• Nie Znaleziono Wyników

Ilustrowany Kurjer Polski. R. 2, nr 51/52 (1941)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Ilustrowany Kurjer Polski. R. 2, nr 51/52 (1941)"

Copied!
21
0
0

Pełen tekst

(1)

S R . S 1 / S 2 * R C § m * K l i A l i C W . B C Z E N A R C D 1 E N I E 1 9 4 1 * 4 0 GR

A M A T U C H N A B O Ż A N IE M I A Ł A N IC , C Z Y M t Y O K R Y Ć M O G Ł A D Z IE C IĄ T K O . W IĘ C W T U L IŁ A J E W S IA N K O , C O B Y Ł O W S Z O P IE , A W Ó Ł I O S I O Ł E K O G R Z E W A Ł Y JE S O B Ą

A P O T E M P R Z Y S Z L I P A S T U S Z K O W I E . . . F o l. B o re k — f. K. P.

I

(2)

D Z IE C IĄ T K O 1 EZU S

Z o b ra zu A n d rz e ja V e rro cc h ia . G a le ria o b ra zó w p a ń stw o w e g o jn u z e u m w B e rlin ie.

(3)
(4)

Jak b iały cału n p okryw ają śnieg i z ie ­ mie rosyjską, w szystkie lasy są śn ieg iem zaw iane. A le po m ocno zam arzn iętych d ro g ach marsz n iem iecki id z ie n ie p o ­ w strzym anie n ap rzó d . Na naszej ilu ­ stracji w idzim y furgony i zm o to ryzo ­

w ane b atalio n y n iem ieckie .

Z n u żo n e i od daw na z n ie c h ę c o n e b e z ­ n ad zie jn ą w alką coraz to now e z a ­ stępy w ziętych do n iew o li żo łn ie rzy so w ie ck ich brną p rzez śn ieg i do o b o ­

zów zb io ro w ych .

\ A t. tym strasznym roku n ie cie szą się

lu d zie pięknem zim y, ani b o g a c ­ twem kraju. W sz ę d z ie ro zp a cz, łzy, c ie rp ie n ie ... W tych d n iach N iem cy p o ­ sunęli się zn a czn ie n ap rzó d . K a lin in zu ­ p e łn ie w y sie d lo n o . Sznur w ozo w , aut, a g łó w n ie ttumu p ie sze g o , d z ie ci, k o ­ biet, koz, krów ciąg n ął się na 30 km.

Straszny o b raz martyrium naro du . W ie le setek tysięcy m asze ro w ało , b łą d z iło , b ro d z iło w śn ieg u. Tem peratura o b n i­

ży ła się m ocno. N ad eszła w czesna zim a. N iem cy prą naprzó d z n iesam o ­ witą szy b k o śc ią i nie ma m ocy, która by ich pow strzym ać m o gta".

O to kilka zd ań z d z ie n n ic zk a w o ­ je n n e g o so w ie ck ie g o k om isarza M eś- w e d je w a . — D zie n n icze k ten dostaf się w ręce w ojsk n iem ieckich . — Z d a ­ nia }e kreślą jasn o i w yraźn ie p o łó że- n ie : Zim a rosyjska stała się postrachem b o lsze w ik ó w , nie zd o ła ła jed n ak p o ­ w strzym ać p o ch o d u N iem ców .

P o n iew aż ria W sch o d z ie z a p a d ło p rzez ' ro z b ic ie , b o lsze w ic k ie j siły b o ­ jo w e j już p rzed kifku tygo dn iam i w ie l­

kie ro zstrzy g n ię cie , zima p rzysp o rzy b o lsze w ik o m tylko trosk — natomiast n ie m ie c k ie d o w ó d ztw o w o jen n e b ę d z ie m iało m o żno ść w y cią g n ą ć k orzyści z d o św ia d c ze ń ob u ostatnich zim.

By ukryć się p rzed co raz to rza d z ie j u kazu jącym i się lotnikam i so w ieck im i, p rz y w d zia li ci p iech u rzy n iem ieccy w a lczą c y na teren ach w sch o d n ich o k ry ­

cia o chron n e.

Sariatołclg swych ataków ras po raz okazuję fińskie oddziały narciarskie sw f tgiyzng w wałkach przeciw So- Ton zimowy krajobraz sfotografował

jeden t niemieckich sprawozdawców wojennych ar okolicy jesior liman i Ła- doga. Tońmy te wraz s walnym wa-

*łem komunikacyjnym Tłchwłiwm uwol­

niły o j tat ima sowieckiego piechota niemiecki I oddziały czołgów.

Żołnierz niemiecki schwytał o lb rz y a l) rybg świąteczną w postaci d y ł U t g s dorsza. Będzie z niego smaczny k| l« k

ha M g fa .

i g llp p IP

(5)

W S T A N I E W O J N Y

■ 1

Z U S A

TAKŻE BUŁGARIA, CHOR­

WACJA, RUMUNIA, SŁO­

W ACJA I WĘGRY WYPO­

WIEDZIAŁY W OJNĘ USA.

planu p rezydenta R oosevełta, w m yśl k tórego najpóźniej w r. l9A3-Stany Zjednoczone zam ierzały zaatakow ać zbrojnie N iem cy i W łochy. Tym sa­

mym unicestw iono szczere i z bez­

przykładną cierpliw ością przeprow a­

dzone akcje N iem iec i W łoch, które mim o trw ających od szeregu la t nie­

znośnych w prost prow okacyj am ery­

kańskich, zam ierzały zapobiec rozsze­

rzeniu się w ojny oraz nie dopuścić d o zerw ania stosunków ze Stanami Zjednoczonym i."

W yjątek z w ielk iej m o w y kanclerza Hitlera w Reichstagu w Berlinie w dniu 11 grudnia. W m ow ie te j przed sta w ił on p o ­ w ody w o jn y ze Stan am i Z jednoczon ym i i rów nocześnie o zn ajm ił, i e N iemcy, W iochy i Japonia za w a rły w tym dniu u kład, m ocą którego państw a te n ie zło żą bron i tak długo, d o p ó k i narzu con a p rz e z Anglię i A m erykę w ojn a n ie zostan ie doprow adzo­

na do zw ycięskleyo końca.

O d sam ego początku w o jn y dopuścił się am erykański prezydent Roosevelt stopniowo całego szeregu bardzo cięż­

kich w ykroczeń przeciw praw om n aro ­ dów. Bezprawne napady n a o k ręty i inną w łasność obyw ateli niem ieckich i w ło­

skich połączone były z groźbami pozba­

w ienia wolności osobistej przez interno­

w anie itd. T e coraz bardziej w zrastające n a p a d y prezydenta Stanów Zjednoczo­

nych K oosevelta doprow adziły w końcu do tego, że m arynarce am erykańskiej w ydał on rozkaz, by w brew wszelkim praw om narodów atakow ała o k ręty nie­

m ieckie i w łoskie, by strzelała do nich i zatapiała je. M inistrow ie am erykańscy chw alili się też, że w te n zbrodniczy spo­

sób niszczono niem ieckie łodzie pod­

w odne. K rążow niki am erykańskie, nap a­

dały n a niem ieckie i w łoskie o kręty i za­

b ierały je, a ich załogi n ie m ające żad­

n y ch złych zam iarów odprow adzano do więzienia.

N ie spotkaliśm y się z żadnym oficjal­

nym dem enti am erykańskim co do opu­

blikow anego w S tanach Zjednoczonych

J A P O Ń S K A P IE C H O T A M A R Y N A R K I Im łó w z n a c z n e j m ie rz e z a w d z ię c z a Ja p o n ia z a d z iw ia ją c e św iat su k ce sy w y ­ lą d o w a n ia sw y ch w o jsk w u m o cn io n ych p u n k ta c h o p a rc ia U S A na w y s p ie G u a m

i na F ilip in a c h .

Fol. Ast. Press 4, Atlantic 3, Scherl 2 T E N N O

C e s a r z Ja p o n ii i n a c z e ln y w ó d z ja p o ń sk ic h sił z b r o jn y c h na lą d z ie , na m orzu i w p o ­

w ietrzu .

D U C E P R Z E M A W IA W R Z Y M IE

W tym c z a s ie , g d y A d o lf H itle r w y g ła s z a ł sw ą w ie lk ą m o w ę w R e ich sta g u (z d ję c ie u g ó ry ), p rz e m a w ia ł te ż D u c e na

P ia z z a Y e n e z ia d o n a ro d u w ło s k ie g o .

5 OKRĘTÓW BOJOWYCH I 2 LOTNISKOWCE ZATOPIONO W PIĘCIU DNIACH

Ja p o ń sk ie sam o lo ty t o r p e d o w e z a to p iły w p o b liż u w y sp H a w a jsk ich o k rę ty b o jo w e U S A „ O K L A H O M A " (n a le w o ), „ W E S T Y IR G I N IA " (n a p ra w o ) i „ A R I Z O N A " .

Z A T O P I O N E L O T N I­

S K O W C E U S A „ L E X - IN G T O N " I „ L A N G L E Y "

O b a te o k rę ty p a d ły ofia rą b o m b lo tn ikó w ja p o ń sk ic h na D alek im W s c h o d z ie . Na le w o

„ L a n g le y " o p o jem n o ści 11.050 ło n , na p r a w o —

„ L e x in q to n " 3 3 .0 0 0 .ton.

A N G IE L S K IE O K R Ę T Y B O J O W E „ P R IN C E O F W A L E S " i „ R E P U L S E "

Z N IS Z C Z O N E W b itw ie m o rsk ie j o b o k p ó łw y s p u m a la jsk ie g o u d a ło s ię ja p o ń sk im sam o lo to m z n is z c z y ć p ró c z t y c h . d w ó c h no­

w o c z e s n y c h o k rę tó w b o jo w y c h ta k że w ie lk i k o n łrto rp e d o w ie c b ry ­ ty jsk i. N a le w o : „P rin c e

of W a le s " .

(6)

mej swym najuprzejmiejszym to­

nem.

— Po co było na nartach jeź­

dzić? — zrzędziła stara. — U mnie pan zostać nie może, a posłać nie mam kogo po żadnych dokto­

rów!!...

— Ależ nie odmówi pani chyba chrześcijańskiej pomocy chore­

mu!? — W Romanie poczęło ki­

pieć wzburzenie.

Na progu ukazała się siwa sta­

ruszka ó wytwornej postaci.

— Proszę, niech pan wejdzie! — powiedziała uprzejmiej. — I pro­

szę się nie dziwić, że od razu nie chciałam wpuścić, ale na tym od­

ludziu... Nie jestem jednak tak nieludzka, żeby nie udzielić po­

mocy choremu...

— Jestem Roman Zawistowski — przedstawił się starszej damie Wchodząc do domu. Pojmuję pani lęk przed obcymi, zwłaszcza gdy się tak mieszka na uboczu. Nie chciałbym się też u pani zatrzy­

mywać... Czy nie mógłby .-ktoś z domowników przywołać jakie sanki ze wsi?... , .

D O M E K W S M f E G l

— Może później ktoś będzie mógł pójść dla pana. Najpierw trzeba będzie nogę opatrzyć!

— Sam to zrobię! Noszę przy sobie małą podróżną apteczkę. Bandaże się znajdą. Kwaśna woda do okładów też...

" ~ Wobec tego niech pan pozwoli za mną od razu do łazienki! — za­

proponowała gospodyni. — A może po obandażowaniu będzie pan mógł od razu ruszyć w dalszą drogę? — dodała pospiesznie, niespokojne jej czarne oczy spojrzały na niego z niemą ptośbą.

Za całą odpowiedź noga go tak zabolała, że zachwiał się.

—: No, widzę, że będzie pan musiał u nas trochę odpocząć — ode­

zwała się ze współczuciem. — Musi się pan położyć...

Pozwolił jej się zaprowadzić do pięknie umeblowanego pokoju.

Ledwie ułożył się na tapczanie, stracił przytomność...

Obudził go jakiś szmer...

Otworzył oczy nie wiedząc gdzie się znajduje... Poświata miesiąca oświetlała zarysy kobiecej głowy... Ależ to była ukochana twarzyczka jego Leny!! Księżyc zapalał w jej jasno blond lokach srebrne błyski i ślizgał się miękkimi promieniami po jej cudownie matowej cerze...

— Lena!... — jego wargi wyszeptały to ukochane imię. W tej chwili przypomniał sobie wszystko. Jego miłość od pierwszego wejrzenia. Jej na pozór, obojętne zachowanie się początkowo,. które-wreszcie zamieniło się pewnego majowego wieczoru w gorące uczucie... Planowany ślub i jej nagła ucieczka! Wyjechała bez słowa!... Bez podania adresu!...

Śnił zapewne lub majaczył w gorączce, bo. ukochana twarzyczka p<|

chylała się nad nim coraz bardziej... Wtem wargi ich się spotkały...

Długi, namiętny pocałunek przypieczętował ciszę nocną...

— Roman! — odezwała się pierwsza. — Czy to ty? Rzeczywiście ty?!l Teraz i on począł wierzyć w rzeczywistość.

— Kochanie! — zdołał tylko wyszeptać.

— A ja się wyprowadziłam tutaj na odludzie i dałam ostry nakal żeby nie wpuszczać żadnego m ężczyzny tylko dlatego, żeby nie by wystawioną na pokuszenia...

— A leż po co to wszystko?

Bo widzisz, mój drogi... — cudowne ciemne jej oczy zaszły mgłj zamyślenia. -— Bo widzisz, ja jestem mężatką!...

Słowo to soplami lodu zawisło w atmosferze pokoju.

— Tak, jestem mężatką! — ciągnęła dalej w zadumie. — Mój mą poszedł na wojnę i jeszcze nie wrócił...

Krwawy zimowy świt żegnał w iejskie sanki, które uwoziły samotneg narciarza do miasta.

Jeszcze raz obejrzał się na domek w śniegu, z którego okna powiJ wała mała batystowa chusteczka, żegnając go na zawsze...

A-skL łońce skłaniało się ku

zenitowi, oświetlając krwawą łuną dalekie przestrzenie śnieżne...

Ostatnie p r o m ie n ie grały tysiącami barw w kryształowym puchu, jakim się okrył świat...

Drogą zjeżdżał samotny nar­

ciarz...

Drzewa szpilkowe ubrały się na jego spotkanie w przepiękne futra i kokietowały go jak kobiety...

Kobiety!

Młody narciarz westchnął. Ko­

biety dały mu dotychczas w ży­

ciu same rozczarowania... Może dlatego wybrał się dziś sam na tę wycieczkę. Roman w yjechał wła­

śnie z lasu i ogarnął wzrokiem całą okolicę.

Jak tu pięknie! W okół panowała cisza i spokój. Hen w oddali za­

rysowyw ały się w ieże miasta. Tam musiał teraz panować zgiełk i ruch, ale tutaj nie było nawet śladu istnień ludzkich... Wtem za­

uważył opodal wąską smugę dy­

mu, która zdawała się dobywać wprost ze śniegu!

Tak! Tam stała jakaś chatka czy mały domek! Przylepiony do stóp pagórka tak, że z góry zda­

wał się niewidoczny. N agle Roma­

na zebrała ochota zjechać tamtę­

dy i przeskoczyć ten domek!! Le­

dwo myśl ta zaświtała mu w móz­

gu a już wprowadził ją w czyn!

Śnieg zasyczał pod nartami przynaglonymi do rozpędu. W ja- sno-niebieskich oczach Romana zapaliły się błyski emocji!! Za­

patrzony w krwawo zachodzące słońce pędził z szaloną szybkoś­

cią. Teraz giętkie sw e ciało sprę­

żył do skoku... Jeszcze sekunda!!...

Zzzzzz! ■ Powietrze zagwizdało wokół jego uszu!! W następnej chwili wzbił się w powietrze i pięknym łukiem przesadził do­

mek!!...

Już wylądował szczęśliwie, gdy wtem zdawało mu się, że usłyszał za sobą jakiś krzyk kobiecy. Je­

dno nieostrożne drgnienie mięśni i Roman stracił równowagę! W na­

stępnej chwili wpadł z impetem w puszysty śnieg!...

Chwilę leżał oszołomiony, ale wnet próbował się podnieść. Na­

gle zauważył, że lewa noga jakoś odmawia mu posłuszeństwa... Zła­

mana nie była, ale najwidoczniej skręcona w kostce! Co teraz bę­

dzie? Musi chyba w tym domku poprosić o gościnę na noc, bo o dalszej drodze mowy być nie mogło. Ujął narty i pokusztykał aż do drzwi. Po drodze przyglądał się temu domostwu z zaciekawie­

niem. To' nie była żadna chata, tylko schludna, parterowa willa murowana.

Roman zapukał do drzwi w ej­

ściowych, do których się wcho­

dziło po kilku kamiennych schod­

kach, i oparł się o ścianę wyczer­

pany.

W głębi domku odezwały się czyjeś kroki.

— Cóż to za dobijanie się do obcego domu!? — • zaskrzeczał starczy głos kobiecy poprzez drzwi.

— Proszę pani) zwichnąłem no­

gę na nartach! N ie mogę w żaden sposób iść dalej!... Czy mogłaby mi pani użyczyć gościny, albo ewentualnie posłać kogoś po doktora lub może jakie sanki do miasta? — Roman przemówił do

PIĘKNO ZIMY

lak uipione leży schronisko nad Morskim Okiem w białej szacie zi­

mowej, z dala wiła nas Kasprowy, najpiękniejsze miejsce zjazdu nar­

ciarzy. Fol. i. k. p.

(7)

P Y Z M A R IA

z Jastkow ie d o stała się d o g o sp o d a rz a , g d z ie ro d zin a sk ła d a ła się tylko z d w o jg a o só b . B y ło je j w ię c b a r­

d z o d o b rz e , m im o że rob oty na roli i w o b o rz e b y ło d u żo . P rz e b y w a ła także w D o ln e j B aw arii.

W Y D R Z Y N S K I J Ó Z E F

z W y d m y w p o w ie c ie B rzo zo w sk im ma tu sw o je w ła sn e g o sp o d a rs tw o , na którym zo staw ił m atkę i b ra c i. W R z e s z y p ra c o w a ł n a jp ie rw w fa b ry ce , w o la ł je d n a k p ra c ę na ro li, b o mu lak le p ie j. B ył

w B aw arii.

D Z IU R A A N IE L A

z C h m ie ln ik a k o lo R ze szo w a , có rka ro ln ika, w y k o ­ n y w a ła w N ie m cz e ch tę sam ą p ra c ę co w do m u : b y ła u g o sp o d a rz a , w D o ln e j B a w a rii, otrzym yw ała

d o b rą p ła c ę i d o b rz e b y ła traktow ana.

T R E L K A L U D W IK

z Ja ro sław ia, syn g o sp o d a rsk i, w y je c h a ł d o N iem iec razem z w ielu sw ym i zn ajo m ym i. W O b e rw ie b a c h w D o ln e j B aw arii p ra c o w a ł ró w n ie ż na ro li i d o g lą ­ d a ł b y d ła . P raca na roli n a jb a rd z ie j mu o d p o w ia d a .

W O B O Z IE P R Z E J Ś C IO W Y M W K R A K O W IE S P O T K A N IE Z R O B O T N IK A M I R O L N Y M I

j\V a dworce kolejow e większych miast G eneralnego G ubernatorstw a przy- 1 -'b y w a ją od JyjKu dni specjalne pociągi z Rzeszy, przywożące Polaków — lobotników rtlffptfi. Robotnicy ci, to zapraw ione w pracy cenne jednostki, które od dwó są zatrudnione w Niemczech, a którym w uznania pil­

ności umożliwiono spędzenie kilkutygodniow ego urlopu w Generalnym Gu­

bernatorstw ie. W prawdzie naw ał m ających się wykonać pilnych prac w Rzeszy nie pozwala na udzielenie urlopów św iątecznych większej liczbie pracowników, niemniej jednak istnieje zamiar zorganizowania, przy najbliż­

szej sposobności, nowych transportów tych polskich robotników', którzy dzięki wzorowemu zachow aniu się, oraz dzięki ochocie do pracy, zasłużyli sobie na w ypoczynek wśród najbliższych w kraju. Zatrudnieni w Rzeszy pracow nicy jak i ich rodziny zamieszkałe w kraju powinny zdawać sobie spraw ę z niemożliwości jednoczesnego wyjazdu setek tysięcy rodaków.

Przybyli ostatnio do G eneralnego G ubernatorstwa, w celu odwiedzenia

J B 9 B S

Dołówna Marla z Jastkowie k/Stalowej Woli, córka gospo­

darska. cieszy się te mogła przyjechać, bo tęskniła bardzo.

Byla /w .Bawarii' Dolnej u gospodarza za Szwajcarkę. Ze- łeg® roku była je] siostra na urlopie.

Krause Antoni I (ego iona Maria i kolonii Klarów w Lu­

belskim pojechali razem na roboty rolne do Rzeszy. Byli w Szwarcwaldzie jeszcze z dwoma Polakami. W Rzeszy urodziła się im córeczka Danuta, M t ą pokażą rodzinie,

nie spodziewając się goicl.

(8)

MORZE Powieść Bozo Lovr/ca

Powieść x życia dalmatyńskiego

Dokończenie

\ le wtem cały zmieniony, rozczochrany i bez czapki na głow ie wpadł między robotników majster Paweł.

— Stójcie! — zawołał i obróciwszy się do ludzi, któ­

rzy się za nim zlecieli, uroczyście i komediancko w ołał dalej:

— Dom mi rujnują! Na dziady mnie wyprawiają!

A gdy zobaczył, że jego słowa chw yciły się tłumu, za­

grzmiał nieco mocniejszym i dostojniejszym głosem:

— Cóżem zawinił miłemu Bogu, że mnie tak chłoszcze?

Syn się podnosi na ojca, a rodzony brat mojemu jedy­

nakowi wpycha nóż w rękę... Chce mi żmiję jadowitą przystawić do piersi. N ie straciła ona zębów. Przyczaiła się tylko. A gdy się jej ciepło zrobi, ugryzie nas w szyst­

kich w serce.

Żeby zaś słuchaczqm jaśniejszą stała się myśl jego słów, wskazał palcem na przerażoną Anusię:

— Zapytajcie ją, moi ludzie, skąd ta jej piękność!

Na chw ilę zamilkł, jakby czekał odpowiedzi.

— Od diabła to! Nieboszczka jej matka, żeby zbawić siebie, sprzedała ją szatanowi. Piękna jest! Ale i jabłko ma sw ojego czerwia, choć jest rumiane. Rozumiecie mnie, ludzie?... N ie byłoby tego wszystkiego, gdyby się brat z bratem pogodził, jak prawa Boże nakazują. Mnie się nawet nie pytają, jakbym był sługą w domu. Wróg zawzięty, a nie brat... Żeni mi jedynaka, jakby mój syn nie miał ojca. Znajdę ja mu ładniejszą i bogatszą dziew­

czynę. Dałbym mu nawet krwi spod gardła, ale niech mnie słucha. N ie dam go tej grzesznicy; nie chcę bękar- cicy w domu! Otrułaby mi syna, żeby się prędzej do­

czekać spadku. Jaka matka, taka córka.

Maszt ciągle jeszcze bujał nad pokładem. Robotnicy podsunęli powrozy pod nogi, by im się pień nie w y­

mknął. Od w ytężenia stękają i niecierpliwie czekają końca kłótni. Wpatrują się w wierzchołek masztu, który swobodnie kołysał się w powietrzu. Pod nimi huczy lud i rękami wskazuje na statek. W szyscy drżą i w oczeki­

waniu wypadków cisną się jeden na drugiego, jakby do­

staw szy się do statku, mieli się pozbyć niepewności.

Wtem jakby odpowiedź na to powszechne oczeki­

wanie rozległ się krótki, ale stanowczy rozkaz majstra Frana:

— Podnieście, chłopcy!

Stójcie, na Boga miłego, albo będzie nieszczęście...

Brat powstaje na brata, a ty narodzie sądź, po czyjej stronie słuszność, a po czyjej wina.

Robotnicy pociągnęli znowu, ale — czy to że powrozy b yły p rzetlałe,czy też łańcuchy popuściły — wyślizgnął im się maszt i w tym momencie całym ciężarem i dłu­

gością zwalił się na pokład. Naw et trzask gromu nie byłby silniejszy.

W pierwszej chwili nikt nie wiedział, co się stało Nad głowami tłumu przeszedł tylko głuchy i zło prze­

czuwający pomruk, potem coraz to silniejszy i silniejszy az naraz z tysięcy gardeł wydarł się i zagrzmiał pie­

kielny krzyk:

— Gospodarza zabiło!

— Nikolę!

— Narzeczoną!

Rozdrażnione głosy wykrzykiwały jeden nad drugi-

to rosły, to cichły. 5

— Biedna matka, która go urodziła! — zajęczały ko­

biety, podnosząc ku niebu w yciągnięte dłonie.

W szystkie oczy szukały winnego. A le w owym zamę­

cie i gwarze zgubił się gdzieś majster Paweł. Nawet gdyby ziemia była go połknęła, nie byłby znikł prędzej.

To on winien wszystkiemu. Gdyby nie jego nieskoń­

czone wymyślania nie byłyby powrozy popuściły. Przy­

w oływ ał śmierć i ona go posłuchała. Biada mu, gdyby go w tej chwili zobaczył był rozdrażniony tłum. Uciekł lis, bo przeczuł niebezpieczeństwo.

W głuchej wściekłości tłum się kołysał i falował nie­

zdecydowanie, na którą śtronę ma się przechylić. Już i pod statkiem wrzał, a ponieważ ze wszystkich stron otoczył boki i przód, w ięc zdawało się, że cały statek dźwiga na plecach.

A na pokładzie obok obalonego masztu leżała narze­

czona. W ręce jej zmięty bukiet kwiatów, a na szyi przerwany złoty łańcuszek. Perłowy krzyż leży na jej piersiach a koraliki ze sznura od medalionu rozsypały się naokoło. Wyprostowała się i stężała i tak leży spo­

kojna i blada, a na ustach jej jakby drży gorzki, nieprze- cierpiany uśmiech. Głowa jej i w łosy leżą w kałuży za­

krzepłej krwi. Maszt zmiażdżył jej ciemię...

Nieranieni robotnicy i Nikola otoczyli martwe ciało i bezsilnie opuściwszy ręce, zapatrzyli się w napoły otwarte oczy Anusi. To niemożliwe, aby ona nieżyła!

Czekali na coś, pewno na pierwszy znak życia, by ich uwolnił z tego spokoju pełnego grozy. Dopiero gdy na pokładł wpadł tłum, robotnicy podnieśli w milczeniu

A u to r y z o w a n y p r z e k ła d z c h o rw a c k ie g o W . P o d m a j e r s k i e g o zwłoki i otoczyli je, jakby je chcieli bronić przed nie­

znanymi napastnikami.

Przed niosącymi szedł majster Frano i Nikola i gdy ze statku zeszli na ziemię, wyciągnęli prędko kilka ka­

wałków drzewa i sporządzili z nich nosze. N ałożyli na nie zieleni, zrywając koło siebie wieńce i kiście buk­

szpanu. Żeby zaś lżej i miękcej spoczywała, rozpostarli na zieleni chorągwie i potem położyli na noszach zgasłą Anusię. Odprowadzeni przez tłum ludzi, stanęli przed jej domem i gdy ją ponieśli po schodach, po których je­

szcze dziś rano zeszła sama, zalamentowały kobiety, jakby wszystkie płaczki z miasta zakwiliły nad nie­

szczęśliwą dziewczyną, £

V.

Po wszystkich kościołach dzwonią dzwony. Ociężale i przeciągle kołysze się ich dźwięk w wilgotnym powie­

trzu, a każde uderzenie serca dzwonu pada ciężko i głu­

chym echem rozlewa się nad rozmokłymi dachami oko­

licznych domów. Leniwie kołysze się ciężkie serce ude­

rzając o krawędzie dzwonu. Po każdym uderzeniu z wnę­

trza jego odzywa się głęboki jęk, który ginie w prze­

strzeni, ściszając stopniowo miedziany głos. Faluje i fa­

lując szerzy się coraz to dalej i dalej, póki nie utonie pod falą nowego dźwięku. Pada uderzenie za uderze­

niem, jakby się odrywały kawałki miedzi. Dźwięk za dźwiękiem rozlewa się i w tym nieustannym jęku zla­

nych metali jęczy tęsknota za podziemiem, za'głębiam i i czeluściami gór, w których mroku spoczywały od pra­

wieków. Teraz przepalone, przetopione, przekształcone, przywiązane, kołyszą się pod dachem dzwonnicy i żalą się za tymi, którzy spoczywają, albo za niedługo spoczną pod ziemią. Co chwilę ponawia się ich niepocieszona pieśń i gdy na chwilę przestaną, wrażliwe ucho jeszcze długo słyszy metaliczny ich brzęk. W dzwonach płacze ziemia za swymi dziećmi, zmuszonymi do bezustannej pracy i bezustanku przyjmuje martwe ich ostatki w ma­

cierzyńskie sw oje łono. Dzwony obwieszczają, że w iecz­

nie czujna śmierć zabija kiełki żywota...

Ze żalu jakby i niebo przesłoniło się szarą zasłoną niespokojnych chmur. Pędzą gonione przez wiatr, a gdy na niebie błyśnie czasem jakiś skrawek błękitu, czym prędzej przesłaniają go ciemnością. I właśnie tam, gdzie jest mrok najgęstszy, wyciągają się nowe snopy i od­

gałęzienia obłoków i ciągnąc się powoli, obsiadają całe stoki gór.

W jednym pokoju, którego okna są mętne od deszczu, leży na katafalku Anusia. Na białych jej szatach rysują się niespokojne odblaski gromnic. Płomienie ich drgają gryząc wosk, który się zbiera w w ielkich okapinach.

Czasem oderwie się jakaś kropla wosku, by zadzwonić 0 szklaną płytkę posrebrzanych świeczników. Obok gromnic siedzą kobiety i płaczki ,i półgłosem lamentują nad nieboszką.

— Oczy moje, czemuście zasnęły?

— Oblubienico!

. — Czemu, różo, śmierć cię oberwała?

— Jedynaczko!

— Dzień-eś kwitła, dzień woniała,

— Panieneczko!

— Drużbowie cię samą zostawili,

— Narzeczono!

— Piołunem cię gorzkim ustroili,

— Nieszczęśnico!

— Piołun kwitnie, nie rwie go twój luby,

— Męczennico!

— Luby woła, ty się nie odzywasz,

— Krasawico!

— Byś się była nigdy nie ozwała,

— Miłośnico!

— Kwitłabyś jeszcze, jeszcze pachniała,

— Różolico!

— Ziemia ci pociemni jasne lice, '

— Samotnico!

— Ciężka ziemia, co nie zna litości,

— Męczennico!

— Co rozdziela od lubego lubą,

— Oblubienico!

Tak- lamentuje płaczka, owinięta w ciężkie czarne rakno.*) Zgarbiona jest i skulona i gdy jej głosu i słów nie staje, by wyrazić boleść, wtedy rozpaczliwymi ru­

chami głow y wyraża swój niepocieszony ból. Z każdym wierszem głos jej rośnie, w ije się i wznosi i gdy docho­

dzi do szczytu, znowu opada, a pozostałe kobiety 1 płaczki w półkręgu ruchami i biciem się w piersi w tó­

rują ich lamentowi. Bez słuchaczy ciężko byłoby jej w y­

myślić choćby jeden lament.

*) Rakno — rodzaj chusty kobiecej (przyp. tłum.).

W łaśnie płaczka w szczególny sposób dała rozmach głosowi, gdy się drzwi otwarły na oścież i do pokoju, wszedł majster Frano. Trzyma się junacko, tylko oczy jego niespokojne. Źrenice jego pełne blasku, pełne po­

znania i ni życie, ni śmierć nie są zdolne zamącić mu bystrego a wilgotnego spojrzenia.

Gdy majster stanął w progu, płaczka przerwała lamen­

tacje i z otwartymi ustami zapatrzyła się w niego, jakby do pokoju wszedł jaki dziwoląg. Pozostałe kobiety sko­

czyły ze siedzeń, lecz uspokoiły się prędko, gdy zoba­

czyły, jak spokojne i jasne jest oblicze gospodarza. Za nim zamknęły się prędko drzwi. Wiatr wparł się w nie, by rozwichrzyć cienkie płomienie wysokich gromnic.

Oderwane okapiny zadzwoniły drobno o płytki, które były napoły pokryte woskiem.

Majster milcząco pozdrowił kobiety, stanął przed ka­

tafalkiem i zapatrzył się w twarz nieboszczki. Przypom­

niał sobie, jak przed kilku laty żegnał się z martwą Toną, żoną powaśnionego z nim brata.

— Jakże bezsensowne są swary żywych i jakże te dwie kobiety pięknością i życiem swoim są do siebie podobne! N ieszczęsne oblubienice!

Miał wrażenie, że. przed nim spoczywa w trumnie jego nie sądzona mu Tona. Jak i wówczas, tak i teraz nie zważając na obecnych, wziął kropielnicę z podnóża i święconą wodą pokropił martwe ciało. Podszedł do wezgłowia i nachyliwszy się pocałował Anusię w usta.

Były zimne — i znowu przypomniał sobie tamtą drugą nieboszczkę. Sądzone mu żegnać się z umarłymi. Z czu­

łością kochanka poprawił złoty krzyż na jej piersiach i gdy właśnie chciał ją po raz ostatni przeżegnać ręką, powstała w nim nowa niespodziewana myśl:

— Dlaczego taką drogą była mu ta nieszczęśliwa dziewczyna? Dlaczego przemocą chciał ją wydać zą Nikolę? Czy i tym razem nie oszukiwał siebie tylko, usprawiedliwając jakiemiś wymysłami swój na oko szla­

chetny czyn?

Naraz stało mu się nieznośnie w tej zamkniętej prze­

strzeni, w ięc by odetchnąć i uwolnić się od nowych wąt­

pliwości, skierował się ku wyjściu.

Ale wtem do pokoju wpadł jego brat Paweł i sta­

nąwszy przed nim zagrodził mu drogę. Kościsty, zgar­

biony i skupiony w sobie, stanął i wyprężył się cały, jakby się gotował do ostatecznego skoku. Chciał coś wyrzucić z siebie, może wyzwisko lub groźbę, ale w tym ostatnim momencie olśniony nagłym migotaniem grom­

nic rzucił spojrzenie na katafalk. Jeszcze bardziej po­

chylił głowę i otwarłszy szeroko oczy, wpatrzył sję w nieruchome ciało zmarłej dziewczyny. Czuł, jak z ka­

tafalku płynie zimne tchnienie śmierci i jak mu ten chłód ścina oddech. Gdyby się nie wstydził obecnych, uciekł­

by najchętniej. Opadł go strach! On to jest winien, że Anusia nie żyje. A jeszcze, jak gdyby i tego było mu jeszcze niedość, o mało awanturą nie zbezcześcił jej niczym niezmąconego spokoju. Ku przerażeniu wszyst­

kich obecnych uderzył się pięścią w czoło i piersi. Chce bólu, chce kary, by odkajać swój grzech. Był zrozpa­

czony, w tej chwili jednakowo gotowy do dobrego jak i do złego, ale niespodziewanie chw ycił go za gardło płacz, w ięc łkając, rzucił się bratu w ramiona. Frano uścisnął go i ucałował i jednym nieskończenie dobrym uśmiechem dodał mu otuchy i gdy się nieco uspokoił, troskliwie podprowadził go do wezgłowia nieboszczki.

Kobiety odetchnęły, ale jednak były zawiedzione w swym oczekiwaniu. Spodziewały się kłótni. N ie by­

łyby jużci dopuściły, by do tego doszło, ale trochę złości i strachu nie byłoby zaszkodziło. 1 ma tu jeszcze czło­

wiek człowiekowi wierzyć! Przecież ten sam Paweł za­

klął się na zdrowie swego syna, że nigdy w ięcej nie po­

patrzy w oczy swemu bratu. A oto bez niczyjego po­

średnictwa, namawiania i zaklinania ściskają się i całują, jakby w zgodzie i miłości przeżyli całe swoje życie.

Bracia długo siedzieli u wezgłowia martwej Anusi.

Wśród panującej ciszy słychać było, jak wiatr uderza w okna i jak pod jego podmuchem skrzypią i piszczą zawiasy okiennic. Po gładkiej i zamglonej powierzchni szyb ciekną drżące krople dżdżu, zostawiając za sobą mokry ślad. Z rynien nieustannie ciecze i sączy się ze­

brana woda, a w dole głęboko poniżej domu huczy i w yje niespokojne morze.

— Biednaż jej młodość! — rzecze Paweł zapatrzywszy się w martwą oblubienicę.

— Może i lepiej dla niej, że nie żyje! — Kłamał Frano, aby tylko pocieszyć brata.

— Kiedy pogrzeb?

— Jutro.

— Na taką pogodę?

— A co nieboszczykowi po pogodzie?

— Myślałem... ze względu na ludzi, żeby było ładniej.

(9)

Na chwilę zamyślił się Paweł, po czym mówił dalej nieco cichszym głosem:

— Powiedz Nikoli, żeby wdział nowy koporan i nowe buty. Te, com mu przywiózł z Triestu... Jeśli czapkę ma starą, kupię mu nową. Dam mu, czegokolwiek za­

pragnie... Dla narzeczonej zamówiłem srebrną trumnę, a nie zapomniałem też i o krzyżu. Drugiego takiego nie ma na Sustjepanie. Cały z marmuru, a na nim pozłacany anioł trzyma kwiat w ręce. Zgadnij, co jest na krzyżu napisane?

— Co?

— „Tu spoczywa Anusia Kuzmanićowa". Czy mogłem lepszy napis wybrać?

— Nie!

— To Nikolę ucieszy, a i na mnie lepszym będzie pa­

trzył okiem!... N ie wszystkiemu też ja jestem winien.

Żeby tylko jutro była ładna pogoda!

Zdawało mu się, że od jutrzejszej pogody zależy szczęście ich wszystkich. Nawet i szczęście zmarłej.

Majster Frano uśmiechnął się łagodnie na te jego słowa i poklepawszy go po ramieniu, przypomniał mu, że pora im wracać do domu. N ie chciał, by się Paweł spotkał ze synem. Nikola mógł nadejść każdej chwili.

Lepiej, żeby się w domu pogodzili, niż tutaj tak przed obcymi ludźmi... Paweł posłuchał go i poszedł z bra­

tem. Dzisiaj poszedłby i na kraj świata, żeby go Frano prowadził.

Gdy tylko bracia w yszli i za nimi zamknęły się drzwi, zaraz kobiety, jakby na rozkaz, skoczyły ze siedzeń i wtykając jedna drugiej palce pod nos, przemówiły wszystkie naraz:

— Kobiety moje, czego my to doczekały!

— Głupi ten świat!

— Całowali się jakby byli młodzikami!

— Jak ich nie wstyd!

— W szyscy Kuzmaniće są tacy.

— Głuptaki!

— Śmierć ich pojednała.

— Ze strachu, żeby i po nich diabeł nie przyszedł.

— Zetrzej go, o Matko Święta!

W nieskończone ich paplanie wmieszał się przeciągły dźwięk niedalekiego dzwonu. Pada uderzenie za uderze­

niem, jakby się odrywał kawał miedzi po kawałku.

VI.

Nawet w dnie świąteczne ani odpustowe nie było większego nawału ludzi, jak w owo jasne jesienne po­

południe, gdy mieszczanie poglądając na siebie z boku, ustawili się w e dwa rzędy i niecierpliwie czekali, rychło na końcu wybrzeża ukaże się krzyż na czele pogrzebu.

Ciekawsi nie szczędzili ni . łokci, ni nóg, ni wyzwisk, aby się tylko utrzymać na zdobytym miejscu. Bo i jakże r|ie ma im iść o to, kiedy dzwony przeciągłym dzwonieniem oznajmiły, że korowód już ruszył z kościoła. Lada chwila może się ukazać chorągiew bractwa, a od wyczekiwania tłum faluje, wspina się, pcha i nie zważając na na­

pomnienia policji, przebija szeregi tych, którzy zajęli najlepsze miejsca.

— O!... już idą! 1— zawołał jakiś malec. Na to zawo­

łanie przechylił się tłum na jedną stronę i przekroczyw­

szy odmierzoną granicę, spotkał się z przeciwnym rzę­

dem pomieszanych widzów.

Przyszła oto kolej na Anusię, że po raz ostatni idzie wybrzeżem, by bez oglądania się na niebo ni na morze, które owego popołudnia lśniło w słonecznym żarze, zejść przedwcześnie w grób. Często przechodziła tędy i w powszednie i w świąteczne dnie, a za nią oglądali się chłopcy i widząc ją taką młodą i piękną, zazdrościli Nikoli, że im zabierze najbardziej rumiane i najbardziej soczyste jabłuszko w tym przymorskim kraju. A teraz oto za jej zwłokami idzie jej narzeczony, obok niego ojciec i stryj, żałobny na nich ubiór, a na twarzech smutne m yśli o zmarłej dziewczynie.

Nikola skupił się cały w sobie, ledwo się trzyma: pa­

trzy, ale nikogo nie widzi i pociesza się jedną jedyną głupią pociechą, że cmentarz daleko i że może grabarze i słońce zrobią jakiś zawód, zanim Anusia zostanie zło­

żona w grobie. Długą jest droga do tych cyprysów, co nawet w południowym żarze niepocieszenie i samotnie się smucą. A le to nie Anusię niosą, lecz jakąś nieznaną osobę, z którą Nikola nie ma nic wspólnego. Wszystko to co go z nią wiąże, daleko jest: niedochwytne i gubi się w przeszłości... W ydaje mu się, jakoby miłość jej i śmierć ktoś inny przeżył. Po co ci ludzie, na co te gromnice, to nieznośne dzwonów bicie, które go rozpina na mękach, prześladuje go i utrudnia mu każdy krok naprzód. Obyż Bóg dał żeby zamilkły! Chce się zebrać

w sobie, a oni mu nijak nie dają spokoju. Czemu go męczą tak długo? N ie szedłby za pogrzebem, gdyby go przemocą nie wiedli. Och, "jakże odetchnie, gdy wszystko się skończy! Zebyż choć na chwilę mógł zamknąć oczy, by trochę odpocząć! Nie może iść dalej, kolana mu w y­

powiadają posłuszeństwo i gdyby go nie było wstyd, krzyknąłby: — Stójcie! Ale korowód pogrzebowy nie zatrzymuje się, lecz powoli, ale nieustannie posuwa się naprzód.

Obok Nikoli kroczy ojciec suchy i kościsty; nachmu­

rzył się, by ludzie widzieli, jaka żałość i jego przyciska.

Poziera naokoło, łowiąc spojrzenia i ruchy, nadstawia też uszu, czy by się nie (lało usłyszeć, co o nim mówią ludzie. Pogląda i na brata i na syna ukradkiem, by do nich dostosować i swoje zachowanie. Nikola mało dba 0 jego spojrzenia a i brat Frano nie zwraca na niego uwagi. W szyscy nim gardzą, w szyscy są przeciw niemu, bo nikt nie wie, jakie w nim serce i co by dał za jedno miłe słowo... A le biada im, jeśli mu dogryzą! Przysięga 1 słow o im daje, że mówić o nim będzie cały lud i gmi­

na. Śmierć Anusi wobec tego będzie żartem.- Jeszcze oni nie wiedzą, jaki diabeł w nim się kryje! Na złość za­

biłby nawet swego ojca, gdyby żył! Straszliwy on czło­

wiek. Niechaj się go. strzegą!

Frano wyprostował się jeszcze mocniej i olbrzymimi barkami przewyższa wszystkich. Spokojny jest i skupio­

ny w sobie i jedynym jego pragnieniem jest, by w jak największym porządku odbył się pogrzeb i by nie­

boszczkę pochowano, jak prawo i Bóg nakazuje. Potem dopiero przyjdzie kolej na resztę. A z tymi dwoma, my­

ślał o bracie i bratanku, łatwo pójdzie: z jednym da sobie rady młodość, a drugiego pocieszą ^ jego słowa.

Ojciec i syn całkiem są jednacy. Dzieci, prawdziwe dzieci! Płaczą, wiją się, krzyczą, ale łatwo ich byle czym uspokoić. Cóżby oni zrobili bez niego? Niechaj przy­

najmniej oni będą szczęśliwi, jeśli jemu już to nie jest sądzone.

Korowód idzie, nigdzie się nie zatrzymuje. Każdemu jego krokowi toWarzyszą wezbrane dzwony. Już jest na skraju wybrzeża i wnet skręci za kościół św. Franciszka.

W słonecznym św ietle nikną płomienie gromnic. Ko­

biety zawodzą, jakby nadszedł sądny dzień. Ciężkie ude­

rzenia serca dzwonów wpadają w lament płaczek, które różańcami opasały kościste palce. Otulone są w czarne rakna, że ledwo im pół twarzy widać. Postacie ich po­

chylają się upiornie, a głos ich w nieustannym podtrzy­

mywaniu płaczu rośnie i opada i gdy się wyciągnie naj­

wyżej, rwie się niespodzianie, jakby w ich gardłach pękła struna.

Za nimi w wirze, który nieustannie rozszerza się i za­

cieśnia, ciągnie bezimienny lud. Rzekłbyś, że to ten tłum niesie i pcha cały orszak, by czym prędzej dotrzeć do cmentarza. Niespokojny, kipiący, chce jedną jedyną falą unieść wszystko, co kroczy i żyje, a za sobą zosta­

wić tylko puste, białe i słoneczne wybrzeże.

Im bliżej do cmentarza, tym kroki ich są szybsze. Ze Sustjepańskiego kościółka, który skryty jest pod kona- rzystą olbrzymią sosną, dochodzi drobny dźwięk dzwon­

ka. Nad całym krajem rozlewa się cienki, krystaliczny dźwięk. Glosy ze wszystkich dzwonów zlewają się w ten bystry i cienki głos, co oczyszczony i przelany na ból, śpiewa swoją ostatnią żałobną ziemską pieśń.

Niedaleko od tej sosny, która napoły zakryła kościół zionie czarna, głęboka jama, w którą mają spuścić zmarłą Anusię. Obok jamy są łopaty, oskardy, powrozy i stos ziemi, który urósł koło wykopanego dołu. Na wszystko to ponieważ słońce ma się już ku zachodowi, padają ciężkie i długie cienie nieruchomych cyprysów.

Między wierzchołkami latają dwa-trzy ptaki i odzy­

wają się żałosnym świergotem. A oto teraz siadły na wierzchołku cyprysu i śpiewając wdzięcznie nachylają głowy. Ale prawie w tej samej chwili — jakby się roz­

legł strzał — pierzchnęły przestraszone i wśród kilku żałosnych pisknięć zginęły w dali.

W łaśnie na stopniach cmentarza ukazały się pierwsze szeregi orszaku pogrzebowego. Dzwonek dźwięczy, ko­

rowód wchodzi i w tym tłumie, nad wszystkimi głowami jakby porzucona i rozbita łódka kolebie się i kołysze biała trumna, którą niesie ludzka fala do w ykopanego dołu. Ze stosu ziemi odrywa się czasem jakaś grudka.

Odrywa się i rozsypuje po oczyszczonym i wyrówna­

nym dnie. Nieustannie toczą się drobne kamyczki, jak­

by je wabił ku sobie roztwarty dół. Koło dołu zgroma­

dził się cały orszak, który czeka na kapłana, by odmó­

wił pośmiertne modły i poświęconą wodą skropił zwłoki i grób.

— W ieczne odpoczywanie racz im dać Panie!

W ciszy słychać, jak kapłan srebrnym kropidłem ude­

rza w naczynie. Za każdym razem, gdy sięgnie w kro- pielnicę, jęknie dźwięk srebra.

— Amen! — w yszeptał tłum, ale szept jego smutny i nieśmiały, jakby się obawiał przebudzić zmarłą.

Grabarze szybko przewiązali powrozami trumnę i omo­

tawszy końce koło rąk, powoli spuścili ją w czworo­

kątny dół. Skoro tylko trumna dotknęła dna, wyciągnęli powrozy, a podczas gdy grabarze zajęci byli sznurami, ponownie odezwał 'się głos kapłana. On pierwszy wziął grudkę ziemi i rzucił ją w otwarty grób. Grudka stuknęła 0 pokrywę trumny, a puste i głuche uderzenie ugodziło w samo serce wszystkich obecnych. Wszystkim zw ilżyły się oczy i jakby chcieli zagłuszyć jakiś straszny w e­

wnętrzny głos, w szyscy zgodnie uderzyli grudkami ziemi po trumnie. Zachęceni tym-grabarze chwycili za łopaty 1 po krótkim czasie, gdy jama była już pełna, stopami zrównali ziemię.

Za odchodzącymi szli Kuzmaniće. Między pogodzo­

nymi i osamotniałymi braćmi kroczył Nikola, a po gło­

wie motała mu się ciągle jedna i ta sama myśl:

— A w ięc to jest śmierć!...

Zdaje mu się, że nieustannie słyszy, jak gruda za grudą uderza o trumnę.

— To jest śmierć!... Boże mój, co z niej będzie! Gdzie jest teraz jego Anusia!

Młoda krew Nikoli buntowała się przeciw tej krzyw­

dzie.

— Zebyż przynajmniej mógł się za nią pobić na śmierć i życie! A le na kogóż ma się rzucić?... Zamiast odpowiedzi na to wszystko znowu odjęknęło mu w uszach głuche i puste uderzenie .o wieko trumny.

Spojrzał na stryja, potem na ojca i jakaś tajemna wzgarda i niepowstrzymana nienawiść wykręciły mu całą twarz.

— To oni wszystkiemu winni! To oni są jej morder­

cami! Zemści się na nich...

A stryj, jakby odczytał myśli bratanka, milcząco od­

powiedział mu spojrzeniem:

— N ie myśmy winni! Zycie winno!

Nikola spuścił oczy, jakby pojął odpowiedź stryja.

A le nikt nie przerwał milczenia i w ciszy zachodu od­

dzwaniały dalej nierówno ich szybkie kroki.

Z miejskich w ieży odezwał się wieczorny dzwon. Za­

legła ciemność i wnet przesłoniła całą okolicę, a na niebie zamigotała pierwsza gwiazda, prawie nad samym grobem zmarłej Anusi.

VII.

Już i północ minęła, a majster Frano nijak nie może się uspokoić. Przewraca się po pościeli i za najmniej­

szym szelestem podnosi się na łóżku i tak nachylony w y­

tęża słuch, czy nie pozna po dźwięku kroków rzadkich już przechodniów. Oto trzeci już raz skoczył z łóżka i tak na pół goły otwarł okno, aby zobaczyć, czy Nikola nie wraca. Stracił się gdzieś po pogrzebie. Szukał go po całym mieście, wybrzeżu, rynku, ale nigdzie ani śladu po nim ni wieści. Gdzie się schował? Czy mu się też co złego nie przydarzyło? Czy w rozpaczy nie popełnił ja­

kiego głupstwa? Pół zgryzu byłoby, gdyby Nikola nie był porywczej natury. Lecz uparty jest i zacięty! Jed­

nym słowem: prawdziusienki prawdziwy Kuzmanić! Ale w czasie trwania pogrzebu był spokojny. J przed w ie­

czorem także, gdy wracali do domu, nawet się nie skar­

żył na nic. Był zamyślony, milczący; to nie żarty nawet na dojrzałego mężczyznę stracić tak piękną dziewczynę, a cóż dla zdrowego chłopaka! Zeby przynajmniej była chorowała, byłby się powoli osw oił z myślą o jej stra­

cie. Bóg się mści na niewinych. Zeby tylko wrócił! Ze­

byż go znowu zobaczył! Zuch też z niego prawdziwy.

Duma Kuzmanićów! Podał się na dziada. Na oko szorstki i zły, ale w sercu lepszy od dziecka.

Dokończenie na stronie Ul

PODARUNEK GWIAZDKOWY

R y s , i t e k s t : P a w t .

Knotek ryby dostał w darze..

Na w igilię je usmaży.

W kuble nurza ręce obie By wydobyć rybki sobie.

Te już pismo nosem czują W ięc ze strachu wyskakują.

Wreszcie w kuble ryb już brak Za to szczypie Knotka rak.

(10)

U H R

Piruet skończony I artystka ju ł Merze rozmach do nowej figury, podczas gdy dokoła nas wirują jeszcze o ł « lodo-

. : whko. >

/"* zar piruetal K t i ł

V i r u nie przyślą* J j w nąłby, jeżeli droga je- go wiodłaby obok lo- .. ' j £ r p dowłska, na którym jak ' pszczoły w ulu uwija- f f r : , Hby się łyżwiarze! Sza- i

cunek t ' podziw ty m ' "• t - l a l l bardziej w nas roi nie, - * 1 gdy sobie przypomni- . *' v ' my, t e sami doprowa- \ dzilłimy tytko do „holen- \ dra" I ani rusz dalej się i - V r nie dało! A ju i przypadkowy \ skok czy leż wykrętas był czy- „ A nem wprost bohaterskimi Kiedy więc mamy sposobność oglądać

takie popisy stoimy w podziwie nad A M piruetem, choćby to było tylko na papierze. Podziwiamy te młode piękne łyiwiarkl, jak wiruję na lodzie niby płatki tniegu podczas wiatru I mimowoR

sk ła d a ją się nam ręce do oklasku.

Skok z obrotem udał slęt Ale teraz trzeba się ładnie zatrzy­

mać na lodzie, I wdzięcznie i bez trudnołcl dalej popły-

nę< na łyżwach.

T a k i* I powyżej wldaC przede wszystkim tę pew n ołl poraszeA.

W iród odbierajęcego dech pł- ruelu zatrzymała się łytwiarka I Mol jak Iwieca. Proszę spróbo­

wać czy się lo każdemu udat Ha prawo: Bardzo Iradny, powolny pkueł z twa­

rzy zwróconę ku górze. Piruet ten wymega nie­

zwykłego poczucia równowagi.

tu Ćwiczy jedna x najmłodszych.

Z uwagę przypalruf* się ona nauczycielce. Spódniczka I wio­

ski tak ju t lataj* j a k u dotwiad- czonej łyźwlafłri, 'a' pewnofc.

przyjdzie w raz'* treningiem. •

Nieskończenie w l e I • pHnofci I żmudnej pracy M d sarnę sobę w nie­

ustannym treningu kry­

je się za utmlechem lej m ł o d e j ł y ż w l a r k l Jw irodku], a wdzięk ruchów zdradza ta­

lent taneczny.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Można sobie pozwolić na marzenia, lekcje się jeszcze nie zaczęły.... Nie wie nic staruszek, że noc

Zatoczyły łuk, idą naprzeciw. Widzi, że żeglarze nie patrzą przed siebie. W estchnienie W iatru, odchylona do tyłu, poddała tw arz ku oczom Ra-tonga, któ re —

Jakby nie było, lubią kobiety, każda bez wyjątku zajmować się strojami, czego się im wcale nie gani.. Dzisiaj sytuacja tak się zmieniła, że bodaj wszystkie

Dopiero w ostatniej mowie Churchill wspominał o tym przemawiając jednocześnie przez radio do ujarzmionych narodów i prawie o tej samej godzinie premier angielski

Proboszczowi wydało się, że znowu zapalił się ogień bengalski jego rozumowania, a wydało się też, że ten bengalski ogień tym razem nie gaśnie.. Przed nim

Jednakże służący proboszcza i zarazem jego kucharz i zaufany, Viso, obawiając się, by p rze z przybycie tych wikarych nie zmniejszył się wpływ proboszcza na ludzi,

w odowej. Na naszych zdjęciach widzimy. fragmenty tej wizytacji... Don Loaro opuścił darnią parafię dlatego, że mieszka tam nauczycielka M aja, która kocha księdza i

Mówi się — już się jest — ale to co pasażer w niektórych, godzinach dnia przechodzić musi, zanim się na tę Pragę dostanie ilustruje zdarzenie, które osobiście