• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 2, nr 38 (21 września 1941)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 2, nr 38 (21 września 1941)"

Copied!
14
0
0

Pełen tekst

(1)

T E I K O I T O H , SŁYN N A T A N C ER K A JA PO Ń SK A , O D TW A R ZA JEDEN Z J A P O Ń S K I C H T A N C 0 W N A R O D O W Y C H „ T A N I E C M L E C Z A R K I

(2)

B O M B O W IE C A N G IE L S K I A T A K U JE K O N W Ó J I Z O S T A JE Z N IS Z C Z O N Y

D E F I L A D A W O JS K O W A W A N K A R Z E Na pamiątkę rocznicy w ie l­

kiego zw ycięstwa wojsk tu­

reckich odniesionego nad G re cją w roku 1922 pod Pumli Pinar o d b y ła się w stolicy Turcji defilada w ojskowa, w której w zięły udział jednostki wojska tureckiego i marynarki.

Nasza ilustracja przedsta­

wia o d d ziały marynarki tu­

reckiej maszerujące przed trybunami.

W locie nurkowym zb liżał się brytyjski bom bowiec m ieckiego okrętu cysterny. Podczas g d y obrona w uje A nglików , bom by spadają za pokładem w

D O S K O N A Ł E P O R O Z U ­ M I E N I E ' Żo łn ie rze niem ieccy z pan­

cernego wozu w yw iado w ­ czeg o w miłej p og aw ędce ze starym w i e ś n i a k i e m w jedn ej ze wsi na W scho ­

dzie.

J^ot, Ass. Press (7) Atlantic (2).

Scherl (2)

U d o łu :

D E F I L A D A W O JS K R U ­ M UŃ SKICH W O S W O B O ­ D ZO N YM K I S Z Y N I E W I E

W B ESSA R A B II U szczęśliw iona ludność o b ­ sypyw ała żołnierzy rumuń­

skich tyloma kwiatami, że kroczyli jakb y po kobiercu

kwietnym.

Bom bow iec otrzymał w łaśnie cię żkie uszkodzenie, ostatnie bom by zm uszony d o tego k o n ie czn o ści

,płonąc spada o kilkaset metrów przed zaatak° * 3 okrętem.

B O M B O W C E N IS Z C Z Ą N IEP R Z Y JA C IE LA jfiJ Mistrzowski rzut je d n e g o z niem ieckich ł a !r' ° Injęcia *1 na most w Sow ietach o dciął Rosjanom możność cot - l

(3)

* L K A w l a s a c h n a f r o n c i e P Ó Ł N O C N Y M

merze fińscy ćw iczą w postawie po- lonei- niosąc rozło żo ny karabin ma- nowy, zmianę p ozycji w terenie walki.

U dołu :

Berlin, N orym berga, Monachium b yły b y w rękach Sowietów... g d y b y bolszew icy zdobyli taką samą olbrzym ią przestrzeń, którą zd o b yły wojska niem ieckie w Rosji. M apa d aje nam poglądow o porównanie i pokazuje im ponującą w ielkość zd ob ytej przestrzeni o dp o w iad ającej

swą w ielkością Rumunii, W ęgrom i '■% Rzeszy.

Mapka z „Kolnische Illustrierte"

Po w yżej:

O K O A R TY LER II B a l o n n i e m i e c k i na uwięzi w p ierw szej li­

nii bojow ej. Ciąg nięty przez w ozy motorowe ma on m ożność usta­

wicznej zmiany pozycji.

W ed łu g jego o bserw a­

cji celu je artyleria.

S P O R T O W IE C F I Ń S K I N A F R O N C IE Jest nim mistrz w dzie- sięcioboju A chilles Jaer- vinen, który znajduje się o b ecn ie jako ż o ł­

nierz na froncie sowiec- ko-fińskim w K a r e l i i i o płaku je śmierć sw e ­ go brata K alle Jaervi>

nen, który p oleg ł.

LEHlfKHAD

NOWOGRÓD

Morze LITW

SHOltUSK

GONEL

WŁOCHY

C H O RW AC JA

rSUBITOMr

a i f p w s p w i

KONIEC K R Ą Ż O W N I K A S O W I E C K I E G O Z MINAMI „KAROL MARKS"

Na Hustią^jLnas^ej widzimy resztki krążownika łowieckiego zniszczonego p ife i bomby samo-

WPi'I B S :*--fcłdw ntlWeeklefcfflw •, 'MS3CSŚ&

(4)

mmi

WOZY PANCERNE OCZYSZCZAJĄ ŁANY ZB 02A Ze wszystkich części frontu wschodniego nadcho­

dzą ustawicznie komunikaty o wzięciu do niewoli Wdjsk bolszewickich Wszelkiego rodzaju broni.

Na naszym zdjęciu widzimy, jak żołnierze sowiec­

cy, otoczeni przez niemieckie wozy pancerne, ma­

jąc zagrodzoną zewsząd drogę do ucieczki, biegną

; do nieWoli z podniesionymi rękami.

F o t Ą n . Press ( 0 Sched 05

ii§b

m mAłtańtk

BIAŁA CHORĄGIEW NA DNIEPRZE Po zajęciu ważnego przemysłowego portu Chersoń w południowej Ukrainie przez wojska niemieckie, Im nłęne sowieccy przepływają gromadami Dniepr w łodziach, by pod osłoną białej chorągwi dostać Ą | się do niewoli.

„JESTEM PRZYJACIELEM ROTSCHILDA"

Tak wołał ten żyd do żołnierzy niemieckich, gdy ge brali do niewoli. Ciekawe czy kapitalista Rot- tddM będzie wdzięczny •*ą..to,; by taki; plugawy

-za sWefto przyjaciela.' ;

(5)

Niem iecki d o w ó d c » b a te rii wydaje przez tubę różkaz ifa k u . W krótce rozpocznie cii N a ziem i sie d z i, łącznik, kjdtlry przejm uje wiadom ości nadaw ąne telefoniczni^. F jS i

** rów ego zazębia się o iie b ie potężna m aszyneria w ojska niemi'

r n ^ m

PRZEZ PALĄCĄ SIE WIES

plQn, Da początku atak u podpalili bolszewicy w ieś. A le ta k ie domy nie stanow ią przeszkody dla posuw ających się

^to«T»fi ohńerzy niem ieckich. Drugi żołnierz n a praw o, z kam erą

‘"BraHczną w ręce, je s t niem ieckim spraw ozdaw cą w ojennym .

M IS S

* I

m m m m * *

PIECHOTA ATAKUJE

I

iiU jj* 1* dzień n astaje rozpoczyna piecbota niem iecka atak. Z pistoletów /now ych ostrzeliw ują tu bolszewików żołnierze niem ieccy z za lekkie}

osłony nasypu kolejow ego.

W B m m

P P " V # L ^ P S -

t . - c - . .

Ka*a b i n m a s z y n o w y d a j e o g n i a UWA

^ J l L ^ i ^ c y posunęli się kaw ałek naprzód. Te- front.

zega- k arabin maszynowy, b y w yrzucić boi*

szćwików z ich pozycji. .

MM

mm ift WBm,

mam

e S rt

Z D O B Y W A N I E W S I

**«Ych ogrodów d o tarł niem iecki oddział w yw iadow czy. W tym m om encie rozpoczął nieprzyjaciel ogień. Błyskawicznie kładą się żołnierze n a ziemię i już m ają k a ra ­ ny w pogotowiu. Podczas gdy huraganow y ogień przechodzi nad ich głowami, skierow ują ogień sw ych rew olw erów m aszynow ych na przeciwnika, aż się podda.

(6)

B U D D A

...Ziściła się jedna z licznych reinkarnacji Buddy i mizerna dłoń ludzka zaklęła go w maleńką bry łk ę rzeźbioną w kości słoniowej.

Siedział w ięc sobie M ędrzec w oświetlonym oknie wysta­

wowym Bezego, czy te ż innego „Bijou“’isty i spoglądał wszystkowidzącymi oczyma w nieokreśloność Istoty W szech­

rzeczy.

Aż jakaś zuchwała dłoń chwyciła brutalnie kościaną — łysinką świecącą głowę — ...i oto znalazł się obok kilku innych cudów z kości i porcelany p rz e d dwojgiem oczu, błyszczących podnieceniem :

„Hm! Może b y naw et i Buddę...! Niech będzie Budda."

Ciepła dłoń zacisnęła się wokół owiniętego -w bibułkę Mędrca. W zarękaw ku było zupełnie ciemno, ale trw ało to niedługo, potem Budda został troskliwie odwinięty i — usły­

szał... modlitwę — nie modlitwę, było to zbyt zuchwałe, aby tak można nazwać:

„Buddo! Poczciwy Staruszku! Nie — Buddo — potężny — przem ądry!! Spraw swoim zaklęciem najczarowniejszy cu d w sercu, któ re je st chłodne jak fale Gangesu!"

I dwoje oczu m rugnęło porozumiewawczo do zgorszonego tą poufałością W szechm ędrca a uśm iechnięte usta cmoknęły lśniącą łysinkę.

Pan Ryszard przyszedł do biu ra w fatalnym humorze. Bo to i wczoraj nie spotkał się (a tyle sobie p o tym spotkaniu obiecywał) i do te g o ta... psiakrew g ry p a i jeszcze wiele, wiele innych rzeczy psuło jasny pogląd na świat.

Schował nos w jedw abną chustkę w nagłym przeczuciu kichnięcia i — nie kichnął.

Budda?

Tak! Siedział sobie mały cudak, naw et dosyć pod le rzeź­

biony i wcale nie w kości słoniowej tuż przy kałamarzu na biurku i — patrzył.

Dowcip, czy co?

Piękny pan zdenerw ował się nagle i — wsunął „tę masz­

karę " głową na dół do kieszonki marynarki.

Ale czar zaczął działać.

Przez cały dzień jak niezdeklarow any ból zęba dręczyła go niepew ność, „Kto, a raczej która?".

Nic nie pom ogło trzeźw e persw adow anie samem u sobie, że — cóż go to może obchodzić— takie nic.

„No, b o Ictóraż? Czy mała gąska z słodkimi dołeczkami, Inka, czy miła „kochana dziewczynka", Janka?"

No, b o Ewa na pew no nie! Jest „dobrym kolegą", ale to chyba dziewczyna bez sentymentu! Nie! To wcale nie po ­ d obne do niej.

W ieczorem zapomniał o Buddzie.

„Przepijał g ry p ę" w towarzystwie pięknej blondynki (kochał blondynki, co nie przeszkadzało m u ubóstwiać b ru ­ netki oraz pokrew ne „maści").

Nastrój dochodził do punktu kulminacyjnego — oto pan Ryszard tulił czule jasną główkę, gdy...

Złośliwy Budda przypom niał o swoim istnieniu, zostawia­

jąc na różowej buzi długą czerw oną k resę . To jed n a z jego podkulonych stóp p rzebiła m arynarkę w tak ważnym dla pan a Ryszarda mom encie życiowym.

O nastroju nie było już oczywiście mowy.

Pan Ryszard, siedząc samotnie, zalewał robaka a naprze­

ciw niego, p rzy talerzyku z przekąskam i przycupnął spraw ­ ca nieszczęścia — Budda.

„Czymże są kobiety? — pytały dw a uśm iechnięte szyder­

czo punkciki — oczy M ędrca. — Są bardziej tajem nicze i nie­

zbadane, niż dżungle nad świętym Gangesem . — Niedocie- czone, jak tajem nice wszechbytu! Ich miłość mniej je st trw a­

ła, niż wątły kwiat lotosu. Znajdź jedną, której nie odstrasza-' łyby kolce d ro g i Twego życia, a osiągniesz największe szczęście istnienia!"

v „Racja! — Zgodził się pan R .— Panie starszy — płacić! ‘ Po chwili był już na ulicy. W ypity alkohol szumiał w gło­

wie a dowcipniś księżyc pląsał p o niebie, pożerając „przy­

widzisz jestem podejrzliw y. Ńie w ierzę p o prostu w Powiedziałem sobie: może b y ć m ądra, piękna, n*we gospodynią, ale w końcu jakieś w ady musi mieć. I szukać tej w ady. Myślę sobie: napew no jest Zaczynam tak ą i inną pogaw ędkę, staram się ją wyprowa z równowagi, p rzeczę jej — nic! Wytrzymuje wsze pró b y i zgadza się ze mną. P róbuję z innej beczia- j zapew ne niew ierna. Sprowadzam pięknych, Ituiy.” 7 ojnl g an d d c h przyjaciół, zostawiam ją sam na sam z w ® ; ^ się ulatniam i w racam p o kilku godzinach. Okazuje ę.

rozmawiali o filozofii, o astronom ii czy czymś uuiy1® *, . . , mam y, zdawkowy pocałunek nie pad ł między runu. uę® J Cóż wlcońcu u diabła? Jakież ona m a wady? Jeszcze y chwytam się sposobów : m oże je st plotkarką? P o ir t a n a n i^

złośliwe opowiastki o jej przyjaciółkach i p o t e m s l e a z ę ^ je powtórzyła. Okazuje się, że milczy jak grób, a bie rz e w o bronę te przyjaciółki. I tu niepowodzenie- szne! Nie wiadomo już, czego z tak ą kobietą można się dziewać.

Przyjaciel num er d ru g i zadumał się głęboko nad tą skos#

plikowaną spraw ą i zapytał: . ,

— No i co wkońcu wyszło z tych tw oich p ró b nad ldeainjł żoną? W padłeś wkońcu na tro p jej d y c h stron chatakteru^

— W łaśnie że nie! Ciągle jeszcze staczam ze sobą w ewnętrzną: se rc e każe m i jej w ierzyć a rozum rty__

że to niemożliwe. A poza tym wszystkim jest to osoba bez­

interesow na, uczciwa, poświęcająca się, życzliwa, miło®®

na, cicha, a równocześnie umiejąca i m ogąca dobrze w®

i opowiadać. Po pro stu nie wiem. I już zaczynam tracić

dzieję... ,

— Jakto? Tracić nadzieję? Na co? — pyta p an num er d ^

— No, p o p ro stu na znalezienie jakiegoś słabego pu?*»“

w jej charakterze. Pomyśl tylko, jakie to upokarzaj?^

i przykre: ty masz całą m asę tych w ad, różnych grzesz*®*

słabych stron, a twoja życiowa p artn e rk a ani je d nej- J to dysproporcja! Człowiek w e własnym dom u nie śnu6 . pokazać. A poza tym jakie to męczące! Coś strasznego. i czas trze b a grać kom edię, aby jej dorównać, b o in3 czujesz, że ona na ciebie spojrzy z góry, u ś m i e c h n i e _

z politowaniem i w ogóle może cię jednym słowem

T rudno to długo wytrzymać. ■ ^

— Powinieneś b y ć szczęśliwym i wdzięcznym losowi to, że masz taką d o b rą żonę. „nada:

Ale jegom ość n um er je d e n kiwa tylko głow ą i odpoWMK"^

— W ręcz przeciw nie, jeżeli nie okaże się, że

jed n ą w adę, rozw iodę się z nią. Dłużej takiej p e r ^e C!Lij,0 wytrzymam. Przecież nie ożeniłem się z ideałem, z żywym człowiekiem. A my ludzie, jak wiadomo, nw™

wady...

Tak późno# przyjacielu?

Wiemy, że pap u g i potrafią mówić. Właściwie mo^ec^

było lepiej pow iedzieć: kląć. Znamienną bow iem jest rze że mówić językiem ludzi dobrze wychowanych nie mają ochotę, za to lubują się w naśladowaniu języka narzy, którzy najczęściej przywożą te ptaki ze swych dróży i uczą je sw ych ulubionych zwrotów. Zdarza 9 ? nieraz, że pap u g i niechętnie popisują się swym t a l e n ^ . w obec ludzi, używają sobie natomiast, kiedy są same.

b y nie przypuszczał jednak, że p ap u g a odegrać rolę anioła stróża, jak to nam p odaje n a s t ę p u j ą c a k r historyjka:

Do pew nej willi niedaleko St. Angelo, w e zakradł się około północy złodziej. Po zwiedzeniu pokojów i w ybraniu rzeczy przedstaw iających najwię*"”

wartość, wszedł złodziej n a piętro, d o sypialni P8®

W pokoju było ciemno. Kiedy złodziej p r z e s t ą p i ł pokoju, powitał go jakiś głos słowami: „Tak późno, P**ł£|j cielu?" Złodziej tak przestraszył się powitania, że * 7 * ^ na łeb , na szyję z pokoju i z willi i przytem w padł w raBU‘L e praw dziw ego stróża, obchodzącego dom. Na r° zP^®,0.

złodziej pienił się ze złości, dowiedziawszy się, że a r e s z t wanie sw oje zawdzięcza on tylko papudze.

Małżeństwo jest niczym innym, tylko nagm inną chorobą, k tó ra nawiedza ludzi w pew nym wieku. Objawy są podobne zresztą jak u grypy: zaw roty głowy, gorączka, skurcze serca, niewytłumaczone napady radości lub melancholii.

O d tysięcy lat ludzie głowią się nad tą chorobą, stosują różne leki i nic dotychczas nie wymyślili poza małżeństwem.

Oczywiście, że je st to lekarstw o bardzo wątpliwe, gdyż pow tarzanie go połączone je st z pewnym i trudnościami, ale jak dotychczas nie m a nic poza tym. Nie je st ono tak w strętne, jak np. olej rycynowy, ale nie w iele te ż lepsze.

Co to je st idealna żona? Jak zdobyć taki klejnot? Gdzie żyją takie żony? — zapytuje się w pew nym w ieku każdy mężczyzna, którem u obrzydła restauracyjna kuchnia, od­

latujące od ubrania guziki, niepocerow ane pończochy, dym iące piece, okradające g o służące, przypalone pieczenie i zważone mleko. W tedy też szuka żony i znajduje to, co chciał. Właściwie nie należy żałować człowieka, który ma złą żonę: widocznie n a nią zasłużył.

Niedawno tem u podsłuchałem następującą rozmowę m iędzy dwoma przyjaciółmi:

— Podobno się ożeniłeś? — p y ta jeden. — Jak ci się p o ­ w odzi teraz w „staniku" małżeńskim?

— T rudne zadajesz pytanie. Bo jest mi bardzo dobrze i b ardzo źle.

— Jakto? — py ta przyjaciel num er pierwszy.

— Po pro stu — odpow iada przyjaciel num er dwa. — Moja żona je st osobą bardzo piękną. W enus Milońska jest, porów nana z nią, maszkarą. Ale je st też osobą wykształconą, zna w iele rzeczy, g ra n a skrzypcach, zna filozofię buddyjską, omie kłaść pasjanse, rozumie się na polityce, historii, bo ja wiem n a czym jeszcze. A poza tym je st bardzo gospodarna.

Umie gotować świetny obiad, um ie pięknie rozdzielić mięso naw et żylaste, wie jak m a być przygotowany befsztyk k la Nelson czy też ryż A la Trauttmansdorff. D ogląda kuchni, prow adzi dokładne rachunki z kuchtą, oszczędza—

— No, to świetnie! Powinieneś b y ć szczęśliwy, jak szczy­

gieł. Toć to istny ideał! — mówi pan num er dwa.

— Oczy wiście, oczywiście, wszyscy m i to mówią. Ale

AMERYKA ZBIERA GARNKI ALUMINIOWE

drożne" chmurki. Latarnie kołysały się w tak t muzyki dobie­

gającej przez przym ykające się już drzw i restauracji.

Jak to te n Budda...? Acha, że kobiety, to jak lotos w...

dżungli.

Budda jest? — Siedział w kieszeni.

W ędrowali sobie obaj przez p u ste ulice b ez celu. Pan Ryszard nie m ógł znaleźć własnego mieszkania. I byłoby się kto w ie gdzie to wszystko skończyło, b o już zamajaczył za którym ś zakrętem granatow y groźny m undur i usłyszał:

„Co p an robi w nocy, na ulicy, w takim stanie?" — gdyby n ie słowa, k tó re p adły z dorożki, któ ra zatrzymała się tuż przy nim.

„Ryśku! Szukam cię przez cały wieczór! Panie p o steru n ­ kowy to mój... mąż."

Zdumiony delikw ent znalazł się nagle w dorożce i w nie­

spodziewanie znalezionej „żonie" poznał... Ewę.

„Przejeżdżałam właśnie o d znajomych d o dom u i dzięki tem u mogłam w p o rę wyciągnąć pan a z tarapatów ."

Pan Ryszard wytrzeźwiał nagle zupełnie.

Było m u w styd i — głupio jakoś. Milczał w ięc wtulony w kąt dorożki.

G dy przyjechał p rz e d dom Ewa powiedziała:

„No, te ra z niech sobie p an już sam radzi. D obranoc!"

A kiedy już stał p rz e d b ram ą dodała ze śmiechem:

J. niech pan a Budda lepiej prowadzi!"

W ięc to jednak ona!

Stał długo p rze d bram ą, mimo, że dorożka zniknęła za zakrętem .

„Ależ jestem bałwan! Ale od jutra będzie inaczej!"

A Budda w kieszeni m arynarki odpow iedział na to posta­

nowienie m ądrym — wszystko wiedzącym uśmiechem.

Z. TERL.

I D E A L N A Ż O N A

'Am eryka wciąż się szczyci, że je s t pod względem surow ­ ców najbogatszym k rajem n a świecie. Podkreśla się przy każdej sposobności, że A m eryka je st praw ie niew yczerpa­

nym źródłem wszelkiego rodzaju zapasów. J a k jed n ak bo­

gactw o może się stać przekleństw em w idzim y choćby po tym, że ustaw icznie kaw a, pszenica i kukurydza są palone lub w rzucane w morze, poniew aż z jednej strony nie w pro­

wadzono równow agi m iędzy produkcją a konsum pcją i po­

niew aż z drugiej stro­

n y n ie m ożna prze­

prowadzić planow e­

go zarządu dobrami i ich podziału mię­

dzy potrzebujących, w skutek suprem acji kapitalistycznych in­

teresów j e d n o s t e k n a d p o t r z e b a m i o g ó ł u .

W te n sposób wciąż istnieją luki w za­

opatryw aniu. I brak aluminium, na czele p r o d u k c j i którego sto ją obecnie Niem ­ cy, zmusza A m erykę do zabierania gospo­

dyniom naczyń k u ­ chennych ze szaf, by stw orzyć ilości alu­

minium niezbędne do budow y samolotów.

A le co się stanie w te­

dy, gdy po zam ianie w szystkich garnków a l u m i n i o w y c h na części samolotów, za­

braknie jeszcze m a­

teriału? A m eryka je st w ięc rów nież w sen­

sie ujem nym k ra ­ jem „nieograniczo­

nych możliwości". .

(7)

G R U N T

T O F O K S A T

stanęli jako prezydenci dw aj znani fachowcy finansowi. NTow y złoty je st o p aity o ziemię polską, gdyż zabezpieczenie jego praw nej w artości je st między innymi gw arantow ane hipoteką w szystkich gruntów Gene­

ralnego- G ubernatórstwa.

Zaufanie narodu polskiego musi bronić jego w artości przed oszustam i i spekulantam i. Staranne, precyzyjne w ykonanie, ja k to widzimy n a na­

szych zdjęciach, sprawia, że fałszerze mogą fabrykow ać tylko niedo­

kładne, łatw o rozpoznawalne falsyfikaty. Bank Em isyjny założył w Pol­

sce, we Lwowie, w Kołomyi, Drohobyczu, Przemyślu, Stanisław ow ie i Tarnopolu filie, w których wym ienia się będące dotychczas w G alicji w obiegu banknoty Rosyjskiego Banku Państwowego i w artościow e pa­

piery rosyjskie (akcje państwowe) w czasie od to do 27 września włącz­

nie, po kursie jeden złoty za pięć rubli, jako w aluta w złotych.

Będące w obiegu inne m onety rosyjskie, z w yjątkiem drobnych jedno i dwu kopiejkow ych, w ym ienia się w czasie od 13 października do 1 li­

stopada 1041 roku. Banknoty Rzeszy, papiery Banku Rent i m onety nie­

mieckie nie stanow ią w dystrykcie Galicji upraw nionego środka płatni­

czego. M iędzy dystryktem G alicją i pozostałym i częściami G eneralnego G ubernatorstw a nie ma ograniczeń dewizowych.

a. m aszynie rytow niczej pow stają n a zasadzie m atem atycznych obliczeń

^ d e lik a tn ie js z e w zory ochronne składające się z kół, linii p ro sty c h i krzy­

wych i tym podobnych, k tó re n a kształt najcieńszych koronek brukselskich ry su je diam ent i ekscenter.

Zręczne ręce kobiece pracują nad wzorem znaku wodnego. Gdyż papiery w artościow e zarówno banknoty i , czeki, ja k i znaczki listow e drukow ane są na specjalnym papierze, którego fałszerstw o unie­

możliwia znak wodny.

zdjęcie d aje nam po jęcie o przebiegu druku. Auto- Ycznie kładzie m aszyna zadrukow ane częściowo arku-

£e złotych przed robotnicą, k tó ra j e w yprostow uje.

Część środkow a , olbrzym iej m ennicy G eneralnego G ubernatorstw a w W arszaw ie. D rukuje się tu pap iery w artościow e wszelkiego rodzaju. Specjalni urzędnicy (iltistr. n a lewo) dbają o bezpieczeń­

stw o w ielkiego przedsiębiorstw a. Fo ł A dam ie

;w częta tarzają się p o p ro stu w pieniądzach. Zręcz­

nymi palcam i Uczą i segregują banknoty.

(8)

Na prawo:

Płaszcz jesienny ź grubej wełny. Widać wyraźnie, gdzie zaczynają cię ręka­

wy. Płaszcz sam jest ład­

ny, la modelka jednak, przybrała postawę mało

estetyczną.

Poniżej:

Śliczna sukienka z wetay lub crepe marocain z tak modnymi obecnie szero­

kimi rękawami spływają­

cymi miękko w dół. Czy nie są one jednak zbyt

szerokie?

Na prawo:

Dziewczęta paryskie wy­

myśliły sobie same naj­

odpowiedniejsze stroje do jazdy na rowerach, które obecnie stały się znowu ulubionym środkiem lo­

komocji.

Na lewo:

Kostium sportowy i cape z tego samego materiału podbite seai skinem. Kom­

plet na chłodniejszą już jesień.

dają, i mogą marzyć o czasach, kiedy znowu będą miały sposob­

ność Ubrać się tak samo elegancko, jak przed wojną lub jak to widzimy na naszych zdjęciach. Gdyt — modele te są bardzo ładne.

Naturalnie i dzisiaj jeszcze widzi, się na ulicy panie, którym nale­

żałaby się nagroda za to, że tak u ę potrafią ubrać I Elegancją swoją, tą p r a w d z i w ą elegancją ściągają na siebie oczy prze­

chodzących. Aż przyjemnie popatrzeć na umiejętnie i gustownie dobrany komplet, na wykończenie sylwetki od bucika począwszy a na rękawiczkach i torebce skończywszy. Naturalnie są to z pew­

nością lęs beaui restes czasów przedwojennych.

Najmniej kłopotu sprawia zawsze lato, kiedy każda sukienka kolorowa dobrze wygląda. Kiedy jednak nastają pierwsze zimna i trzeba z konieczności ubrać się trochę cieplej, sprawa przed­

stawia się trochę trudniej. Ponieważ w tym roku o nabyciu nowego materiału prawie że mowy nie ma, będzie trzeba sięgnąć do szafy po to, co w niej jeszcze jest i po prostu ze starego zrobić nowe.

A jak? To widzimy na naszych modelach, które są rzeczywiście bardzo ładne, Dla każdej z pań znajdzie się coś, co może ona dla siebie w miarę swoich środków wykorzystać.

K ażda kobieta, bez względu na to. czy łos dał Jej więcej możliwości finansowych czy też poskąpił jej tych środków, które pomagają do uprzyjemnienia żyda, bardzo chętnie patrzy na ładne ubrania, stroje, m m dba o to, by wyglądać jak najelegancdej, i mieć od czasu do czasu jakiś nowy szczegół, drobiazg choćby, któiy od wieży to, ęó wiele osób u niej już widziało, lub upiększy całość. Te z pań, które nie potrzebo­

wały dawniej liczyć się z groszem, mogły naturalnie lepiej dbać o swoją sylwetkę, bo choć to prawda, że „nie suknia zdobi cdowieka, ale czło­

wiek suknię", jednak drugą prawdą jest, że suknia bardzo pomaga przy wyglądzie zewnętrznym człowieka. Jakby nie było, lubią kobiety, każda bez wyjątku zajmować się strojami, czego się im wcale nie gani.

Dzisiaj sytuacja tak się zmieniła, że bodaj wszystkie panie muszą za­

dowolić się jedynie patrzeniem na to, co jeszcze w swojej szafie posia-

Powyżej: Sukienka sportowa i żakiet Z baranków perskich. Kolor popielaty,

brązowy lub czarny.

Obok: Kostium na Jesień, z ma­

teriału w delikatną kratę, z na­

szywanymi kieszeniami. Man­

kiety i kołnierz z aksamitu do­

branego z dominującym kolo­

rem materiału.

Obok na prawo: Bardzo ładny komplet na jesień: spódniczka odstebnowana w talii, bluzka z wełny w kratę i żakiet z ga-

bardiny. J | | | |

Szkoły kosmetyczne są dzisiaj takim samym codziennym zjawiskiem, jak np. szkoła powszechna dla dzied. Co bynajmniej nie znaczy, że są one tak liczne jak te ostatnie. Ale tak jak w szkole powszechnej uczą się dzied podstaw, tak też i w szkołach kosmetycznych przyswajają sobie uczennice tajemnice podnoszenia i konserwowania urody kobiecej. Nasz mały repor­

taż daje n«in szkic z takiej szkoły w Ameryce. I tak widzimy jak młoda j.«f»pnr» z zapałem ćwiczy się w karminowaniu warg. Okres próbny wy­

maga bowiem starań i pilności. Pedicure jest może mniej przyjemny, cóż, kiedy... jest też konieczny. Odkąd moda wprowadziła sandałki a wojna drewniaczki, ma on też wielkie zastosowanie. Może by obeszło się jednak

bez malowania paznokci na krwawo.

/ W tej / chwili nje ^ / jest piękna ta

/ pani. I wygląda ra- IP§ i § / czej na pana o silnym

' zaroście. Ale kiedy zabieg ^ z olejkiem będzie ukończony, będzie ona dwa razy tak piękna, jak Jest teraz i jak była przedtem.

m Jr Sposób znany

r już i przez wie­

le pań . praktyko­

wany. Jest to trwa­

łe przydemnienie rzęs i brwi. Wyraziste oczy są wielką ozdobą twarzy.

(9)

V L A D I A \ l R , H A Z O R.

^ Z CYKL,U»NA'W YSPIC PRAC NIC M PI

Morze dotąd spokojne jak oliwa, zakołysało się, ledw ie trącając grzebienie wzdłuż brzegów .

— Tak. Pogoda się odmieniła.

A jakaś staruszką krzyknęła.:

— Patrzcie na świętą. Znowuj b r e d z i Zawdy je st taka, jak deszcz nadchodzi.

I nowa nadzieja obudziła się w tych ludziach. Bóg nie opuszcza biednych. Oto burza, w ody niebieskie i dla nich i dla zwierząt i dla winnej latorośli. Jeszcze p rze d zorzą wszystko będ zie dobrze. N iebo się ulitowało nad nimi.

— Do domu! Do domu!

Wszystko skoczyło, b y odwiązać, b y popędzić zwierzęta.

I rzeczywiście, jeszcze przedtem , nim się ruszyli, najgór- niejsze rąb k i ciemnych, gęstych chm ur pokazały się w pół­

m roku n ad wrotam i zatoki i pierw szy dech wiatru dm uchnął w przystań, poleciał ku wsiom.

— Chwała ci, Boże! Chwała ci, Bogarodzico!

— Te deum laudamus! — odezwał się głęboki głos Pro- fety.

I wszystko pobiegło k u wsL

Długi siwy korow ód zwierząt i ludzi przeszedł, podobny d o wieczornych widm, p rz e d naszym domem, śpiewając jakąś kościelną pieśń. Słychać było coraz to cichsze śpiew a­

nie zmęczonych głosów b ez barw y i właściwego dźwięku, a towarzyszyły m u głuche, grożące wy krzyki stareg o że­

b ra k a i cienkie pokrzykiwanie i śm iech świętej Idwji.

X.

Matka zapaliła św iecę n a stole, ale m y pozostaliśmy na cysternie. W dychaliśmy głęboko w iaterek, k tóry nas ochła­

dzał, patrzyliśm y w niebo, k tó re się dalej mroczyło i szybko pokryw ało coraz to czarniejszymi chmurami.

Weszliśmy d o dom u do p iero w tedy, gd y śpiew wieśnia­

ków zamarł gdzieś daleko i znana nam cisza zapanowała nad naszym martwym, pustym portem .

Ojciec chodzfi p o pokoju, w yglądał co chwilę na pole, rzucał okiem n a barom etr.

— Co znowu patrzysz n a te g o zwodziciela? W ątpisz jeszcze? Usiądźże! — rzekła d o niego m atka — i tak się dzisiaj nam ęczyłeś z tym i d zikusami, No, widziałeś, jacy są?

— Daj spokój. To wszystko nic. Nieszczęśliwi, biedni ludzie!... A mój barom etr! Tym razem do b rze się spisał...

Słyszysz. Okno b ije w pokoju. Trzeba zamknąć, ale p o ­ rządnie. Stary Profeta obiecał nam cały potop. Bo go też i potrzebujem y.

I te n chorowity człowiek o łysej głowie i białej brodzie już więcej nie kaszlał, chodził prosto, w yglądał o wiele młodziej. Począł zacierać dłonie; popatrzył na m nie jasnymi, uśmiechniętym i oczyma.

Matka zobaczyła to je g o spojrzenie, w ięc i ona spojrzała na m nie oczyma jeszcze weselszymi o d je g o oczu.

— Piotrze! A co pow iesz teraz o naszym Vladzie?

— A cóżbym miał powiedzieć? W ypędzimy g o na deszcz.

N iech go przem oczy, aż d o skóry... d o kości.

— Tak, tak. Dla nieg o nam g o też Bóg zsyła. P rzede wszyst­

kim dla niego i z p ow odu niego. W ypędźm y g o na deszcz, w ypędźm y go...

— A dlaczego? — zapytałem z miną jak najmewmniejszą, chociaż pojmowałem se n s ich słów.

— Bo uw iądłbyś b e z niego. Uwiądłbyś, synku, jak nasze m łode winorośle w Nerezinach... Ale wszystko uratowane.

Posłuchaj tylko!

I nadsłuchiwaliśmy, jak zew nątrz m orze szumi i coraz silniejszy wiatr się podnosi, g d y t ym czasem do dom u w dziera się świeżość, co zapowiada deszcz.

Matka zaprowadziła d o łóżka najmłodszą siostrę i brata;

starsze siostry p rzygotowywały do stola; ja siedziałem obok drzwi.

I im dłużej patrzyłem na ojca, tym bardziej bladły i nikły p rz e d moimi oczyma w ypadki te g o dnia. Wszystkie te nawoływania i krzyki i śpiew ania ginęły gdzieś daleko i to o d słów te g o człowieka, k tóry jeszcze chodził p o pokoju z praw ie młodzieńczymi ruchami. Pojmowałem p o szczęściu, jakie biło te ra z z je g o twarzy i z dźwięku je g o głosu, ile m usiał cierpieć w t e dnie, g d y się bał, że susza zmusi g o d o odmówienia m atce teg o , co je j w reszcie b y ł przyrzekł.

Nie wiedziałem akuratnie dlaczego, ale zdawało m i się, że i je g o jak i m atkę morzy pragnienie, co je s t jeszcze silniejsze o d pragnienia wiełkowiejskich wieśniaków...

A wszystko to przew ażnie przeze mnie... ! chciałem p obiec k u ojcu, b y m u się rzucić n a szyję, ale naw et te ra z nie mo­

głem opanować lęku, jaki m ię zawsze chwytał właśnie p rz e d tymi, których w ięcej kochałem.

A by ta k nie siedzieć i łatwiej się wyrwać tem u wszyst­

kiemu, poszukałem w iadra; podstaw iłem je p o d rynnę, znajdującą się n ad b ram ą naszego domu.

Matka niosła właśnie n a stół jedzenie i tę tro ch ę wody, jaką pokryjom u dostała o d kapitana, gd y pierw sze krople deszczu posypały się na nasz dach.

Przez strop, zrobiony ze sam ych desek, mogliśmy d obrze słyszeć, jak tłuką — początkowo rzadkie, ale g ru b e, a póź­

niej mniejsze, lecz gęstsze krople — póki deszcz nie wez­

b ra ł i n ie było słychać nic więcej, tylko sam je d en szum, nieprzerw any i jednostajny.

— Ej, żeby ta k właśnie nieco dłużej padało! — rzekł ojciec.

Ale zagrzmiało nad zatoką. Cała przystań zadudniała,

a nam wydało się, że się i dom trzęsie. Szum te n zmienił się w łomot, potem w stuk i bębnienie. Ulewa trw ała długo, stawała się coraz to silniejsza. Słyszeliśmy, jak w oda pada przez stary dach na deski sufitu nad naszymi głowami.

W niektórych miejscach kapało już naw et koło nas.

— Boję się, że będzie te g o nawet za dużo — rzekła matka. — W krótce dostanie się stąd i do piwnicy.

— To kapie wino w nasze beczki.

Rynny dzwoniły i bulgotały, z tru d em przepuszczając w odę. Słychać było, jak w oda rozlewa się po Głowie i płynie uliczką, uderzając o naszą bram ę. Chwilami można było rozróznić i szum, podobny do dalekiego nurtu.

— To mała powódź!

— Zaczynasz i ty jak nasz Profeta?

— Ależ człowiecze...

— Cicho. A gdyby naw et i to było? Ucierpiałyby trochę tylko doliny, gdzie i tak n ie wiele winnych drzew ek się ho­

duje. Wiśnie i figi jużeśm y zebrali. A zresztą; słuchaj!

Utewa słabła. Szmery wkoło domu w ydały nam się teraz niniejszymi. Woda, spływająca z Głowy, szumiała te ra z jak potok; w dzierała się nam nieco do domu. Ale na dachu było o wiele ciszej.

— A co b y to mogło być? — zapytała matka, przysłuchując się tem u dalekiem u szumowi.

— To pew nie w oda z wąwozu, co prow adzi z Małej Wsi.

Z Konsyliarzowej doliny spuszcza się nagłe d o portu.

Tam b y mogło b y ć i tro ch ę szkody.

— Mamo! Kapie ci prosto n a głowę, a ty naw et nie czu­

je s z — zawołałem, a siostry gruchnęły w śmiech.

— Czuję, synku, czuję. Ale naum yślnie naw et się n ie ru­

szam. N iech pokapie tro ch ę i n a mnie. Nie chcę i ja, Boga mi, uw iędnąć... Czy nie, Piotrze? Tego roku Vłado, a za ro k te nasze gołąbki. Żeby nam nie zdziczały w tej p u sty n i A potem wszyscy. I my oboje starzy.

— Pomału, kobieto! Pomału!

— Ty się ciągle czegoś boisz. Widzisz, jak Bóg pom aga.

— Nie jestem ja znowu taki bojaźliwy. Ale nie wolno odbierać czworgu, b y dać jednem u. Wiesz, jakie były te trzy ostatnie lata?

— Wiem. Ale przecież niemożliwe, żeby nasi synowie zostali towarzyszami Kostusia i Goljata, a córki nasze może czymś takim, jak i ta św ięta Liwja!

—*• Marietto, daj spokój! Po co o tym te ra z mówić? Na te n ro k wszystko je st w porządku.

— A gdyby te g o nie było? — spytała matka.

— W tedy trz e b a b y było poczekać. Och, z pewnością!

Ojciec pow stał i otworzył b ram ę domu.

Prawie już naw et nie padało. Tylko w oda zewsząd pły­

nęła i szumiała. N iebo czarne i zamknięte. Chm ury nisko.

Znikąd wiatru. Błyskało się na wszystkie strony. Powie trze cisnęło i dusiło. O padł nas dziwny niepokój i trw oga.

— Piotrze, co powiesz?

Nie odpow iedział nic. Milczeliśmy i nadsłuchiwali.

— Dzwon!

— Na co, ojcze? Na co to dzwonią w nocy? — zapytała śred n ia siostra.

— Ludzie się wszystkiego boją.

— I ja też, ojcze. I ja...

Matka przyciągnęła ją k u sobie, poczęła ją pieścić.

Naraz się targnąłem .

Nasz kot Moro stał za mną na schodach, gdzie siedziałem obok d rz w i G rzbiet wygiął w łuk, pochylił głowę, wytrzesz­

czając oczy nieruchom o p rz e d siebie, a cały się najeży ł W łosy sterczały m u jak igły. Dziwny głos, podobny do lamentu, w yrywał m u się z gardła.

— W ypędź go! Nie m ogę te g o słuchać — krzyknęła matka.

Ale kot n ie d ał się z miejsca ruszyć. Z b ie d ą przepędziłem g o nieco wyżej.

Było p arn o i duszno. T rw oga tylko rosła.

Naraz błysnęło; zagrzmiało głucho i mocno.

Oczekiwaliśmy now ej ulewy.

_Coś padało z wysoka, ale to nie b y ł deszcz. Jakby konie biegły z Głowy n a dół, jakby kam ienie p adały n a dach domu. Trzaskało, dzwoniło, łopotało i bębniło, długo, b ez ustanku, zwalniając chwilami nieco, b y uderzyć jeszcze mocniej, skoro tylko zagrzmiało. W oda już nie w dzierała się przez p ró g do dom u; okrągłe, błyszczące kawałki biły o m ur studni, odskakiwały do pokoju.

Milczeliśmy wszyscy, znieruchomiali i przerażeni; tylko kot żalił się jak i przedtem , stojąc ciągłe zgarbiony i na­

jeżony.

I przeszedł tak jakiś czas, który w ydał m i się długim, bardzo długim.

XI.

Gdy się to wszystko skończyło, m atka poszła w milczeniu do sw ego pokoju, b o zawsze kładła się zaraz, skoro tylko opanowywała ją jaka w ielka żałość. Siostry uspokajały kota głaszcząc g o p o grzbiecie i patrzyły na ojca, który siedział za stołem, w spierając głowę o praw ą dłoń. Patrzył prosto p rze d siebie, ale w idać było, że myśli je g o są gdzieś daleko.

Naraz się targnął:

— Vłado! Poszukaj latam i.

Gdym ją przyniósł i zapalił, rzekł:

— Chodźmy do winnicy.

Podnieśliśmy się wszyscy.

Ja szedłem pierw szy, rozświetlając d ro g ę, ojciec i ®05^

za mną. | , - ^ j J

Dwa razy stawaliśmy, b o woda, pełna błota i 2*0Blł’

jeszcze płynęła z Głowy w dół, a d ro g a była cała wana i zasypana kamieniami. Winnica leżała p o n i ż e j

na lew ej stronie konsyliarzowej doliny. Teraz mosj"®^

lepiej słyszeć, a niedaleko o d nas i widzieć, jak woda płynie, niby jaka rzeka, wąwozem w dół, zalewając część doliny i przelew ając się przez dolny zburzony . dalej w p o rt i w m orze. W oda była czerwonawa od i niosła pow yryw ane drzew ka owocowe i winoro»j^

Gdyśmy weszli do winnicy, bieliła się jeszcze od g**

Na niektórych miejscach nogi zapadały nam w zimne d ro b n e kaw ałeczki Ale to, co tu zobaczy“""£

przeszyło nas jeszcze większym mrozem. Drzewka^y praw ie całkiem gołe, gdzieniegdzie tylko wisiało je??jj!

czasem jakie grono na gałązce. W szystkie liście, ja*', czymś poobrzynane, rozsypane p o ziem i pomieszane zsP dem . Gołe drzew ka, z obtłuczonymi i połamanymi kami, wyglądały jeszcze czarniej n a białości ziemi.

Wszystko! Wszystko przepadło! *— mówił ojciec.

Obeszliśmy całą winnicę, zaglądnęliśm y i do położonej w pobliżu, lecz wszędzie te n sam smutny

I wróciliśmy, n ie przem ów iwszy ni jednego xn.

Matka już leżała. Siostry poszły do sw ego P°

Ojciec siadł p rzy stole, oparł rę c e na koleinach, się, patrząc p rz e d siebie w namokłą podłogę.

Jakby d o p ie ro te ra z opadło go zm ęczenie i jakieś j zwaliło się n a je g o b a r k i ,.je-

Miałem zwyczaj, że w każdy wieczór, tuż p rzed niem się do łóżka, całowałem go w czoło. Ale tym wydawało m i się, że byłoby m u jeszcze ciężej, gdyby1”^

w takiej chwili przybliżył do niego. Jakbym odczuwał W coś, czego nie wolno m i tykać.

W kradłem się p o cichu do sw ego łóżka, nie z a m k itfl^

naw et drzw i o d pokoju. Ściągnąłem buty i ubranie, 5,3 na łóżku i zapatrzyłem się znowu w ojca. ^

Siedział jeszcze ciągle tak samo nieruchomo, tylko ^ wało mi się, że się bardziej przygarbił, że niżej &r

głowę. . jię

Świeca na stole oświetlała m u twarz, któ ra wydała inną niż przedtem . To już nie była tw arz adowieka^*®^

dziś rano stał na p ro g u sw ego domu, pogodny i P j p rz e d tamtymi ludźmi, zachęcał ich, b y m ieli n a d z i e j e ^ nie upadli na duchu, b y wierzyli i b y nie tracili zaU-eCej naw et w najcięższej chwili, a dodaw ał im otuchy ^ ^ swoim spokojem niż słowami. Teraz ta tw arz stała się „ Idem inną, budziła w e mnie coś, co m ię całego vrzra S j e

W dom u wszystko było cicho. Siostry już spały. M ® * nie odzywała. Nie było słychać nic, tylko powolne wody, k tó ra p rzez deski sufitu spadała niedaleko od w*'

On zaś nie dyszał nic. Jakby nieustannie myślał o i tym samym. Te sam e zmarszczki stały m u ciągle na a le coraz to głębsze. To samo d rg an ie ściągało nw1 ale ciągle coraz to silniej. A tych zmarszczek i drgawek , widziałem jeszcze nigdy na je g o twarzy. Każdego r o k o ^ nas gnębiło; nieustannie żyliśmy w obaw ie; on nas o d czegoś albo od kogoś bronił; przeżyw ał i okr0Ł f chwile — ale żałość nigdy ta k g o nie opanowała, albo P L , najmniej nie dopuszczał, byśm y go widzieli z licem ^ w ieka zgnębionego. Był dla nas zawsze takim, j a l ó w ^ i dzisiaj: na p ro g u sw ego domu, p rz e d podw órzeiu syliarza, n a skraju wybrzeża, g d y ludziska k rz y c z e li Pr

ciw kapitanow i ■*(£>

Ojciec podniósł głowę; popatrzył k u mnie. Nie jak patrzę n a niego z mroku, i pochylił znowu c z o ło chwila wystarczyła m i aż zanadto, b y poznać i odg wszystek sm utek w je g o oczach. Tak, on miał teraz ™ tw arz p rze ze mnie, tylko p rze ze mnie.

Wszystko się w e m nie poruszyło. Coś m ię pędziło ciągnęło k u niemu. Ale w styd i b o jaźń jeszcze m ię gały. Jakże mam podejść d o niego? Cóż m u mam P°

dzieć?... J

Patrzyłem n a n iego dalej, siląc się, b y zdusić płacz, CO się cisnął d o gardła.

Naraz targnąłem się.

I skoczyłem, pobiegłem ku niemu, klęknąłem i g o rękom a za kolana.

— Ojcze! Ojcze mój! «

W ybuchnąłem płaczem, trzymają c głow ę n a jego k ^ nach. Płakałem jakiś czas. Uspokoiłem się, gdym jak je g o ręk a przesuw a się p o moich włosach.

Spojrzałem m u w oczy; rzekłem :

— Ojcze, czem u się tyle trapisz? Ja n ie dbam o Mogę i nie iść do c io tk i Zostanę z tobą. Będę ci pom3^

Twarz je g o była znowu tą jego, tą dawniejszą Wydała m i się naw et pogodniejszą. Oczy m u się uśmiechrL

— Nie, synku! ty jednak pójdziesz. Nie chcę i ja, ' L został Kostusiowym towa rzyszem. Nie troszcz się ty o s ^ e"

ojca*I te g o wieczoru pocałował mię w czoło p rz e d moim r * żeniem się do łóżka.

Tłumaczył z serbo-chorwackiego W. Bazielich

Cytaty

Powiązane dokumenty

M rugali oczami, przypom inając sobie coś o białym człowieku, o obcym przybłędzie.1 Statek tam tego jednak m iał być niewiele większy od ich łodzi, a tam ten

Brwi nad oczami zbiegły się jej, a nozdrza poruszyły się, w ciągając zapach w iatru.. Odwrócili jednocześnie

Można sobie pozwolić na marzenia, lekcje się jeszcze nie zaczęły.... Nie wie nic staruszek, że noc

Zatoczyły łuk, idą naprzeciw. Widzi, że żeglarze nie patrzą przed siebie. W estchnienie W iatru, odchylona do tyłu, poddała tw arz ku oczom Ra-tonga, któ re —

Dopiero w ostatniej mowie Churchill wspominał o tym przemawiając jednocześnie przez radio do ujarzmionych narodów i prawie o tej samej godzinie premier angielski

Jednakże służący proboszcza i zarazem jego kucharz i zaufany, Viso, obawiając się, by p rze z przybycie tych wikarych nie zmniejszył się wpływ proboszcza na ludzi,

w odowej. Na naszych zdjęciach widzimy. fragmenty tej wizytacji... Don Loaro opuścił darnią parafię dlatego, że mieszka tam nauczycielka M aja, która kocha księdza i

w ego także trudno stwierdzić, faktem jednak jest, że głos rozchodzi się w wodzie równie b o b rze jak w powietrzu.. Także i w tym w ypadku należy podziwiać