• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 3, nr 38 (20 września 1942)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 3, nr 38 (20 września 1942)"

Copied!
10
0
0

Pełen tekst

(1)

K rakó w , dnia 20 września 1942.

WESELE W ŻABIEM

HUCULSKI ORSZAK WESELNY, PRZYBRANY W BARWNE STROJE —* WYSZYWANE SERDAKI I GUŃKI, OTACZA PANNĘ MŁODĄ J A D Ą C Ą K O N N O D O Ś L U B U .

Fol. F. OO. R»>Mr

(2)

POD O S Ł O N A SZTUCZNE!

MOŁY, czołgi niemiecki* łu n ą de

• t e k u n « przedmleiclach Stalingradu, . L IK W I D O W A N IE sow ie ckie g o posterunku

OBSERWACYJNEGO

'olszawłccy obserwatorzy, których widzimy na zdjęciu, '“'owali ogień artylerii sowieckiej na pozycje nie-

"<ckie. Jednak oddział niemieckiej piechoty szturmowej wytropił ich i wziął do niewoli.

A T A K C Z O Ł G Ó W WIDZIANY PRZEZ LUNETĘ POLOWĄ Obserwator artylerii niemieckiej rozpoznał czołgi, wyjeżdżające z lasu. Na jego sygnał artyleria wspomagana bombami niemieckich samolotów bojowych', ostrzeliwuje skutecznie czołgi sowieckie.

(Ostatnie zdjęcie na prawo u góry).

W OGNIU OBRONNYM SOWIETÓW

iterialu ludzkiego i sprzętu wojennego zgromadzili Sowiety do obrony żywa i zacięta jest obrona, ale jeszcze bardziej zacięty i zaciekły jest nieckiej, która wspierana czołgami przełamuje powoli opór niezliczo- ów, rozsianych w tym potężnie umocnionym terenie torlecznym.

Ogromne iloici m Stalingradu. Upór atak piechoty nie

nych bunkr M A P A TERENU WALK DOKOŁA

TWIERDZY S T A L I N G R A D U Na lewo i na prawo u góry:

BOMBY NIEMIECKIE NA STALINGRAD Już przy pierwszym nalocie zniszczono ważne obiekty kole­

jowe. Chmury dymu unoszą się do góry. Następne tale nalo­

tów zapaliły bombami urządzenia o b r o n n e i z a k ł a d y przemysłowe.

Poniżej w kole:

PANOWANIE W POWIETRZU NAD STALINGRADEM uzyskała niemiecka broń powietrzna — podaje komunikat wojenny armii niemieckiej. Naj­

lepiej ilustrują ten fakt szczątki sowiec­

kich samolotów bojowych, zestrzelo­

nych p o d S t a l i n g r a d e m .

(3)

Obok:

Młoda dziewczyna niesie na łacy z a s t a w ę do kawy. Miedzioryt

z 1870 roku.

' dużym kotle i podaje przechodniom. Barwna litografia roku 1804 wykonana przez Traviósa z Wulfingen.

Sprzedaż kawy na wolnym powietrzu. W większych miastach Szwaj­

carii i Francji byl rozpowszechniony zwyczaj sprzedawania kawy na placach i rogach ulic. Sprzedawczyni nalewa do filiżanek kawę na-

Wspótczesna kawiarnia arabska. Charakterystyczni jest to, że każdą filiżankę kawy przygotowuje si<

o d d z i e l n i e w małych naczyńkach mosiężny*" ..

w specjalnym piecu.

Poniżej:

Oryginalna kawiarnia nad brzegiem Nilu Kenneh. Litografia z 1859 roku.

Poniżej:

Widok ogródka nowo­

czesnej kawiarni. Tłumy gości korzystając z pię­

knego dnia jesiennego siedzę p r z y stolikach i zabawiaję się rozmo*

wę, słuchaniem muzyki tanecznej, p o p i j a j ę c przy tym k a w ę lub

lemoniadę.

Poniżej w kole:

Mata szopa z Poniżej:

Karla reklamowa wręczana goiciom w połowie XIX w., nowego roku, w jednej z kawiarń wiedeńskich.

werandę pokrylę matami stanowi lokal kawiarni tatarskiej na Krymie.

dostał się do Europy. Najpierw pod­

biła ona Paryż. W bardzo ciekawy sposób, bo przez miłość, zdobyła ona obywatelstwo w Paryżu. W roku 1669

„Złota Brama” wysłała posła do Lud­

wika X IV . Sułtan wybrał na tego do­

stojnika, Intendenta ogrodów Seraju, Solimana Aga Mustafę Paszę. Był to poważny i dumny człowiek mniej więcej lat 50-ciu. Nosił on w czasie swych występów na dworze szaty przybrane diamentami. Podczas poby­

tu we Francji często podejmował on świat paryski w swych hotelowych apartamentach, które urządził według wzorów wschodnich. Ściany komnat były wyścielone kobiercami a na pod­

łogach zamiast krzeseł leżały piękne, kosztowne p o d u s z k i . Niewolnice w strojnych wschodnich szatach roz­

nosiły czarny, gorzki napój, który spe­

cjalnie przypadł młodym paryskim damom do smaku. Popijały go więc chętnie i z przyjemnością, zwabione

DokoActenit na rtr. 6-tij

J

esienne słońce kładzie się łagodnym światłem na okrągłych blatach marmurowych, odbija od delikatnych filiżanek z porcelany, przedziera przez gęstą mgłę dymu tytoniowego i dymiącej mokki. Brzęk potrącanych naczyń, szmer prze­

suwanych krzeseł, gwar zmieszanych rozmów unoszą się ponad stolikami niby szum i brzę­

czenie olbrzymiego ula. A w tę jednostajną mu­

zykę wdziera się dysonansem jazgot trąbek sa­

mochodowych, krzyk ulicznych g a z e c i a r z y i ostrzegawcze dzwonki tramwajowe.

Kawiarnia przepełniona. Przy każdym stoliku siedzą ludzie, zabawiają się rozmową, snują in­

trygi. omawiają z ożywieniem nowinki dnia, od­

dają się lekturze czasopism i dzienników, grają w szachy.

Tu przyjaciółki potrząsając niewinnie głów­

kami pełnymi loków omawiają skwapliwie wady te j trzeciej-nieobecnej, tam grupka starszych pa­

nów spogląda okiem satyra na otaczające ko­

bietki, ówdzie toczy się niegroźny spór na temat przykazań mody, dochodzą do skutku poważne umowy handlowe, zawiera się interesy. Kawiar­

nia jest dziś jednym z niezbędnych lokali nowo­

czesnego miasta. Zastępuje salony 1 domy han­

dlowe, jest miejscem zebrań towarzyskich i spot­

kań, miejscem spoczynku chwilowego i posiłku.

Kawiarnia miała początkowo za cel popijanie kawy,, trunku, który posiada własności wzma­

cniające, dodaje sil osłabionym, wytrzeźwia po winie i zmęczeniu, ułatwia trawienie, narkotyzuje.

Kto właściwie wpadł na myśl przyrządzania napoju z nasion kawy — niewiadomo. Arabowie, których kraj dostarcza obecnie najlepszej kawy, przypisują sobie tę zasługę 1 opowiadają o tern

następującą historyjkę: „Koza jest wszystkiemu winna" — mówią.— W kraju Yemen zauważył pe­

wien arabski pasterz, że jedna z kóz wesoło skakała, ilekroć najadła się owoców z pewnego krzewu, podczas gdy inne były zmęczone i ocię­

żałe. Pasterz kóz podzielił się swą obserwacją z przeorem klasztoru, którego mnichowie bywali bardzo często znużeni, odprawiając według re­

guły modlitwy po nocach. Przeor uważał to zja­

wisko za zrządzenie Opatrzności. Kazał on z cza­

rodziejskich owoców tego krzewu zgotować po­

lewkę, którą spożywali podlegli mu mnichowie jako lekarstwo i cóż się okazało? W krótkim czasie mnisi nieuczuwali znużenia i potrzeby snu w czasie swych nocnych modlitw.

Cudowny ten napój przejęli od Arabów Turcy.

W 1555 r. sprytny Chen z Damaszku założył w Istambule pierwszą kawiarnię. Ale okazało się, że kawa była tym razem owocem zła. Albo­

wiem robiła zbyt trzeźwymi ludzi, którzy pijąc w kawiarniach pozwalali sobie na krytykę zwierzchniczych rozkazów sułtanów. Aby poło­

żyć temu kres, sułtan Amurat I I I jak również Mahomet I V zakazali spożywania kawy. Jakże źle i mało znali oni słabą naturę ludzką.

Zakaz ten spowodował wprost przeciwny sku­

tek. W krótkim czasie najnędzniejszy latacz bu­

tów hołdował zwyczajowi popijania kawy.

W tedy to sułtan Mustafa II wpadł na bardzo chytry pomysł. W ym yślił on podatek od spoży­

wania kawy. Gdy chodzi o piastry, ustępują nieraz najgorsze nałogi. Jednak było już zapóźno. Spo­

żywanie kawy już zbyt silnie się rozpowszech­

niło.

Z biegiem czasu zwyczaj pijania kawy prze-

Powyiej:

Typ kawiarni angielskiej z ro­

ku 1805. S z ł y c h wykonany przez G. Kynea, a wysławio­

ny przez Williama Willera w 1808 roku.

Na prawo:

Wschodnia kawiarnia z orkie­

strą przygrywającą na gitarach według oryginalnego rysunku z roku 1850. Na przednim pla­

nie widzimy kilku Turków pa­

lących fajki. Fontanna znajdu­

jąca się w i r o d k u lokalu orzeźwia powietrze.

(4)

Poniżej:

CZEMU O NO BIAŁE1

Raz łen skandal się zdarzył w wielbłądziej rodzinie Która z cnót małżeńskich z dawien dawna słynie.

Wszyscy wiedzę, że wielbłąd w kolorze jest bury.

Więc leż łato znać nie chce takiej białej córy.

Fol: Atlantic Tschira Górny Archiw.

Na prawo:

CO Z TEGO WYROŚNIE!

Dumnie chodzę, ich ojciec i oślica mama, Która aż dwa oślęłka urodziła sama,

I marzę o karierze swych dzieci na świecie.

Jak myślicie, czym może zostać ośle dziecię?

Poniżej:

ZAROZUMIAŁY ŁABĘDŹ

Czarny łabędź swoje pióra nastroszył w ogonie, Szyję wygięł w znak pytania i tak mówi żonie:

„Popatrz moja połowico, na to nasze dziecię, Czyś piękniejsze łabędzięłko widziała na świecie?'

PSIE ŻYCIE

Cóż więcej opisywać niż to co widzicie Z najbliższego podwórka „zdjęte" to psie życie.

Nasz fotograf raz zaglądnął do psiej budy kątka I uwiecznił na kliszy te żarłoczne psiątka.

NOWOCZESNE W YCHOW ANIE

Dziś na świecie ten kierunek, że się wszystko ćwiczy I sportowo wychowuje, kaczka się z tym liczy, — Chcąc do życia przysposobić dzieci należycie,

Dokończenie ze strony 5-mej

przede wszystkim pełnym tajemniczości urokiem znakomi­

tego cudzoziemca. W krótkim czasie należało do dobrego tonu we wszystkich wykwintnych domach paryskich poda­

wanie tureckiego napoju — a więc nie tyle turecka kawa

— ile turecki dworzanin podbił serca Paryżanek.

Pierwsza kawiarnia w Europie powstała w roku 1883 w Wiedniu. Założył ją Polak, Kulczycki, który będąc tłu­

maczem towarzystwa handlowego austriacko-wschodniego w Turcji, poznał gruntownie sposób przyrządzania kawy a znając doskonale turecką mowę oddał on wielkie usługi w czasie oblężenia Wiednia cesarzowi jako posłaniec, tłu­

macz i kurier. Po odparciu Turków, pozwolił mu cesarz na jego prośbę odwdzięczając się za jego usługi, otworzyć kawiarnię w Wiedniu.

Za wzorem Kulczyckiego powstały w Europie w ciągu kilkunastu lat najrozmaitszego rodzaju kawiarnie. Najpierw były to miejsca służące wygodzie szarego tłumu, później miejsca spotkań polityków, poetów, pisarzy, malarzy, jed ­ nym słowem, — śmietanki umysłowej. Zwłaszcza w Paryżu rozwinął się typ politycznej kawiarni. Z końcem XVIII stu­

lecia otworzył Sycylijczyk Prokop koło Teatru Francu­

skiego kawiarnię, gdzie przyrządzał bardzo smacznie kawę i potrafił ściągnąć do siebie najciekawsze i najsławniejsze osobistości. Fontenelle, Jan Babtysta Rousseau, Sautin, Cre-

billon, Voltaire i inni schodzili się tu, odczytywali swe dzieła, dysputowali, żartowali i opowiadali sobie nowinki.

W latach dziewiędziesiątych przeżyły i kawiarnie krakow-

A r c u v Z M V

Nie dawaj swego czasu bogatszemu od siebie.

Wygląda trochę dziwnie, że drugim kradną czas właśnie ci, którzy go mają najwięcej.

Gdy megaloman padnie, nie wierzy, że padł, lecz myśli, że go wywrócili inni. (Bo megalomania jest nieuleczalna).

Nadęty zajmuje wokół siebie dużo przestrzeni; dlatego też i nie ma nikogo blisko siebie.

Wielu młóci próżną słomę" wprost dlatego, że nie mają pełnej.

• <

Koń i język rodzą się bez uzdy.

Mądrym jest dopiero ten, kto umie być i głupim, kiedy trzeba.

Rycz, jeśliś jest lwem; lecz jeśliś osioł, milcz.

Ze serbskiego tłumaczył W7. Podmajerski

skie swoje niezwykle chwile. W nich bowiem skupił s|f<

cały świat artystyczny i zamienił kawiarenkę Turlińskieg0 w klub artystyczny. Mały pokoik w kawiarni ochrzczony

„Paon" stał się głównym miejscem schadzek. Jego krzesła i stoliki stały się świadkami biesiad artystycznych, dysput nieskończonych, wylewów uczuć gwałtownych, improwizacja turniejów malarskich i poetyckich, budowania zamków na lodzie, namiętnych walk z filistrami, porywów szczytnych, jakie od wieków cechowały brać artystyczną.

Europejska kawiarnia stała się miejscem zebrań malarzy i poetów, klubem polityków, przy jej prostych stolikach zawiera się nie tylko kontrakty handlowe, ale urządza zc brania towarzyskie, uprawia zwodniczy flirt lub spędź3 słodkie sam na sam wśród ludzi, słowem nowoczesna ha wiarnia stała się skupieniem pracowitego, gwarnego i ruch liwego tłumu. Jej arabski prototyp pozostał natomiast P°

dziś dzień miejscem błogiego spoczynku.

Nic dziwnego. Ziemia dokoła rozgrzewa się pod Pd lącymi promieniami słońca, więc Arab chroni się w Ci®

kawiarni. Sztucznie wywołany powiew wiatru chłodzi salę- puszyste dywany zachęcają do słodkiego odpoczynku.

Filiżanka kawy i tytoń zaprawiony opiumem sprzyjają P

grążaniu się w czarodziejskie marzenia. Godziny przepęd2

można nie dostrzegając ich przelotu. Dusza marzy, a cia|0

spoczywa nic nie wiedząc o duszy.

(5)

, ■ Przy stoliku kawiarnianym pan s Szczypiorku i siedział smutny obok fc,'. ~~ Każdy człowiek ma jakieś zmar- b nia, jakieś przykrości, które go więcej

™ n'ej gniotę, ale taki pech, jaki innie 'dduje to największe nieszczęście, jakie r°s spotkać może. Ja drogi panie — zaw- FPrzychodze za... wcześnie, u mnie wszy-

*Ypada za wcześnie i dlatego jeden f rugim cios spada na mnie.

ka pZd*em zdz'wiony na przygnębionego F* Miksa, widziałem łzy w jego oczach, L ®°cześnie twarz jego dziwacznie wy- P*J*ły nerwowe drgawki. Na wszelki P aek odsunąłem się od niego nieco

* > słuchałem dalej.

, ^aK- tak... — mówił pan Feliks i cięż-

* V tym westchnął. —■ Zawsze przycho-

t a Wcześnie i stąd całe moje nieszczę-

“a» dziwi się... Nie może pan tego u®ieć? Prawda?

Ia znowu bąknąłem nieśmiało

|ktż wypadek odsunąłem dalej mo- L 68 °' — Zdarza się... rozmaicie zdarza

Mówiłem uspokajająco, wiedziałem (tiać o Ze wariatom najlepiej nie sprze- się.

A • toS’" Fehks Szczypiórka przysunął się I *e bliżej i mówił dalej:

ktor»'ech Pan posłucha jednak całej mej

‘°żBl a PrzYzna mi Pan rację...

^.^dnąłem się przezornie za drzwiami en> przygotować się do ucieczki.

paki . ®ż to można wiedzieć myślałem.

Wariat może mnie za chwilę wy-

^'dlcm piwa w łeb i nawet policja pomoże.

Feliks Szczypiórka ze ł z a m i ach mówił dalej:

ja^Cz^ ° siS — drogi panie — od tego, je j a"; wcześnie przyszedłem na świat.

}tyc, . . S1^ pan, ale tak niestety było, j «WHn’e — powtarzam — przyszedłem kb j at". Ta.tu® 1 mamusia brali właśnie z kościoła. W domu czekali feśtiip'*ese*nb było wielkie przyjęcie i.

w tej chwili ja przyszedłem n, Mamusi zrobiło się zaraz po ślubii

E'

•Ul

tej chwiJi Ja przyszedłem na lohr amusi zr°t)*10 się zaraz po ślubie rile Ze' zemdlała bifedactwo — i ja na- Mal Się' Zrobił się naturalnie wielki

*t,zeżał^OiCie rozlecle,i si^’ a tatuś drań! Nie mógł zaczekać, aż 'ln / .s’ę weselisko... Akurat teraz mu-

“rj swiat przychodzić. Jak wyrżnę ba- to na miejscu uśmiercę...

' rad l)yl' rzilcał si^' wściekał, ale nie ną Urodziłem się za wcześnie i od- 1*‘ślaa*azc*Ym Kroku nie przestaje mnie

Q°Wać złośliwy pech...

Jfojrzai

!ia|on em 2 wyraźnym współczuciem na i ego pana Feliksa, a on mówił dalej:

11°*^^, Kochany ranie, wszystko wy-

I q y p a n i e , w a / . y a i A U W y

jej °Inie za., wcześnie. W szkole nar

■'•tej

‘ zalił,

,c>e|e , — --- ■■ --- jeąn trzymali mnie po dwa i trzy latć

alb klasie, a Kiedy poczciwe matczy 1,0 się na to, odpowiadano jej:

Z A W C Z E Ś N IE

HUMORESKA — NAPISAŁ W. LUBECKI

— Nic nie szkodzi... Jeszcze mu za wcze­

śnie do następnej klasy. Niech jeszcze po­

siedzi w tej samej...

— Za wcześnie... Rozumiesz pan — po­

wtarzał ponuro pan Feliks i patrzył na mnie załzawionym spojrzeniem. — Cokolwiek robiłem, gdziekolwiek byłem, zawsze wy- padło za... wcześnie. Udało mi się — mó­

wił dalej i westchnął przy tym grobowo — udało mi się po długich i ciężkich cierpie­

niach zdobyć wreszcie posadę. Nie wielkie było to stanowisko, ale ubrano mnie w spe­

cjalny mundur z dużymi, błyszczącymi gu­

zikami i postawiono przed gabinetem sa­

mego pana dyrektora. Miałem pilnować drzwi i każdemu zgłaszającemu się kliento­

wi odpowiadać: „Pan dyrektor jest bardzo zajęty, proszę przyjść innym razem ". Ro­

bota nieciężka, nawet przyjemna, serce mo­

je tłukło się w piersi z radości. Ale cóż?

Pierwszego dnia wylano mnie z posady i wyrzucono na zbity łeb... Dlaczego? A no...

wszedłem — drogi panie — za... wcześnie do gabinetu dyrektora...

— Jak to? — zapytałem zdziwiony, pana Feliksa.

— A no, poprostu — odpowiedział me­

lancholijnie. — W biurze pouczono mnie, że jeżeli dyrektor będzie mnie potrzebował, zadzwoni na mnie. Nad drzwiami wisiał istotnie mały, czarny dzwoneczek i ja, z drżeniem serca czekałem aż... zadzwoni.

Czekałem dość długo, więc i zdrzemnąłem się nieco. Nagle zdawało mi się, że słyszę dzwonek. Zerwałem się, przetarłem zaspane oczy, chrząknąłem, nacisnąłem klamkę i...

wszedłem. A bodaj-bym był pod ziemię zapadł zanim wszedłem. Znowu — psia kość

— za wcześnie i niepotrzebnie. Przy biurku siedział pan dyrektor, a na kolanach jego przysiadła rozkosznie piękna nasza sekre­

tarka. Gruchali jak gołąbeczki... On cało­

wał ją w uszko, ona głaskała go po łysi­

nie... On częstował ją pomadkami, ona...

I w takiej właśnie chwili przesłyszał mi się dzwonek... Zrobiło się naturalnie wielkie zamieszanie. Sekretarka zgubiła bluzkę i wybiegła z pokoju, dyrektor zbladł, zer­

wał się z krzesła, zaczął groźnie sapać, że mnie aż zamgliło.

— A to co takiego? — wrzeszczał dyre­

ktor. — A któż to pozwolił wchodzić wcze­

śniej do mego gabinetu, nim zadzwonię...

A to świństwo! To łajdactwo!

— Przepraszam — wystękałem litościwie, ale to nie pomogło. Zerwali ze mnie mun­

dur, wypchnęli za drzwi i przepędzili jak psa. Ot przeklęty pech i tyle.,.

I pan Feliks znowu ciężko westchnął, a ja razem z nim.

-— Ale to jeszcze nic — powiedział po chwili. — Było jeszcze gorzej. Pan napew- no zna przyjaciela mego Wicusia Kaniow­

• • •

skiego. Poczciwe i dobre to chłopisko, że go do rany przyłóż. Pewnego razu zdoby­

łem fuht autentycznego masła i myślę sobie:

Trzeba podzielić się z Wicusiem. Tam żona, troje dzieci, masła napewno dawno nie wi­

dzieli... Idę więc do niego. 1 co? Znowu wszedłem za... wcześnie. Zona Wicusia od­

bywała właśnie „rekolekcje" małżeńskie, w pokoju latały wazoniki, garnuszki, miotła, śmieciarka i inne przedmioty domowego użytku. Ja otwieram drzwi, a pani Wicu- siowa trzyma akurat w ręku baniaczek i ce­

luje w stronę Wicusia. I co pan myśli?

Baniaczek spada nie na Wicusia, ale na moją głowę i zapada się aż po samą szyję.

Gezy moje zalepia jakaś brudna ciecz, usta krwawią, rozdarte ostrym kantem baniacz- ka. Słowem, katastrofa. Ale to jeszcze nie koniec. Wicuś i pani Wicusiowa próbują ściągnąć baniaczek z mojej głowy, ale gdzietam. Baniaczek przylgnął i żadnym sposobem nie daje się oderwać. Dwie go­

dziny mocują się, zdzierają — brudna, lepka ciecz zalewa mi szyję, piersi i całe ubra­

nie, — a baniaczek tkwi na mojej głowie i ani się ruszy. Stoję bezradny, nie mogę nawet drgnąć, a oni chwycili siekierę i młotek i próbują siłą podważyć baniaczek.

Ja krzyczę, płaczę, klnę z całych sił, ale nic nie pomaga. Głos mój tłumi zaciśnięty baniaczek, a oni walą młotkiem i siekierą.

Myślałem, że to już koniec i że z tym ba- niaczkiem włożą mnie juz chyba do trumny.

Wyprosiłem tylko Wicusia, aby za pogrze­

bem moim szła koniecznie orkiestra, zmó­

wiłem trzy razy „Zdrowaś" i gotowałem się na śmierć. Ale na szczęście pani Wicusiowa sprowadziła znajomego blacharza i ten do­

piero po ciężkich mozołach przeciął bania­

czek nożycami i zdjął mi go z głowy. Przy operacji tej zemdlałem, straciłem przytom­

ność i obudziłem się dopiero w... szpitalu.

Trzy tygodnie tam przeleżałem. Ot pechowy żywot — drogi panie...

Westchnąłem znowu razem z panem Fe­

liksem i na pocieszenie zamówiłem dwa pi­

wa. Pan Feliks przepuścił szklanicę haustem przez gardło, potem przysunął się do ranie i mówił dalej:

— Cóż miałem robić? Ożeniłem się. My­

ślałem — może ognisko domowe ochroni mnie przed dalszym pechem. Ale niestety!

Nieszczęścia zawsze chodzą parami, jak po­

wiedział kiedyś pewien filozof. I miał rację.

Świętą rację. Dostałem żonę, teściową i od razu stałem się ojcem... siedmioletniej córki.

Ale trudno! Ciepła ogniska domowego nie zdobywa się darmo! Zacisnąłem zęby i cier­

piałem w pokorze. Teściowa moja okazała się krzepką niewiastą, ciskała baniaczkami jeszcze lepiej, niż pani Wicusiowa, ale ja wszystko pokornie znosiłem. Łudziłem się, że może w ten sposób przebłagam zły los i uwolnię się od przeklętego pechu. I zda­

wało się, że istotnie wszystko, zmienia się powoli na lepsze. Dostałem wkrótce posadę

sprzedawałem sztuczną herbatę, kawę, ka­

kao i inne szlachetne, zastępcze środki od­

żywcze i zarabiałem dość dobrze. Teściowa moja nie zrezygnowała wprawdzie z ćwi­

czeń baniaczkowych i raz po raz musiałem popisywać się moją wprawą w unikaniu groźnych pocisków, ale jednak, gdy pierw­

szego i piętnastego przynosiłem pensję, po­

zwalała całować się w rękę, a nawet wy­

chodziła z pokoju, abym mógł pocałować żonę. 1 tak żyło się sielsko-anielsko i zda­

wało się, że pech odczepił się nareszcie ode mnie. Niedawno jednak wysłał mnie szef na objazd po okolicach Radomia. Obli­

czyłem, że podróż moja potrwa co naj­

mniej cały tydzień i na tyle dni wziąłem urlop od teściowej i żony. Pech przestał mnie naprawdę ścigać. Interesy szły nad­

zwyczajnie. Ludziska kupowali sztuczną herbatę i kakao, jak rarytasy i do trzech dni byłem bez towaru. Zadowolony obli­

czyłem zarobione pieniądze i jazda do...

domeczku. Cieszyłem się na samą myśl, jak przywita zarobione pieniążki moja teścio­

wa — wracałem, pogwizdując wesoło. Przy­

jechałem do domu o północy. Nie chcia- łem o tak późnej godzinie budzić żony i dlatego ostrożnie przekręciłem klucz w zamku i cichutko, na paluszkach otwo­

rzyłem drzwi. Wchodzę do pokoju, zbliżam się, a w łóżku moim leży i chrapie naj­

spokojniej dobry znajomy mojej żony, Józio Pękalski. Zawrzalo we mnie. Podbiegłem, trzasnąłem draba w papę, zacząłem krzy­

czeć, żona moja wyskoczyła z łóżka, za­

częła płakać i błagać mnie o przebaczenie, ale nagle powaliło mnie potężne szturch­

nięcie, a po chwili ujrzałem pochyloną nade mną teściową. Trzymała groźnie zaciśnięte kułaki i krzyczała do mnie:

— A to kto widział? Miałeś przyjechać za tydzień, a wracasz w-cz-e-ś-n-i-e-j, łaj­

daku jeden. I jeszcze będziesz mi tu wy­

prawiał awantury! Zaraz mi wynosić się z domu i nie zakłócaj domowego spokoju, bo wezwę policję...

— Wyszedłem, a raczej zostałem wyrzu­

cony, a na schodach krzyczała za mną te­

ściowa:

— Powiedziałeś, że wracasz za tydzień, to trzymaj się tego. Ani minuty w-cz-e- ś-n-i-e-j do domu nie wpuszczę...

— I nie było rady — kończył pan Feliks.

— Musiałem ustąpić.

Czułem zdecydowaną litość dla fatalnych przejść pana Feliksa i chciałem na „pocie­

szenie ' zamówić jeszcze dwa piwa, — ale kelner oświadczył nam, że należało wcze­

śniej zamówić, gdyż teraz już niestety za późno i kawiarnię zamykają. Istotnie na sali było już pusto, a przy stoliku siedzia­

łem tylko ja i pan Feliks.

— A no, trudno... Trzeba będzie pójść — powiedziałem.

— O! nie... — odpowiedział melancholij­

nie pan Feliks. — Pan idż zdrów, a ja tu zostaję. Jeszcze nie minął wyznaczony przez teściową tydzień, a ja nie mam zamiaru znowu wrócić za... wcześnie!

lal Kojnc ziclonkawo-matowe grzywy Mu (z głośnym porykiem szalejącego ży- rgały statkiem. Z łomotem — przv 'lały F°nuro zawodzącej wichury — prze- z,PaG strzęPiaste grzbiety przez pokład.

' ?ast<iPnie w przepaść wodną.

'*ce r°s starY, zużyty w długiej wę-

^iltłiw- raorsKich szlakach statek, jęczał łS2e(,|?V'e w wiązaniach, napierany

•apitj1 str°n przez oszalały ocean.

KyjU n' stary wilk morski, zdartym chry- 'ie .Kłosem wydawał rozkazy. Zdawał

•tą o sprawę z groźnej sytuacji, l*ieni Cenił jako beznadziejną, wiedział ' le<ńuZe F^Yn^li po wodach, które kilka l’»iOn Zas>ane zostały setkami min. Roz- Posterunki bacznie obserwowały l uKrvt P°w‘erzchnię wód, w poszukiwa- /tyłoh 8° wro2a' zetknięcie z którym l0(j X Kres dalszej wędrówce. Z czte- F fatunkowych pozostała tylko je-

?eli. «rZY zerwane, zatonęły w kipiącej kapitana przer- Jou1,1111116 rozmyślania

kZ|lej h Woodley, młody,

r'ku _i ud°wy mężczyzna, pełniący na ' *ył0* liłzKi pierwszego oficera. Z tru- h ań»ve?*szY P° schodkach na mostek

^ ‘j y 1 * zbliżywszy zsiekaną strugami twarz' do zakapturzonej gło- L Sże^a' Prawie rycząc — zameldował

min w bezpośredniej bliskości S i U ° Wano!

p -<f a Wykonał twierdzący ruch — na pi lu,Zutnienia. a rysy zoranej zmarszcz-

?'',tZeI^rzY' kute setkami twardych walk r stężały w niemym wyrazie groź- Ł- Yć rozbY przesłanej żywiołowi! Będą

'•hi az do ostatka! Odprawił Johna sze- pięnf 8tetn ręki i z serdecznym umiło- '*etlt W °czach ścigał oddalającą się

'ł mężczyzny.

— Mój John! — pomyślał. — Mój chło­

pak! Zaraz jak tylko szczęśliwie przybiją do ludu odbędzie się ślub Nelly i Johna. — Myśl o córce radosnym szczęściem zalała serce starego, bowiem swe osiemnastoletnie dziecko kochał więcej, aniżeli ...morze, od którego doznał już tyle, tyle gorzkich za­

wodów. Chłopaka poznał gruntownie w cza­

sie długich wspólnych rejsów i postanowił - ■ zauważywszy obopólną przyjaźń mło­

dych — połączyć ich trwałym związkiem.

Będzie mógł wyposażyć młodych, bo prze­

cież, gdy odstawi transport otrzyma masę pieniędzy. Częścią pokryje długi, ale spory kapitalik będzie mógł wręczyć córce. — A to byłaby radość! — uśmiechał się skraw­

kiem ust. — Cel jest bliski. Pozostało jesz­

cze dwa dni podróży. Wyładują towar — załadują węgiel — powrót i... niedokończył, bowiem potworny, jazgotliwy huk, wybił się ponad pomruk zawodzącego wichru, a „Albatros" drgnąwszy, przechylił się na­

głe na prawą burtę i znieruchomiał.

Zmartwiały, jak gdyby przykuty do mo­

stu, stał stary kapitan z bolesnym gryma­

sem, obserwując rozgrywające się przed oczyma sceny.

Załoga opuszczała tonący statek — jako ostatni wszedł do niespokojnie chybocącej się łodzi — John. Kapitan pozostał na sta­

nowisku, mimo kilkakrotnych żebrzących próśb Johna.

Odpłynęli!

Odległość między miotaną falami łodzią, a konająco przechylonym statkiem wzra­

stała z sekundy na sekundę.

Przygasłym wzrokiem po raz ostatni objął stary wilk morski niesioną na grzbie­

tach wód załogę — po raz ostatni przesłał bezwiednie pozdrowienie „szczęśliwego oca­

lenia" — po raz ostatni wzniósł gorącą prośbę do Boga — po raz ostatni... „Alba­

tros" wynurzył się okaleczałym wrakiem z głębiny — zatonął.

• •

Wysoko u zenitu bezchmurnego nieba zawieszona tarcza rozzłoconego słońca —

gorącym strumieniem promieni — prażyła niemiłosiernym żarem szare masywy blo­

ków kamienic — portowego miasta. Wy­

nędzniali tragarze rozłożywszy się biwa­

kiem, w cieniu oparkanionych zaułków, spo­

żywali marny posiłek — dowcipkując. Ma­

łe, obdarte, umorusane dzieci i oz weselone życiodajnym ciepłem — co chwila wybu­

chając kaskadami głupawego śmiechu — baraszkowały. Wszyscy zajęci wyłącznie sobą, nie zwrócili uwagi na skromnie ubra­

nego mężczyznę, przechodzącego ulicą. Nie­

znajomy zatrzymawszy się przed wstydli­

wie wciśniętym między dwie potężne bu­

dowle domkieni — sprawdziwszy numer — żwawym krokiem wszedł do wnętrza.

Stromymi schodami o wytartych drewnia­

nych stopniach, wyszedł mężczyzna na pię­

tro — a drżąc wewnętrzną podnietą nie­

pewności — zapukał do drzwi.

Ciche, lękliwie: — Proszę! --- doleciało do uszu pukającego, wypowiedziane znajo­

mym głosem. Przekroczył próg i stanął w małej, jasno bielonej izdebce, skromnie, aż nazbyt skromnie umeblowanej. Młoda kobieta siedząca przy stole pochylona nad robótką, nagle spogłądnąwszy na mężczy­

znę — złożywszy małe, spracowane dłonie w modlitewny gest — wzruszonym od na­

gromadzonych uczuć głosem — wyszeptała:

— John!

Z niemym uwielbieniem zatopiwszy spoj­

rzenie niebieskich źrenic w ciemne otulone gęstą przysłoną rzęs oczy ukochanej — starał się rozbitek znaleźć w ich wyrazie dawne uczucie. Napróżno jednak! Fiianki rzęs opadły z nerwowym drżeniem na za­

mglone powłoką łez oczy, a kobieta odwró­

ciwszy się, wybuchając nagłym spazmatycz­

nym płaczem — rwącym rozedrganym gło­

sem — mówiła:

— Zapóźno John! Myślałam żeś zatonął.

To już przecież pięć lat! Ja... jestem... już matką.

— Nie mogłem wcześniej Nelly. Kaleki za darmo nikt przewieźć nie chciat. No...

i przecież była wojna.

— Kaleki? — zapytała kobieta, zwraca­

jąc zroszoną — grubymi kroplami łez — twarz do Johna.

— Tak — potwierdził, a wyciągając drew­

nianą dłoń protezy — łamiącym się od przy­

pływu nagłego żalu głosem — rzekł:

— Żegnaj!

Wyszedł. — Kobieta z spazmatycznym

‘krzykiem rzuciła się na ziemię i zawodząc jęcząco, pieszczotliwymi imionami wzywała ukochanego do powrotu. Napróżno! John...

odszedł, a wraz z nim szczęście miłowania.

Na urwistej skale nadbrzeżnej, groźnie przyczajonej nad huczącym nurtem, wysre­

brzonej poświatą świetlistego księżyca.—

zadumanej w beznadziejnym czuwaniu — stał człowiek.

Z odległej dzwonnicy kościoła portowego, dźwięcznym głosem spiżowych serc płynęły nad zapadłą w życiodajnym odpoczynku okolicą — dźwięki dzwonów — oznajmiając miastu godzinę duchów.

Czas już na ciebie John! — szeptał sto­

jący nad przepaścią mężczyzna. — Już czas! Musisz wracać, by złożyć kapitanowi

„Albatrosa" meldunek o ocaleniu załogi! — Zwrócony twarzą w stronę migocącego światłami miasta przesłał w kierunku pły­

nących z oddali dźwięków dzwonów, smu­

tny, tęskny uśmiech.

Nieznacznymi ruchy posuwał się — oma­

miony obłędem miłości do krawędzi urwi­

ska... Krok, jeszcze krok... jeszcze... z ci­

chym _ jękiem bezwładne ciało obłąkańca, oderwawszy się od skały z groźnym plu­

skiem zanurzyło się w odmętach głębiny.

Przyjęło morze swego syna, przyjęła głę­

bia należną ofiarę, a fale odbiwszy się po­

mrukiem od jasnego wapienia skał, popły­

nęły w nieznaną wędrówkę, szemrząc mo notónią swych pluskań opowieść — o „po­

wrocie Johna".

(6)

ROZMAITOŚCI

Pew ien duński w łaściciel cyrku przybył ze swą tru p ą do Islandii. Ale na pierw sze przedstaw ienie nikt praw ie z publiczności -się nie zjaw ił, gdyż ja k się potem okazało Eski­

mosi w tych okolicach nie posiadali gotówki.

W łaściciel cyrku um iał sobie jednak p o ra­

dzić w tej trudnej sytuacji. O głosił on, że można nabyć b ilety do cyrku za wątłusze, um ówiwszy się poprzednio z handlarzam i, że odkupią ryby od niego. D ostarczanie w ątłu ­ szów nie przedstaw iało trudności dla Eski-

przepełniony, a obok stołu, za którym sie­

działa córeczka w łaściciela i sprzedaw ała bilety, piętrzy ły się całe góry ryb. Pew nego wieczoru, na k rótko przed rozpoczęciem przedstaw ienia przybiegła k asjerk a do ojca bardzo podniecona w ołając: — „Przyszedł teraz jeden gość, którem u mam w ydać resztę, gdyż przyniósł fokę".

W iększe ptaki w ędrow ne podczas odlotu służą nieraz m niejszym jako zw ierzęta tra n s­

portow e. Nie stw ierdzono jednak, czy tego rodzaju przejażdżka odbyw a się dobrow olnie czy też mali pasażerow ie odpow iednio za to płacą. W A m eryce np. zaobserw ow ano, że dzika gęś kanadyjska, bierze na swój grzbiet m niejsze ptaki należące do gatunku zięb.

1 € r M A N 1 ■ 1 1 1 1 A *1 1

HUM ORESKA

K ochana Liliano, zrozpaczony Twoi®

WP. Hoburn

Przem ysłowiec w D etroit Hotel Ritza

N iniejszym pozw alam y sobie zawiadom ić W Pana, że poleciliśm y tu tejszej naszej filii uprow adzić Pańską szanow ną m ałżonkę, przy czym skłonni jesteśm y zwrócić ją Panu za odpow iednim okupem . W spraw ie tej sumy oczekujem y Pańskich nieobow iązują- cych propozycyj, zw racam y jednak uwagę, że dla nas je st to in teres sezonowy, zw ią­

zany niestety ze zw iększonym ryzykiem i kosztam i. Z drugiej strony zebrane przez nas wiadom ości, dotyczące Pańskiej firmy brzm ią tak pom yślnie, że kw ota 10 000 do­

larów w żadnym razie nie może się w y d a­

w ać w ygórow aną.

Al C apann Przyw ódca gangsterów I załącznik

(List Pani Liliany)

N ajdroższy Jonny, błagam Cię n a k o la ­ nach, zbierz gotów kę i ra tu j m nie czym- prędzej. Z najduję się w rękach brutalnych gangsterów i żyję w okropnym strachu.

N iedaw no porw ali oni trzy panie — i — zdaje się — w styd mi to napisać! zaw lekli je do domu publicznego. Zaklinam Cię, nie zaw iadam iaj policji, gdyż będę zgubiona.

Tysiąc całusów śle Ci nieszczęśliw a Liliana N ow y-Jork, dn. 25. X.

W Pan Al C apann

Czcigodny Panie, zanim przystąpię do roz­

patrzenia Pańskiej oferty z dn. 14. bm. pro ­ szę o nadesłanie mi dokładnej wiadom ości, czy żona m oja m iała przy sobie jak ąś biżu­

terię, nie m ogę bowiem tu ta j stwierdzić, czy b rakuje czegoś w szkatułce. O ile spraw a ta nie będzie m ogła być odłożona do końca mego urlopu, proszę dalszą korespondencję kierow ać do Paryża, dokąd zamierzam się udać.

Proszę przyjąć w yrazy wdzięczności za dysk retn e załatw ienie załączonego pism a -—

i pozostaję — zaw sze gotów do usług Hoburn

szczęściem , czynię najw iększe w Ysil^ .'Rm C ię ocalić ze strasznego położenia. W J gu bezsennej nocy rozważałem os, J sposoby ratunku. Są one, narazie, n®n lg.

starczające. P retensje tych panów są _ graniczne — nie w stosunku do C ie b ® ^ lecz w obec moich sił. Nie trać odwagi,

W Pan Hoburn

w Paryżu I

W ybaczy Pan, Szanowny Panie, je®'’ „rai!

zw olę sobie Pańskie polecenie W spr* iyj klejnotów — nazwać co najm niej n' e'!r. \ toie wym. Żądania nasze są skrom ne i ca . ić cie odpow iadają Pańskim możliw°sC1 rZe Tym czasem porusza Pan okoliczności, 0 j godne przedm iotu niniejszej sprawy- cZi dziestoośm ioletnia platy n o w a blondy"

pełna w dzięku i w ykształcona, o ian) olśniew ających i sm ukłych nóżkach * atj(

je st tego, aby zaakceptow ać bez wal® (an

J V- Ok I V C, V/ f kł U/ J V. V kZ — • k- kz - «i

proponow aną sumę, choćby nawet sp1^

pozostaw iała coś do życzenia z czysto- dlow ego punktu widzenia. Q ta

W oczekiw aniu Pańskiej ostatecznej j t powiedzi — pozostaję z wysokim P°w a\»

niem Al C a P %

to

1 załącznik. “lie

Jonny, czy ty śpisz, czy możesz SPS 'Ud Pożera m nie niecierpliw ość, nie ma® ™ Ciebie wiadom ości. Banda zaczyna byc 1 Pi możliwa. O brzucają mnie pożądliwym' P rżeniami, naw et przydzielone mi dozo «•

nie — stały się ordynarne. Jeśli mn®

chasz, przyślij pieniądze telegraf® . Ukłony i całusy od Liliany. PS. Nie za p, dam iaj policji, w przeciw nym razie ’ o (

zgubiona. Wa

— — — — — • — — — ii

W Pan Al Capann * I

w Springfield rlet Na podstaw ie urzędowo poświadcz0'® “n.

zechce w yciągu z ksiąg m etrycznych — — dae0() przyjąć do wiadom ości, że odnośna liczy już 35 wiosen, natom iast jej ° tvS»tz w ające zęby, w edług r,achunku ^en7a Smitha (załącznik 2) są późniejszej m ianow icie pochodzą z końca ubieg _ 3 roku. Poniew aż wspom ina Pan o »PpaJ,(

wej blondynce", gotów jestem służyć r hutla w o d v u tle n io n e j. Z e c h c e Pan ” e|

butlą w ody utlenionej. Zechce Pan Dokończenie na stronie 9-tej

4(,.,

Vasenol

Zwłaszcza przed uprawia niem spodów i gier stopy muszą być suche i od­

porne! Osiągniesz to w sposób niezawodny przez wcieranie

- p u d r u d o n o g

I

Dr. «

GUTOWSKI JMutiwnirjuii Wirom, turnia 35 pfc 3— «. w Latnkj Trfbacka 2. 1. 12— 2

N A J S K U T Dr. mm L Br. atd. JniBb<4zki

SUraa i i I waaanaaa W A R S Z A W A ,

l 9 5 u . 1.

g o d z . tor. - t w . te le fo n W9S-33

NOWAKOWSKI W iu rju ii, skini

W a r 1 1 a w a ,

W spó lna 3 m . 3.

Talelae 11-13, 15-15

C Z N R E

I

T O O G Ł

N A J S Ł Y N N I E J S Z A W B [ j 1

C H I R O M A N T K A E U O E N l * określa naukowo: charakter, zdolnoicl, prz*1

P r z y j m u j e c a l y . d z i e ń <1 W A R S Z A W A , N O W Y i W I A T

cZ&»

(7)

T5X nrzenie ze strony

alv PUetH°żyć lepszą ofertę, biorąc przy ci|'m pod uwagę ogólny kryzys gospodarczy.

sl» Z pow ażaniem

e * | . , Hoburn

bef stycznik.

e j J ’*ot*'ca Liliano, list Twój byl dla mnie pra- r'j|(, ? w.Yni balsamem. Rokowania zbliżają się

jnr końca. Twój Jonny

WPan Hoburn

w Paryżu

fiński,odpowiedzi odw rotną pocztą na list W który również jak poprzedni, przy- łf tu

°fli:leniem mo*c*1 w spólników — w yra- jol . ^ “ m i e n i e . Jed y n ie po to, aby

ni 0 ?rwać korespondencję, ograniczam y się tysiąca dolarów — netto w gotówce, nie 'i)l ,, Naszyjnika z pereł oraz kolczyków, ba Jego czcigodna m ałżonka — zechce rai ® Pozostawić na pam iątkę. Sprawi nam iaD ,a°.wolenie, jeśli interes załatw iony zo­

ra’ n,e na tej podstaw ie.

ha Z w ysokim pow ażaniem Al Capann o j4tycznik.

rai ®nn. ty potworze, pozostał ze mnie cień pal aei Liliany; — a w ięc tacy są męż-

^^oisto bez serca, gdzie tw oje przy-

^»l 1 zaklęcia? Ci gangsterzy są z każdym Pa bid coraz w ięcej bezw stydni. Czy tak i 1 OOn ° C’ się rozstać ze śm ieszną sumą

ni n i- dolarów? Pam iętaj, co Ci pisałam sp< pollcji. Ani słowa. Twoja

rCj „ Liliana

, K - — — — — — — —

zni Mr. Al Capann

,vri w Springfield

b? r p*tóciw szy w cześniej, niż zam ierzałem nomu ze względu na to, że Pańskie bez- (ianne i nieuzasadnione reklam acje, psuły t Pobyt w Paryżu, dow iaduję się teraz, Pozwolił Pan sobie przyjąć w podarunku e 0ri2' vy'tle cenne k le jn o ty m ojej biednej P ie/'- stanow iące pam iątkę rodzinną. Ta lal od0)^^°®d zmusza m nie w interesie m ojej śn d ° skorzystania z pom ocy władz

a , aw*adomienia policji. Żałuję bardzo, że

■.’ *j ’ naszym pierw szym interesie w ynikły ile °a^ ce się pogodzić różnice zdań,

j „ Z pow ażaniem

°brelegram)

j M r. Hoburn, Nowy Jork

- ^ tze?tem w o' n a- Czekaj na mnie w domu.

Hieni s’^ okupu i innych ofiar. Są jeszcze

*eloieni. Dowidzenia

Hoburn

Liliana

ZE SCEN WARSZAWY I KRAKOWA

TEATR K O M E D IA : — „K O C H A N E K T O J A ”

K omedia, a raczej kom edyjka Niewiaro- wicza „K ochanek to ja" należy do rzę­

du tych utw orów scenicznych, któ re m ają jedynie rozśm ieszać i bawić — i nic poza tym. Zazwyczaj też takie m iłe bzdury „prze­

m ijają z w iatrem ” lub chłodem jesiennego wieczoru jaki nas ow ieje po w yjściu z teatru.

A utor roztrząsa przez trzy akty, nieraz już rozw ałkow yw any i stary jak sama in­

sty tu cja m ałżeńska tem at, nieporozum ień domowych.

Mąż, fabrykant m ydła i smarów, po pięciu latach w spółżycia m ałżeńskiego po­

stanaw ia rozejść się z żoną (w grę w cho­

dzą jakieś obustronne am bicje). Od pięciu m iesięcy m ałżonkow ie osobno ja d a ją i sy­

p ia ją — słowem, praw ie, że są rozw iedzeni;

— chodzi tylko o form alności, które m ają być w k r ó t c e załatw ione. N araz mąż, postanaw ia zostać kochankiem . . . w łasnej ż o n y . Z a k r a d a się w ięc nocą do jej sypialni, gdzie (wcale niebezczynnie) spę­

dza trzy godziny. N azajutrz rano oświadcza żonie, że przed chw ilą dopiero w rócił z Ra­

domia. Ona będąc przekonana, że to nie mąż odwiedził ją w nocy, postanaw ia odszukać i jeszcze raz zobaczyć owego idealnego k o ­ chanka, k tó ry dał jej tyle rozkoszy. Mąż zaś w tajem nicza w całą tę historię swego w spólnika, k tó ry ma insynuow ać jego żonie, że to on w łaśnie był tym włam ywaczem -

Na prawo:

Scena z III aktu ko­

medii Niewiarowicza

„Kochanek to ja". Na twarzy żony (M. M a­

licka) widać zadowo­

lenie z pomyślnego załatwienia konfliktu między nią a mężem (R. N ie w ia r o w ić z).

Obok wspólnik fabry­

kanta (A. Dymsza).

Fol: ,,Van-Dyck"

kochankiem . Tak się też dzieje. Zanim d o j­

dzie jednak do m om entu kied y w szystko się w yjaśni i m ałżonkow ie złączą się praw ­ dziwym miłosnym uściskiem, kom edyjka obfituje w szereg uciesznych qui pro quo.

Rolę męża przyjął autor sztuki Roman Niewiarowicz. Zaznaczyć należy, że Nie- w iarowicz w ystąpił na scenie nieprzygoto­

w any zastępując Bendę, k tó ry po pierw szym akcie w dniu prem iery zaniem ógł i zmarł.

Żona w in terp retacji M arii M alickiej — to jakby z życia w prost na scenę przenie­

siona pełna wdzięków kobieta. Gra jej po­

zbawiona w szelkiej szarży i „m om entów psychologicznych" zbędnych w tej farsie.

R o l a przyjaciela napisana została zda- je się specjalnie dla Dymszy. ,,D o d e k"

c z u j e s i ę w niej św ietnie.

Jaw orski jako słu­

żący — niezastąpio­

ny, Preissow a jako pielęgniarka dobra.

Sztuka w y reży se­

row ana s t a r a n n i e przez dośw iadczoną St. Perzanowską.

Z. Bakuła Scena końcowa kome­

dii H. Rapackiej pt.:

„Kwarantanna". Stoję od l e w e j : Jadwiga (Markowska), dyrektor (Danek), gospodyni (Grabowska) i W ło ­ dzimierz (Buratowski).

Fel. ••rak

TEATR O B JA Z D O W Y : -„ K W A R A N T A N N A "

W swoim dłuższym to urnee po m iastach G eneralnego G ubernatorstw a, T eatr O bjaz­

dow y goszcząc w Krakowie, w ystaw ił na scenie S tarego T eatru kom edię H aliny Ra­

packiej pt.: „K w arantanna", — zdobyw ając pełny sukces i uznanie w ybrednej publicz­

ności krakow skiej.

Powodzenie sztuki należy zawdzięczać, w pierw szym rzędzie poruszonym w niej problem om społecznym oraz dobrej grze aktorów , którzy potrafili rozklekotaną na ogół całość kom edii, odpow iednio skupić, zastępując dłuższe nudzące ustępy, ożyw io­

nymi m omentami hum orystycznym i.

N ajlepszą pod tym w zględem była M aria G rabowska, — jako herod-baba, w roli pani gospodyni. J e j każde pojaw ienie się na scenie, w itała publiczność huraganowym i oklaskam i.

Również i gra M arii Tylczyńskiej w roli służącej W eroniki spotkała się z aplauzem publiczności.

Zbigniew Krzyżanowski w niewdzięcznej i trudnej roli Izaaka Sarny pokazał nam grę w ysokiej klasy.

Stanisław Hoffmann popraw nie odegrał krótką rolę lekarza, będąc równocześnie kierow nikiem artystycznym sztuki.

N atom iast o grze Lydii K ownackiej jako Ireny, Zofii M arkow skiej w roli artystki Jadw igi, Józefa Danka w roli dyrektora, Franciszka Buratow skiego w roli muzyka W łodzim ierza oraz A ndrzeja Siemiana w roli lichw iarza H erszkow icza — możemy pow ie­

dzieć, że dali maksimum sw ych możliwości.

W yjątkow o niska cena biletów przyczy­

niła się w znacznej m ierze do większej frekw encji publiczności.

Ilustrowany Kurier Polski — Krakau, Redakcja: ul. Piłsudskiego 19 tel. 213-93 — W ydaw nictw o: W ie lo p o le 1 lei. 135-60 — Pocito w e Konto Czekowe: Warschau Nr. 900

Ą

A A

c ~H)annemL korzeniami

się w niektórych stronach świata kawę. Co kraj, to obyczaj — i wiele znamy sposobów przyrządzania jej. Lecz bez względu na sposób przyrządzania i bez względu na rodzaj kawy, zawsze potrzebna jest domieszka z „Młynkiem", która dopełnia i uszlachetnia smak każdej kawy.

Kto dziś nabędzie paczkę z młynkiem i napisem D o s k a F r a n e k , ten stwierdzi, że jest w niej to. co znały i ceniły cztery pokolenia dobrych gospodyń:

mianowicie prawdziwy -

Franek

Cytaty

Powiązane dokumenty

' Tak naprawdę jest się gburem, jeśli ja- dąc z kobietą w przedziale i to w dodatku z piękną kobietą, nie zwraca się na nią uwagi. Tymczasem Eliza

Młody człowiek już promieniał z zadowolenia, że udało mu się wreszcie osiągnąć swój cel, ale w dwie minuty później zjawił się Ja- wajczyk z dużą

Bogaty wielki kupiec, który bez ustanku znajduje się w podróży (od ganku do ganku) przedstawiciel potężnej przemysłowej firmy, która się sprowadziła do Lwowa

ściej wtedy, gdy jakiś inny mężczyzna pragnie się ożenić z jego byłą żoną. U wielu jednak dzikich ludów małżeństwo jest bardzo ścisłym związkiem

N a ­ ród amerykański widzi że ta wojna zbliża się coraz bardziej do źródeł jego własnego bytu tak od zewnątrz jak i od wewnątrz wskutek coraz bardziej

czone jest ukrycie się przed wzrokiem człowieka wcho­.. dzącego przez

zerwatach, zachować swe obyczaje i pokazywać się za opłatę ciekawym. Na naradę wojennę nie zbieraję się też już jak dawniej w ostępie leśnym pod drzewami,

Generał Andrews, który w łaśnie-w cząsie ataku na wyspą Arubę t«jn się znajdował, opowiada, żę-a lak wypoczął się od storpedowania dwóch okrętów-cystern..