadek dojeżdżając do nas i nic nam o tćm nie m ówiłeś.

— Nie chciałem was trw ożyć darem nie — odparłem krótko, chcąc urw ać rozmowę; ale Tola spytała troskliwie:

— Ja k i wypadek? cóż to takiego było?

I Jerzy, którem u ja k widzę, znajome wszystkie szcze­

góły tego zdarzenia, opowiedział im rzecz całą, żaląc się głównie nad biednemi końm i mojemi, które i ta k ju ż znu­

żone kilkudziesięciomilową podróżą, jeszcze dwa razy z do­

ktorem i raz do K niażyna biegać m usiały. Przez cały czas jego opow iadania, Julia nie zdjęła wzroku z mojćj tw arzy, a wzrok ten razem łagodny i pytający, zdaw ał się wnikać w najskrytsze tajniki mojćj myśli. Czy co odga­

dła? czy się domyśliła czego? j a nie wiem... bo czoło jćj

(20)

I ' '

ma jednakową, pogodę i z tym co zwykle uśmiechem podała mi rękę na dobranoc, wiem to tylko że podzieliwszy się z tobą moim sm utkiem , spokojniejszym się czuję trochę.

Zygm unt.

(w pięć d n i później).

\

Od czasu kiedy powyższe słow a pisałem do ciebie, ' pięć dni upłynęło, Anielo pięć dni długich i ciężkich do przetrw ania ja k pięć wieków m ęczarni. Były chwile, były całe godziny takie, w których mi się zdaw ało że mi serce pęknie od bólu, myśl się szaleństw em zawróci i że z u tra tą życia lub myśli, cierpieć wreszcie przestanę... I przyznaję, Pragnąłem tego, bo człowiek co ludzkie, bijące serce ma w piersi, nie może być przecie bohaterem niezachwianym

‘ ma takie czarne chwile w których o wszystkićm wątpi a nawet przeklina w szystko co jest obowiązkiem i jako obo­

wiązek chw yta wołg ludzką w karby żelazne i zam yka j ą w granicacah tak oznaczonych ściśle, że krokiem po za nie wyszedłszy, już z podłością spotkać się można; zam yka w granicach ta k ciasnych, że tem u co trw a w nich w iernie, łam ie się serce uciskiem niewoli... Nie widziałem M icha­

liny wcale, nie śmićm pojechać do Kniażyna, nie mogę...

choć jechałbym taki szczęśliwy! O na w Podzamczu nie była a m yśl moja stęskniona rw ie się ku nićj co chwila i woli nieposłuszna, do niej tylko ucieka! Straszne je s t życie takie!

rozdwojenie obowiązku z uczuciem, rozerw anie tego, co

&óg sam ślubem w sercu połączył, by z dwóch tych św ięto­

ści miłosnego uścisku, szczęście się życia zrodziło! Życie takie na dzisiaj, na jutro, na przyszłość całą... to galernicza dola, to rzecz tak okropna, tak czarna, że chyba wszechprzezorną myśl bożą przerazić i do m iłosierdzia zniewolić może! Anie­

lo, m iłosierdziem bożćm nad sobą nazw ałbym śm ierci godzi­

nę, śmierci nie zyskanćj przemocą, nie gw ałtem sam olub­

nym zdobytój, ale cichej, dobrej śm ierci takiej o k tó rśj się w pacierzu wspomina, takiej która je st ostatnią a niezawo­

dną nadzieją, tych co już nadziei innój nie m ają.

Zygm unt.

NIE W PORĘ. 1 7

Tom IV P * * d iio rn ik IS 7 0 . 3

(21)

1 8 NIE W PORĘ.

I

L i s t X L V I .

M I C H A L I N A D O N A T A L I I.

D n ia 28 listopada.

Natalio moja, ja k to nigdy nic z góry przewidzieć, nic na pewno układać sobie nie można! Ileżto razy w długich godzinach zadumania, wywołując m yślą chwilę spotkania z Zygm untem , zawczasu obrachow ywałam każde słowo, każde spojrzenie i czując że nie mogę być sobą, obiecywałam sobie że porzucę dotychczasową drogę sławnych podjazdów i będę z nim tylko spokojnie grzeczną i obojętnie przyjazną,, jak nią jest każda dobrze wychowana kobieta z życzliwym sobie przyjacielem. Tymczasem inaczej się stało. W racając konno a Podzamcza, nąjniespodziewaniej w świecie, spotka­

łam na drodze pana Zygm unta. Poznawszy go od razu, nie chciałam się wrócić, boby to m iało śmieszną minę, je ­ chałam więc dalej naprzeciw niego, i zbliżywszy się, do­

piero spostrzegłam , że trudno nam będzie wyminąć się, na wąziutkiej, płotam i ogrodzonej drożynie, gdzie zaledwie jego konie pomieścić się mogły. Stanęłam więc, pytając jego furm ana, co tu zrobić. Znać głos mój dopiero obudził go z zamyślenia, po nim poznał mnie Zygmunt, i witając mnie zeskoczył z bryczki, przedstaw iając razem że na żaden spo­

sób niemożna przejechać. Ale mnie, boleśnie to ubodło, że zamyślony nie w idział mnie, zbliżającej się ku niemu, i gniewna byłam na siebie, bo czułam że źle taję głębokie wzruszenie k tó re mną owładło... Rozdrażniona tem wszy- stkiem, zam iast rozsądnie z drogi zawrócić, uparłam się przejechać koniecznie i nie mogąc tego zrobić natychm iast, bo pan Zygmunt nie tylko persw azyą ale i osobą zagradzał mi drogę, docinałam mu tymczasem słowami a konia d ra ­ żniłam szpicrutą. Z robiłam tyle, że mi się pan Zygm unt u stąp ił i koń mój, uderzeniem zmuszony, mimo widocznego ze swśj strony oporu, naprzód poskoczył, ale przez rozhu­

kane konie pana Zygm unta, zębami i kopytam i przyjęty,

nawzajem kąsać i wierzgać począł, nic o tem nie myśląc,

że ja widz neutralny i z musu bezczynny, jak najgorzćj

wyjść mogę na tej końskiśj kłótni. W yznaję, zlękłam się

bardzo: ani konia cofnąć, ani z siodła zeskoczyć nie mogłam,

(22)

ale zlękłam się jeszcze bardziej, gdy p au Zygm unt rzucił się na mój ratu nek i mocując się z moim koniem, który dęba stawał, tak kopytem został przez niego uderzony, że padł zemdlony na miejscu. Ani wiem ja k i kiedy zeskoczyłam, jakim cudem rozdzielono zażarte na siebie zwierzęta; wiem tylko, że widząc go na ziemi nieruchomym, bez życia p r a ­ wie, uczułam straszny ból w sercu i głośnym a mimowolnym jęk n ęłam krzykiem . Nie w iedziałam co robić, ja k go ra to ­ wać, p rze stra c h myśl mi odjął i przytom ność, i w tej stra ­ sznej chwili płakać tylko um iałam . Na szczęście moje, p rze­

chodził tam tędy staruszek, dawny sługa pana Jerzego, m ie­

szkający niedaleko w dworku na leśnej pustce postawionym i zobaczywszy co się stało, przyszedł nam w pomoc. W e dwóch z furm anem , włożyli na bryczkę nieprzytomnego c ią ­ gle Zygm unta a

że

do dw orku staruszka bliżej było niż do Podzam cza lub K niażyna, tam pojechaliśmy zaraz i ztam tąd, złożywszy chorego na wygodnem posłaniu, wyprawił stary

Ambroży

konie po doktora. Zanim doktor przyjechał, za­

nim otrzeźw ił chorego z pomocą niedostatecznych środków jakie się pod rę k ą znalazły, upłynęło długich godzin parę, a ja

byłam

tak

niewymownie

przerażona, tak cała obawą zdrętw iała,

że

uawet zapomniałam rnyślćć o ukryciu w raże­

nia, o panowaniu nad sobą, i p łak ałam niotajouemi łzami, choć oczy doktora patrzyły na m nie z ciekawem zadziwie­

niem, płakałam gorzko, boleśnie, ja k zawsze płacze człowiek kiedy sam winien nieszczęściu. Serce mi drżało lękiem nie • wymownym, bo doktor m iał minę dość niespokojną i trudno było dopytać się jego zdania, a Zygm unt wciąż leżał bez ruchu.

Oh! te godziny

niepewności,

jak one mi się nieskończe­

nie długiemi wydały! ja k mi serce w piersiach radośnie sko­

czyło, gdy Zygm unt podniósł powieki i przytom nem okiem Spojrzawszy wkoło, wzrok na mnie zatrzym ał! Z początku nie m ógł mówić, ale zwolna w róciły mu siły i pierwszem jego słowem było pytanie dlaczego ja płaczę? Zmęczona i spłakana, czułam że mieć muszę łzy jeszcze nieoschnięte na rzęsach, ale... moja wina, moja bardzo wielka wina, N a­

talio, tak schw ytana na gorącym łez uczynku, zawstydziłam się ich, jakby zdrgżności popełnionej i miinowoli praw ie zaparłam się, ja k P io tr C hrystusa się zap arł. W chwilę po­

tem rudabym znowu b y ła te słow a cofnęła, bo Zygm unt

(23)

2 0 NIE W PORĘ.

jakby uiemi urażony puścił moją rękę, ale już nie pora była po tem u i znowu tym samym torem idąc, brnęłam coraz dalej po drodze, na której każde dorzucone przezemnie sło­

wo, coraz wyższą zaporę urazy staw iało między mną a Zy­

gmuntem. W reszcie doktor odjechał, a ja niernając koni, bo mój wierzchowy zakulał, m usiałam zaczekać parę godzin i zostaliśmy sami. Nie żądaj Natalio, żebym dzisiaj w pier­

wszej sile w rażeń jakie mi ten dzień zostawił, pow tarzała ci szczegółowo, każdy wyraz co wyszedł z ust naszych; nie potrafiłabym uczynić tego... zresztą, ty mnie znasz, ja za­

wsze byłam zazdrosną o wszystko co stanow i moją własność serdeczną; tak niezm iernie zazdrosną, że w mojem przeko­

naniu, odkryć istnienie tego skarbu, znaczy praw ie to samo, co już lepszą połowę utracić... W ięc i dziś nawet, choć tyle rzeczy je s t we mnie zmienionych; nawet kiedy mówię do ciebie, k tó rą tak głęboką ukochałam przyjaźnią, nie potrafię przerobić się do gruntu. To ci tylko powiem, że m iałaś słuszność, droga moja Natalio, tw ierdząc że łz a serdeczna nie jest śmiesznym słabości dowodem, ale siłą k tó ra porywa nieprzeparcie, m iałaś słuszność Natalio. Przez ten dzień cały, tyle w rażeń kolejno następujących po sobie, spadło mi na serce; tak się niemi czułam złam aną, że już łez pow ścią­

gnąć nie mogłam; nie mogłam przemilczeć tego słowa, co mi jest jedyną pieśnią, serca, jedyną treścią życia, świętością jego najdroższą! Nie wiem jakim sposobem i jakiem i sło ­

wami powiedziałam Zygm untowi że go kocham, ale mu to powiedziałam wyraźnie i bez ogródek, bo mi instynkt jakiś szeptał, że tak a nie inaczej powiedzieć mu trzeba to wy­

znanie i powiedziawszy, ja k dziecko rozpłakane, przytuliłam się do niego, nieśm iało i trw ożnie na odpowiedź ukochanego czekając i oczekiwaniem coraz to więcćj strw ożona ostatek aił zebrałam , żeby pytaniem skłonić do odpowiedzi milczą­

cego... I za to moje wysilenie odważne, za to zwycięztwo nad

sobą, co mnie tyle kosztowało, d a ł mi Bóg chwilę szczęścia

takiego, że choć drugićj podobnej mieć nie będę, to mi ta

jedyna hojnie zapłaciła wszystkie długi, ja k ie smutkami

przeszłości zaciągnęło u mnie życie. Byłam szczęśliwa

dobrśm serdecznym szczęściem kochąjącćj i kochanej kobiety,

bo rai Zygm unt powiedział N atalio, że: „mnie kocha nad

wszystko” a w ustach jego takie słow*o to rzecz piękna ja k

(24)

NIE W POU Ę. 2 1

słońce i jak przysięga tak święta... A jam na nie czekała tak długo!... jam już chwilami w ątpiła że je kiedy w życiu usłyszę 1 wątpiąc mówiłam Bogu pocichu, że za to słowo, choćby raz*do mnie powiedziane, raz jeden tylko, dam całe życie moje! że prócz niego nic więcej nie chcę, żadnej nadziei bu­

dować na nićm nie będę, ale modlę się i proszę, żeby mi ono Padło na serce, uświęcając

je g o

bicie łagodnym i k rze p ią ­ cym wpływem swoim!... Bóg też w ysłuchał tej modlitwy!..

w ysłuchał w bardzo ścisłem znaczeniu, bo tylko jedną miałam chwilę taką i gdym budząc się z zachw ytu, za p ra ­ gnęła przekonać sam ą siebie, że szczęście moje jest jaw ą, me chwilowem błogiego snu złudzeniem, to straszna, zimna rzeczywistość b ry łą lodu przygniotła mi serce. Przyznaję , ^ jam zapom niała praw ie, że Zygm unt je s t narzeczonym J u hi, ale są chwile w życiu tak poważne, tak święte, że chcąc aby wspomnienie o nich, na całe życie powagę swoją 1 świętość zachowało, trzeba je oświetlić blaskiem praw dy, me kapryśnym ognikiem złudzenia, trzeba koniecznie... choć­

by olśniewająca jasność tej prawdy, była zabójczą błyskawi- c3 Piorunu! W ięc on który zacnie życie pojmuje, przypo­

mniał mi pierwszy, że go wiąże zamienione z Ju lią słowo, a ja zrozum iałam że on przypomnićć mi to m usiał i wdzię- Czn§ mu jestem że tak uważnie stoi na straży obowiązku Swego, i serdeczniej kocham go jeszcze za tę prawość nie­

skażoną, co jest m ajestatem mężczyzny i tak ą samą dostoj­

nością czcigodną ja k w ytrw ała i wierna miłość kobieca!..

Ale Natalio, ja przecie mam praw o poskarżyć się tobie po- Clchu, że serce moje płacze krwawemi łzam i żalu nad tćm 00 myśl z uszanowaniem jak o praw dę uznaje? ja mam prawo żałować Zygm unta który tak samo ja k ja dzisiaj cierpi, i bi- bliJny urzeczyw istniając symbol, we własnem sercu stacza WalkS z potężnym A rchaniołem miłości? G dyby się złam ał w dumnój sile swojej, czy do zwyciężonego mam prawo uś- rniechuąć się radośnie? jeżeli zwycięży bohatersko, czy mi

*1Ie wolno jęk nąć łzawą, niepocieszoną skargą? czy nawet tego mi uje wolno? J a już dzisiaj nic nie wiem Natalio...

subtelne granice, którem i w sferach przez wzniosłe duchy

zamieszkałych, dzieli się dozwolone od zabronionego, zatar -

y się w oczach moich... Ty więc mi powiedz, czy m iłość

jest dla duszy oczyszczającym chrztem ognia, nie może

(25)

2 2 N IE W POBĘ.

być tak że ogniem który pochłania i spopiela wszystko, co mu staje na drodze i żelazną swoją trw ałością nie umie się oprzeć jego pochodowi? N atalio, czy to tak być nie może?

Michalina.

% L i s t X L V I I .

Z Y G M U N T D O A N I E L I .

Dnia (i grudnia.

Siostro m oja ukochana! są w życiu człowieka chwile takiej burzy, takiego rozstroju, że bohatćrem być chyba p o ­ trzeba, aby w tym wirze naw ałnicy nie utracić wszystkiego, co było dotąd w iarą serca, pewnikiem myśli, przekonaniem w czyn wcielonem usilnie! Jasn a świadomość prawdy, do­

brze zrozum iane pojęcie obowiązku, poty istnieją tylko, do­

póki w człowieku schwyconym w k arby praw moralnych i społecznych, a z przekonania tym prawom posłusznym , w dobrowolnym służebniku idei, nie obudzi się człowiek d ru ­ gi, ./a samolubne, buntownicze, nam iętnością zrywające w ię ­ zy zasady, pragnieniam i niezgodne ze wszystkiem, co mu do­

tąd było obowiązującą życia m iarą... biedne,' ułom ne ja ludz- ' k ie , krwawem ciem ieniem protestujące przeciwko godzi­

wemu uciskowi prawdy. Dlaczego tak a nie inaczej dzieje się w życiu? dlaczego są chwile w których najsilniejsze du­

chy, w sile Swojej warunkami życia zachwiane, chylą się do upadku i upadają nareszcie? d laczeg o ?.. Musi w tem być tajem nica m ądrości Bożej, której celem skruszyć dumę czło­

wieczą, wykazać nicość wszystkiego co my skarbam i ducha zowiemy, podźwignąć myśl upokorzoną i serce zbolałe, wszech­

mocą pokory chrześciańskiej, i tylko takiej pokorze, co w prochu czoło kładzie, odsłonić św iatło ideału! Taki być m usiał cel Boży nie inny, a kto nie umie go dopatrzść, ani zgodnie z wolą Bożą iść ku niemu, ten sam sobie je s t winien jeżeli oszaleje zwątpieniem i pogrąży się w upadku niepo- dźwignionym!

To niezm ienne wiary mojej wyznanie dziś dlatego po­

w tarzam ci Anielo, bo m ęką życia złamany, sam stałem na

rozdrożu i obowiązku nie mogąc pogodzić z pragnieniem ,

(26)

z Posępną i h a rd ą skargą, w myśli pytałem sam siebie, jak i owoc przyniosły mi lata pracy, którćj jedynem zadaniem by­

ło śledzić opatrzną a m ądrą myśl Bożą, w dziejach świata zarówno ja k i w dziejach jednostki, w harm onii wszech two- jów, zarówno jak i w harm onijnem wszech władz ducha ludzkiego rozstrojeniu? Pytałem dlaczego za tę pracę w mi­

łości podjętą, nie mogę mieć w zam ian tego szczęścia które miłość daje życiu? i nie mogąc znaleźć odpowiedzi w myśli,

°w§żałej pychą grzeszną, rozpacznie wątpiłem, klnąc sam ego ciebie, żem nie poszedł w młodości tym utartym , wygodnym gościńcem, po którym się snuje tłum płytkom yśluych, ule podążył na strom e ścieszki, którem i grono poważnych my­

ślicieli pnie się na duchowe wyżyny i zmordowane, krzepi się słowem „Excelsior!" B yły chwile w których mówiłem so- ble> że im kto ma mniej pojęcia obowiązku, tśm szczęśli­

wszym nazwać się może, chwile w k tó ry ch nienawidziłem wszystkiego co mi dotąd było świętością życia, jak każdy meszczęśliwy, obłąk any byłem i szalony a ta w alka w m il­

czeniu się tocząca, paliła mi serce wszystkiemi ogniami P ^ k ła L .

W ęzłam i form światowych przykuty do Podzamcza, sie­

k ałem tu niecierpliwy i gniewny, że nie mam tćj hezczel- neJ odwagi ludzi, co nie lękając się zarzutu podłości, z ry ­ wają śmiało każde zobowiązanie dla dogodzenia najbłachszej zachciance. Niewzruszona słodycz Ju lii była mi udręcze­

niem i męką, bo w tej słodyczy domyślałem się przebaczenia, a Przebaczenie które jest pociechą, jest też i upokorzeniem yazem... Ale za wszystkie męki ludzkie je st ulga w k o ch a­

ł e m i czystem sercu kobiety, a póki są istoty zawsze go­

towe do cichego poświęcenia, póty wszelkie cierpienie wy­

d a j ą c e ze starcia się sprzecznych interesów życia, najsku­

teczniej takich isto t poświęceniem koić się będzie...

Jednego z tych dni ubiegłych, co mi zostały w pamięci wspomnieniem zmory gorączkowej, nie wiedząc co zrobić z sobą, ja k uciec od dręczących mnie myśli, w których imię Michaliny ciągłą zw rotką żalu w racało uparcie, usiadłem do ,tep ian u . Chciałem utonąć w morzu h arm onii, stworzo- npw przez którego z tych wielkich mistrzów, co dźwiękiem, J lby czarem potężnym, całą myśl ciągną k u sobie. Puści- cm Palce po klawiszach, daremnie... nic sobie innego przy­

NIE W PORĘ. 2 3

(27)

2 4 NIE W PORÇ.

pomnieć nie mogłem, tylko prostą a prześliczną nutę téj pio­

senki k tó rą śpiew ała M ichalina:

„Se io potessi avez uel mio core

Oh! che dolcezza! ua luago sguardo d’amore!

¡rie is potessi avez Del mio petto

Obi che dolcezza! un luugo sguardo diletto!”

I grając machinalnie zacząłem śpiewać te słow a, a pa­

mięć moja roztęskniona tak w przeszłość biegła uparcie!

z tak ą m iłością i żalem goniła śpiewne dźwięki głosu Mi­

chaliny, co kilka miesięcy temu, na tém samém miejscu, tą piosenką uiby prośbą i razem pieszczotą, odzywała sie do mnie łagodnie....

W tejże chwili drzwi się otw arły i weszła Ju lia do po­

koju. U jrzaw szy ją, doznałem w rażenia, jakiego musi do­

znawać człowiek na złym uczynku schwytany; zmieszałem się prawie i uryw ając w pół akkordu, chciałem powstać od fortepianu. Ale zanim zdołałem to uczynić, Julia zbliżyła się do mnie i kładąc mi rękę na ram ieniu, rze k ła z nieopi­

sanym wyrazem słodyczy w spojrzeniu i głosie:

— Nie wstawaj Zygm uncie, szukałam cię w łaśnie m a­

ją c z tobą do pomówienia i zwabiłeś ranie tw oją piosenką....

może ci przerywam?

Uderzyło mnie to, że po raz pierwszy od kilku m iesię­

cy jak jesteśm y narzeczonem i, nazw ała mnie po imieniu.

Nie m iałem najmniejszego wyobrażenia o tein co mi ona ma powiedzieć i przypuszczając że to musi być rzecz małój wa­

gi, przymusiłem się do uśmiechu mówiąc:

— Jestem na rozkazy pani.

U śm iechnęła się i siadając przy mnie rz e k ła :

— J a właśnie nie przyszłam rozkazywać, ale prosić i przekonywać.

— M nie przekonywać i prosić? — spytałem zadziwiony.

— Ciebie Z ygm uncie—o d p a rła — prosić ciebie o rzecz bardzo wielką.

Mówiła to poważna i smutna, ale na czole m iała spokój i wyraz woli niezłomnćj. Jak ieś dziwne ogarnęło mnie prze­

czucie, spróbowałem jeszcze uśmiechnąć się do niéj, jak b y do nieśm iałego w prośbie dziecka, którem u odwagi dodać po­

trzeba; spojrzałem w.jéj oczy zamyślone, lecz zrozumiawszy

(28)

NIK W PORĘ. 2 5

że w tej chwili nie dziecko pieszczone, nie dziewczynka roz­

kapryszona, ale poważna i woli swojej świadoma kobieta, stoi przedemną, zam iast się uśmiechnąć, rzekłem tylko:

— O co mnie pani masz prosić?

Zdaw ała się nie zważać że mówiąc do niej, chociaż jej przykładem ośmielony, nazywam ją jednak panią; ale Anielo, mógłżem odezwać się do niej słowem,' które wtedy tylko nie jest ubliżającą kobiecie poufałością, jeżeli głęboko uczuta miłość upoważnia do niego mężczyznę? O na tśż nie zw ra­

cając na to uwagi, czy może zw racać jej nie chcąc, mówiła po chwili namysłu:

— Zanim ci to powiem — Zygm uncie— pragnęłabym miść od ciebie przyrzeczenie, że nie będziesz się opierał mo- jćj prośbie.

— Dlaczegożbym m iał to czynić? wiem dobrze że pani wie możesz pragnąć czego innego jak tego co jest rozumne i sprawiedliwe.

— Spraw iedliw e?— pow tórzyła zam yślając się smu­

tnie— zapewne.... to sprawiedliwem być musi... I znowu się zam yśliła długo.

P atrzyłem na nią zadziwiony, palce moje błądząc po fortepianie, machinalnie w ygrały tę nutę, która mi ciągle dzwoni w uchu, z myślą o M ichalinie nierozerw alnie złączo­

na. Posłyszawszy to, lekko d rg n ęła J u lia i przeryw ając milczenie sp y tała mnie z łagodnym wdziękiem swoim:

— Powiedz mi, proszę cię, Zygmuncie, czy dlatego lu­

bisz tę piosenkę, że jest m iła uchu i ładna, czy dlatego że brzm ieniem swojem budzi w tobie wspomnienia które lubisz?

W ypow iedziała to wszystko jednym tchem, jak ktoś, który się lęka, by mu w pół słowa odwagi nie zabrakło.

Zapytany tak wyraźnie, na chwilę nawet nie m iałem myśli uwolnić się kłam stw em z przykrego położenia w jakiem szczera odpowiedź postawićby innie m ogła. Chciałem j e ­ dnak odwlec tę chwilę i używając wybiegu, odparłem :

— Pani zapewne inną m iałaś do mnie prośbę?

— N ie— odrzekła stanowczo choć łag o d n ie—nie, Zy­

gmuncie, ja tylko to jedno wiedzićć pragnęłam .... a potem ....

potćm ju ż po tćj nitce z łatw ością dojdę do kłębka.

Zaw ahałem się trochę, ale biorąc jej rękę, rzekłem z powagą:

T o m IV . P a ź d z ie rn ik 1870.

4

^

(29)

— W samćj rzeczy, dla wspomnienia przedewszystkiem lubię tę piosenkę, ale do takiego wyznania zmuszasz mnie pani tylko swojćm żądaniem, które bądź co bądź, będzie za­

wsze prawem mego życia...

I czując że kobićta serca, nicsam olubna, rozsądna a uczciwości mojej pewna, kobićta tak a jaką jest Ju lia, nie ma praw a ju ż nic więcej wym agać odemnie, z głębi piersi odetchnąłem po tych słowach, na wypowiedzenie których trzeba mi było całą siłą woli ow ładnąć serce własne. J e ­ żeli obowiązek, w najrozciąglejszćm jego znaczeniu, można nazwać ofiarą, jeżeli ten wyraz jest praw dą istotną a nie konwencyonalną form ułką pychy ludzkiój: to ja ofiarę sp eł­

niłem, zrzekłem się nieodwołalnie sam siebie i pó raz drugi powiedziałem Julii, że bądź co bądź życie m oje do niej tylko należy. Zdaw ało mi się żo ona tego tylko pragnąć powin­

na i dum ny żem jej nie zawiódł, a głęboko zbolały żem nie zawieść m usiał, zam knąłem oczy zmęczony. I w tejże chwili m iękka, m alutka dłoń Julii spoczęła na mojem czole.

— Zygm uncie— szepnęła nachylając się ku m nie— gdy­

by żądaniem mojem było żebyś w ziął to szczęście którego pragniesz nadewszystko, sp ełniłbyś je? wszak praw da?

O tw arłem oczy i spojrzałem na nią tak zadziwiony, że zdziwienie mowę mi praw ie odjęło. Ona widząc to, uśm ie­

chnęła się jasnym uśmiechem anioła, co się ludzkim sm u­

tkom bardzo serdecznie lituje, ale wić że na nie ma w mocy swojćj lekarstw o. Chciałem coś powiedzićć, zapytać o coś, ale dłonią zaniknęła mi usta, mówiąc: . „

— Zygmuncie, ja wiem że ty kochasz M ichalinę.

— P raw d a, kocham ją — odparłem , czując że takićj jak ona istocie należy się praw da odemnie— ale pani o tem w iedziałaś i uczucia z którćm walczę, nie możesz mi brać za złe.

— J a też nie uczucie ale walkę biorę ci za złe— rze­

k ła mi na to łagodnie— po co łam ać się i walczyć? Zygm un­

cie— m ówiła dalćj— widzićć ciebie szczęśliwym, to cel m oje­

go życia, jedyne pragnienie moje. J a k ja, nie cofnęłabym się przed najcięższą ofiarą aby je spełnić, tak tćż ty, chcąc być szczęśliwym, nie masz potrzeby oglądać się na nie....

T yś wolny Zygmuncie, zupełnie wolny... Ale bezintereso­

wności nie ma podobno na świecie, dodała, za te słowa mo­

2 6 n i e w p o r ę.

Cytaty

Powiązane dokumenty

nawiamy: iż jeżeli kto takowym po śmierci ojca krzywdę wyrządził, one doszedłszy do lat sądownie przeciwko niemu wystąpić mogą, a zadawnicnie nie może im

obrażenie to późnićj i z czasem w nim się dokonało. To bowiem nie ulega wątpliwości, że w tćj porze następuje u niego przełom duchowy i przesilenie.

— Witani kochanego pana — zwröcil si§ zyczliwie do Marcina, ktörego lubil pomimo wszystkiego, pomimo najwi§kszej sprzecznosci przekonafi, pomimo dwu dysput, tak

przedmiotem więc mojego dotychczasowego zajęcia była tylko sama ozdoba wewnętrzna. wszystkie filary znajdowały się mniej lab więećj w podobnymże. stanie jak obalony,

Gdy później zapytywano go, dlaczego nie myśli już o po ­ wrocie do Francyi, zwykł był odpowiadać: _,,Próbowałem dwa razy to uczynić i zachorowawszy, o mało

Przywiodę tu jeszcze błędy i sprzeczności w pisowni Dra. Cegielskiego: raz tylko w jego rozprawie znajdujemy ztąd, a we wszystkich innych miejscach pisze stąd zgodnie

N a jakim ś placu Rzyźniewski zatrzym ał się, o garnął spojrzeniem pustą przestrzeń, przy g lądał się długo, żeby w yryć w pamięci niezw ykły widok, żeby

to m n y , ciągle imię moje miał na ustach.. wiązku otoczyć go jak najserdeczniejszą troskliwością, po raz może pierwszy w życiu, konwencyonalna obojętność