• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 2, nr 34 (24 sierpnia 1941)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 2, nr 34 (24 sierpnia 1941)"

Copied!
13
0
0

Pełen tekst

(1)

POPULARNOŚĆ Z A W SZELK Ą CEN Ę

.POPULARNOŚĆ JEST WSZYSTKIM" WIS O TYM KAŻDA GIRLSA W AMERYCE I M C NIE WYDAJE SIĘ IEJ BARDZIEJ GODNYM:POŻĄDANIA OD UPOJENIA SIĘ CHOĆ RAZ W ŻYCIU KRÓTKOTRWAŁĄ POPULARNOŚCIĄ. JOAN LESLIE.

SZESNASTOLETNIA ARTYSTKA FILM OW A DZIĘKI TEJ POMYSŁOWEJ AUTOREKLAMIE, WBIJA SIĘ W PAMIĘĆ RÓWNOCZEŚNIE OSIEM RAZY CZYTELNIKOM JAKIEJŚ AMERYKAŃSKIEJ OAZETY.

Nł> Ass. PftU

U W

(2)

J A P O Ń S K A p o ż y c z k a W O JEN N A Na jedn ej z głów nych ulic:

w Tokio sprzedają kobiety japońską p ożyczkę w ojen­

ną w banknotach po je d ­ nym jenie.

K R Ó L RUM UŃSKI I G E N E R A Ł A N TO N ES C U W OD.

Z Y SK A N EJ PUTNIE Na zd jęciu naszym w idzi­

my króla M ichała i g en e­

rała Anfonescu przy gro­

b ie S t e i a n a W i e l k i e g o w Putnie. G ró b należy do je d n e j ze świętości naro­

dow ych Rumunii.

SEZ O N NAD M O R ZEM Z A DRUTEM K O L C Z A S T Y M Ot6 ilustracja z pewnego angielskiego czasopisma, przedstawiająca jakieś ką­

pielisko na wybrzeżu An­

glii. Dla ochrony przed in­

wazją niemiecką otoczono wszystkie miejsca kąpielo­

we drutem kolczastym.

S O W IE C K I K IE R O W C A W O ZU P A N C E R N E G O

JEŃ C EM Jeden z 1,5 miliona wzię­

tych dotychczas do niewoli niemieckiej żołnierzy bol­

szewickich. Ten kierowca sowieckiego wozu pancer­

nego zdołał uratować z pło­

nącego wozu,, zapalonego przez niemiecki wóz pan­

cerny, jedynie tycie.

(3)

B ESSA R A B IA U W O L N IO ­ NA OD JA R ZM A S O W IE C ­

K IE G O

W ieśniacy w jednej z m iej­

scow ości Bessarabii po­

zdrawiają serdecznie żo ł­

nierzy rumuńskich, którzy osw obodzili B e s s a r a b i ę spod jarzma bolszew ickie­

g o po ciężkich walkach z bolszewikam i.

B O L S Z E W IC K IE O D D Z IA Ł Y K O B IE C E W N IEW O LI Te kobiety* które w suk­

niach kobiecych w yruszyły jako partyzantki, w unifor­

mach zaś jako I. zw. regu­

larne o dd ziały w ojskow e do boju w obronie bol- szewizmu, nie mają już w iele wspólnego z mun­

durami wojskowymi. Teraz, g d y dostały się do niewoli niem ieckiej załam ał się ich cały podstępny animusz w ojenny w gorzkich łzach.

DZIENNIKARZE Z A G R A ­ N IC Z N I W SMOLEŃSKU Przedstawiciele zagranicy mogli przekonat się wkrót­

ce po upadku Smoleńska, te miasto inaj4owłł» się w rękach niemieckich. Oto dwaj popi, którzy podczas bolszewickich rządów za­

rabiali na iycie Jako mu­

rarze I strażnicy nocni, informują zagranicznych

przedstawicieli prasy.

ty * 'E d z i a ł o p i e c h o t y W K O TLE HU- NA PO ŁU D N IE V, ° » K IJO W A

<j«CL e *ście piekielnym tiS| *** Piechota z szosy, W s w » j e d z i a ł o

n ajdogod-

►w. m ' w kilka sekund siij . Wierzy strzał po kie ^ linie bolszew ic-'

u zab ezP ieezy* b ło- przed pęk- Irtóre może spo-

si,"y Pfad po-

* a*ykają sobie ka-

’*y przy wystrzale

F o t- A b . P r e is 8 Scheri 1 - W e ltW Id 1

PREZYDENT PORTUGALII NA AZORACH Prezydent Portugalii Car- mona, przedsięwziął po­

dróż inspekcyjną na Azory w celu kontroli tamtej­

szych urządzeń wojennych 1 wzmocnienia oddziałów wojskowych. Nasza ilustra­

cja przedstawia prezyden­

ta w rozmowie z główno­

dowodzącym sił zbrojnych w Hortinie na Azotach.

(4)

GRUZY W MIRSKU

Bezradni i opuszczeni siedzą oclekinlerzji powróciwszy do Mińska z powrotem, * «***■' kami. swego mienia w pustych otworach okien­

nych. tak ie I Mińsk padł ollara szału nlsioy- cieltkiego uciekafecych bolszewików.

KREW I ŁZY

wywołał bolszewicki szał niszczycielski wiród cywilne] ludnoici miast i wsi, które bolszewicy po swej ucieczce, pozostawili w gruzach I zgliszczach, posłuszni rozka­

zom Tymoszenki, by wszystko niszczyć.

(5)

W I D Z E N I E

Miałem widzenie — jakich mało. Ni m n ie jn i więcej, tylko umarłem. Bezboleśnie i dostojnie na moim kawaler­

skim łożu. Było m i z początku trochę nieswojo i nawet głupio, ale w net pogodziłem się z losem. Przypatrywałem się z ciekawością na opłakujące śm ierć moją osoby. I cóż się okazało? Oto najwięcej łez wylewali moi wierzyciele z krawcem, szewcem i gospodarzem na czele. .

Ale byli i inni płaczkowie. Stali na boku i ronili łzy boleści.

Była to g rupka szczerych przyjaciół, którzy zamierzali wła­

śnie naciągnąć mnie na koleżeńskie, bezzw rotne pożyczki, ale się spóźnili. Tych szczerze żałowałem, ponieważ byłem w prost przyzwyczajony spieszyć im z pom ocną dłonią na każde życzenie.

I była w reszcie popłakująca garstka niepopraw nych optymistów, spodziewających się spadku. Co zą ironia!

Jestem przecież goły jak święty turecki.

Jeden z czterech dryblasów niosących trum nę z moimi śp. zwłokami, objaśniał towarzyszy: Znałem go za życia, b o mieszkał naprzeciw i patrzyłem nieraz na jego w ystępne poczynania. Oto pijak i ladaco! Lepiej, że taki nie żyje!

Któryś ze znajomych naciągaczy palnął sobie mówkę pogrzebow ą. Przeszedł „dobrze czyniąc" — mówił. — Bo­

leść nasza je st niezmierna, wszystko przem awia za tym, że jako dobroczyńca potrzebujących b y ł b y wyciągnął z b iedy całe zastępy ludzi. Po tej wzniosłej przem owie złożono na trum nie wieńce z jeszcze wznioślejszymi napi­

sami i zacząłem następnie w ędrow ać w prost do nieba. Na piechotkę. Prościutko jak sierpem rzucił. I praw dopodobnie przez pomyłkę, b o za ży d a wszyscy mi radzili, abym w re­

szcie „poszedł do diabła", ale ja jak zwykle nie posłucha­

łem starszych.

Przy bram ie niebieskiej ujrzałem ku najwyższemu zdu­

mieniu straszliwie długie lufy dział przeciwlotniczych. Św.

Piotr widząc moje przerażenie, mówił: — Nie bój się synu, bo arm aty te służą li tylko do ew entualnego strącenia an­

gielskich balonów zaporowych, k tóre p o zerwaniu się z uwięzi, m ogłyby porobić szkody w kosm osie.— Tymi słowy uspokoił mnie święty staruszek.

Gdy wszedłem w obszar nieba, otoczyło mnie zaraz na w stępie trzech młodzieńców i przedstawiwszy się jako bridżowcy, chcieli mnie namówić na partyjkę: — Słyszeliśmy tu już o panu i cieszymy się niezm iernie, że pan przyszedł.

Już zamierzałem zasiąść do stolika, jednak zainteresowało mnie jakieś zbiegowisko, czerniejące w oddali. Był to —- jak się okazało — ogonek kartkow y p o nowe listki figowe.

Spieszę dalej i widzę różnego rodzaju napisy, jak np.

„Nie deptać gwiezdników!“ , „Nie czepiać się samolotów!",

„W razie alarm u lotniczego, schron znajduje się na placu Adama i Ewy!" itd. Okazuje się, że niebo również nie za­

niedbało przygotow ań na w ypadek ataku lotniczego.

W dalszej w ędrów ce zauważyłem całe szereg i sklepów komisowych, z których kilkanaście zamknięto za paskar- stwo. Nagle doleciał mnie zapach cebuli. Obejrzałem się zdziwiony i ujrzałem zbliżającego się Mojżesza b ez opaski.

Widząc moje zdumienie, uśmiechnął się dobrotliw ie i wy­

tłumaczył, że tamtejszy gubernator generalny zwolnił ich o d noszenia opaski, jako że żyda p o zapachu snadnie roz­

poznać każdy je st w stanie. Chciałem go zaprosić na obiad d o najbliższej restauracji, jednak na drzwiach wisiał napis:

„Juden Eintritt v erboten“ . Aha — m yślę s o b ie — to nawet i w niebie do nich się porządnie wzięli.

W tej chwili przejeżdżał właśnie tram waj niebieski. Nie nam yślając się długo, wskoczyłem w b ie g u na platformę, plącąc oczywiście karę. Ale to mi zaimponowało, bo każdy przyzna, że w niebie p rze d e wszystkim ry g o r i porządek panow ać muszą. Po przejechaniu kilku p r zystanków, zapy­

tałem grzecznie stojącego obok mnie anioła o najbliższą kawiarnię. — Szanowny pan dopiero pew nie dzisiaj przybył, że nie zna dzielnicy kawiarń — odpowiedział anioł. Proszę wysiąść na najbliższym przystanku i iść ulicami Adama i Ewy a zobaczy pan nie jedną, ale tysiące kawiarń.

W szedłem do szklanej groty „pod pingwinem", gdzie zespół pięknych i dobrze odżywionych girls odtwarzał w pantomimę tanecznej p rze b ieg całego potopu. Następnie

żona Lota występowała jako słup soli, rozdając każdem u po szczypcie, jako że właśnie po sklepach soli brakowało.

W śród tych rozkoszy wzrokowych nadeszła godzina p o ­ licyjna. Poszedłem d o hotelu „pod Krakusem". W krótce spałem jak zabity p o tylu wrażeniach. Rano jednak nie chcieli mi podać śniadania, b o przez lenistwo zapomniałem p oddać się szczepieniu przedw tyfusow em u. Nie przysłu­

giwała mi również karta żywnośdowa. Zrozpaczony po­

wróciłem na ziemię i ocknąłem się w Krakowie.

I G R A S Z K I Ż Y C IA ;

Spotkali się pierw szy raz przy studni.

Brała w odę, jakby z namaszczeniem, małym kubełkiem szukając w głębinowej czelu śd kam iennego k rę g u — le p ­ szego zaczerpnięcia.

Dziewczęca młodość zmieszana z pow abem lekkiej za- lo tn o śd biła z ócz pięknych, mówiła czarem w każdym najmniejszym ruchu zgrabnej p o sta d , a uśmiech, taki inny,...

nieprzeciętny, był dopełnieniem całośd. Obcisła niebieska sukienka uwydatniła jeszcze bardziej wdzięk kształtnej figurki; w w y d ę d u odsłoniętego b olerka przyciągał barw ą czerw ono-brunatny sw etr spięty u szyi metalowym ściąga- czem.

Obok niej stał niepozornie mały i kalectw em obarczony człowieczek, lecz przy bliższej obserw acji w wieku w łaśd- wym. Całym swym w yglądem wskazywał jednak na dużą inteligencję, w ejrzenie miał tak ujmujące, że wywoływało zadekaw ienie w prost b ez końca.

Padły pierw sze kropelki wody, nabranej zanurzeniem małej rączki i nagłym p ry śn ięd e m na stojącego jakby w odrętw ieniu czy d ęż k ie j zadumie, a później znów nie­

odłączny śm iech i głośne — „do widzenia".

Teraz wpatrywał się uporczywie w odchodzącą, może c h d a ł upam iętnić w myśli dziwnie zmniejszającą się w od ­ dali postać dziewczęcą aż do całkowitego zaniku.

Nie rozmawiali.

To były spajrzenia, skierow ane przypadkiem spotkanie dw óch odrębnych środowisk. W zapoznaniu sprzęgły s i ę . przyjazne uczucia; zw arte są dobrze narysow ane dążenia.

W spólny zamiar odnaleziony już i w ybrany.

_ Idą w alei kroczynskiej razem Ina i Alek, nie wzrusza ich d sz a rozpostarta w śród brzóz niewielkich i sosen pozgina- nyćh niby dla rozrywki i tak rosnących gęstym szpalerem p o o b u stronach spacerow ej śdeżki.

Usiedli na pierwszym napotkanym i fantastycznie zgiętym konarze drzew a; zaszumiały im nad głowami wzniecone w iatrem liśd e.

— Złuda czy rzeczyw iśde tyle mam szczęścia.

Alek? Śmieszny jesteś, uczucia nie mierzymy m etrem , poprostu sympatycznyś i kochany; rewanżujesz się dosko­

nale; pali z, jak mnie usteczka bolą, czy można tak bez­

litośnie? I dla poparcia swej skargi rzuciła zalotnym w ejrze­

niem, co topi z pew nością tw arde naw et m etale.

Nagłym pocałunkiem zciszył przypływ nowych wyrazów.

Z gwałtownym rytm em serca, nieokreślone linie d e p ła przesunęły tam i z pow rotem , lekkie oszołomienie dężkim bezw ładem zajmuje wszystkie zakątki m łodego

Cisza! W pow ietrzu zafalował m d ły ' i trw ały zapach igliwia sosnowego.

Upalnie! Liczne ukosy słońca przeniknęły ziemię, by całkow ide przepalić.

Przed Iną wzruszonym głosem tworzy Alek obrazy składane z najlepszej wróżby:

— Będziesz panią Czuperską, znużony p racą słucham tw ego czytania lub zwykłej rozmowy... Pokoik nasz zawiera mały obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej i zapełniony wzorzystymi makatkami; je st ślicznie, zacisznie, mile.

Krótki rzut do zegarka; czas w racać do domu.

Ina malutką rączką popraw ia rozsunięte włosy. Alek w prawnym ruchem zawodowcy dobyw a z kieszeni „Ko­

daka", sekunda starczy na p rzek ręcen ie bocznej śrubki

i nasunięcie taśm y filmowej. Krótki szczęk migawki. I go­

towe! J a

— N iech mój pan!... znany fotograf wykona dla mnie piękną fotografię.

“r- Spróbuję. , J

— To musi być, pro testu nie lubię — niezadowoleni®

wykwita w kącikach wypukłych usteczek.

Powrót do domu!

Ina Potokówna w drodze przypom ina sobie codzienny - m arsz d o szkoły kraw ieckiej w Kroczynie. Zwykłą salę z długim i stołami, zawzięty turkot maszyn, porzucone w nie­

ładzie tkaniny i długie stosy szpulek baw ełny i n id. Nie­

ustanny gw ar i śm iech koleżanek. Stale m ierzy tę sam?

d ro g ę z wioski odległej taśm ą kilometrów, dla nauki, dla <

specjalizacji fachu.

C zupersld te g o dnia towarzyszył dalej niż do plantu kolejowego, do sam ej wsi Zastawki.

* * *

Umówione listy ;od, Iny nie dochodzą. Alek z wyraźny®*

zniecierpliwieniem stokrotnie przechodzi jednakow ą prze*

strzeń sw ego pokoju i coś z uw agą sumuje w myśli, zanie­

pokojenie dodaje now e i coraz bardziej sprzeczne z sobą

p rzyczyny. ' 1

Majestatyczna jesień spieszy zastąpić upalne miesiąc6 letnie.

W szkole kraw ieckiej w Kroczynie ruch nie mały.

Bliski egzam in nauki wzbudził niebywały pośpiech w nowieniu zapomnianych rysunków i pokazów modelowani*-

Liczne główki okolone fryzurą i gęstw iną pięknego ucze­

sania, schylone nad grubym i zeszytami sz a ro - b r ą z o w e g ® papieru.

Między wyrazami: pasowa, podstaw owa — znajdują s1^

zupełnie inne. -

Cichym szeptem wiecznie uśm iechnięta i ciągle zczei' wieniona panienka wyjaśnia innej z pięknym zam y ślen ie!* 1 w jasnych przejrzystych oczach — konieczne wrażeni*

pierw szych wydarzeń. Młodziutka i dosyć pefióutka o zdzi­

wionym nosku, d em n ej czuprynce, krzykliwym głosiło®111 udziela pilnym słuchaczkom istniejące b ez błędów spO"

strzeżenia. . ,3

Przyjechał... z dalekich stron świata... kolega zabaw dzie-' . cinnych... przypomnienia... wszystko na dobrej drodze.-

W malutkim kośdółku przy cm entarzysku w Kroczyni®

na sumie niedzielnej moc ludzi; w dostawionej p r z y b u d ó w c e

drew nianej nie ma już w ygodnego miejsca.

Z am bony d o le d a ł właśnie poważny głos księdza, 1®

czącego długą Serię zapowiedzi: — Ignacy Wędek, kawale z Krzewin W ielkich z Ireną Potokówną, panną z Zastawek-”

Przyciszony ję k z d em n eg o ralrątlra p o d chórem 1 005 m ałego stuknęło o tafle posadzki; dalszych słów nie d o # szał Alojzy Czupersld, d e m n o ś d zdusiły wszelką świa<*

mość, ucisk ogrom ny opasał sklepienie głowy. . ■ Ludzie wracali z nabożeństwa weseli, uśiwe^h111^ : W ysoki jak tyczka do grochu, poważny pan w n a r c i a r s i a j

czapce mówił do swych kolegów: ,_y j

— Potokównę znam dobrze... sierota... zrobiła tramy 1 w ybór... Ż y d e b ez d e m i... „«dna 1

— W iadomo — potakiwała, aby coś mówić, przyg001 I

sąsiadka. rwottY 1

— Maluśki p an do niej zabiegał z kochaniem, ucz° I podobno i jakiś pokraczny... wiadomo... _i

W lustrze p rzegląda tw arz oryginalnie wtulona w nach; ostrze brzytw y u d eszn ie zbiera puszyste wyni0S*“T|Jj piany; giną ciem ne plam y zarostu. Na n i e r ó w n y m zgi<e^Vj szyi przy krtani gwałtowne d ę d e i... ciem ny p a s e c z e K ^ I w pierw powoli, potem coraz chyżej płynie p o -e i

Mgliste k ręg i rosną i duszą głowę. T w arde uderz®1" 1

o podłogę. 1

Z daleka d o d e ra ją okrzyki, trzask otw ieranycn o*

Zdyszany d októr uważnie spraw dza stan leżącego.

Ratunek skończony. oły* j

Diagnoza postawiona: Przerw ana tętnica szyjna... HP*' i

krw i z mózgu... zgon... _ _ lDer-j

Nad w yprostowanym w o b ję d u ś m ie rd Alkiem J skim klęczała schylona matka i zbierała targana żalem z policzków.

Kościoły znowu otwarte

P o n i e w a ż „wła­

dza" udekła, za­

braw szy ze sobą klucz, muszą miesz­

kańcy o t w i e r a ć d r z w i p r z e m o c ą .

Mieszkańcy pełni skupienia pobożne­

go s t o j ą p r z e d krzyżem n ap ręd ce zrobionym i usta­

wionym w miejscu, gdzie stał ołtarz.

(6)

Las Y e g a s w stanie Nevada w Am eryce jest nie tylko rajem dla wszystkich zw o­

lenników hymenu, lecz także dla' tych małżeństw, które z jakichkolw iek pow o­

dów mają zamiar rozejść się. Jedynym warunkiem uzyskania ślubu lub rozwo­

du jest sześciotygodniow y pobyt w tym stanie. A le liczne lokale rozrywkowe dbają o to, by w okresie tej „kw aran­

tanny" nikt się nie nudził. I tak widzimy na lewo amerykańską artystkę radiową Dee Knox skracającą sobie czekanie na rozwód w b a rie . Przebrani za cow ­ boyów panow ie dbają o zabawienie gości przyjemną rozmową. U góry na lewo widzimy typową reklamę biura

matrymonialnego.

Na lew o:

W odospad Niagary jest znanym i ulubionym miejscem spotkań dla now ożeńców, którzy tutaj życzą so­

bie szczęścia m ałżeńskiego.

Znany mistrz bokserski Joe Louis bił swoją żonę, w obec czego podała ona o rozwód, gdyż cierpiało na tym je j zdrow ie. Nikt w to z p ew ­ nością nie wątpi, bo tam gdzie ude­

rzy pięść mistrza bokserskiego cię ż­

kiej wagi, na pewno muszą p o zo ­ stać ślady.

U dołu na prawo w idzi­

m y panią Marva Trotter Louis, na lew o zaś mistrza świata w boksie na ringu podczas walki. Powód po­

dany przez Mrs. Trotter Louis jest wystarczający, by mogła ona uzy­

skać rozwód.

DAY OR NKiHT

iT-Jatk fl/uiaiyemerihi INC LU O IN O

L I C E N S E

(7)

Już terkoczą żniwiarki na polach ścinając szerokimi płatami dojrzałe zboże, ale również żniwiarze zjawili się z swoimi błyszczącymi kosami. Tu i ówdzie stoi jeszcze zboże na polu, wiele jednak zostało już zżęte, wiele sprzątnięte, ustawione w stertach, a naw et ukryte w stodole. Ziemia wydała znowu swoje plony i na przyszłość dość będzie żywności dla wszystkich.

Gdy w bieżącym roku zima nie chciała ustąpić miejsca wiośnie, przypuszczali niektórzy pesymiści, że rok ten będzie niezwykle ciężki. W krótce jednak przyszło słońce i deszcz, zboże podrosło, wystrzeliły też pozostałe jarzyny w polu i ogrodach, tak że dopędziły one swoją właściwą w egetację i dają zbiory wpraw dzie nie p rze­

sadnie dobre, ale takie, aby wystarczyły i mogły nakarmić wszystkich. Można naw et powiedzieć, że w tym roku w y so c e drabiniaste wozy chłopskie wjeżdżają do stodoły właściwie bardziej naładowane, jak w roku ubiegłym .

Niemiecki zarząd w Generalnym G ubernatorstwie rozpoczął od pierw szego dnia stosować szeroko założone środki celem podniesienia produkcji rolniczej i wydobycia jak najwięcej plonów.

Dotychczasowy stosunek między produkcją rolną Rzeszy i Polski przedstaw iał się tak, że z hektara wydo­

bywano w Rzeszy 19% m etrów żyta, w Polsce zaś 11,2. Taki sam niekorzystny stosunek zachodził również przy innych produktach rolnictwa.

Nową gospodarkę przygotowało niem ieckie kierownictwo w Generalnym G ubernatorstwie nasam przód praez akcję słowną i pisaną, wskazując odpow iednią d ro g ę do podniesienia produkcji i uzyskania lepszych plonów i dołożyło równocześnie wszystkich sił, b y oddać do dyspozycji rolnictwa wszystkie właściwe środki, celem lepszego zorganizowania go. Przede wszystkim wzjnożono znacznie stosowanie sztucznych nawozów, jakazotniak, sole potasowe, fosfaty, wapno itd., a poza tym uruchomiono bardzo p ręd k o 9 fabryk maszyn i narzędzi rolniczych, produkujących takie maszyny i narzędzia rolnicze, których rolnictwo potrzebuje w pierwszym rzę­

dzie. Dużą ilość wartościowych maszyn sprow adzono z Rzeszy, oddano również do dyspozycji najlepszy m ateriał siewny. Stare przysłowie mówi: „Jaki siew, taki plon". Dawny m ateriał siewny został użyty w tych samych warun­

kach z niemieckimi zbożami siewnymi i okazało się, że przy tych ostatnich plon z hektara był trzykrotnie większy.

przeszło 300.000 łych d o właściwego stanu, rezultaty niż' poprzednio,

są widomym sukcesem tych wszystkich wysiłków, gdyż wszędzie zdołano uzy­

skać dobre plony, dające rękojmię, t e przy od­

powiednim uchwyceniu ich wszyscy w bieżącej zimie b ę d ą mieli zapewnione'wyżywienie. Po­

zostawiając rolnikowi dostateczną ilość środ­

ków spożywczych na własne potrzeby, rozdzieli się-resztę d ro g ą urzędow ych przy­

działów pom iędzy ludność. Władze Gen.

Gub. starają się o sprawiedliwy podział żyw­

ności pom iędzy mieszkańców, b ę d ą jednak mogły przeprow adzić swój plan dop iero w tedy, jeżeli rolnik stosować się będzie do przeńisów rządu o oddawaniu zbiorów.

I tutajnależy lo b ie przypom nieć przykazanie:

kochaj bliźniego jak siebie samego.

Na lewo: Żołnierze niemieccy na wschodzie zabrali się od razu do montowania poni­

szczonych po większej częici przez bolszewików maszyn po­

trzebnych do iniw, aby zbiory mogły zostać na czas zwie-

Tui za walczącym frontem wschodnim, pomię­

dzy wiatrakami I łanami z b ii stoją niemieckie działa przeciwlotnicze, aby młyny I żniwa uchronić przed nalotami lotnictwa rosyjskiego.

Fot. Asi. Prau (2) Dillan — StftcM (3)

W iększość pól i łąk w Generalnym G uberna­

torstw ie je st również w dym stanie z pow odu zabagnienia, toteż daje mniejsze plony.

. Kto odbyw a w ędrów kę po polach i bacz­

nie obserw uje otoczenie, stw ierdza z przerażeniem , t e w oda stojąca w bruzdach nie odpływ a całymi dniami, a naw et tygodniami, czy­

niąc ziemię „kwaśną". Toteż i w tej dziedzinie kierownictwo niem ieckie musiało przy­

stąpić do zdrenowania i in­

nych p ra c melioracyjnych na wielką skalę. W ubie­

głym roku wydano na p ra c e w tej dziedzinie

(8)

N apisał G j u r o V i|lo v ić

13 ciąg

S T R E S Z C Z E N I E D O T Y C H C Z A S O W Y C H O D C IN K Ó W : Do w n Vrela, prowadzącej od 5 7 la t walkę z proboszczami przychodzi nowy proboszcz, don Lauro, który p rzez swój osobisty urok, godzi wieś z diecezją. Don L a m o opuścił dawną parafię dlatego, że mieszka tam nauczycielka M aja, która kocha księdza i którą też ksiądz kocha. Kancelaria biskupia, zdumiona ta k prędką zmianą nastroju we wsi Vrela, przysyła proboszczom wikarych na naukę władztwa dusz. Jednakże służący proboszcza i zarazem jego kucharz i zaufany, Viso, obawiając się, by p rze z przybycie tych wikarych nie zmniejszył się wpływ proboszcza na ludzi, doprowadza do tego,sposobami zupełnie zresztą niewinnymiże kapelani opuszczają dobrowolnie wieś. Trzeci kapelan zdobywa sobie jednakże miłość wsi i to nie tylko dzięki osobistemu urokowi, lecz także dzięki głębokiej wierze, która z niego promieniuje. Nauczycielka M aja przysyła tymczasem Ust za Ustcm, a których tęskni za don Łom em i a których daje mu poznać, że opuszczenie dawnej parafii było ze strony don L a m a aktem ucieczki przed nią, co jest zgodne z prawdą. Don Lam o, jedzie do niej na kilka dni, potem wraca. Tymczasem toczy się życie we Vrelach swoim trybem, wieś podzieliła swoje uczucia pomiędzy obu księży, co bardzo m artwi Vita, zazdros­

nego o powodzenie swego pana. Po kilku miesiącach proboszcz otrzymuje list od M a i, w którym ta donosi mu, że zostanie m atką. Don L a m o je st przerażony, g d y ż fa k t ten uważa za przeszkodę dla swojej działalności kapłańskiej. Chcąc zysk a i na czasie, wyjechał z wycieczką do Ziem i Świętej. W międzyczasie M a ja zjawiła się na plebanii i czeka na mego. W krotce proboszcz wrócił.

Zaczyna się w nim walka między obowiązkiem kapłana i człowieka.

— Co b y mogło być dziecku?

— Nasze nieszczęście! To m u jest!

—- Co b y m u tu dać?

— P arę łyżeczek rumianku.

— Przynieś-no.

— G dybym tylko miał...

. — H erbatę masz?

— To m ogę.

Vito skoczył p o schodach i za chwilę wrócił z herbatą.

Dali maleńkiemu i czekali, czy się uspokoi*

Dziecko płakało dalej: głośno i boleśnie.

Chwilami uspakajało się na sekundę, dwie. Widocznie zmęczone i nie mając siły dalej płakać. W czasie tych pauz plebania oddychała z ulgą i lękiem. W szyscy oczekiwali z drżeniem i strachem : Maja, Don Lovro, Vito i kapelan.

Znowu {dacze, znowu posępne, przestraszone i zrozpa­

czone twarze.

Maja bała się o to maleńkie życie, wszyscy inni bali się 0 wieś. W ydawało im się, że te n {dacz leci jak głos dzwonu w w ieś i objawia ciężką tajem nicę plebanii.

W e wsi tym czasem toczyły się takie rozm ow y w grom ad­

kach:

— A nie mówiłam? Nie płacze?

— Słyszałam.

— Idź i posłuchaj... W iele nas słyszało. Słyszałam ja, sły­

szała Mara Dorina, Vica Tepina, Kata Kaćina i wszystkie, k tó re dzisiaj były na plebanii. Słyszałyśmy: {dacze.

— Czyjeż ono?

— Vitowe nie jest.

— Proboszczowe?

W zruszano ramionami.

— Kapelanowe?

— Kto to wie.

— Płacze...!

— Płacze.

W bibliotece spotykali się: proboszcz, kapelan i Vito.

— ? — pytał proboszcz oczyma i zaciśniętymi, bladymi wargami.

— Trzeba przywołać lekarza! — rzekł zaraz i stanowczo kapelan.

Don Lovro spojrzał znów na kapelana i rozpalił się:

— Cała w ieś będ zie widzieć lekarza.

Proboszczowi znów się zapalił bengalski ogień: chce m ię wysadzić...

— Będzie go widzieć i...?

— Jakiego lekarza? Co m u lekarz może pom óc więcej od nas? Mały nic m u nie powie, tak samo jak i nam.

— Ono um rze... — rzekł Vito z rezygnacją, lecz wyraźnie 1 pew nie.

— Co? — targnął się proboszcz.

— Umrze. To już te ra z pew na spraw a. Żaden lekarz już m u nic nie może pomóc. Umrze od d y ch myśli i o d d y c h oczu.

' — Jakich złych oczu? Kto go widzi?

— W ieś je dyszała, wie o nim, widzi je, choćby to nawet były m ury obronne, a nie zwyczajne dom owe i ściany.

W ieś myśli o nim i to tylko ile . Setki d y c h myśli unosi się n ad nim i p ad a na nie. Stos d y c h myśli leży na nim i przy­

gniata je jak zmora. Już ja wiem, jak to jest... Mieliśmy i my n a okręcie cdow ieka...

Vito urwał, zapatrzył się w e w spomnienie, poczem ciągnął dalej:

— Płynęliśmy Południowym Morzem i te n człowiek, a był to d ru g i kapitan, jakiś Holender, zmienił się nagle. Oszalał i zamęczał nas wszystkich, g d y tylko objął służbę, jakby się rozkoszował naszym cierpieniem . Nie je st to nic nie- .zwykłego. Na południowych m orzach odm ieniają się ludzie

czasami i stają się tak innymi, jak gd y b y się na nowo uro­

A utoryzow any przekład z chorwackiego W . P o d m a j e r s k i e g 0 dzili i w jednej chwili wyrośli zupełnie innymi. Odmienił

się i stał się jakby jakimś potw orem : pędził nas, przeklinał, a razu jed n eg o puścił na nas wrzącą w odę.

Pierwszemu kapitanowi powiedział, że załoga się zbunto­

wała. Nikt się nie buntował, nikt o buncie naw et nie pomyślał, a on w swojej złości wymyślił bunt. Na tym słońcu i w tym pow ietrzu chyba się m u klepki w głowie pomieszały i zo­

baczył bunt. Zabił dw óch ludzi. Obydwóch spuściliśmy na desce w Południowe Morze i ta k się ich pochowało na dnie morskim. Rozżaliło to nas i znienawidziliśmy cdow ieka.

Nienawidziliśmy go i tylko o d y m myśleliśmy rfla niego i d o g o też znalazło. Legł i nie wstał więcej. Leżał, sechł, aż usechł i spuściliśmy go m artw ego na desce w morze.

— Więc?

— O, to właśnie...

Pauza. W szyscy trzej rozmyślali o Holendrze, k tóry umarł:

legł zabity dy m i fluidami rozeźlonej załogi, usechł i umarł.

Pierwszy uśm iechnął się Don Joso.

Daj tem u spokój, Vito... Trzeba wezwać lekarza.

— Lekarza? — powtórzył sceptycznie Don L ovro.__

W takim razie skończone z nami.

— Dlaczego? Lekarz może przyjechać wieczorem, a jeśli dziecko umrze, pogrzeb musi się odbyć w dzień.

Widocznym było, że proboszcz do tej chwili nie pomyślał 0 pogrzebie. Zerwał się:

— Vito, sprow adź lekarza!

G arbus ruszył się niechętnie. O de drzw i spojrzał jeszcze raz na kapelana oczyma pełnym i nienawiści i wściekłości:

— Teraz już gotowe!

Przez kilka chwil, w atm osferze biblioteki, pom iędzy obu ludźmi, którzy patrzyli na siebie niemo i dużo mówiącym spojrzeniem , pozostał głos Vita i wściekłość jego spojrzenia.

Skończyliśmy — dokończył Don Lovro ciężkiej g ry jed n eg o zdania, rzuconego w bibliotekę i w czas.

Ratujcie syna, księże proboszczu! —- szepnął tw ardo kapelan i z m ocą przeszył proboszcza spojrzeniem . — Zrób­

cie, księże proboszczu, wszystko, co człowiek może zrobić, abyście nie obciążyli sw ego ludzkiego sumienia.

— Dlaczego to, księże kapelanie, mówicie?

— Bo jestem chłodniejszy o d was. Widzę, że przyjazd lekarza nie może oznaczać żadnego pogorszenia waszej sytuacji, ale może oznaczać znaczne ulżenie waszemu, su­

mieniu.

W tej chwili dziecko w „biskupim" pokoju zapłakało rozgłośnie i boleśnie. Płacz je g o rozdzierał przestrzeń, ojca, m atkę i kapelana. Przebijał się przez ciężkie zadony 1 przez m ury i niósł się ku wsi. Płacz był długi, rozgłośny i bolesny.

— Umrze. Pośmiały mu w argi i tw arz — oznajmiła Maja b ez tchu.

— Nie umrze. P rzyjedde lekarz i usunie mu boleści — rzekł Don Joso sugestywnie.

— Gdzie je st lekarz? — oglądnęła się Maja.

— Przyjedzie.

— Dziękuję.

— Proszę bardzo.

Pod wieczór tego sam ego dnia przyjechał lekarz. Stwier­

dził u dziecka zaburzenia żołądkowe i zalecił kleik i jakieś jeszcze drobiazgi.

— Uspokoi się...

— Czy wieś widziała lekarza? — pytał proboszcz Vita w bibliotece.

— Wszystko jedno.

__•>

— Czy widziała, czy nie widziała, to wszystko jedno. Wieś już wcale nie pyta, czy dziecko płacze na plebanii. Wieś pyta teraz tylko: czyje jest?

— A co myśli?

— Że to kapelanowe.

— A kapelan?

— Nie myśli nic, jem u wszystko jedno, pali papierosy, wesoły jest i -o nic się nie troszczy. Bo i o co miałby się troszczyć? Co to jego obchodzi?

— Myślisz, że on by...

— Dlaczegóż by nie?

— Dlatego, że powiedział, że nie...

— Hahaha!... A czy on to wiedział, że wszystko spadnie na niego? Powiedział, że nie zdradzi obecności dziecka na plebanii. Tego też nie zrobił.

Zaraz po potw ierdzeniu się pogłosek, że na plebanii rzeczywiście dziecko {dacze, wieś postawiła pytanie;

— Czyje 'ono?

W yrastały liczne zgadywania, tłumaczenia i legendy.

Jedna legenda przytłumiała drugą, pierw sze żyły obok drugich.

Wieś spędziła noc z pytaniem :

— Czyje ono?

Przed południem te g o dnia zrodziła się i pozostała taka legenda:

— Ivan Kapić, syn kulawego Toma, przyszedł z miasta.

I on to mówi. Powiedział mnie, Tonie, Annie i Marcie Topinej.

W szystkieśmy dyszały i wszystkie wiemy:

dla

— Tam gdzieś w mieście, niedaleko miasta, w sawy®

mieście, czy jakoś tam, bo to w mieście żyje więcej w * , przedm ieściu, ta grzeszna dziewczyna. Całe miasto ją Ona tak żyje: lata naokoło jak pies bezpański i tak jak P1 nazbiera pcheł, tak ona nazbiera mężczyzn, a czas&“

i dziecko.

Jak urodzi dziecko, to w tedy chodzi naokoło i szuka niego ojca. A nigdy nie zatrzyma się u biednego. B

Ładna jest ta grzesznica, -bardzo ładna, a m a taką i niewinną twarz, że jej wszyscy wierzą. W eźmie dziec*"

i zaniesie komuś d o domu. Komukolwiek, byle komu, ty™

nigdy biednem u. J

Teraz je przyniosła naszem u proboszczowi. I taka spl3^

— Akurat proboszczowi? Nie kapelanowi?

—- Proboszczowi. Na niego czeka. Ivanowi Kapi&°

tak powiedzieli w m ieście.

— Nam też to mówił — odezwało się jeszcze kilka koW8*

— I mnie.

— I ja też słyszałam. _

— Ivan nigdy nie cygani. Ivan je st poważnym człowie*1 i dużo nie mówi...

— Ale jakże, jakże?

— Co te ra z będzie? • .j

— Kobiecie się wierzy. Sąd jej wierzy. W s z y s c y wierzą. Bezbożni lu d d e są najłakomsi na to, żeby

w iarę na szkodę bożych ludzi. ^

t- Tak? To ona w takim razie zostanie na pleban*

— I dziecko?

— I dziecko te ż zostanie

— Sąd wierzy kobiecie i spraw a skończona...

— Ale to nie mamy szczęścia!...

.. — W iecie, jak tej kobiecie na imię?

— Emilia. . at

Jakby fala zgrozy lunęła na w ieś na dźwięk te g o iioieP3"

— Emilia!

— N aprawdę, Emilia.

Tak było na imię starej gospodyni starego p r o b o s z ^ Fala zgrozy powtórzyła się, powróciła i znowu z pow rotem . Przez tę falę widzi w ieś całą g rę starej w nowym, pogorszonym wydaniu, bo ta nowa imaJaW i jakieś praw a na plebanii.

— Dawniej mieliśmy starą, a teraz będziem y mieć i jeszcze do te g o — dziecko!

— O Jezu!...

Legenda zarażała wieś. W setkach grom adek: p o p o d * \ rzach, po krętych, wąskich drożynach, w cieniu dad*”

kapała, odnawiała się w setkach wariacyj:

— Ivan Kapić przyszedł z miasta...

— A kurat Emilia? O, biad a nam! ..

W szędzie, gdziekolwiek pokazała się legenda o k o b ie t ’ któ ra podrzuca, rozchodził się jęk:

— Oj, biada nam, znowu Emilia!

L egenda dotarła d o wszystkich krańców wsi, wnie'— . >

została p o d wszystkie dachy, rozstawiona po w s z y s t^

drogach. Legenda żyje. Nie pojawiła się ani jedna Legenda o kobiecie, która podrzuca, zapanowała wsze*^

władnie... J i

— Przeklęta baba, córka diabła i piekła, ni stąd ni z o ^

i akurat do nas tra fia ? <,

— Tak długo czekałyśmy praw dziw ego proboszcza i krótko cieszyłyśmy się nim, nieszczęsne...

— Diabeł nam psuje szczęście. i

— Pozwolimy to diabłu, żeby nam psuł? — dorzuciła młoda, krągła Agata.

W ieś wstrzymała dech, zamyśliła się:

■ Pozwolimy to?

i od' Tylko na chwilę i zaraz pojawiły się pierw sze znaki - , pom ej, instynktownej s3y wsi. Kobiety zaczęły przekłó*^

— Bodaj ją ziemia pochłonęła!

— Bodaj ją zaraza udusiła!

— Bodaj śladu z niej nie zostało!

— Kto to wie, czyje to dziecko!

— Nocy i diabła! §

— Ledwośmy go doczekały, a teraz tak sp rzed nosa "

nam go sprzątnąć jakaś taka miastowa dziewka?

— Nas setki i ona jedna! . J i

— Tak: p rzy sd a sobie, rozsiadła się w domu, gdy nie m a i czeka na niego...

— Co on pocznie, g d y ją zobaczy z dzieckiem?

— Biedaczysko!

— Święty cdowiek!

— Źrenica Jezusowa! ^

— Przeklęty babski gad, ni stąd ni zowąd — d o nasz®’

proboszcza...

— Mamy na to pozwolić? Mamy na to pozwolić?

— Ona jedna, a nas setki... j

Myśli wsi znalazły swoją formę. Znalady ją jakieś A9*L

— Ludzie, gdzie jesteślcie? Czyż nie b ędziecie b f ° ^ bożego cdow ieka o d diabła napastnika?

— Jacyż to z was mężczyźni? Rozwolicie to, żeby &

pluł na waszą wieś, na wasz kościół?

(9)

_®r°ńcie bożego człowieka. O brońcie Boga.

■ _r°n” 'y Boga! — Taką formę p rzybrała ostatecznie

’ Sl- Wynalazły ją Agaty. One to żłobiły p o d wielu da- 9*o«Mdka krętych, wąskich, wiejskich drogach, p o rozwi rOIUny ®D9a - — wystrzelił je d e n ciężki, czerwony, NioS^11^ sztandar, który w krótce ujrzała i przyjęła cała wieś.

9 ° Agaty, a za nimi cisnął się chór Ivajan. Przestra- wylęknione i zaniepokojone jak kury, g d y się pokaże jowrząb, powtarzały:

P i^ KZ2?WU ?las odganiać Emilia: p o coście tak rano syszły, ksiądz proboszcz jeszcze śpi.

Znowu nam będzie mówić Emilia: nie m acie nic mą- icjgj , 9 ° roboty, tylko m arnować popołudnie w ko-

O Jezu!

~~ Jezu...

2 nami będzie tak rozmawiał?

^ ™ ż nas będzie ta k słuchał?

~~ n ° 011 j®den *** kwiecie.

*— O Matko Boska siedm iu boleści!

p O Jezu!

jaksucł!8 ^dr!®twi^ a ' przeżegnała się i suchymi wargami, różaii 6 ^ c*e w Późną jesień, ucałowała krzyżyk na końcu u*anca, który zaszeleścił pustym szelestem szkieletów:

^-D iabeł się czepił naszego szczęścia, zawistny i złośliwy psuje je...

nvi«- i 1198 będzie wołał dzwonem wczas rano? Z zapalo- świecami czekał w kościele?

~~ J e z u ^ I jeszcze dziecko do tego...

r ^ ó j !

taluca jęczała setkam i słów, setkami załamanych rąk, teseszczących w skurczu:

~~ Czyż ma się pozostawić grzech w pośrodku wsi, przy kościele, w kościele?

Na naszej plebanii diabeł?

(j'~ lV I e a *drogi, słodki, jedyny! Znowu cię męczą, znowu

“ krzyżują.

Cierniową koronę ci wdziewają.

Chcą Cię ukrzyżować, Jezu...

Jezu drogi, słodki, jedyny!

te ST°> k tóry nas słucha w zastępstw ie za Ciebie, u«nawia z nami w zastępstw ie za Ciebie...

'Szatan nie pozwala, b y Cię sławił w raz z nami.

chwalił...

L M iewał Ci dziękczynienie.

■ Źeb

Wieś y nam mówił o Tobie, słodki, jedyny...

h i o c r wrzała, kipiała wzburzona straszną legendą o ko- podrzuca. Prym wiodły Agaty:

uT " Czyż pozwolimy grzesznej, upadłej kobiecie i szatanowi,

“0 3 wiedzie i prowadzi?

^ ” as setki — ona jedna!

on to 1X13 zasta^ na plebanii, gdy powróci?

~~~ JJasz proboszcz!

— Nasz...

On ma b y ć jej?

■ 2 na’ 9rzeszna kobieta, m a go...

dopuścicie do te g o wy, mężczyźni, wy, siła i moc!

^ f t e c z z nią! N iech idzie, skąd przyszła! Precz z nią!

^ Precz... p re e e c z ...!— Jak huk m orskich bałwanów

° ’ zan°siło się i łamało p o wsi. Huk? Nie, cichy, głę- szept wszystkich Agat, który, jest huczniejszy, potęż- ' J**y i głębszy Od huku morskich bałwanów,

jjyT~Wy, tacy silni, że ruszylibyście gó rę, czyż macie do- nad waszymi żonami wytrząsała się ta grzeszna

™®wka, córka diabła?

0 mężowie, ona nad nami?

j j ^ t " b y pluła po waszych żonach z wysokich okien ple- którą wyście wybudowali? — Biczami oczu, słów jasno wyrażonej woli popędzają mężów:

■... Brońcie Boga... ■ .

~~7 “rońcie niebo...

" ‘Brońcie wasze żony, aby na nie nie pluła ladacznica, r r Mężczyźni!

_ “iczami słów, spojrzeń i wezbranej krwi soczystych twa- Popędzają ich.

Mężczyźni kiwają głowami, zastanawiają się i pytają:

Rzeczywiście jest jakieś dziecko na plebanii?

~~ Durnie! Pytacie? W szyscy je słyszeli?

' Ona jest na plebanii?

~~ Rozsiadła się na plebanii i czeka na niego, nieboraka, świętego człowieka!

Kiedy tam jest, to można ją i widzieć?

1 dziecko też można widzieć!

™?2czyżni się poruszyli:

Zobaczmy! Zobaczymy!

BUNT WSI

Tego sam ego dnia, około drugiej godziny p o południu, kucharz Vito zauważył pierwszy, że jakieś kobiety zbliżają się ku plebanii. Jedna, g ru p a Kataluce. Szły zasapane, gestykulowały żywo i słychać było hałas ich słów i zdań.

W idać było wymachiwanie rękam i, wykrzywione twarze i brzydki chód kobiet śpiesznie idących. Vito zaniepokoił, się. Ścisnął go tę p y ból przeczucia. Doznał takiego uczucia, jakiego zawsze doznawał p rze d katastrofą.

— Teraz, o tym czasie?

Minęły lata, odkąd je st w służbie u proboszcza, minęło wiele m iesięcy, jak je st tutaj w e Vrelaćh, ale nigdy nie widział w dzień roboczy, o tej po rze dnia, aby kobiety przychodziły n a plebanię. Nie pomyślał naw et przez chwilę, że przejdą i miną plebanię. Zaraz tę pierw szą g ru p ę powią­

zał związkiem przyczynowym z płaczem dziecka na plebanii.

Czekał, czy pokaże się jeszcze więcej kobiet...

Nadchodziły. Na obszerny dziedziniec kościelny wcho­

dziły grom adki nieumytyćh, nieuczesanych. Przychodziła w ieś codzienna, obszarpana, zeznojona.

Kataluca była jeszcze w większości. Była w pełnej liczbie.

Tłum brzydkich, wstrętnych, niezupełnych głów, rozpalo­

nych płomieniem nienawiści, zem sty i żaru. ta M a praw ie głowa ukazywała język w wariackiej szybkości ruchów i paplania...

— Jezu, jedyny, d ro g i nasz, taki g rzech i sromota...

W iejskie odrzucone dziewice stoją w największej napię- tości i w niecierpliwości, b y pokazać, jak całe i wszystkie należą d o Jezusa.

— W ypędźm y diabła z naszego kościoła!

— W ypędźm y go!

— Zróbmy miejsce duszy...

Zwróciły się niespokojnie w stronę plebańskiego dzie­

dzińca.

— Kto z Jezusem, naprzód!

— N aprzód za cześć drogiego naszego Jezusa!

Stoi ich tłum i sapie, sapie... Głowy są brzydkie, wstr ętne, niezupełne, wszystkie coraz bardziej się zapalają. Głosy padają coraz szybciej i mocniej. Idą z sobą w zawody.

Każda z nich stara się przecisnąć n a p rzó d i być przew ód- czynią. Są jakby b ez rozumu, zniekształcone. Wymachują rękam i, usta ich zapienione, oczy zalane krwią. Zdania krzyżują się, okrzyki paraliżują. Ze wszystkiego te g o jed en wielki, wrzeszczący, histeryczny zgiełk:

— Jezus...

— Cześć...

— Zemsta...

Wylatują oderw ane słowa z olbrzym iego, szerokiego zgiełku.

Ivajany stały jako osobna g ru p a z drugiej strony wejścia na dziedziniec kościelny. Zgarbione, pow ykręcane rHała — jak pow alone żyto p o burzy. Poruszają się, wyprostowują, skupiają. Załamują się czarne, suche rę c e i trzęsą się wraz z ziarnkami różańców, co szeleszczą jak szkielety.

Tłum rośnie, przyłączają się doń i Agaty.

Burza głosów: wielki, niezestrojony zgiełk podnosi się i wypełnia p rzestrzeń koło kościoła, n ad kościelnym dzie­

dzińcem, kąpie się już w nim stara, teraz jakby zgarbiona plebania.

Agaty są niem e, lecz wzburzone. Każda towarzyszy swemu mężowi. Stoją mocno przy nich. Oni patrzą ich oczami, one słuchają za nich i reagują za nich:

— Mnóstwo ludzi. W ieś nie pozwoli... Jesteśmy tu wszyscy i co nam kto zrobi?

— Mężczyźni naprzód! —- zawołał ktoś w tłumie.

— Chodźmy! Chodźmy! — szepnęły Agaty. Szepnęły, ale ich szept ryknął, zawył w zmąconych duszach ich mężów.

Ivajany też nie spoczywają. W tłum ie głosów, słów, westchnień, okrzyków i zgiełku wzgardzonych dziewic, staruszki podnoszą rę c e i wielkie ziarna różańców:

— Gdzie są mężczyźni? Niech oni idą pierwsi!

— Mrko, niech Mrko idzie pierwszy!

Hałasuje Kataluca, Ivajana i Agaty.

— W ieś nie żartuje. To spraw a poważna! — poznał Vito i skoczył p o schodach tak, jakby to p ręd k o i elastycznie uczyniła je g o m ałpa Didi po jakiej drabinie.

W bibliotece zastał sam ego proboszcza, który nie spodzie­

wał się niczego. Jak gdyby niczego nie zauważył. Zerwał się, g d y zobaczył Vita. Garbus wyglądał strasznie: bez barw y, b ez słowa, jak tknięty paraliżem.

— Co się stało, Vito?

Długo czekał, nim doczekał jego odpowiedzi:

— £ e .

Dyszał ciężko, zasapany i zbierał siły: — Wieś się buntuje- Na dole je st cała wieś na dziedzińcu kościelnym. Są wszyscy i m łode kobiety z nimi.

— Czego chcą?

— Nic dobrego...

— Co mówią, głuptasie?

— Nie wiem. Nie słyszałem. Bo jakże? Poleciałem zaraz, żeby księdzu proboszczowi donieść.

— W racaj i posłuchaj, co mówią, czego chcą...

Vito myślał przez chwilę, skąd by m ógł słyszeć, co w ieś' mówi n a dziedzińcu kościelnym.

— Z za okna u kapelana...?

— Tam będziesz miał najbliżej...

Vito zbiegł po schodach. Przy oknie w swoim pokoju stał już Don Joso i nadsłuchiwał, patrzył przez przyciągnięte

żaluzje. « -

W ieś grom adziła się coraz bardziej na dziedzińcu ko­

ścielnym. Tłum rósł nieustannie. Schodziły się dzieci i mężczyźni, którym to warzyszyły Agaty. Nie brakowało też i wiejskich parobczaków. Mężczyźni nie byli wzburzeni.

Wchodzili na dziedziniec niemi i półuśm iechnięd.

— Mężczyźni naprzód! — wykrzyknął znów ktoś w tłumie.

Był to widocznie głos jakiejś Katalucy, b o nikt się nań nie odezwał, nikt się n a te n głos nie poruszył. Mężczyźni szerzej rozw arli usta do półradosnego uśmiechu. Zawsze się tak uśmiechają, g d y Kataluca je st poruszona...

— Taka srom ota m a paść na naszego księdza pro ­ boszcza? — odezwała się Agata Matićowa i spojrzała mężowi w oczy, a potem po grom adzie wiejskich gazdów w koło niego.

Odezwały się inne Agaty:

— I jeszcze o d kogo?

— W iecie choć, co to za jedna?

— Nie m a męża.

— 1 ona m a się mu tu narzucać... jemu, bożemu człowie­

kowi?

— Precz z nią! Niech idzie, skąd przyszła!

— Precz!

— Preeecz...! — W jednym długim, głuchym okrzyku wsi na kościelnym dziedzińcu zjednoczyła się Kataluca, Ivajana, Agaty i dzieci. Dzieci cieszą się widocznie, że się zebrało tyle ludzi, choć to nie niedziela i że wszyscy krzyczą, choć nie są dziećmi.

— Preeecz! — Za ponownym, zakończonym okrzykiem zaciągnął się jeszcze i pom ieszany okrzyk dzieci. Uczyniły sobie z te g o wołania zabaw ę i teraz powtarzają:

“ Preeecz...

— Precz!

Vito i kapelan spojrzeli p o sobie i obaj odsunęli się od okna.

— To nie dobrze — rzekł Vito.

— Jeszcze nie je st źle — rzekł kapelan.

— Jak to nie? Nie słyszy kapelan?

— Słyszę.

— Kiedy ksiądz kapelan słyszy, to p rzecie i rozumie.

Proboszcza zastali, jak szybko i niespokojnie chodził po bibliotece. Gdy weszli obaj niemi do pokoju, zatrzymał się n a środku i wpatrzył się w nich z oczekiwaniem.

__•?

— Mnóstwo ich jest. Cała wieś. Są i dzieci — oznajmił Vito.

— Czego chcą?

^— Mówiłem dziś rano księdzu proboszczowi: wieś chce, ab y kobieta z dzieckiem wyniosła się z plebanii, gdyż wieś myśli, że na plebanii je st jakaś kobieta z miasta, jakaś Emilia, która bogatszym ludziom podrzuca dzieci. Wieś myśli, że ta Emilia księdza proboszcza w ybrała na swoją ofiarę i że czeka, aż ksiądz proboszcz w róci z urlopu. Wieś chce w ypędzić Emilię, aby was, księże proboszczu uchronić o d jej szantażu.

— To wam powiedziały?

— Tak, dziś rano wiele ich to mówiło. Nie myślałem, że przyjdzie do czegoś więcej ponad te gadania.

— W ięc? Co teraz?

— Jasnym jest... — rzekł kapelan z zupełnym spokojem, lecz urwał, spojrzawszy na Vita.

— Co je st jasne? — zaniepokoił się proboszcz.

— Jasnym je st to, co m usi uczynić człowiek na waszym miejscu. Maja nie jest Emilią, Maja nie je st kobietą, która podrzuca.

— Wiem.

— W takim razie...

— Co w takim razie?

— O brońcie ich...

— Chcesz Vrela! — odezwał się głos z za dymu. — Wiem.

— Hahaha... Ja chcę Vrela? Ja chcę człowieka! Chcę tylko tego, czego ty w tej chwili nie rozumiesz, ale rozumiem ja właśnie teraz lepiej i jaśniej niż kiedykolwiek. Właśnie teraz dojrzało w e m nie postanow ienie i dopełniło się. Ja nie chcę żadnych Vrel. Dziękuję tobie i wszystkim za wszystkie V rela p o d słońcem.

Dokończenie nastąpi

o D T r n w & M I R P P P M a n a

Damie serca Knotek pragnie

Serenadę zagrać ładnie Stanął po d jej okiennice

Zagrał, w niebo wzniósł źrenice Głbs natęża, oczy mruży W net otrzym a piękną różę.

Lecz miast róży dla przeszkody Motek chlusnął kubłem wody.

(10)

B ra m a K r a ­ kowska, cha­

rak te ry stycz­

na dla Lubli­

na, miasta wy- i c i g ó w kon­

nych.

K r ó t k o p o s t a r c i e . J e ­ s z c z e k o n ie n ie n a b r a ł y rozpędu. Tra­

sa jest długa i tylko najlep­

sza klasa mo­

że się tu w y­

bić.

To ta l i r a l o r ! Ogromny był natłok lud zi

s p r ó b o w a ć szczęścia.

Na finiszu ro z g r y w a się o s t a ­ t e c z n a walka na o s t a tn ic h 100 me­

trach. O- sfa te czn ie z w y c ię ż y ł

„ L u b l i n "

j e d n a k o 2 d łu ­

gości.

r y m

Dydnia, ordynata Alfreda h r. Potockiego z Łańcuta, von Glase- . nappa, Schalbota, J. Żylicza i T. Rakowskiego.

Dwuletnia przerw a w wyścigach < u tru d n ia ’ oczywiście orientację •• 'Jm naw et najbardziej rutynowanym bywalcom torów wyścigowych.

Ubyły konie starszydjt roczników, przybyły natomiast m łode, w iró d których znajduje się w iele okazów, rokujących poważne nadzieje na przyszłość. Znanym je s t pow iedzenie, że „forma b ije U asę“, nie ulega więc wątpliwości, że wyścigi w Lublinie b ę d ą należały do bardzo emocjonujących i, jak to już wykazały pierw sze dni zawodów, przy­

niosą bardzo ciekawe wyniki.

Obok fachowców, którzy z niesłabnącym zainteresowaniem śledzą p rze b ieg wyścigów lubelskich, widzimy także liczne rzesze zwolen­

ników totalizatora. Znając daw ną nam iętność mieszkańców Warszawy, uruchomiono kasy totalizatora także i w Warszawie, które z miejsca wykazały znaczne obroty, co je st najlepszym dow odem , że W arsz*?.;^!

wianie pozostali w ierni swym przedwojennym p r z y z w y c ^ j e n f t ^ ^ J | Mają w ięc te ra z oni sposobność do p rze żywania wielu emocyj, acz­

kolwiek tylko wybitni zapaleńcy wyjeżdżają d o Lublina, b y na w łasne AW k oczy widzieć trium fy czy te ż porażki swych faworytów. A tymczasem na trybunach lubelskich grom adzą się wielotysięczne thim y publicz­

ności, rozgrzane walką szlachetnych koni pełnej krwi, galopujących , j E s

p o zielonej murawie. Zatł,

WYPŁAT

W Y Ś C I G I K O N N E W L U B L I N I E

ZA SZYBKA UCIECZKA

Mały buhaj Jest dobrym wyidgowcem, ale lasso jest szybsze, przerwie ono nagle jego szybkę ucieczkę w ciągu kilku sekund I powali go na

kolana.

Oto dwóch ludzi, którzy kierują szczęściem.

Na lewo, jeździec Molenda, na prawo zał No­

wak, należący już do klasy znanych dżokejów.

Na lewo: Gubernator Lublina którego Inicjatywa dokazała teg«>

podczas wojny, mimo wielkich # 1 id , mogła odbyć się tak wielka ln*PV

fo t, lo ie li — ł- *

(11)

m a m

U W A G A !

F O T O A M A T O R Z Y !

Dziś — znowu zd jęcie grupow e, ale in­

nego rodzaju niż w numerze poprzednim.

O ile w tamtym numerze w ykonawczyni miała dużo tla, o tyle tutaj tłem jest w ła­

ściw ie tylko ściana lasu, no i oczyw iście łąka, na której nasza grupka hasa. Najpraw ­ d o p o do b niej w łaśnie ła czerń lasu w p o ­ łączeniu z szarością łąki w ytworzyła dobre tło, w którym nic zgubić się nie może. To­

też wszystkie d zieci występują wyraźnie, w idoczny jest każdy ich gest i w yraz twa­

rzy tych, które ją mają podniesioną. Natu­

ralnie, że to zd jęcie jest trochę ustawione, o tyle, że z pewnością d zieci w idziały, że ktoś ma zamiar fotografować. Stąd ten skrępowany u niektórych d zieci gest i w y­

raz twarzy. Pomimo to zd jęcie jako całość tworzy obrazek miły i dobry. Dym idący z ogniska zaznacza się lekką m giełką, d o ­ dającą zd jęciu uroku. Z d ję cie wykonał p. lan d a z Rzeszow a, aparatem V elti, czas Vio« sek., przesł. 5,6.

Za każde zam ieszczone w kąciku foto- amatorskim zd jęcie płaci redakcja 16— 20 zł.

W eso łe igraszki chłopców z zakładu w Chyrow ie.

Q l a teatromanów warszawskich powrót z „raju sowieckiego" chóru Juranda jest prawdziwą atrakcją. I nie tylko dlatego, że sam lakt szczęśliwej ucieczki Juranda cieszy jego sympatyków. Poziom pro­

dukcji, jaki skonstatowaliśmy na powitalnym występie na estradzie jednej z n a j w y b r e d n i e j s z y c h co do swoich występów ka­

wiarni Warszawy — „Cafe Lucyna", zadawalnia nawet najbardziej wymagające jednostki.

Zestrojenie głosów, barwa akordu, czystość Intonacji, precyzyjność rytmu bez zarzutu.

Świetnym nabytkiem jest bezwzględnie Obornicki, jednoczący wa­

lory wokalne z prawdziwą siłą komiczną, „brekujący" muzykalnie a dowcipnie.

Publiczność zorientowała się szybko I pasowała sympatycznego

„jurandzistę" na swego ulubieńca.

Wyrobienie zespołowe Piotrowskiego (tenora) dobrze jest znane i dostatecznie cenione. Mroczek i Stępniewski za­

prezentowali się też jak najkorzystniej.

Rzecz prosta, Jurandot przy tortepianie nie tylko znako­

micie akompaniuje, ale po prostu jest (i tak być powinno) duszą quartetu. Piętno własnej indywidualności artystycz­

nej wyciska na każdej frazie, na każdym efekcie czy to dy­

namicznym, czy deklamacyjnym.

I dlatego „Chór Juranda" jest naprawdę „chórem Ju­

randa", nie zaś _ _ _ _ _ _ _ _ zbiorową jed­

nostką, | nieoży-'

wioną twórczą wolą kierowniczej indywidualności. Dob&J gramu b. szczęśliwy nie za wiele sentymentalnych tang. P

jemnie dowcipnych piosenek-żarlów muzycznych. _ j I w tym właśnie kierunku pójdzie zapewne „Chór Ju**jji / zważywszy zwłaszcza na Chomickiego, który o wiele W 4 czuje się w finezjach i dowcipach, niż w czułostkowośei1

wych miłosnych „żalów". 5

Przyjmowano sympatyczny zespół br gorąco, czuło -

„Chór Juranda" — mówiąc językiem cyganerii ■— Co należy stwierdzić z zadowoleniem i oczekiwać

sukcesów miłe) gromadki. .

C n th n r Pud/owi*1 f W W A R S Z A W p

£ u c t f n & \

G . h ó r

I

flu .T a ń a .%

Jurand ze swoim łem. Od lewej: P io W m Chomicki, Jurand, MroW*;

> 1 Stępniewski. : __

We środę dnia 13 sierpnia odbyt się w kawiarni „Pa­

ni" wieczór piosenek, który ściągnął rzadko Spotykane tłumy publiczności, spra­

gnione muzyki i pleśni. Na naszym zdjęciu publicz­

ność z zainteresowaniem słucha produkcyj artystów.

W I E C Z Ó R P I O S E N E K

P. Aleksandra Serwińska śpiewa przy akompaniamen­

cie prof. A. Lenczowskiego jedną ze swoich nastro­

jowych pieśni sentymentalnych.

P. Wojciech Dzieduszycki pełnymi werwy piosenka#*

rozwesela publiczność. Akompaniuje mu na gita'**

p. J. Ławrusiewicz i prof. A. Lenczowski.

W K A W I A R N I » P A N l< i

i

w

Fot. Bonk

KRAKOWIE

Cytaty

Powiązane dokumenty

czas robili to tylko żydzi. Mogą to św iadkowie potwierdzić. Ponieważ nie mam drugiego, używałem jako odw ażnika jednokilogram ow ego bochenka chleba, k tóry co

M rugali oczami, przypom inając sobie coś o białym człowieku, o obcym przybłędzie.1 Statek tam tego jednak m iał być niewiele większy od ich łodzi, a tam ten

Brwi nad oczami zbiegły się jej, a nozdrza poruszyły się, w ciągając zapach w iatru.. Odwrócili jednocześnie

Można sobie pozwolić na marzenia, lekcje się jeszcze nie zaczęły.... Nie wie nic staruszek, że noc

Zatoczyły łuk, idą naprzeciw. Widzi, że żeglarze nie patrzą przed siebie. W estchnienie W iatru, odchylona do tyłu, poddała tw arz ku oczom Ra-tonga, któ re —

Jakby nie było, lubią kobiety, każda bez wyjątku zajmować się strojami, czego się im wcale nie gani.. Dzisiaj sytuacja tak się zmieniła, że bodaj wszystkie

Proboszczowi wydało się, że znowu zapalił się ogień bengalski jego rozumowania, a wydało się też, że ten bengalski ogień tym razem nie gaśnie.. Przed nim

w odowej. Na naszych zdjęciach widzimy. fragmenty tej wizytacji... Don Loaro opuścił darnią parafię dlatego, że mieszka tam nauczycielka M aja, która kocha księdza i