Kraków, dnia 26 października 1941
G E N E R A L N Y G U B E R N A T O R DR F R A N K N A D W U L E C IE G E N E R A L N E G O G U B E R N A T O R S T W A
D w ustronny rep ortaż ilu stro w an y w ew nątrz num eru Fał, Brartdrier
K O N I E C ILUZJI
Z D O B Y T Y P O C I Ą G W I O Z Ą C Y M A T E R IA Ł B o lsze w ic k i p o c ią g to w a ro w y za ła d o w a n y autam i cię ża ro w y m i, traktoram i i in nym i m otoram i W jechał n ie s p o d z ie w a ją c się n ic z e g o na d w tfize c o b sa d z o n y Już p rz e z w ojska n ie m ie c k ie , i zo stał m ile p rz e z n ie
s . p rz y ję ty .
P U Ł K O W N IK S O W IE C K I P O D C Z A S P R Z E S Ł U C H A N IA W w a lk a c h o k rą ż a ją c y c h d o stało się d o n ie w o li n ie m ie c k iej w ielu w y so k ich o ficeró w so w ie c k ic h . Na p raw o o fic e ro w ie n ie m ie c c y p rz e słu ch u ją p o jm a n e g o p u łk o w n ik a so
w ie ck ie g o .
ODESSA
JE D N A K SIĘ P O D D A Ł A ! O d e ssa n ig d y się nie p o d d a ! Tak tw ie rd zo n o je s z c z e d zie ń p rzed tem , nim w ojska rum uńskie w e szły z w y cię sk o d o m iasta. N asze z d ję c ie na p raw o b y ło ro z s y ła n e p rz e z p ro p a g a n d ę so w ie ck ą jak o d o w ó d d o sk o n a łe j o b ro n y te
g o m iasta. Na u lica ch w zn ie sio n o b a ry k a d y .
M IL IO N Y J E N C O W P o w y ż e j w id zim y z o b o zu ty m cza so w e g o ' re g o je ń c y zo stan ą da e
tran sp ortow ani.
N A P R Z Ó D K U n o Z W Y C I Ę S T W O M ( Tak brzm i tło m a cz e n ie * na p rz e d z ie lo k o m o ty T fl(e s o w ie c k ie g o p o cią g u P sl n eg o , którem u k o n iec t, w a ły n ie m ie c k ie Stu- je też są d zą o tym nap
je ń c y u g ó ry '
D A L S Z E O D D Z IA Ł Y P O R T U G A L S K IE N A W Y S P Y K A P W E R D Y J S K IE
A b y na w sze lk i w y p a d e k b y ć z a b e z p ie c z o n y m p rz e c iw atakom am eryk ań skim , w zm o c n iła P o rtu g alia je s z c z e raz sw o je g a rn izo n y na w ysp ach Z ie lo n e g o P rzy lą d k a . Na n aszym z d ję c iu w id zim y ostatnią in sp e k c ję p rz e d
odj'azdem na w ysp y.
ENIN6RAD Gfbrńsfc
faian 'tfoujoyrń£
OSKWA
SfcitJki
UfoLsk
W oroneż
W A R S Z A W A
y)oro3igtoarqrad
O u b n o
f 1 0 5 N O O O HUMAŃO 15174 O/aron/
UJot<avjtou
KRYM
M ORZE CZARNE BUŁGAR^
ZWYCIĘSTWO NIEM IECKIE N A WSCHODZIE
t t r z o T i t j
Nowa. L i^ ia
K o n w ó j na h o ry z o n c ie !
W PAŁACU .CARSKIM „ZARSKOJE ZEŁO". Coraz ciaśniej u m y k a się pierścień dokoła 'Leningradu. Obok innych w padł w ręce niem ieckie pałac
carski „Z arskoje Zelo".
WALKI O LENINGRAD. Podczas gdy rozciągnięty n a długość 1200 kilomer trów front przeciw boiszewizmowi znowu się poruszył, , trw ają walki o Leningrad dalej. Poniżej żołnierze
oddziałów H w yruszają do ataku.
DWORZEC ZBURZONY POD MIA
STEM. Dawno Ju t odcięte zostały w szystkie drogi dowozowe (powyżej) n a lądzie I morzu. W Leningradzie w krótce t myszy będą należały do
rzadkości.
O baw iam śię, że p a n tego pożałuje «
M ister W im ple zatrzasnął drzwi gabinetu i podszedł do telefonu:
— - H a llo , Sharpman! Tu W imple. W imple i S-ka...
Otrzym ałem pański list... N iestety, w tfej chwili nie mogę zapłacić panu tych dwustupięćdziesięci u dolarów...
N apraw dę, bardzo mi przykro... Przecież stale byłem pań
skim klientem i to nie n a jeden tysiąc... N o tak, ale akurat tak wypadło, że nie mam teraz pieniędzy. W ie pan przecież, ja k ą mam teraz konkurencję... Zwłaszcza ten Johnson... A pan ak u rat udzielił mu kredytu...
Źrenice m ister W im ple'a zwęziły się.
*— Chcę wiedzieć, czy odroczy mi pan term in płatności na jakieś dwa miesiące?... N ie może pan?... No cóż, mi
ster Sharpman, w olna wola... Obawiam się tylko, że pan tego jeszcze pożałuje... Do widzenial
M ister W im ple powiesił słuchaw kę i natychm iast' n a
k ręc ił now y numer.
— Bank Północny? Czy je st pan Carlton? Hallo, Carl- ton! Mówi W imple. W im ple i S-ka. Dziękuję, dobrze.
Mam do pana prośbę, Carlton... N ie mógłby mi pan po
życzyć dwieście pięćdziesiąt dolarów na cztery m iesią
ce?... Dlaczego?... Przecież już tyle lat jestem pańskim klientem... No, to przepraszam... Obawiam się, że pan jeszcze tego pożałuje, Carlton... Good bye!
M ister W imple nakręcił now y numer.
__ Fulton i S-ka? Bill? Mówi Wimple. No, co u ciebie słychać? W szystko dobrze? Słuchaj Bill... Byłem dotych
czas twoim dobrym k lie n te m ,— prawda? W ięc słuchaj!...
Jestem w inien firm ie Sharpm an i S-ka dw ieście pięć
dziesiąt dolarów i oni nie: chcą dłużej czekać... O, tak!
Twardzi ludzie... N ajw ięksi twoi konkurenci, mówisz?
Bill, bardzo cię proszę, pożycz mi dw ieście pięćdziesiąt dolarów... Co? J a wiem, że ciężkie.czasy... Ale przecież proszę o pieniądze nie dla tw oich konkurentów!... Ro
bisz grzeczność mnie osobiście... Owszem, wiem, że ry zykow ałem dużo... Zbyt wiele, powiadasz?... No, jak uważasz, Bill... Obawiam się jednak, że jeszcze tego pożałujesz... Do widzenia!
M ister W imple uśm iechnął się i powiesił słuchawkę.
W poczekalni tłoczyli się ludzie. Słyszał podniesiony głos sekretarki.
Znów nakręcił tarczę telefonu.
__ Hallo, tu mówi H oracy. Ja k się masz ciociu?
W przyszłym tygodniu? W spaniale! W yjdziem y na dwo
rzec!... Bardzo się cieszymy!...
Twarz m ister W im ple'a spoważniała.
— Słuchaj ciociu... Pam iętasz, jak przed miesiącem w czasie tw ojej bytności u nas, powiedziałem ci, że stoję na sk raju przepaści? Pamiętasz? Uprzedziłem cię wów
czas że może będę zmuszony zwrócić się do ciebie o po
moc... Tak, ta chw ila nadeszła... Wiem, że jesteś bogata i że jestem twoim jedynym krewnym... W ięc, czybyś nie m ogła pożyczyć mi dwieście pięćdziesiąt- dolarów? Co?
Ach tak... Co robić..; W ie
rzę, że ciocia nie może... Je d nakże, obawiam się, że cio
cia jeszcze tego pożałuje...
Do widzenia!
M ister W imple połączył się z kolei z Film-Studio i po
prosił do telefonu syna.
— Hallo, chłopcze! Ja k nauka? No, to świetnie! Słu
chaj, synu — pam iętasz, mówiłem ci niedawno, że moje spraw y nie przedstaw iają się zbyt różowo?... Mam na
dzieję, że nie przejąłeś się tym zbytnio?... No to dobrze.
W ięc słuchaj... Te trzysta dolarów, które otrzym ałeś od w uja Emila... N ie pożyczyłbyś mi ich? Co?... W ubie
głym tygodniu? Całe trzysta dolarów?... W iedząc, że je stem w potrzebie?... Ze w spaniale spędziłeś czas, nie wątpię... No, życzę ci dalszych przyjemności... Obawiam się jednak, że jeszcze tego pożałujesz...
M ister W imple dzwonił dalej.
— Hallo, Johnson! Mówi Wimple... Tak, ten sam, z którym pan konkurow ał w ciągu blisko dziesięciu lat i którego doprowadził pan swymi niskimi cenami do bankructwa... M ister Johnson! Za pańską sprawą, cały mój interes nie jest w art złamanego centa... Niech mi pan pożyczy dw ieście pięćdziesiąt dolarów, a ja wza- mian zlikw iduję sw oją firmę... Co? Nie boi-się pan mo
jej konkurencji?... Jednakże, chciałem dać panu szansę...
Jak pan chce... Obawiam się jednak, że pan tego poża
łuje... Good bye!
Do drzwi zapukano. W eszła sekretarka.
— Tam czeka sześciu reporterów , m ister W imple.
Prawdopodobnie dowiedzieli się już wszystkiego.
M ister W im ple ulokow ał się w ygodnie w fotelu.
— Za chwilę ich przyjm ę, — mruknął, odpychając od siebie telefon. — N iech pani weźmie notes i pisze:
—- Zam knąć mój rachunek w Banku Północnym i otw o
rzyć w Banku Kupieckim.
— Już, m ister Wimple.
— Napisze pani do Film-Studio, że odbieram syna z końcem miesiąca.
— Gotowe, m ister Wimple.
— Zatelegrafuje pani do ciotki M atyldy, że może nie przyjeżdżać do nas.
— Zapisałam, m ister Wimple.
— Ma pani listę klientów Johnsona?
— Mam, m ister Wimple.
— Napisze pani doi w szystkich, że nasze ceny są obec
nie o 20% niższe od jego.
— Jest, m ister Wimple.
— Proszę sobie zapam iętać: nic absolutnie nie wolno zakupyw ać u Sharpm ana i u Billa Fultona.
— Tak jest, m ister Wimple.
— Teraz może pani ich wpuścić.
Reporterzy zapełnili gabinet. W m ister W im ple’a w y
celow ano aparaty.
— Jak się pan czuje po w ygraniu pół miliona dola
rów, m ister Wimple?...
M ister W im ple w stał, uśm iechnął się i odpowiedział:
— Nadzwyczajnie! Po prostu wspa-nia-le!
J e r z y Ż a r s k i
Przygodaw C hochołow ie
Z opowieści góralskich
W chochołowskim kościele stoi sie wypadek. Świenty Jacek, co beł w ołtorzu, spodl i obiył sie. Kościelny mało nie płakoł. Co se wy rachujecie? Teli świenty, patron góroli i Chochołowa?! N ie .ż a rty w te beły! Kie pożroł kościelny na kawołecki gipsowe, to jaze go za serce ścisneno!...
— Raty, przeraty! Biedny św ienty Jacku! — ukwalo- woł do kaw ołecków : — Tak ci to wej przysło m arnie
na tym świecie!... .
Zbieroł okruszyny i, upłakując, w yrzucoł je we przy
kopę.
— Nie bój sie, nie! Zrobiem ci inksego świentego Jacka, jesce. piekniejsego, z wąsami! Nie trop sie!...
Ale jako sie tu nie tropić, kie odpust w Chochołowie juz jutro m iał być, ludzi sie huk miało nazjezdzać, bo cas beł piękny i słonko świeciło co raty! i niedziela, i fury z jabłkam i, gruskam i — z medalikami!...
I nie na żarty zatropił sie kościelny, bo skąd tu wziąć drugiego takiego świentego? Zrobić — casu nie beło, bo to juz sobota wiecór. W toz ci zrobi tak zaro św ientego Jacka? Nie było inksej rady, trza beło nagw ałt cosi zda- jać! A beł we wsi chłop straśnie podobny do ozbitego św ientego patrona: a to wom powiem — drugi św ienty Jacek! Ino mu brodę przypraw ić, to ani, ańi... nie po- znołby nik...
W ypatrzył go tyz kościelny i pado mu, ja k spraw a stoi: ze sie św ienty ozbił, że trza bełoby św ientego Jack a nowego a odpust jutro... Wiecie, jako jest?!... Na- godoł m u i straśnie pytoł, coby on to beł świentym Jackiem!... Jesce mu obiecoł „piątkę" dać za to stocie...
— Ino przez łodpust! — pado mu: — a pote juz cie haw nie trza bedzie!!!
---- Rzekę, no dyj, dobrze! Cemu nie?!..; — rzece chłop (bo sie mu uśm iechało być św ientym Jackiem!). • Dyj sprógujem! — Bede pryndzyj w niebie!...
No, i słuchojcie, co sie dalej stało.
Wzieni w te chłopa, w yubierali go, prosem pieknie, w białom jakom sik sutane, pow róśle go opasali, brodę mu przyprawieli, krzyżycek do gorści dali, kropiedło do drugiej renki i w yzdajali na dubelt „świentego Jacka".
Przysła niedziela. Ludzie od wczesnego rania burzyli we wrota, coby otw ierać. Ale nie otworzono, bo świenty Jacek beł nie gotowy. W arciućko sie chłop w yspinoł na ołtorz i stanon se pieknie. Kościelny sie mu kwilecke uprzypatrow oł, cy mu co ta jesce nie chybio?!... Ale kie ju s het syćko fajnie beło na nim uzdajane, ośmioł sie i otworzył kościół.
Ludzie sie zgichli, wiecie, jako to na łodpuście — ze śtandaram i, z chorogwiami, śpiewali...
Co ftory klenknon przed „świentym Jackiem ’' — mo
dlił sie straśnie i, rence łozkładoł. Zacyno sie nabożeń
stwo. Kościelny zapolił świece, ksiądz w yseł przed ołtorz i zdaje, co do niego nolezy...
A chłop stoi se i stoi. K ościelny juz sie raduje, ze sie udała śtuka, patrzy i patrzy... Ale — cosi sie mu zwi
działo, ze nie syćko w porządku: cosi ten „świenty"
Jacek nie rzetelnie stoi... Cosi mu musi chybiać?!?... Ale co?!... Patrzy na niego długie casy i aze... zm iertwiał całkiem...
— Wiem, co mu je! — pedzioł se tak głośno, jaze sie ksiondz od ołtorza obeżroł.
A chłop (wiecie, ja k chłop!) stanon se blisko świecki
i, kie sie poliła, przypiekała go w nogi. Straśnie sie krzyw ieł wte, przestępow oł z nogi na nogę i miełosier- nym wzrokiem patrzoł na kościelnego. Lec jakoż nw mioł pomóc kościelny, kie som hetki zgłupioł i nie wie- dzioł. co robić? A chłopu coroz barzej ciepło beło. Spo
cił sie, kie Byrcok przi zimnyk kluskak: św iecka łokrut- nie piekła. tVreście nie wytrzym oł. Hipnon z ołtorza między ludzi i zniknon za dżwierzami kościoła.;.
E . K.
. - _ . .... ,
Ś W I A T NA WESOŁCN
TAM ZAGLĄDNIE KAŻDY!
N ajbardziej p o m y s ł o w ą z pom ysłowych i tak już re klam am erykańskich w ym y
ślił pew ien doktór filozofii z Nowego Jorku, Elliot Stark. N ie mogąc znaleźć odpow iedniego stanow iska w swym zawodzie, znalazł inny sposób utrzym ania: na
jął on 100 dziew cząt o pięk
nych kolanach, któ re za opłatą jednego dolara zo
bowiązały się do pokazywar nia sw ych kolan, na któ-
lych rozm aite firmy umieszczały reklam y towarów. Młody i przedsiębiorczy człowiek że ten sposób przyniesie mu całkiem dobry
A 9***
dla swoich jest pewien.
dochód.
DOM WARIATÓW
Najnow szym wariactwem , k tóre w y m y ś l i ł żądny sensacji A m erykanin je st „willa bez snu , z dow ana nad jeziorem N opatoony w stanie New Jer r
W łaściciel jej wystawił dom specjalnie w tym c e by swoim przyjaciołom i zn jom ym odwiedzającym 8 w domu n a d 1 jeziorem ® urządzać figle i bawię ich kosztem. Dom roi od podstępnych óci które doprowadzają 8°
do śmiechu ale Tak i do zdenerwowania. _ np. gdy ktoś chce zate ie now ać z willi, wylewa na niego ze słuchawki s mień wody, a kran od w ody w ydaje przy ° ^ rą^ njU przeraźliwy odgłos syreny fabrycznej. Przy odkrę ^ jakiegoś innego kurka, następuje w ystrzał. K*zes którym się siada, w yrzuca siadającego w P0^ 1® 0' inne znowu zrzuca na ziemię, tak że nigdy m e w ia ^ co kogo czeka. Jednym z gości był również budowm i który pom agał zbudować w łaścicielowi tę d»a ' willę. O statecznie uznał on żarty te za zbyt d a l e ° 3 ci suniete i postanow ił się zemścić. Podczas nieobecn właściciela zaprowadził w willi sam w iele innych p stępów, których ofiaią padł następnie w ^ściciel.
rażenie jego po odkryciu tych pułapek było tak wie że po kilku dniach był on pacjentem s a n a t o r i u m , nerw ow ochorych. Lekarze poradzili mu j a k o p i ^ środek leczniczy sprzedać willę, w której nikt op w łaściciela jeszcze oka nie zmrużył.
INTERES ZE ŚMIERCIĄ .
Już wielu ludzi robiło na śmierci dobry interes, rzają się bowiem ludzie, którzy z pogardy dla [ub nędznego zewłoka, za jaki uw ażają ciało ludz * ' y®
też chcą przyjść z pomocą pieniężną swoim najDi _ naw et po swej śmierci,
dają się już za ż y d 8 prosektorium lub lękarzon naukowcom. Stawali się . śm ierci zwykłym i kroliK doświadczalnymi. .
W ten sposób sprz®“ * ^ swego czasu żyjący w Bostonie siedemdzies ę letni staruszek aż trzy . Ja k to możliwe?
biorczy ten Am erykanin _ w swej młodości czW j kiem-wężem i wystĘP . ,e w cyrku. Jego w s p a n ^ w yczyny akrobatyczne poddały lekarzow i dr. Msao z Detroit myśl, by na ciele tego człowieka zbaaa, ®u jem nice jego niezwykłej gibkości. Lekarz zapłać 100 dolarów, lecz po roku zmarł. M ilworth stał sl" drUgi znów panem sw ego ciała. Sprzedał się po raz ^ ał.
pewnemu instytutow i lekarskiem u, k tó ry zba” J „ laró ^ Po raz trzeci otrzym ał od .innego lekarza 250 d j zjeję Na razie lekarz żyje jeszcze, ale M ilworth ma na sprzedać się i po raz czwarty.
T^iąkita a łtb stf ter d łd o ó a j
Tano - Yegełale"
racjonalnie pielęgnuje włosy, nadaje włosom śliczny połysk i puszystość, usuwa łupież, przy
wraca pełną aktywność cebul
kom włosowym, posiada sitny wpływ na porost włosów.
CENA zł S.— 3 fłaszki zł 10.—
Kto w trzech dniach prześłe ogłoszenie wraz z zamówieniem otrzyma 20%
rabatu na duży pakiet.
Laboratorium „TE-EN " Lublin i, Postfach 73.
TUNGSRAM
o w w
*5 lał a biusl 18-lefoi*l
„Mam znowu biust jak kiedy ^ łam łat 18". Tak zazwyczaj pełne szczęścia Panie, które !i*#
sowały miksturę „A *• ® ® ■
„Aldona44 zapewnia każdej ° cie w wieku od 17 do 55 łat nięcie pełnego jędrnego 1 . przez zwykłe zewnętrzne uzy Cena 8 ił. Cały pakiet kuracy)"*
18 « . Wysyłka b. dyskretna. ^ w trzech dniacji prześle ^ C.' ogłoszenia - wraz z ranlf w,e,1!tjet.
otrzyma 20% rabatu na duży Pa Broszury bezpłatnie.
Laboratorium .T E - E N ' Lublin l Postfach 73. __>
I w
ostatnich latach napły- gy nęlo zwolna ze wszystkich stron świata tyle sztab złota do skarbców banków v amerykańskich, te Ameryka / . jest dziś najbogatszym w zło-
\k- ■ *° krajem świata. Jest to :■ Jednak wątpliwym błogosła
wieństwem, bo gdy ubogie W złoto kraje jak ńp. Niem
cy nie mają już nie tylko ani jednego bezrobotnego, ale nawet dać mogą pracę obcym robotnikom, Ameryka posiada zawsze je
szcze kilka milionów bezro- . botnych. Bogactwo złota sta- Je się bowiem przekleń-
• stwem, gdy ' dostanie się
| w niepowołane ręce, które Ro nadużywają do swych Isji^molubnych celów. WaB-
^*^reet w Nowym Jorku jest
£ £ rtedzibą banków amerykań-
K ; ' " ' - M S
■^iunelu kolei podziemnej '•Bjrfewają się fale ludzkie na Wallslreel. Są to urzędnicy, którzy koleją podziemną przy- I :jeżdżają do swoich biur, nie mają bowiem auta. (W głębi
\ dom bankowy Morganaj.
WALL STREET
9.0®
Teraz nadchodzą cl lepsi pa
nowie. Nie są mii zmuszeni przyjeżdżać koleją podziemną, mogą bowiem przyjechać Wła
snymi autami.
Fol. Slg. Sołlar
NIEDZIELA PRZEDPO
ŁUDNIEM W niedzielę jest Wałi- slreet jak wymarła. Tylko policjanci lub tajni detek
tywi strzegą banków i domów towarowych.
NIEDZIELA POPOŁUDNIU Q z mieszkańców Wallstreet, którzy nie nogą w niedzielę wyjechać z miasta, uprzyjemniają sobie czas inaczej. Popołudniu urządzają sobie przejażdżkę konną w Centrał-Park.
skich, a przez to centrum finansowym Ameryki. Jeżeli jednak uprzytomnimy sobie, te tu mieści się również sie
dziba kapitałów żydowskich, i że „największą potęgę fi- nansjery am erykańskiej*' przedstawia żyd J. P. Mor
gan musimy dojść do prze
konania, że te skarby, które stają się przekleństwem dla milionów nagromadziła bez
graniczna samowola. Nawet z przytoczonych zdjęć zdaje się przeświecać coś z pie
kielnego demonizmu, który jak przekleństwo unosi się w Nowym Jorku nad Wall- street i jego żydowskimi magnatami złota.
PONIEDZIAŁEK 9.45 Juliusz Morgan, syn bankiera żydowskiego I. P. Morgana przybył swoim własnym hy- droplanem do portu Down-
town-Skyport.
II
* , «
Pod specjalną strażą prze
nosi się pieniądze, papiery wartoicfowe i akty z zabez
pieczonych od ognia I zło
dziei safesów do biura.
LUBU>J
m m m
■
S ł *B sźav A
M BBB
Gubernator dystiyk- łu warszawskiego
dr Fischer
Jeżeli chcem y zrobić przegląd I ocenić dw a la ta pracy adm inistracji niem ieckie] w d y strykcie w arszaw skim , musimy za p unkt w yjścia wziąć sytuację, ja k a panow ała w d y strykcie tym i w sam ej W ars z a wie
rnie ście p rzy objęciu zarządu przez organy niem ieckie.
W arszaw a — m ilionowe m iasto, po ukończeniu dłu
giego oblężenia, spow odow anego oporem m iasta, była w cieleniem chaosu. W szystkie tam tejsze troski m alały jed n ak do błahostek w stosunku do pow ażnych zagad
nień, przed którym i sta n ął zarząd niem iecki w W arszaw ie z początkiem zimy 1939/40 ro k u i z początkiem w iosny 1940 roku. Sam fakt jedynie, t e adm inistracji m iasta 1 dy
stry k tu w arszaw skiego udało się w ow ych krytycznych m ie
siącach zapobiec niebezpieczeństw u epidemii zasługuje na najw iększy podziw. W m iędzyczasie został również w przew ażnej części uruchom iony przem ysł tego mi
lionow ego m iasta, k tó ry zawsze jeszcze stanow i du- i y procent całego przem ysłu G eneralnego Guber
natorstw a. Zarząd niem iecki d y stry k tu W arszaw y nie zaniedbał również i tu ta j p rac przygotow aw czych uw zględniających już czasy pow ojenne.
Gubernator dystryktu lubelskiego Zórner
D o ra z drugi pow tarza się' dnia 26 października dzień, w
i z w prowadzeniem się n a W aw el m inistra Rzeszy dr. H ansa m w m h oznaczało oilcjalne przejęcie przez niego stanow iska Generalnego natora, objęła adm inistracja niem iecka pełnom ocnictw o na
G eneralne G ubernatorstw o, k tó re z tym dniem weszło do historn j k k j europejskich, zostało w ówczas podzielone adm inistracyjnie n a c n j ^ stry k ty , k tó re znowu* podzielono k ażdy n a dziesięć starostw . Dys«T ^ kowski, n a czele którego od dw óch już la t stoi gubernator dr. ™ Jjjj otrzym ał sw oje specjalne oblicze przez to, i e stolica d y s t r y ! mbe***
rów nocześnie podniesiona do rangi stolicy całego G eneralnego
torstw a sta ją c się w ten sposób ce n tralą adm inistracyjną ta k Jak p g3. j b yła nią W arszaw a. P unktem ciężkości w szystkich problemów, ^
sunęły się adm inistracji niem ieckiej w dystrykcie krakow skim J i ^ 1 zagadnienie sam ego m iasta Krakowa. O no bowiem , dotąd Jedym gjjjl sto wojew ódzkie, m iało odtąd przejąć obowiązki stolicy kraj ■ ^ | się ono siedzibą Rządu G eneralnego G ubernatorstw a a V' \ samo licznych urzędów centralnych, dla których i dla ^ ! urzędników należało znaleźć pom ieszczenie i m i e s z k a m ^ j
dania ja k ie się stąd w yłoniły b yły tym cięższe, 1 w październiku 1 9 3 9 cierpiał jeszcze od c i o s ó w ,
nych m u przez w ydarzenia niedaw nej wojny,
przegraŁ W ten sposób zaprowadzono w m ieście w ciąga tych
» 1«1 liczne zm iany, z któ ry ch najw ażniejszą je s t pow iększenie obszaru przez w cielenie do niego 27 gmin w iejskich. Stało się to dnia tego roku. M iasto otrzym ało w ięc nasam przód obszar, konieczny A®* spełnienia zadań, nałożonych n a nie przez podniesienie go do rangi d , całego obszaru W isły. N aród niem iecki stoi jeszcze w oblicza » - M .H Sliantycznej walki, k tó ra pociąga za sobą w szystkie jego siły I kle- , i '° « y jego n a te n je d e n c e l: zniszczenia ń ą w schodzie w roga Europy:
W szystkie in n e gadania, — także i zadanie odbudow y Gene- Gubernatorstwa — u stąpiły teraz w cień. N iem niej n ie może n ik t jT^cczyf temu, że mimo zaangażow ania do tego celu potężnych sił, co JJPtowone zostaje w ielkim i zw ycięstw am i, adm inistracja niem iecka w Ge-
Gubernatorstwie, a zwłaszcza w dystrykcie krakow skim , prze- w iele w artościow ych i pozytyw nych’ zadań. Przy te j pracy 'ta* ^ dano też ludności polskiej możność w spółdziałania
t J ,eJ sposobności należy podnieść słow a uznania, ja k łe znalazł
^oUkif G ubernator kilkakrotnie d la chętnej I lo jaln ej p rący Mnon gubernator d y stry k tu krakow skiego dr. W Schter ttrvk!„ posiedzeniach w m iastach pow iatow ych dy- I jJ. * których udział brali burm istrze, w ójtow ie
uczciwą w spółpracę ludności polskiej.
■| »r i ' 1,
Gubernator dystryk
tu lw o w s k ie g o
dr Lasch ■ H C tf tK li
i i i M i l i
■ w & M m
LVo V
w . dniu 1 sierpnia bieżącego ro k u został przyłączo
ny n a m ocy oficjalnego ak tu d y stry k t G alicja do adm inistracji G eneralnego G ubernatorstw a. Do
tychczasow y g u bernator okręgu radom skiego dr. Lasch został w tym dniu pow ołany n a naczelne stanow isko gu
bern ato ra now ego d y stry k tu G alicji W dziale gospodar
czym na pierw szy p lan w ysuw a się fakt, że Sow iety nie znały żadnej w łasności pryw atnej. W szystkie urządze
nia, ja k ie pozostały z tego niw elow ania m nszą być teraz Zmienione w edług pojęć niemieckich. Leży to w naturze rzeczy, że tych nadzw yczaj delikatnych problem ów n ie można zmienić z dnia n a dzień przy pom ocy zarządzeń. Mu
szą być one — o Ile się chce uniknąć w ielkiego zam iesza
nia, — potraktow ane z nam ysłem i m ądrą rozwagą. Admi
n istracja niem iecka w dystrykcie G alicji n ie m a za to bą dotąd ani V« roku pracy n a rozw iązanie tych ta k
ciężkich i zawiłych problemów. J e s t rzeczą nie
możliwą w ta k krótkim przeciągu czasu rozw iązać ta k trudne i zaw iłe problem y, ale zostały już stw orzone zasadnicze podstaw y, m ające n a celu trw ałe rozw iązanie w ystępujących zagadnień.
Gubernator dystryktu radomskiego Kundł
r k ystrykt lu b e ls k i m ożn a n a zw a ć spichrzem Generalne
go Gubernatorstwa. Ja
ko teren obfitujący w nadmiar produktów gospodarczych będzie
m iał on w przyszłości k o nkurenta w dystrykcie lwowskim; mimo to nie będą potrzebow ały oba d y stry k ty walczyć, o odbiorców sw oich plonów. J a k ł dotąd pozostanie d y stry k t lubelski producentem dóbr rolnych dla całego G eneralnego G ubernatorstw a, przede w szystkim jed n ak dla d y stry k tu w arszaw skiego. Niem iecka adm inistracja d y stryktu od razu uznała to zadanie za w ażne i w tym kierunku zm ierzała. Po usunięciu najdotkliw szych szkód w ojennych i szkód wyrządzonych przez niszczącą gospodarkę żydow skich oszustów także i w dziedzinie gospodarki rolnej podjęła się adm inistracja zadania, k tó re nie może być rozw iązane w ciągu jednego roku, k tóre jed n ak w ciągu dw uletniej adm inistracji niem ieckiej postąpiło znacz
n ie naprzód. I tak rozbudow ano jeszcze bardziej obiecującą dobre w yniki gospodarkę rybną, poza tym kładzie się ty le sta ra n ia co przedtem w znaną w Lubelskim hodow lę koni rasow ych, co zadokum entow ane zostało przez zorganizow anie niedaw no wyścigów konnych, którym adm inistracja niem iecka pośw ięciła dużo starania. N ad podniesieniem rolnictw a Pra_
cuje przede w szystkim Insty tu t dośw iadczalny dla rolnictw a w Puław ach, w dystrykcie lubel
skim. W ychodząc z założeń naukow ych stw arza on podstaw y dla . podniesienia produkcji rolnej. D ystrykt tnhaiskl tkw i wciąż Jeszcze w śród sw oich zadań k tó re przypadają mu jako spichrzowi G eneralnego G ubernatorstw a. P raca adm inistracji niem ieckiej w dystrykcie lubel
skim Jest Jak p raca rolnika w jego zagrodzie: obliczona n a przyszłość. O w oce będzie zbie ra ć ona dopiero w nadchodzących latach.
aźdy z 6 d y s try k -'
*»• tów Gen. G uberna
torstw a ma — patrząc tylko ze strony zadań adm inistracji — swój odrębny charakter, k tó ry w W arszaw ie i G alicji utw orzony je st z problem ów politycznych gospodarczych, w w ypadku Lublina i Radomia uw arunkow any je st struk
tu rą ziemi tych dystryktów . Skarb ziemi lubelskiej stanow i urodzajność je j gleby. Skarbam i Radomia są znaczne złoża kruszców, prócz tego w y
stępują tu w ażne dla intensyw izacji w iejskiego gospodarstw a naw ozy jak fosfory i sia rc zk i Toteż zarząd niem iecki zastał przy zajm ow aniu d y stryktu radom skiego różnorodny i bogato rozw inięty przemysł, k tó ry początkowo za
prow adzony był w kierunku w yzyskania m iejscow ych surowców, zadomowił się
^ potem 1 pociągnął za sobą rozwój Innych gałęzi przem ysłu. Tak np. przem ysł me
blow y w Radomsku cieszy się dobrą sławą, w Częstochowie zaś m a sw ą siedzibę prze
m ysł papierniczy. Centrum przem ysłow e samo d la siebie tw orzą Tomaszów i Piotrków ze swym rozszerzonym 1 n a w ielką skalę prowadzonym przem ysłem tekstylnym , k tó ry na obszarze G eneralnego G ubernatorstw a posiada jeszcze tylko w Żyrardow ie drugie znaczne centrum . Przem ysł d y stry k tu radom skiego nie doznał przez w ydarzenia w ojenne sprzed 2 lat praw ie żadnych, lub ty lko nieznacznych zahamowań. Te w arsztaty przem ysłowe, któ
rych działalność została ograniczona albo zupełnie u stala zarząd niem iecki bardzo szybko uruchomił. Tomaszów jednak —■ ta k pow iedział G eneralny G ubernator w m aju tego roku Podczas sw ych odwiedzin w tym mieście przem ysłowym .— m a zostać w przyszłości centralą Przemysłu tekstylnego w G eneralnym G ubernatorstwie. Także d ystrykt Radom posiada dziś Po 2 latach p rac y adm inistracji niem ieckiej przyszłość, k tó ra k ry je w sobie w szelkie możli
wości w ielkiego rozw oju gospodarczego. Ja k ie zadania ma spełnić jed y n ie centrum teksty ln e Tomaszów-Piotrków* widzi się już z tego, że ono ma w łaśnie zaspokoić zapotrzebow ania całej ludności G eneralnego G ubernatorstw a w w yroby tekstylne. Podobnie korzystne w idoki P osiadają także in n e osiadłe w dystrykcie radom skim gałęzie przem ysłu, k tó re p o w ojnie będą mogły wziąć udział w eksporcie. Udział licznych zakładów przem ysłow ych dystryktu
*%domskiego w targach lipskich, w ykazuje ich zdolność działania.
■
i m
Dokończenie N A PISA ŁA : A L EK SA N D R A PR Ó SZY Ń SK A RY S. A. PONllSSK*
HPak też pozostać m iało— gdyby nie Ra-tongo, ten obroń- ca uciśnionych. Ra-tongo jednak zginął. W iedzieli 0 tym wszyscy. N ie chciała jedynie w to w ierzyć W es
tchnienie W iatru. Czekała na coś, czego w ypatryw ała na falach, za czym goniła po atolach, aż w reszcie widać oczy jej, pozieleniałe już od w iecznego w patryw ania się w morze, w yprow adziły zza w idnokręgu biały punkt, na widok którego zbiegli się w szyscy na brzeg. Śledzili z napięciem jego bieg, o tw ierali' oczy szeroko i pytali co to być może.
Je d n i mówili, że to pew nie olbrzym ia ryba, drudzy — że ptak, inni potrząsali głową i upierali się, że to pew nie jakiś nieznany potwór. Pytali trwożnie, czy przepłynie mimo, czy zaatak u je ich wyspę. Łodzię m ieszkańców k rę ciły się po zatoce. Je d n e pierzchnęły w popłochu do brzegu. Młodzi chłopcy, ogarnięci gorączką ciekawości, rw ali się do ■wypłynięcia poza barierę raf. Starsi lękli
wie ostrzegali przed niebezpieczeństwem. K iedy to jed- nalt w takich chw ilach głos ich znajduje posłuch? Zo
stali na brzegu, a z nimi i kobiety, i gubili się w domy
słach. Patrzyli na rosnący coraz podłużny kształt, nad którym unosiła się w pow ietrzu czarna smuga. W szy
scy na brzegu byli już przekonani, że je st to w ędrująca wyspa, niesiona prądem oceanicznym, który skręcał obok ich w yspy na wschód. W ielu rzuciło się do wody, w pław i na łodziach i w krótce doszły do pozostałych na brzegu pierw sze wieści. Przypłynęli niektórzy, opo
w iadając jednak historie, w k tó re nie chciał nikt uw ie
rzyć.
— To je st tak a w ielka łódź!
— Bez żagli? — niemożliwe, potrząsali głowami.
— A jednak posuw a się i puszcza dym, jak m y z na
szyć h chat.
— Ogień na łodzi? Zapali się przecież!
— O na nie jest z drzewa...
— A z czego? — dziwili się.
— Nie wiem y, z kam ienia może i pełno na niej ludzi 1 kieruje się w stronę naszej wyspy.. O! Patrzcie!
W skazywali na dużą białą w yspę, któ rej przód w y
raźnie kierow ał się w stronę A ra-tua. W idzieli ja k przy
stanęła i z grzbietu swego zrzuciła m niejszą łódź, która ruszyła naprzód i posuw ała się ja k przewodnik. Za nią przez barierę raf wchodziła pływ ająca wyspa. M ałą łódź otoczyły żagle Ara-tuańczyków, skupiały się, rozpra
szały.
Z boku, z daleka od wszystkich, w miejscu, gdzie zw ykle przybijały łodzie, stała W estchnienie W iatru.
N ie rzuciła się wraz ze wszystkimi na spotkanie pływ a
jącej wyspie. Nie niosło je j pożądanie i ciekawość dziwnego zjaw iska. Serce je j osłabło od czekania i prze
czucia chwili, któ ra niebaw em miała nadejść.
Do brzegu zbliżała się łódź, zrzucona przez pływ ającą w yspę, poruszana wiosłami. W ryła się w piasek u stóp W estchnienia W iatru, załoga złożyła wiosła. Na brzeg w yskoczył ktoś, kto był duchem, zjaw ą zza św iata. Lu
dzie z A ra-tua stanęli w ryci i szeptali, nie darm o prze
czuw ając przedtem dziwną niezw ykłość tajem niczego zjaw iska:
— Ra-tongo? Ra-tongo? Duch jego, czy nam się w oczach mięsza?
Był to jednak napraw dę Ra-tongo żyw y i cały, w k tó rego ram ionach leżała nieprzytom na — W estchnienie W iatru. Dotykali go potem, jego muskułów, rąk, pleców i piersi i wiedzieli, nie wierząc, że to napraw dę Ra- tongo. Otoczyli go kołem . Ci co opłakiw ali jego śmierć, nie mogli zrozumieć, jak się to stało, że n ie było już praw ie W yspy Srebrnych Ptaków, a był Ra-tongo.
Szeptali:
— Dziw, dziw! N iepojęta je st łaska W ielkiego Pana!
Zapom nieli o biednej O-le. Dowiedziała się o w szyst
kim ostatnia. Gdy zeszła na brzeg, było już późno. Dla niej — za późno: wiedziała, że Ra-tongo, ja k każdy mężczyzna,- m a tylko jedno serce i dw oje ramion, w któ
rych pomieścić się może tylko jedna kobieta. A tą nie była O-le.
R O Z D Z I A Ł X
Ra-tongo, k tó ry w rócił do życia, był dla A ra-tua czę
ścią w ielkiego dnia niespodzianych przeżyć. M iędzy w yspą a barierą raf stał olbrzymi, długi statek. W ścia
nach jego widzieli okrągłe otwory, zatkane przeźroczystą masą. O tw ory te odm ykały się i ukazyw ały się w nich tw arze ciemne i jasne; na pokładzie poruszali się ludzie, półnadzy, brązowi ja k w yspiarze i inni, o jasnej skórze, ubrani w dziwaczny biały strój, zakryw ający nogi, piersi i ram iona. Na głowach mieli śmieszne nakrycia. J e d nego z tych ludzi, gdy ochłonęli ze spotkania z Ra-tongo, dostrzegli za jego plecami. Zdjął nakrycie z głowy i do
strzegli w tedy, że w łosy jego były jasne, czerwonawe jak słońce pod zachód, zupełnie ja k w łosy W estchnienia W iatru.
Ra-tongo pokazał ziomkom białego.
— O to mój w ybawca, k tó ry wyłowił m nie z wody.
Przywiązany do pnia bez życia, zagnany falami ną
ocean, — nie myślałem, że zobaczę was kiedyś. Lecz znalazłem się na drodze, którą chodzą takie wielkie łodzie, ja k ta — w skazał na pływ ającą w yspę — i w róci
łem do was.
Kiwali z niedowierzaniem głowami. M rugali oczami, przypom inając sobie coś o białym człowieku, o obcym przybłędzie.1 Statek tam tego jednak m iał być niewiele większy od ich łodzi, a tam ten człowiek m usiałby się postarzeć chyba, skoro postarzeli się A ra-tuańczycy, wówczas młodzi. Przed nimi zaś stał człowiek o gładkiej jeszcze twarzy, a i łódź jego była stanowczo inna, niż im opowiadano. Czyżby było dwóch podobnych białych ludzi?
Podobny był bardzo. Ci, co pam iętali przeszłość, mó
wili, że tam ten był taki sam. A potem już wszyscy w ie
dzieli, że to był ten sam. Umiał mówić ich narzeczem, choć szukał słów i wym awiał je dziwnie. I po tym po
znali go zrazu, bo nikt ta k z obcych wysp Pacyfiku nie kaleczył mowy A ra-tua. N ie śmieli mu jednak nic mó
wić, bo miał za sobą olbrzymi statek i był ich gościem.
I powrócił przecież.
Ra-tongo mówił za niego:
— Mój biały przyjaciel n ie mógł poznać Ara-tua. Szu
kał je j w iele razy, ale o w yspie naszej nie wiedzą na świecie, k tóry je st ogromny, i nie oznaczyli jej na dro
gach, w yrysow anych dla takich w ielkich łodzi. Nie mógł trafić. Chciał tu Wrócić, aby odnaleźć sw ą młodość i n a j
piękniejszą kobietę na Ara-tua.
Dziewczęta pospuszczały w stydliw ie oczy, trącały się łokciami, a mężczyźni śm iejąc się, w ym ieniali imiona.
Ukochana każdego z nich była najpiękniejsza, ale imie
nia tej, o którą chodziło białemu, nikt nie wypowiedział.
Ktoś z tłum u krzyknął:
| — Ta je st najpiękniejsza, praw dę mówiąc — i poka
zali mu O-le, któ ra odeszła w głąb w yspy i wspinała się. teraz na zbocza.
Smukła była ja k palma, ale ram iona m iała opuszczone i chód. ociężały, jakby w lokła za sobą kłodę drzewa.
— N ie — potrząsnął głową biały — patrząc dziwnie na dziewczynę u boku Ra-tonga, — tam ta była wyższa, chód miała płynny jak fala, a ram iona bardziej proste, niż m aszty w aszych łodzi. To nie ta... Tam ta podobna była do... — nie mógł oderwać oczu od W estchnienia W iatru.
Starzy już wiedzieli o co chodzi.
— N azywała się... — zaw ahał się chwilę — Kwiat Aratua...
— ...i była m atką tej oto dziewczyny... — sta ry Iro-kO położył dłoń na ram ieniu W estchnienia W iatru — która po tobie ma jaśniejszą niż my skórę i m iedziane włosy.
Biały człowiek stał się czerwony.
— To w takim razie,, ja jestem jej... — uprzytom nił sobie.
— Tak, obcy człowieku, jesteś je j ojcem.
Ra-tongo ściskał dłoń dziewczyny, która nie umiała śmiać się ni płakać, i teraz nie potrafiła w ydać z siebie głosu. Przesunęła się tylko i stanęła między Ra-tongiem a białym człowiekiem i dopiero teraz ludzie z Ara-tua, widząc tych dwoje, oglądających się bez słowa nawzajem, zrozumieli, dlaczego była im tak obca, daleka i nie um iała się cieszyć niczym jak oni, skacząc z radości i płacząc, — i miłować jak oni, i śpiew ać jak oni. Była po prostu inna, bo była córką białego człowieka. A biały człowiek różny je st od brązowego, ja k dzień od nocy.
W estchnienie W iatru, kładąc sw oją dłoń w ręce bia
łego człowieka, w yrzekła:
— Zabierz mnie z sobą.
— N ie boisz się pływ ającej w yspy i chcesz odejść z A ra-tua? — zdziwił się poruszony chęcią porzucenia wyspy, k tó rej szukał przez ty le lat.
— N ie boję się niczego, bo jestem córką białego, czło
w ieka. Chcę iść z tobą...
Ara-tuańczycy nie patrzyli w oczy przybyszowi. W ie
dzieli, co może mu powiedzieć dziew czyna- że je j tu źle było, że w szyscy się od niej odsunęli, że dziewczęta je j unikały, a chłopcy nie zw racali na nią oczu, jakby darząc pogardą za srom otę je j m atki. Że tylko Ra-tongo, jeden Ra-tongo, osłaniał ją sobą i był dla niej bratem . Spoglądali na Ra-tongo, k tó ry milczał; W estchnienie W iatru kończyła:
— Chcę iść z tobą, bo nie jestem stąd. W e m nie pły
nie krew twoja, a ty jesteś stam tąd. Zabierzesz mnie tam?...
W skazała mu oczami morze i uśm iechnęła się inaczej niż A ra-tuanki — nieznacznie, nieśm iało, pojaśnieniem oczu i lekkim rozchyleniem warg. Zupełnie tak samo jak biały człowiek.
Skinął je j w odpowiedzi głową. I tak się porozumieli.
-r- Ra-tongo je st moim bratem i twoim przyjacielem , popłynie z nami.
— Ra-tongo zaciągnął się już na mój statek, chce zo
baczyć świat, wobec którego A ra-tua je st ja k kropla w ody w obec oceanu.
Biały człowiek poruszał szczękami, mówił głośno, k a
lecząc bardziej ich mowę, niż w chwili, gdy w yszedł na
brzeg. N ie wiedzieli dlaczego, tylko W estchnienie tru, trzym ając dłoń jego w swojej, wiedziała skąd chodzi. Ręka ta drżała i krew w niej pulsowała m ® ’ choć tw arz jego była spokojna. Ja k i je j nierucno
oblicze. j0.
W ielka łódź opuściła Ara-tUa. O dpłynął biały wiek, W estchnienie W iatru i Ra-tóngo. Odpłynę*8 ^ łoga w ielkiej łodzi i niejedna dziewczyna z skryła w sercu tęsknotę i czekała na chwilę, w . kiedyś może pływ ająca w yspa u k a ż e się znów na n zoncie.
O -le zo stała sam a, zm ęczona n ajsm u tn iejszą mił®5 ' ja k ą k tó ra k o lw ie k k o b ie ta p rz e ż y ła na A ra-tua. Ra-t° S n ie om inął i je j, ż e g n a ją c w y sp iarzy . P rzyszedł ale, zn ala zł w n ie j n ic d la siebie. na
— Szkoda, — rzekł — O-lć, że rozstajesz się ze
w gniewie. ~ ,„a
— Dobrze, że odpływasz, A ra-tua je st dla nas dwojg za ciasna...
— Czy mnie aż tak nienawidzisz, O-le? -ej Spuściła oczy, by nie rozeznał w nich, co było w . miłością, a co nienaw iścią. Palma nad głową zasz ściła smutnie.
— N ie rzekłam ci, że cię nienawidzę, R a - t o n g o . . . .
— Ale nie chcesz spojrzeć na m nie p r z y j a ź n i e ,
obdarzyć uśmiechem, który m iałaś dla mnie... . . ^
• Zapomniałam o tym , co było, R a-tongo, i n,e mi przypom inać sobie dawnych uśmiechów, bo to remnie.
— Dlaczego, O-le? M i
—i Dzień się toczy, fala się toczy, w szystko przecno i zm ienia się i serce ludzkie się zmienia...
. ■— I serce O-le też? — zapytał jakby trwożliwie- Skinęła głową:
— I serce O-le też, bardzo...
— Inna jesteś O-le.
— Ja k i ty, Ra-tongo.
— I nie masz dla mnie dobrego słowa na drogę?
— N ie mam nic dla ciebie, Ra-tongo — potrząsną głową, nie patrząc mu w twarz.
— Nic, zupełnie nic? — szukał je j wzroku. 0 Podniosła oczy, przełknęła ślinę i spojrzawszy * ) * twarz, powtórzyła:
— Nic. Zupełnie nic...
— To może i dobrze, że odjadę? iSld
Czekał, może jeszcze co powie. A O-le nie ?n “nj dłużej spokoju kłam stwa. Podniosła ręce do s
i krzyknęła niecierpliw ie: iras7^
— Och, pewnie, że dobrze! Idź już! N a co c^e ^ na W estchnienie W iatru cię woła. Idź, nie mogę Patr
ciebie!... „ie
Odszedł, a O-le uciekła z wioski na w z g ó r z a ,
pokazyw ać tw arzy krew nym swoim. P a t r z y ł a
oczami na ruch na zatoce, na ostatnie przygot0
do odjazdu. naC|e,
Gdy jednak drgnęła w ielka łódź, O-le p.ojęJa j,nęla że przez dumę kobiecą i zaw ziętą zazdrość ,° ^ ,6cić, od siebie serce Ra-tonga, któ re może jej chciał z . gdy niepotrzebne już było tam tej, nie w z g a rd z o n e j^ ^ tuance, lecz teraz córce białego, potężnego f2 ° ar0śU
Zbiegła ze wzgórza, potykając się o kamienie, krępow ały je j nogi, piasek usuw ał się... W o ł a ł a .
— Ra-tongo, Ra-tongo! Zaczekaj!... ,oWych- W ielka łódź płynęła w stronę bariery r a f kora .e(jna t O-le rzuciła się w wodę, parła naprzód, zginę*3 J w ciżbie łodzi i wołaniach. Krzyczała:
— Ra-tongo! Ra-tongo! Ra-tong°
Głaz n a wzgórzu zrozumiałby je j głos. P „ ,0<la St°~
nie dosłyszał go. S tatek ryknął przeraźliw ie i ^ brS' m iała po jego obu bokach, ciało O-le było ® . ga
zowe, a w yspa pływ ająca — duża i biała. Gło gtatfcn.
głuszył ryk i szum, i fala odepchnęła ją od bofc R O Z D Z I A Ł XI
wysp*' Ludzie mówili, że nie było jeszcze nikogo »ra-t«a;
to by, opuściwszy ją, mógł długo z dala życ oa A nie było na pew no takiego, który by mog tacy.
/Tl HIC WJłW UU fł »1V lURiV,^V| l 1 ,|, jg > ,
gdzie indziej jak na wyspie. A jednak znalezii _oV/tó&
którzy w ypłynęli poza barierę raf, by tu nie P ^ jyn>, w ięcej. Byli to: W estchnienie W iatru i R a-tongo-^je ^ że jedno z nich pożegnało się z w yspą na zazatęsfcDl nikt nie wątpił, lecz, że praw dziwy syn A r a - t u a
do pow rotu — w szyscy wiedzieli. (j0 0 -ł j
— Ra-tongo nie w ytrzym a długo — m ó w i l i
która schudła i sposępniała, a śmiech, choć p na je j usta, był krótki i zalękniony. Drzec*y^
-— N ie wróci, — mówiły je j wargi, a oczy P je j słowom, płonącą nadzieją. f.jby Z8'
— N ie było jeszcze takiego, który potrą ^ ^y- pomnieć o Ara-tua, chyba, ż e jest... m i e s z a ń c e m . e j S ia
śleli o W estchnieniu W iatru — w tedy krew
wzyw a go do innej Ziemi. v m ś z ta01"
— A jeśli serce syna A ra-tua zwiąże się z **
tego świata?...