TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOWI PRZYRODNICZYM .
PRENUMERATA „W S Z E C H ŚW IA T A ". Pren u m ero w ać m ożna w R edakcyi W szechśw iata W W a r s z a w i e : rocznie rub. 8 . k w artaln ie rub. 2 . , . . , . . . ,
, _ i w e w szystkich księgarniach w k raju i zagranicą.
Z p r z e s y łk ą p o c z t o w ą : rocznie rub. 1 0 , połroczm e ru b . 5 .
R ed a k to r W szechśw iata przyjm uje ze sp raw am i redakcyjnem i codziennie od godz. 6 do 8 w iecz. w lokalu re lakcyi.
A d res R e d a k c y i: M ARSZAŁKOW SKA Nr. 118.
Z W IE R Z Ę T A OLBRZYMIE Z E P O K MINIONYCH.
(W edług prof. M. BOULEA
I.
Od najdaw niejszych czasów um ysł ludz
k i intereso w ał się wielce pochodzeniem ogrom nych kości, jak ie tu i owdzie w y kopyw ano z ziemi. Nie um iano jednakże zrozum ieć w łaściw ego ich z n a cz e n ia : do o statnich praw ie czasów, bo aż do po
czątku ubiegłego stulecia wierzono, że są to kości olbrzym ich ludzi, którzy zam ieszkiw ali ziemię w daw nych czasach, a któ ry ch my jesteśm y skarłow aciałym i potom kam i.
W zm ianki o tem znajdujem y u pisa- rzó w różnych czasów i różnych narodo
wości. H om er w Iliadzie uskarża się na zm niejszenie się siły i w zrostu u w spół
czesnych m u ludzi. Owidyusz w swych
„Przem ianach" przeistacza takich ol
brzym ów w m artw e skały. Swetoniusz opow iada, że cesarz A ugust lubił p rzy
ozdabiać domy w swych posiadłościach w iejskich przedm iotam i niezwykłemi, k tó
*) W edług odczytu, drukowanego w ,,Re- vue generale des Sciences 11 nr. 19 z r. 1902.
re się odznaczały wielkością, albo też rzadkością, ja k „kości olbrzymów i zbroje bohaterów ". Tyberyusz, dowiedziawszy się o znalezieniu w jednej części państw a rzym skiego olbrzymich zębów, posłał tam natychm iast znakom itego geom etrę Pulcheryusza, „żeby określił w ielkość i k sz ta łt tw arzy b o h ateró w “, k tórzy po
siadali takie zęby.
W zm ianek takich m ożnaby było przy
toczyć znacznie więcej z historyi sta ro żytnej W yrażone w nich poglądy prze
trw ały przez całe wieki średnie, a naw et znaczną część czasów nowożytnych. W y starczy tu parę przykładów .
11 stycznia 1713 r. odkryto w Delfi- nacie (Dauphine) olbrzym ie kości, które stały się przedm iotem licznych sporów wśród współczesnych medyków i cliirur gów. Jeden z nich, niejaki Mazurier, nabył je na w łasność i obw oził po Fran- cyi, pokazując z powodzeniem za pie
niądze, jak o kości Teutobocchusa, króla cymbrów, k tóry w ojow ał z Maryuszem.
Spotkanie się w B ordeaux z tru p ą te a tra ln ą Mollierea było zgubnem dla tego pom ysłowego lekarza, gdyż nie m ógł w ytrzym ać z nią konkurencyi i publicz
ność przestała się zajm ow ać kośćmi króla
Teutobocchusa. M azurier złożył je na
strychu swego domu, gdzie znaleziono
18 WSZECHŚW IAT N r 2 jo następnie, przew ieziono do ogrodu
zoologicznego w P a ry ż u (Ja rd in des P lantes) i określono, ja k o szczątki ma- stodonta. Z n ajd ują się one tam i dzi
siaj.
W tym samym m niej w ięcej czasie odkryto w kam ieniołom ach w O eningem e (w Szw ajcaryi), szkielet kopalny, k tó ry lekarz Scheuchzer, jed en ze św iatlejszych um ysłów sw ego czasu, opisał, jako n a le ż ą cy do człow ieka w spółczesnego potopow i (Homo diluvii testis), gdy w rzeczy w isto ści b y ł to szkielet olbrzym iej salam andry.
Nie będziem y w ięcej m nożyć p rzy k ła
dów. Te, któreśm y przytoczyli, w y starczą najzupełniej, aby w ykazać, ja k wielce obchodziła naszych przodków spraw a pochodzenia ty ch olbrzym ich ko
ści i z ja k ą n aiw no ścią z a p a try w a li się na te przypadkow e odkrycia paleo ntolo giczne. I dziś ciekaw ość je s t nie m niej
sza co do ich pochodzenia, ale w spół
czesna n au ka posiada środki do w ła śc i
w ego jej zaspokojenia.
Od czasu ja k w ielki Cuvier, tw ó rca paleontologii, odgadł p raw d ziw ą n a tu rę zarów no kości Teutobocchusa, ja k i szkie
letu Sclieuchzera, n a u k a ta zrobiła ol
brzym ie postępy. Dziś nie poprzestajem y n a zbad aniu skam ieniałości, odkrytych przypadkow o, lecz prow adzim y praw idło
we poszukiw ania, a m atery ału dostarcza nam n iety lko E uropa, ja k daw niej, lecz cały obszar kuli ziem skiej. Ze znajdow a
nych oddzielnie kości składam y nieraz z wielkim trud em i w ielkiem i kosztam i całe szkielety, a zręczni i sum ienni a rty ści o ddają się specyalnym studyom nad anatom ią zwierzęcą, żeby n astępn ie módz odtw arzać ze znalezionych szczątków kopalnych całą p o stać zw ierząt zag in io nych.
D zięki tym w szystkim pi'acom i od
kryciom jesteśm y dziś w m ożności w y ro bić sobie pew ne pojęcie o w spaniałym , a częstokroć dziw acznym w yg ląd zie, j a ki posiadał św ia t zw ierzęcy ubiegłych epok.
T u taj zajm iem y się rozpatrzeniem w ko- lejnem następstw ie ich u k a z an ia się n a j
bardziej godnych u w a g i olbrzym ich zw ie
rz ą t z ty ch daw no m inionych czasów.
P rz y g lą d a ją c się im w tym porządku, dojrzym y w yższą harm onię tam , gdzie na pierw szy rz u t oka zdaje się paaow ać jedynie nieskończona rozm aitość. P a le ontologia jest nauką historyczną, dążącą do w ykazania, że kolejne zm iany w ś wie
cie ożywionym pow iązane są ze sobą w ęzłam i logicznem i, a rozw ój w szyst
kich organizm ów odbyw ał się w edług zasady po3tępu i doskonalenia się.
II.
P rzez cały praw ie czas trw an ia okresu paleozoicznego, czyli pierwszorzędow ego, najdłuższego, bez w ątpienia, ze w szyst
kich, państw o zwierzęce reprezentow ały form y niższe, zw ierzęta bezkręgow e, p o zbaw ione szkieletu kostnego. Zaledw ie ku końcow i tego okresu ukazują się pierw sze ryby i pierwsze płazy oraz gady. B yły to form y przew ażnie nie duże i olbrzym ty cli czasów pierw otnych Actinodon, m iał długości tylko 1,20 m.
P ostęp zarów no pod w zględem liczeb
ności, ja k i rozw oju g atun kó w następuje dopiero w okresie mezozoicznym (drugo- rzędowym), przyczem n a pierw szy rplan w ysuw ają się tu ta j gady, któ re różnicu
j ą się w najrozm aitsze ^ k ształty i do sięgają potężnych rozmiarów.
W E uropie w najniższych (tryasow ych) pokładach z tego okresu znaleziono j e dynie zagadkow e ślady stóp jakichś zw ierząt, jaszczurów żabow atych (Laby- rintodon), szkieletów ich atoli nie od
szukano dotychczas.
Znaleziono zato niedaw no g ady z tych czasów w innych częściach św iata.
W A fryce południow ej w pokładach try a sowych z K aroo odkryto szkielet P a - reiasaurusa (fig. 1), k tó ry obecnie zn aj
duje się w Muzeum paleontologicznem w P aryżu . B yło to duże zwierzę, na niskich nogach, z potężnem i pazuram i, o ogólnym pokroju płazów, ale o ce
chach m ieszanych, gdyż posiadało z je d nej strony k ręg i dwuwklęsłe, ja k ryby, z drugiej zaś niektóre szczegóły w bu
dowie kości ram ienia oraz podniebien-
nych zbliżały je do ssących.
Rów nież mieszane cechy przedstaw ia g ad Cynognathus, którego szczątki zna
leziono ta k samo w tryasie z A fryki połudoiow ej : czaszka jego spraw ia n aj
zupełniej w rażenie czaszki dużego psa albo niedźwiedzia, posiada bowiem zęby zróżnicow ane na siekacze, kły i trzo nowe, dalej ma ona dw a kłykcie p o ty li
cowe, a szczęka dolna zestaw ia się p ra w ie bezpośrednio z czaszką, ta k słabo rozw inięta je s t kość k w adratow a. Ale zato tu szczęka dolna składa się nie z jednej kości, ja k u ssących, lecz z kilku.
P ierw sze g ady z początków okresu m ezozoicznego
nie im ponow ały ta k dalece ro z miarami; w d al
szym atoli jego przebiega, stw o rzen ia te w y sunęły się na pierw szy plan i pod względem liczebności oraz różnorodności g atu n ków od
g ry w ały w ów czesnym ś wie
cie ta k ą rolę ja k obecnie ssące.
W śród gadów mezozoicznych znadujem y g a tu nki zarów no morskie, ja k i
lądow e, a n aw et pow ietrzne, uzdolnione do lotu.
Do najdaw niej i najlepiej poznanych gadów w odnych należą ta k zw ane smo
ki m o rsk ie : rybojaszczury (Iclithyosau- rus) i w ężojaszczury (Plesiosaurus). Z a
m ieszkiw ały one morze epoki liasowej, k tó ra n a stą p iła bezpośrednio po tryasie.
P rz ed sta w iały zaś dziw ną mieszaninę cech anatom icznych.
Cuvier w ten spo3Ób w y raził się o n ic h :
„rybojaszczury posiadały pysk delfina, zęby krokodyla, głow ę i m ostek jasz czurki, nogi wielorybów, ale w ilości dw u par, a nie jednej, kręgi w reszcie—
rybie; w ężojaszczury m iały rów nież nogi wielorybie, głow ę jaszczurki i długą w ężową s z y ję ... były to, może, zw ierzę
ta, najbardziej oddalające się od znanych typów ze w szystkich m ieszkańców pier
w otnego świata*1.
W ostatnich lata ch znaleziono całko
w ite szkielety rybojaszczurów i wężo- jaszczurów z doskonale zachow ań emi odciskami skóry tak, że obecnie można dokładnie odtw orzyć zarysy ich ciała oraz k ształty płetw .
D osięgały one 10 m długości, a były groźnem i mięsożercami. Zdobycz nie łatw o m ogła ujść ich wzroku, g ady te
bowiem posia
dały w ielkie i potężnie zbudo
w ane oczy, k tó re pozw alały im dostrzedz ofiary zarów no zbliz- ka, ja k i zdale- ka, które um iały doskonale w y
śledzić je wśród ciemności noc
nych, jakie p a nują w g łę
binach morza.
Osobliwość tych oczu stanow i
ły p ły tk i k o st
ne, podpierające twardów kę.
Rybojaszczu- iy były, praw dopodobnie, zw ierzętam i żyworodneini, znajdow ano bowiem niejednokrotnie m a
łe w ich jam ie brzusznej. M ożliwą zaś je s t rzeczą, że zarów no one ja k i wężo
jaszczury pochodziły od gadów lądo
wych, które przystosow ały się do życia wodnego ta k ja k dzisiejsze foki wśród ssących.
Rów nież drapieżne, ale jeszcze groź
niejsze, bo większe, przekraczające nie
raz 20 m długości, były M ososauria ta k nazw ane dla tego, że pierw szy okaz zbadany przez Cuviera, znaleziony został n a brzegach Mozy. Z k ształtu przypo
m inały one nieco węże, ale m iały dwie
2 0 W SZECHŚW IAT
p a ry kończyn p łetw o w aty ch i potężne drapieżne uzębienie. Szczególniej liczne szkielety tych gadów znaleziono w A m e
ryce : prof. M arsh opow iada, że w jednem m iejscu zn alazł szczątki 1400 okazów M ososauria.
Fig. 2. Stegosaurus.
G ady lądow e z okresu m ezozoicznego • były bardziej jeszcze dziw aczniejsze od wodnych; nadano im nazw ę dinosaurów (Dinosauria), co znaczy strasznych ja s z czurów, strasznych smoków.
N ie w szystkie zresztą były istotnie straszne, bo g dy jedne dosięgały p ra w dziw ie im ponującej długości 20 a n aw et 30 m, inne nie były w cale większe od lisa, a niektóre zaledw ie dorów nyw ały kotow i; gdy jedn e m iafy obyczaje d r a pieżne, inne b yły łagodnem i, roślinożer- nemi stw orzeniam i. N iek tó re m iały ró w nom iernie rozw inięte obie pary kończyn, w iększość atoli p osiadała przednie k o ń czyny m niej lub w ięcej skrócone i cho
dziła tylko n a tylnych; niektóre skakały naw et, ja k k a n g u ry dzisiejsze. O gólną zaś cechą w szystkich dinosaurów było ich mniej lub więcej w yraźne po k re
w ieństw o z ptakam i, ta k że należy je uw ażać za form y przejściow e od gadów do ptaków . Szczególnie w y b itn ie w idać to pokrew ieństw o w budow ie m iednicy i kończyn ty ln y c h : m iednica je s t silnie w ydłużona, co je s t w łaściw ością p tak ó w i nie spotyka się u inn y ch gadów; kręgi krzyżow e w y stęp u ją w w iększej liczbie, niż u gadów i są ze sobą zrośnięte i t. p.
A m eryka szczególnie obfituje w dino- saury. Z nany p aleo n to lo g Marsh, k tó ry
zajm ow ał się bardzo staran nie zbadaniem tej grupy, odróżnia w śród nich aż 7 rzędów; jeden z nich liczy 14 rodzajów , każdy zaś obejm uje m niejszą lub w iększą liczbę gatunków .
Z dinosaurów, chodzących na 4 nogach wspom nim y tu najpierw B rontosaurusa, czyli smoka grzm iącego. M iał on około 16 m długości i 20 tonn w agi, potężny ogon, długą cienką szyję i śmiesznie cienką głowę; n a nogach posiadał ro dzaj kopyt, karm ił się roślinam i, a całą broń jeg o stanow ił w yłącznie olbrzymi w zrost.
Jeszcze'w ięk szy m od niego był rów nież roślinożerny i bezbronny A tlantosa- urus, k tóry dosięgał 25 m długości. Z ato Stegosaurus (fig. 2), m niejszy (10 m), a rów nież roślinożerny gad, m iał wzdłuż grzbietu potężny grzebień z ogrom nych p łytek kostnych, k tó ry stanow ił dlań znakom itą ochronę od napastników . Pysk jeg o uzbrojony był rogow ym dziobem,, ja k u ptaków .
E uropa posiadała także swoje dinosa- ury. K lasycznem miejscem ich znajdo
w ania się je s t B ern issart w Belgii, skąd'
Fig. 3. Szkielet iguanodona.
w ydobyto kilk a całkow itych szkieletów iguanodonów (fig. 3). Z w ierzęta te do
sięgały 5 m wysokości, m iały k rótkie
kończyny przednie, k tó re m ogły służyć
jedynie jako o rgan chw ytny lub do
obrony, chodziły zaś w yłącznie na tył- ( nych, nadzw yczaj silnie rozw iniętych i potężnych. Do podpierania się służył im nie mniej silny ogon. Iguanodony karm iły się również roślinami.
W szystkie te smoki roślinożerne posia
dały olbrzym ie ilości zębów; u jednego J z nich paleontolog am erykański Cope I naliczy ł w jednej tylko szczęce 2 072 ( zęby; w szystkie te zęby były najzupełniej jednakow e.
iCDN)
B . Dyakowski.
ST . KOPCZYŃSKI.
ŻYCIE MOWY.
(Dokończe nie).
Niesłychanie zajm ującą i ciekaw ą jest sp raw a pow stania m owy ludzkiej. R oz
w iązanie te g o zagadnienia zaprzątało um ysł człow ieka przez szereg wieków.
D łu g i czas w idział on w mowie ludz
kiej pierw iastek boski, tajem niczy, w ie
rzy ł w zaklęcia magiczne, słow a sakra
m entalne. J u ż jedn ak i w starożytności obok dziecinnych zapatryw ań na tę kwe- styą, spotykam y poglądy, odpowiadające w zupełności naszym. H erak lit uw aża w yrazy za cienie przedm iotów, w k tó ry ch odbijają się one, ja k liście, drzewa, sk ały odzw ierciedlają się w kryształow ej ta fli wód. W edług E pikura i Dem okryta ludzie, u rab iając mowę swą, szli bez
wiednie za głosem natury; w końcu zaś u k sz ta łto w ali ją po porozum ieniu się m iędzy sobą. Lukrecyusz, w ielki poeta i filozof, dowodził, że istnieje analogia zasadnicza w środkach w yrażania uczuć u człow ieka i zw ierząt i że m owa ludz
k a rozw inęła się pow oli i stopniowo w skutek usiłow ań i prac całych pokoleń.
W łaściw e jed nak św iatło n a początki m ow y rzuciły dopiero badania uczonych w ieku 18 i 19, zajm ujących się języko
znaw stw em porów naw czem i w ygłoszona przez w ielkiego biologa genialna teorya rozw oju.
B adania filologów i lingw istów nad rozwojem języków , nad ich wzajem nemi stosunkam i w ykazały, że w szystkie is t
niejące dziś bogate, z urobieniem lite- rackiem języki pow stały stopniow o z d a
leko prostszych narzeczy drogą rozw o
ju naturalnego, że dziś jeszcze istnieją w różnych częściach św iata plemiona z nadzw yczaj ubogą mową, w której po
niekąd odzw ierciedlają się wrarunki n a szej m owy pierw otnej, K iedy większy pisarz nowoczesny używ a w swych p ra cach kilkunastu tysięcy w yrazów (Goe
the np. używ ał 20 000 w yrazów , Szek
spir 15 000), człow iek z wyższem w y kształceniem używ a ich 3 do 4-ch ty się
cy, a słow nik wielu ludów dzikich lub
| nieukształconego człow ieka nie przew yż-
j
sza kilkuset w yrazów . W edług Lubbocka niektóre plem iona am erykańskie nie po
siadają w yrazu na oznaczenie pojęcia
„kochać". Buszm ani nie posiadają w swo-
j
im języku imion własnych; liczą tylko { do dwu, o większej liczbie m ówią „w ie
le". N iektó re plem iona brazylijskie nie posiadają w yrazów na oznaczenie pojęć:
kolor, dźwięk, płeć, duch i t. p. A kil
ka plem ion zam ieszkujących w yspę Cey- lon posiada tylko w yrazy, potrzebne do określenia przedmiotów, najbardziej ude-
! rzających w oczy, przytem często ucie
k ają się do dziw nych omówień. T aylor tw ierdzi, że u w ielu ludów, posiadają
cych szczupły zapas słów, porozum ienie się bez gestykulacyi jest niemożliwe.
Chcąc rozm ówić się ze sobą w nocy, za
p alają ogniska. N aw et podkład fizyolo- giczny mowy u w ielu ludów je s t znacz
nie uboższy, niż u nas : B adania lin g w i
stów w ykazały, że niektóre plem iona A fryki nie posiadają w swym alfabecie spółgłoski r, m ieszkańcy P olineżyi nie m ają w swojem narzeczu spółgłoski s, peruw iańczycy nie w ym aw iają sześciu liter naszego alfabetu i nie posiadają w swym języku żadnej spółgłoski złożo
nej. N adzw yczaj ubogim w dźw ięki mo
w y je st lud w Nowej Zelandyi, k tó ry nie w ym aw ia 12 głosek alfabetu n a szego.
B adania nad pokrew ieństw em i u ra
bianiem się języków w ykazały, że tysiąc
2 2 N r 2
ich z górą, jakie dziś są odróżniane, m ożna sprow adzić do szczupłej liczby kilkudziesięciu rodzin, pom iędzy którem i trudno w ynaleźć jak iek o lw iek podobień
stw o. D ociekania filologów nad jed n ą m ow ą pierw otną, z k tó rej rozw inęłyby się inne, choć nie doprow adziły do z a m ierzonego celu, przyniosły jed n ak ogrom n ą korzyść, w y św ietlając w iele zaw iłych kw estyj, dotyczących rozw oju um ysło
w ego ludzkości. W m owie ludów , w ró ż nych jej w arstw ach, n iby w pokładach ziemi czytać m ożna histo ry ę danego p le
m ienia : je s t to ży w a k ro n ik a p aleo nto
logiczna, op łacająca czytelnikow i sowicie za jej przestudyow anie.
Z b adań ty ch w ynika, że pierw otne języ k i nie p osiadały żadnych form g r a m atycznych, spajających oddzielne w y razy i zdania. Ję z y k pierw o tn y nie ro z
różniał tego, [co dziś nazyw am y częścią mowy. K ażdy w yraz z a w ierał pierw iast- . kow o znaczenie zdania, sądu; przypom i
n ał on najniższe tw o ry zw ierzęce, k tó re będąc pojedyńczem i kom órkam i, sta n o w ią jednocześnie całe organizm y. D o piero z tej niezróżnicow anej protoplaz- my w ciągu w ieków stopniow ej ew olu- cyi rozw inęły się w szystkie „części
jm o w y“.
Dziś jeszcze istnieje cały szereg ję z y ków, k tó re nie posiadają żadnych form gram atycznych, k o n ju g acy i i deklinacyi.
U czeni filologow ie dzielą w szystkie j ę zyki na trz y w ielkie g r u p y : P ie rw sz ą grupę stanow ią języki, składające się z w yrazó w jednosylabow ych; w języ k ach ty ch niem a części m owy, a stosunki gram atyczne odtw arza odpow iednia into- nacya, z ja k ą te w y ra z y się w ym aw iają, i to lub inne um iejscow ienie w y razu w zdaniu. Z a p rzykład tak ieg o języ k a służyć może języ k chiński. Są to t. zw.
języ k i odosobniające.
D o drugiej g ru p y n ależą t. zw. języ k i zlepiające (aglutynacyjne); w nich m am y do czynienia z w yrazam i w ielozgłosko- wemi, w któ ry ch p ierw ia stk i zlały się z w yrazam i, oznaczającem i stosunek m iędzy nimi. Z a w zór tak ic h języków służyć m ogą tu recki i w ęgierski.
W reszcie najdoskonalszą grup ę języ-
j
j
kow ą stanow ią t. zw. język i fleksyjne, w których stosunek m iędzy w yrazam i oznaczają zm iany w sam ych w yrazach.
Deklinacye i konjugacye cieniują w wy
sokim stopniu znaczenie w yrazów.
Istnienie współczesne dość wysoko roz
w iniętych języków pierw szej i drugiej g rupy nie św iadczy bynajm niej przeciw ko tem u, że ostatn ia g ru p a przeszła w swym rozw oju pierw sze dwie fazy, ja k nie św iadczy przeciw rozw ojow i isto t wyżej uorganizow anych z tw orów jednokom órkow ych w ielka liczba obecnie istniejących pierw otniaków .
W edług badań uczonych języki n a zw ać możemy organizm am i naturalnym i, które niezależnie od woli człow ieka ro z w ijają się, rozrastają, starzeją wreszcie i um ierają wedle pew nych p raw okre
ślonych. S tudyując języki, obserw ować w nich można cały szereg zjaw isk, n o szących zwykle m iano życia.
I języki, niby organizm y żyjące, s ta czają między sobą w alkę o b y t: w ędrów ki narodów , podboje, m ałżeństw a mie
szane w p ływ ają na zm ianę języka; form y przejściow e znikają, jedno narzecze roz
pow szechnia się kosztem drugiego, nie
które naw et w ym ierają zupełnie.
N ajw ięcej jed n ak badania filologów przyczyniły się do w yśw ietlenia zajm u
jącego nas zagadnienia przez to, że w y
kazały mniej lub więcej ściśle znaczenie i c h arak ter pierw iastków językow ych.
O kazało się bowiem, że ja k liście po
w sta ją z gałęzi, gałęzie z pnia, pień z korzeni, ta k w szystkie najrozm aitsze w y razy danego języ k a lub danych grup językow ych sprow adzić się dadzą do t. zw. pierw iastków , które w edług jed nych badaczów m ogą być „ogołoceneini z pow łok jąd ram i całej rodziny słó w “, w edług innych „w yrazam i archaiczne- m i“, lub „czcionkam i fonetycznem i“.
Liczba ty ch pierw iastków w każdym najbogatszym języku da się w yrazić trzem a cyframi. Ję z y k chiński posiada ich 500, sanskryt, z którego p o w stały niem al w szystkie języ k i indoeuropejskie, w edług M aksa M ullera liczy ich 121.
Co do ich natury , to uczeni do dziś
jeszcze prow adzą gorące spory i dysku-
sye. W iększość jedn ak badaczów widzi w nich uogólnienia najniższego stopnia, dotyczące nazw czynności lub przedmio- | tów; w szyscy zgadzają się na to, że 0 ile rozw ój języka uw ażać będziemy za ! w skaźnik rozw oju um ysłowego danej
grup y ludzi, to pierw iastki przenoszą ! nas w epokę nadzw yczaj ograniczonego i m yślenia i bądź co bądź stanow ią z n a
kom ity dowód, w jak i sposób człowiek
jform ow ał wyrazy. Znaczna bowiem licz
ba ty ch pierw iastków oznaczających rzecz, czynność, lub stan uczuciowy czło
w ieka ze w szystkich w yrażeń najlepiej w dźw ięku swoim ideę o nich odtw arza.
W łaściw ą jednak ocenę tych zapatryw ań d ała nam dopiero teo ry a rozwoju.
K iedy w połowie zeszłego stulecia D arw in w ypow iedział genialną myśl, że cała m nogość jestestw', pokryw ających ziemię naszą, pow stała nie w skutek d o raźnych, bezpośrednich aktów tw órczych, lecz drog ą powolnego stopniow ego prze obrażania się i rozwoju, że człowiek, ów pan i król stw orzenia, zajm uje jedynie najw yższy szczebel w wysokiej drabinie isto t żyjących, z w ielu stron posypały się gorące pro testy i zarzuty. N ajpo
ważniej? ^emi z nich zdaw ały się być te, k tóre dotyczyły m ow y człowieka. Mo
w ę uw ażano za tw ierdzę dla zw olenni
ków ewolucyi niem ożebną do zdobycia.
P ojm ow ali to dobrze zarów no tw órca genialnej teoryi, jak i jego zwolennicy, 1 poczęli ze wszech stron grom adzić ma- te ry a ł dowodow y dla poparcia i uzasad
nienia tez swoich. Przedew szystkiem w yzyskano prace etnografów , lingw istów i filologów nad językam i ludów, stoją
cych na najniższych szczeblach kultury, w ykazano całą prostotę ich budowy, od
zw ierciedlającą ubóstw o ich myśli, głów nie jedn ak badacze zwrócili uw agę na rozw ój stopniow y um ysłowości u zw ie
rząt, na sposoby, w jakie niżej uorgani- zow ane isto ty w yrażają swe myśli i uczu
cia. Ju ż D arw in w badaniach swych w ykazał, że w yraz uczuć u człow ieka i u zw ierząt w bardzo w ielu p rzypad
kach je s t jednaki, że śmiech, płacz, r u mieniec, dalej tak urozm aicoua mimika tw arzy, gestykulow anie rękoma, w zru
szanie ram ionam i stanow ią t. zw. ruchy ekspresyjne, które w ciągu długiego sze
regu tysiącoleci rozw inęły się z pro st
szych i pierw otniejszych ruchów ekspre
syjnych, w łaściw ych zwierzętom . Sycze
nie, plw anie, warczenie, krzyk, chrząka- nie, gruchanie, stroszen e się piór, je ż e nie się włosów i t. p. służą niemniej do w y rażania różnych stanów uczuć zwierzęcia.
P rzed staw iają one w wielu razach zna
kom ity środek obrony i często odpow ia
dają c e lo w i: krzyk przestrachu przyw o- { łuje m atkę, krzyk w ściekłości odstrasza nieprzyjaciela, odciąganie w a rg dolnych I i obnażanie kłów, co dzisiaj i człow iek
czyni w stanie wściekłości i gniew u.
U człow ieka te ru chy ekspresyjne n aj
wyższy swój w yraz zualazły w mowie.
Gdy ruchy ekspresyjne, ja k płacz, śmiech i t. p. służą przew ażnie do w yrażania afektów', ruchy m ow y służą do w yraża
nia tej niezliczonej liczby czuć, obrazów i wyobrażeń, jak ie stan o w ią treść m y
ślenia. Lecz rozw inęła się m ow a nasza w edług wszelkiego praw dopodobieństw a z tonów czyli krzyków , i z giestów. J ę zyk tonów i gestów był językiem pier
wotnym człowieka, służył do w zajem ne
go porozum ienia się, przy tem tony tak były zespolone z gestam i, że bez nich początkow o nie m iały żadnego znacze
nia. Ze znaków gestykulacyjnycli przy
puszczalnie rozw inęły się form y g ram a
tyczne. Znaczenie g esty k u lacy i i m imi
ki dla m ow y ludów, będących na niskim poziomie umysłowym, było ogromne.
I dziś jeszcze osoby, nie znające w za
jem nie mowy, uciekają się do tego j ę zyka giestów , k tóry je s t przedew szyst
kiem m ow ą głuchoniem ych. Ze, mowa gestów je s t bardzo uboga, że nie po
zw ala w yrażać pojęć oderw anych i w ten sposób ogranicza bardzo rozw ój um ysło
w y upośledzonego przez n atu rę człowie
ka, je s t rzeczą jasną. Bo dopraw dy, czyż choć jednę stronicę dzieł Kanta, udałoby nam się przetłum aczyć na język giestów! B adania uczonych nad t. zw.
„znakow aniem “ u zw ierząt, zwłaszcza o b
darzonych w iększą in te lig e n c y ą : pszczół,
mrówek, psów i t. p., w ykazały, że ten
sposób wzajem nego porozum iew ania się
24 W SZECHŚW IAT N r 2 je s t u nich wysoko rozw inięty. W spom
nę choćby o znanym pow szechnie fa k cie, kiedy pies lub kot, chcąc w skazać nam miejsce k atastro fy , p o cią g a ją nas za odzież. Dużo odpow iednich p rzy k ła
dów p rzytacza w sw ych znakom itych pracach uczony angielski R om anes. Czy jednak zw ierzę uśw iadam ia sobie, że d a
ny znak służy mu jak o sym bol do po rozum iew ania się z tow arzyszam i, teg o tw ierdzić nie możemy.
Em isya głosu, krzyki, ja k o w yraz przeróżnych stan ów uczuciow ych, je s t w spólny człow iekow i i zw ierzętom . N ie
raz kojarzy się on ściśle z m im iką i ge- stykulacyą. Człowiek np. w y raża u czu
cie bólu zarów no przez jęki, ja k i przez jednoczesne krzyw ienie się tw arzy , r a dość przez śmiech i podskoki. P od k ład fizyologiczny do w y d a w an ia krzyków również w św iecie zw ierzęcym je s t b a r
dzo podobny do tego, ja k i posiada czło
wiek. Że ten sposób, a nie inny, drogą wiekowej ew olucyi ro zw in ął się w śro dek w zajem nego porozum iew ania się m ię
dzy ludźmi, fa k t ten tak że znaleźć może objaśnienie. Głos posiada pod tym w zg lę
dem dużo w idocznych zalet. P rzede- | w szystkiem zu ży tkow yw a on mechanizm, k tóry do innych celów nie je s t zdatny, i pozw ala n a sw obodne korzystan ie z in- | nych narządów , a zw łaszcza z rąk. D a lej, najm niejsze różnice g ło su dostępne są zm ysłow i słuchu z odległości, z k tó rej ruchy sta ją się niew idzialnem i.
W ja k i jed n a k sposób z bezładnych
jkrzyków i tonów rozw inęła się członko w ana i śpiew na m owa, na to p ytanie rzecz pro sta odpowiedź dać nie ta k ł a t wo. W yrazy, niestety, nie m ogą nam opowiedzieć historyi w łasnych narodzin.
Uczeni, b adając tę kw esty ą, przede-
jwszystkiem zw rócili uw ag ę n a te zw ie
rzęta, u których organ głosu najbardziej je s t rozw inięty, a n astęp nie n a to, czy w tym chaosie bezładnych krzyków i to- ; nów zw ierzęcych d adzą się uchw ycić
jjakieś reg u ły i praw a. P rof. H ack er
iz J e n y w wydanej- niedaw no rozpraw ie przedstaw ia w yniki dw udziestoletnich swych badań nad podkładem an atom icz
nym i biologicznym głosu p tak ó w śpie
w ających. Dowodzi on, w ja k i sposób m o
notonne krzyki i naw oływ ania p tak ó w rozw inęły się stopniow o w przecudną m elodyą i tony śpiewne, jak ie znaczenie w tym w zględzie m iał dobór płciowy, chęć sam ców przypodobania się sam i
com, utrw alenie znaków rozpoznaw ania się w zajem nego w tym sam ym g atu nk u lub dwu odmiennych płci i t. d. I s tn ie je dużo zajm ujących badań nad ptakam i gadającem i, u których poraź pierw szy w świecie zwierzęcym spotykam y zdol
ność członkow ania, arty ku łow an ia dźw ię
ków. B yć może, gdyby owe p tak i g a dające posiadały in telig en cy ą psów, lub małp, pow iedziałyby nam bardzo dużo.
B adano w ielokrotnie język n ajinteligen- } tniejszych małp; przekonano się o b o g a
ty ch i urozm aiconych sposobach, jakiem i w y rażają one swe m yśli i uczucia. K il-
| ka la t tem u pew ien badacz am erykański osiedlił się w lasach, by zapom ocą fo no grafów studyow ać języ k ty ch zw ierząt i przekonał się, że posiadają one spe- cyalne dźwięki n a w yrażenie przeróż
nych swych stanów uczuciowych, że, od
tw a rz a ją c sztucznie te dźwięki, m ożna w yw oływ ać w tych zw ierzętach odpo
wiednie stany uczuciowe.
N iektóre zw ierzęta posiadają w w yso
kim stopniu dar naśladow ania innych, w celu w abienia ofiar. H yena podobno do złudzenia um ie naśladow ać krzyk jagnięcia.
I u człow ieka pierw otna m ow a dźw ię
ków posiadała znaczenie w yłącznie od
ruchow e. Przeróżne stan y uczuciowe zapom ocą istniejącego ju ż narządu g ło
sowego znajdow ały swój w yraz w to nach i dźwiękach, z który ch powoli, stopniowo, w ciągu całego szeregu ty- siącoleci rozw inęła się zdolność członko- w ania czyli arty ku łow an ia sam ogłosek i spółgłosek, m ająca za podstaw ę fizyo- logiczną—przerw ę w dźw iękach głoso- Avych. Takie je s t najw iększe uogólnie
nie t. zw. teo ry i w ykrzyknikow ej po
w staw an ia mowy. Uczeni, między in n y mi zw łaszcza Rom anes, dobitnie zazn a
czają, że zdolność człow ieka a rty k u ło
w ania czyli członko w ania dźw ięków je s t
w ytw orem w zględnie bardzo późnym, że
intelig en cya jeg o rozw inęła się znacznie zapom ocą gestów , tonów , że w zaraniu istnienia człowieka, jako gatunku, m u
siał istnieć t. zw. Homo alalus, człowiek niemy, k tó ry żył gromadnie, m ógł w y rażać zapom ocą gestykulacyi i dźw ię
ków głosow ych swe stany uczuciowe, swe myśli i w yobrażenia. Z ty ch dźwię
ków głosow ych, które były poniekąd w yrazam i zdaniowemi, rozw inęła się stopniow o m owa członkowana.
Oprócz w ykrzykników , które, przed
staw iając odruchy fizyologiczne, zosta
w ały w bezpośrednim zw iązku z odbie- ranem i w rażeniam i, człowiek, idąc za swym popędem naśladowczym, w ydaw ał inne głosy, stanow iące pierw ociny w y razów , mianowicie, sta ra ł się naśladow ać dźwięki, słyszane w naturze. T a teorya t. zw. onom atopei, czyli naśladow ania dźwięków, nie pow inna być brana zbyt szeroko. Lecz nie u leg a w ątpliwości, że przez bliższą analizę pierw iastków w y razow ych, zw łaszcza dotyczących nazw zw ierząt, przekonyw am y się, że bardzo w iele z nich w swem brzm ieniu dosko
nale od tw arza już to szmery, to w a rz y szące pew nym zjaw iskom w naturze, ju ż to dźwięki, w ydaw ane przez zw ie
rzęta.
B adacze języka i psychologow ie w o sta t
nich czasach skierow ali sw ą uw ag ę na rozw ój m ow y dziecka; sądzili oni, że ja k em bryolog odczytuje dzieje m orfolo
giczne g a tu n k u w skrócie, dostarczonym przez rozw ój osobnika, czyli podobnie ja k ontogenia odtw arza filogenię, ta k i w rozw oju mowy dziecka uda się od
czytać rozw ój m owy w rasie. Z niesły
chanie zajm ujących obserwacyj, dokony
w anych przez tych badaczów najczęściej n ad w łasnem i dziećmi, nad tym i małymi lin gw istam i, ja k ich nazyw a Sully, w y nika, że rozw ój m ow y u dziecka ponie
k ąd przed staw ia analogią z rozwojem m owy u człow ieka pierw otnego.
Dziecko, ja k wiemy, przychodzi na św ia t z krzykiem , k tó ry jedni nazyw ają
„śpiew em tryum falnym wciąż trw ające
go ż y c ia “, inni „jękiem i sk arg ą na m ę
ki i cierpienia życiowe", a k tó ry w łaści
w ie je s t odruchem, spowodow anym przez
' zmianę w arunków otoczenia dziecka.
W krótce jedn ak zauw ażyć m ożna pew ne zróżnicow anie w krzyku dziecka. Głos jego inaczej brzmi, kiedy dziecku głód dokucza, inaczej g dy mu się pić chce, lub gdy mu zimno. D ośw iadczona m a
tk a z brzm ienia głosu poznaje z pew no
ścią, co dokucza jej skarbow i i odpo
wiednio do tego zaspakaja jeg o życze
nia. Dziecko początkow o w łasnego krzy
ku zapew ne nie słyszy. Je d n ak dla w y
rażenia swych pierw otnych potrzeb znaj
duje go tow y mechanizm, k tó ry w yw ołu
je tak i efekt, że żądania jeg o są z a sp a kajane Dalej poczyna ono m odyfikow ać swoje dźwięki głosow e w celu uzyskania zadow olenia swych potrzeb. I tu w ła-
j
śnie w idzim y najpierw otniejsze zespole
nie różnych ośrodków czuciowych w m óz
gu z ośrodkiem ruchow ym mowy. Tu leżą pierw ociny rozw oju mowy.
K rzyk następnie przechodzi w bełko
tanie. W okresie tym dziecko tw orzy nieskończoną liczbę głosek, któ re bada-
| czów m ow y w prost w podziw w p raw ia
ją, następnie w ydaje spółgłoski, zaczyna zwykle od w argow ych i w ykazuje dąż-
i
ność do zdw ajania sylab. Nie je s t to jednak mowa we właściwem znaczeniu tego w yrazu. J e s t to poniekąd przy go tow anie do odtw arzania słyszanych dźw ię
ków i w yrazów .
Dziecko słyszy tysiące słów, wyma-
j
w ianych w jeg o obecności, lecz dopiero
j
stopniowo nabyw a zdolności rozróżnia
nia nietylko grubych dźwięków akustycz
nych, lecz i delikatnych różnic dźwięków
j
mowy. Stopniow o uczy się ono ro
zumieć słyszane w yrazy, kojarzyć je I z przedm iotem, lub okolicznością, która w yw ołuje jeg o pow tarzanie. Pow oli
j
podniety słuchowe w yw ołują obrazy
| wzrokow e i naodw rót, rozw ijają się ośrodki mowy. Rozum iejąc dźwięki w y
razów, w ym aw ianych przez inne osoby,
dziecko nie potrafi ich jeszcze używać,
j Pow oli uczy się ono łączyć oddzielne
dźwięki z w łaściw ą czynnością głosu,
potrzebną do ich w ydaw ania. Dziecko
p ow tarza słyszane w yrazy bezpośrednio
lub w podobnych okolicznościach w j a
kich je słyszało poprzednio, łączy poję
cia z w yrazam i i w stępuje w okres mo
w y samodzielnej, niesłychanie naiw nej i jednocześnie niesłychanie interesującej.
Podobieństw o pierw szego okresu m owy dziecka do m ow y człow ieka p ierw o tn e
go po leg a głów nie n a b rak u w szelkich form gram atycznych, n a u ży w an iu w y razów , oznaczających zd an ia całe i ua szerokiem zastosow aniu analogii. P oza- tem jednak, poniew aż dziecko żyje w śro
dowisku, gdzie istnieje ju ż g o to w a g ra m atyka form językow ych, gdzie istnieje trad y cy a mowy, te fazy p ierw o tn e w roz
w oju zostały znacznie skrócone w po
rów naniu z takiem iż fazam i, ja k ie w e
dług badań przechodziła ra sa ludzka.
N a pytanie, czy dziecko łatw ie j uczy się m ow y ojczystej niż obcej, odpow ie
dzieć m usim y przecząco. D ziecko p rzy
chodzi na św ia t z g otow ym m echaniz
mem artykulacyjnym , ze zdolnością do m ow y członkow anej, bez w zg lęd u na to, pod ja k ą postacią będzie mu ona poda
w ana z zew nątrz. A ukochanie m ow y oj
czystej, ukochanie przyrodzonego d rg n ie
nia w a rg w łasnych, k tóre n a w e t dzieci czynić może bohateram i chw ili, zależy od tra d y c y i mowy, od tej treści, ja k ą nam ona podaje, i od kojarzenia jej brzm ienia z najdroższem i d la nas w spom nieniam i.
* *
*
Je że li teraz jeszcze uprzy to m n im y so
bie, z ja k nikły ch p o czątk ó w ro zw in ęła się m ow a ludzka, ja k stopniow o i po-
iw oli z chaotycznych krzyków , uzupeł- j nianych gestam i, k s z ta łto w a ła się nie- ) w yczerpana skarbnica w yrazów , k tó re | n ajzaw ilszą myśl, najsubteln iejsze u czu cie, n ajlo tniejszy u tw ó r fa n ta z y i oddać są zdolne, to staniem y przed tem zja-
jw iskiem pełni podziw u i nam aszczenia.
Czem je s t dziś zw łaszcza słowo, ja k po- tężnem je s t je g o działan ie n a duszę
jludzką, zbytecznem by było dowodzić.
N a drodze jed n a k pow olnej ew olucyi, ciągłego u rab ian ia się ję z y k a w każdej rasie, w każdym narodzie z ja w ia ją się genjusze, m ocarze m yśli i słow a, k tó rzy
jrozw ój m ow y danego n a io d u n a szybsze p osuw ają tory. G ra ją oni w ted y n a du- j
szach współziom ków, nad którem i rząd i panow anie zdobyw ają, niby na stru nach lu tn i swojej, w yśpiew ują i w ypo
w iad ają wszystko, co zechcą i ja k ze
chcą. Słow a ich to grzm ią ja k piorun, to dźw ięczą ja k h a rfa eolska, to jęczą ja k rozbujałe w pow ietrzu dzw ony po
grzebow e, a ci, co ich m owy słuchają, bezwiednie dążyć usiłują coraz wyżej ku ideałom ludzkości.
JAM ES DEW A R .
H IST O R Y A ZIM N A I Z E R A A B SOLUTNEGO.
S treszezenio m ow y w ygłoszonej n a otw arcie zjazdu B ritish A ssociation w B elfaście w r. 1902.
(Ciąg dalszy).
Cała spraw a zupełnie in ną p rzy ję
ła postać z chwilą, gdy lord Kelvin, po oznaczeniu m echanicznego rów no
w ażnika ciepła przez Joulea, zw rócił uw agę na wielkie zasady podane w dzie
le C arnota i zastosow ał je do m etody absolutnej m ierzenia tem peratury, m eto
dy niezależnej od w łasności jakiejkolw iek poszczególnej substancyi. Z asada głosi, że m aszyna doskonała w yda jednakow ą ilość pracy w każdej części skali tenno- m etrycznej, jeżeli różnica w tem p eratu rze źródła ciepła i chłodnicy w yraża jeden stopień w edług tejże skali. P rz y j
m ując te same p unkty stałe, co i w te r
m om etrze stustopniow ym , i dzieląc prze
strzeń m iędzy niem i na sto now ych sto p ni, przekonano się, że zarów no na tej przestrzeni, ja k i w innych częściach skali dostępnych doświadczalnie, nowe stopnie ledw ie o m inimalne ilości różniły się od podziałek term om etru pow ietrznego R eg n au lta. Zero now ej skali oznaczono n a tej zasadzie, że g dy tem peratura chłod
nicy będzie zero, w ydajność doskonałej m aszyny będzie rów ną rów now ażniko
w i m echanicznem u dostarczonego ciepła.
Stąd obliczono, że zero leżeć będzie
o 273 stopnie poniżej tem p eratu ry z a
m arzania wody, w ynik zgodny z w ypro
w adzonym na podstaw ie badania w ła sności gazów . W ielki postęp stanow i w ykazanie zapom ocą praw term odyna
m iki, że nietylko zero tem peratury is t
nieje, lecz naw et, że musi ono leżeć 0 273° poniżej punktu zam arzania. P o niew aż n ik t nie kusił się o podkopanie podstaw y teoretycznej i doświadczalnej, na której opiera się skala term odyna
m iczna lorda K elvina, należy uznać za zasadniczy fak t naukow y istnienie okre
ślonego zera tem peratury.
W roztrząsaniach powyższych chemicy opracow ali teoretycznie tem peratury, do k tóry ch doświadczalnie naw et zbliżyć się nie m ogli. Cullon, nauczyciel Blacka, nauczył, ja k obniżyć tem peraturę zapo
m ocą parow ania ciał lotnych, ja k eter, pod działaniem pom py powietrznej, pó ź
niejsze zaś dośw iadczenia Leolie i W ol- lasto n a rozszerzyły tę samę zasadę. Da- vy i F a ra d a y w yczerpali większość roz-
jporządzalnych podówczas środków, sk ra
p lając mniej lotne gazy, a jednocześnie D avy zw rócił uw agę, że dałyby się one
jzużytkow ać do w ytw arzania większego 1 zim na d ro gą szybkiej ich zam iany po w rotnej w stan gazow y. Chemików w szakże zatrzym yw ał brak jakiegoś p o tężnego i dostępnego czynnika, któryby w y tw a rz ał tem peratury znacznie niższe od już osięgniętych. B rakow i tem u za- | radził Thilorier, k tó ry w r. 1835 otrzy- I m ał ciekły dw utlenek w ęgla w znacz
nych ilościach, a później odkrył szczę
śliwie, że ciecz ta skutkiem szybkiego parow an ia może zam arzać w śnieg. F a rad ay niebaw em w yzyskał ten nowy 1 potężny czynnik; zm niejszając ciśnienie, obniżył tem peratu rę w rzenia z —780 do
— 110" C, i do roku 1844 w tej ni
skiej tem peraturze i ciśnieniu skroplono w szystkie gazy, w yjąw szy trzy elemen
tarn e : wodór, azot, tlen, i trzy zło żo ne:
tlen ek w ęgla, gaz , błotny i acetylen.
W dw adzieścia pięć la t po pracach F a rad a y a A ndrew s próbow ał zmienić stan nieskroplonych przedtem gazów, stosu
ją c wyższe ciśnienia niż poprzednicy.
B ad ania te potw ierdziły daw niejsze do
św iadczenia N a tte rera i w ykazały, że z w zrastającem ciśnieniem gazy sta ją się
proporcyonalnie mniej ściśliwe. Je d n o cześnie R e g n a u lt i M agnus dokonali swych ścisłych badań nad praw am i B o y lea i Gay-Lussaca, a Jo u le i K elvin w roku 1862 ogłosili szereg nader do
niosłych doświadczeń nad „działaniem term icznem cieczy w ru ch u “ i z działa
nia term icznego gazów przechodzących pod ciśuieniem przez porow ate p rzeg ro dy w yciągnęli poważne dane do studyów nad wzajemnem oddziaływ aniem cząste
czek gazu. Nikt wszelako nie sta ra ł się w ystudyow ać zachow ania się jakiego gazu, dającego się skraplać, w różnych tem peraturach. U czynił to w roku 1869 Andrews, którego odczyt o „ciągłości gazow ego i ciekłego stanów m ateryi"
stanow i epokę w nauce. Andrews do
strzegł, że w ciekłym dw utlenku w ęgla, ogrzanym powyżej 31°, niknie w yraźn ie w klęsła pow ierzchnia, k tó ra uprzednio stanow iła granicę między cieczą a g a zem, całą zaś przestrzeń zajm uje płyn jednolity, w którym w razie szybkiego zm niejszenia ciśnienia lub też obniże
nia tem peratury] ukazują się szczególne ruchliw e prążki, spow odow ane znaczne- mi lokalnem i różnicam i gęstości. P o w y żej 31° C n aw et pod ciśnieniem 400 a t mosfer nie m ożna w yw ołać rozpadu n a dwa odrębne stany m ateryi. Tę w łaśnie tem peraturę, k tó ra stanow i granicę sk ra
plania się gazów, A ndrews nazw ał k ry tyczną, w ykazał, że je s t ona sta łą i w ła ściw ą dla każdego poszczególnego ciała, i że odpow iada jej zawsze pew ne stale oznaczone ciśnienie. Tak A ndrew s okre
ślił dwie stałe, tem p eratu rę i ciśnienie krytyczne, które za p u n k t w yjścia dla dalszych badań posłużyły, i dowiódł do świadczalnie, że „stan ciekły i.g a z o w y są to tylk o dwa różne stad ya jednego stanu m ateryi i m aterya może przecho
dzić z jednego w drugi drogą ciąg łej przem iany".
P o św ietnych badaniach A ndrew sa
liczni badacze, z van der W aalsem, W il-
lardem Gibbsem, A m agatem na czele,
zwrócili się ku teoretycznem u ro z trz ą
saniu poruszonych przezeń kw estyj. P u n
ktem w yjścia było studyum van der
W aalsa „o ciągłości stanów gazow ego
2 8 W SZECH ŚW IA T N r 2 i ciekłego11, w ydane w r. 1873, a pełne
now ych i doniosłych idej, k tó re okazały się nader pomocnemi w bad an iach do
św iadczalnych i k ierow ały trudnem z a daniem skroplenia najoporniejszych g a zów.
Jednym z najw iększych try u m fów teo ry i van der W aalsa je s t fakt, że w a rto ści dla stały ch k ry ty czn y ch i punktu w rzenia wodoru, przez W róblew skiego teoretycznie w yprow adzone z zachow a
n ia się teg o gazu w tem p eratu rach znacznie od kryty czn ej w yższych, są n a der zbliżone do o sięgniętych dośw iad
czalnie.
Śmiało tw ierd zić możemy, że gdyby odkryto choćby w m ałych ilościach gaz n aw et cztery ra z y bardziej od w odoru lotny, po zbadaniu je g o w łasności w n i
skich tem p eratu rach obliczyćbyśm y m o
g li najw ażniejsze jeg o cechy w stanie ciekłym, choćby n a w e t o trzym anie cie
czy było prak tyczn ie niem ożliwem . C hy
ba tylko cykl C arno ta był rów nie ow oc
nym dla odłam u w iedzy, badającego ciągłość m ateryi, ja k teo ry a van der W aalsa. D zięki A ndrew sow i, yan der W aalsow i i innym teo ry a znacznie w y przedziła dośw iadczenie. M oglibyśm y obliczać i przepow iadać pew ne prostsze cechy ch araktery sty czne ciekłego tlenu, w odoru lub azotu, n a w e t ze znacznem przybliżeniem , zanim eśm y otrzym ali k tó rykolw iek z ty ch gazó w w stanie cie
kłym i spraw dzili te o ry ą dośw iadczalnie.
N ajbardziej drażniącem było to, że ja k kolw iek chem ik u fa zasadniczym pod
staw om swej teoryi, pew ien je s t jed n a k że, że w m iarę zbliżania się do zera ab solutnego pozna zjaw iska, k tó re w y w o ła ją zm ianę i udoskonalenie form uł, k tó re zupełnie ściśle odpow iadały znanym poprzednio faktom .
J a k przed la ty siedem dziesięciu chemi
cy oczekiw ali jak ie g o środka do osię- gnięcia te m p e ra tu ry o 110 stopni poniżej p unk tu topliw ości lodu, ta k przed dzie
sięciu la ty szukaliśm y środków , aby o 100 stopni poniżej się posunąć. T ru d ności w szakże w z ra sta ją raczej w sto sunku geom etrycznym niż arytm ety cz
nym; uprzytom nim y je sobie, zw racając
uw agę, że utrzym anie pow ietrza ciekłe
go w atm osferze zw ykłego laboratoryum byłoby analogicznem usiłowaniom s k ro plenia p ary wodnej w tem peraturze bia
łego żaru zapom ocą narzędzi i w oto
czeniu m ającem u rów nie w ysoką tem pe
raturę. N ajw ażniejszem było nie w y tw o
rzenie zimna, lecz zachow anie go, gdyż w zw ykłych w arunkach znika ono pod działaniem znacznie cieplejszego otocze
nia. Z w ykłe opakow ania ze złych prze
w odników ciepła na nic się nie zdały, gdyż są nieprzezroczyste i niedogodne.
W roku 1892 w padło mi na myśl, że urządzenia przed dw udziesty już la ty do kalorym etrów stosow ane a n a badaniach D ulonga i P e tita nad prom ieniow aniem oparte, m ogą rów nie dobrze zabezpie
czać ciała zimne od ogrzew ania się, ja k ogrzane — od stygnięcia. Spróbowałem ted y przechow yw ać g azy w naczyniach 0 podw ójnych ścianach, między którem i w ytw orzono m ożliwie najdokładniej próż
nię. Z doświadczeń wynikło, że pow ie
trz e ciekłe parow ało pięć raz y wolniej, niż w podobnem naczyniu, z którego nie w ypom pow ano pow ietrza, gdyż wypom pow anie zmniejszyło znacznie przenosze
nie ciepła przez gaz drogą konwekcyi.
W dodatku naczynie tak ie m ożna zabez
pieczyć rów nież od ciepła prom ieniste
go, srebrząc grubo ścianki w ew nętrzne;
zm niejsza to dopływ ciepła do jednej szóstej ilości pierw otnej. Razem próżnia 1 posrebrzanie zm niejszają dopływ ciepła do trzech procentów ilości pierw otnej.
T akie naczynia są tein lepsze, im dosko
nalszą je s t osiągnięta próżnia, a zimno je s t jednym z najlepszych środków do jej osiągnięcia. N ależy tylko w ypełnić przestrzeń, w której próżnię otrzym ać zam ierzam y, ja k ą łatw o sk raplającą się p a rą i zam rozić ją następnie w zbior
niczku, połączonym z naczyniem i łatw o dającym się odeń odłączyć. Zaletę tej m etody stanow i możność obchodzenia się bez pom py pow ietrznej, a teo rety cz
nie niem a granic dla stopnia otrzym anej
próżni. D ziałanie je s t bardzo szybkie,
gdy używ am y p ary wodnej, rtę c i lub
benzolu, a pow ietrza ciekłego jak o ozię-
biacza. Gdy zaś m am y do czynienia
z ciałem rów nie lotnem ja k wodór, nie
ma potrzeby napełniać naczynia parą, gdyż samo pow ietrze zastępuje w ów czas jej miejsce. W odór ciekły, zbierany w n a czyniu o podwójnych ścianach, między którem i znajduje się powietrze, zam raża je naty ch m iast i w y tw arza nader dosko
n a łą próżnię. Gdybyśm y zaś m ogli zbie
rać ciecz w rącą w temp. 5 stopni skali absolutnej, kolistą przestrzeń m iędzy ściankam i naczynia m oglibyśm y n ap eł
nić wodorem, k tó ry zam arzłby i pozo
staw ił próżnię. N aczynia o podwójnych ścianach robią się rozm aite, a są one tem pożyteczniejsze, im z niższemi tem p eratu ram i mamy do czynienia; są one w powszechnem użyciu; przewieziono w nich ciekłe pow ietrze w poprzek Am e
ryki.
W e wczesnych doświadczeniach P icte- ta i C ailleteta otrzym yw ano oziębienie zapom ocą nagłego rozszerzania oziębio
nego i zgęszczonego uprzednio gazu;
P ic te t w y tw arzał prąd gazu, w ypusz
czając go z naczynia, C ailletet n a to m iast—bardzo szybkie adiabatyczne ro z szerzanie w mocnej rurze szklanej. Ż a den z ty ch sposobów nie daw ał m ożli
wości otrzym ania gazów w stanie cie
kłym, lecz obadwa daw ały nader cenne w skazów ki częściowego skroplenia g a zów, uwidocznione przez tw orzenie się nikłej m gły. Linde zauw ażył, że kom- binacya prądu silnie zgęszczonego gazu z regeneratyw nem oziębianiem tegoż m u si doprow adzić do skroplenia; udało mu się istotnie zbudować maszynę, na tej w łaśnie zasadzie o p artą i w y tw arzającą pow ietrze ciekłe n aw et do przem ysłow e
go użytku.
P o dstaw ę m aszyny L indego stanow i zjaw isko K elvina i Joulea. B adacze ci w ykazali, że skutkiem przyciągania m o lekularnego tem p eratura gazów przecho
dzących pod ciśnieniem przez porow ate przegrody lub m aleńkie otwory, obniża się zależnie od różnicy ciśnień i w sto sunku odw rotnym do drugiej potęgi tem p e ra tu ry absolutnej, ta k że wobec je d n a kow ej różnicy ciśnień spadek tem p era
tu ry je s t tem w iększy, im tem p eratu ra je s t niższą. W odór był jedynym gazem,
który nie w ykazyw ał oziębienia w w a runkach powyższych, przyczyną zaś tej anom alii jest, że dla każdego gazu is t
nieje sta ła tem peratura, w której zjaw i
sko K elvina i Jo u lea zostaje odwrócone : w tem peraturach wyższych następuje ogrzew anie, w niższych oziębianie gazu.
W edług yan der W aalsa tem peratura, w której zachodzi odwrócenie, je s t 63/4 raza wyższej od krytycznej. Skuteczność system u Lindego polega na operow aniu bardzo zgęszczonemi gazam i w tem pera
turze niższej od tej, w której zachodzi odwrócenie zjaw iska K elvina i Joulea, i tem peratura ta zastępuje poniekąd k ry tyczną, k tó ra je s t decydującą, gdy dro
g ą zw ykłą skraplam y gazy bezpośrednio stosując specyalne ciekłe czynniki ozię
biające. Obadw a te system y dają dobre wyniki, gdy stosujem y je w pew nych tem peraturach, lecz granica, w jakiej tem peratura może się w ahać, je s t znacz
nie szerszą w razie stosow ania m etody Lindego. Inaczej m a się rzecz wszakże, gdy zam iast otrzym yw ać oziębienie sku t
kiem pracy w ew nętrznej, w ykonyw anej przez przyciąganie cząsteczek gazu, zmu
szam y gazy zgęszczone do w ykonyw ania pracy zew nętrznej, ja k w znanych n a
czyniach pow ietrznych K irk a i Colema- na. Obadw aj ci w ynalazcy zaznaczali, że, dopóki krążący gaz się nie skropli, obniżenie tem peratury, jak ie dać może podobna m aszyna, nie zna granicy. Teo
retycznie je st to zrozumiałem, że m aszy
ny podobne m ogą utrzym yw ać bardzo niskie tem peratury, i to przy nieznacz
nym nakładzie pracy, lecz praktyczne trudności są bardzo wielkie. M aszyna Colemana przez całe godziny d o starcza
ła pow ietrza o temp. —83°, lecz dalej posunąć się Coleman nie potrafił. N ie
daw no p. Claude w P a ry żu udało się tak skutecznie działać z podobną m a
szyną, że o trz y m ał litr ciekłego pow ie
trz a n a godziuę i konia parow ego, zu
żytego na pędzenie maszyny. W ydajność
ta je s t dw a razy wyższa od wydajności
m aszyny Lindego, a nie mamy powodów
w ątpić, że z czasem n astąp ią dalsze
udoskonalenia. N iew ątpliw ie wszakże
w niedalekiej przyszłości najekonomicz-
niej w y tw arzać będziem y ciekłe pow ie
trze i w odór zapom ocą m aszyn w y tw a rz a ją c y c h zimno skutkiem w ykonyw ania pracy m echanicznej.
O trzym anie p o w ietrza ciekłego zapo
m ocą m etod powyższych, było szczegól
nie w ażnem i ciekaw em dla fizyka z tego powodu, że daw ało ono środki, um ożliw iające rozw iązanie znacznie tru d niejszego zadania — skroplenia wodoru, i w zniecało nadzieję, że w odór ciekły da się zastosow ać do sk rap lan ia ciał jeszcze bardziej lotnych, pom ijając już, że skroplenie w odoru je s t n a d e r w ażnym krokiem na drodze zbliżania się do zera absolutnego. W odór był tem ciekawszy, że z b ad an ia jeg o w łasności i stosun
ków chem icznych w yłonił się pogląd, że w stanie ciekłym lub gazow ym wykaże on cechy m etali. P rzekon an ie, że w odór je s t praw dopodobnie członkiem g ru p y m etalów stało się praw ie powrszechnem, szczególnie po pięknem odkryciu G rah a
ma, że pallad może pochłaniać kilkaset objętości w odoru zachow ując przytem swój połysk i ogólne cechy m etalu. T y l
ko mój w y b itn y poprzednik, prof. O dling innego b ył zdania. W „Podręczniku chem ii“ w ydanym w 1861 roku, zaznacza on, że w odór tw o rzy rów nie liczne, w ażne i typow e zw iązki chlorow cow e ja k zasadow e; stąd wniosek, że je s t to p ierw iastek z isto ty swej n e u tra ln y lub przejściow y i że nie należy spodziew ać się, aby w odór ciekły lub s ta ły posiadał cechy m etaliczne.
T a szczególna przepow iednia sp raw dziła się w trzydzieści siedem !a t później.
In n e ciekaw e przypuszczenie zrobił D u m as w liście do P ic te ta , m ów iąc, że najbardziej do w odoru zbliżonym m eta
lem je s t m agnez i że praw dopodobnie obadw a p ierw iastki posiadają jed n ak o w ą objętość atom ow ą.
P óźniej w roku 1872 N ew lands u k ła d ając p ierw iastk i w peryodyczne grupy, uw ażał w odór za n ajniższego członka rodziny chlorowców; M endeleeff w póź
niejszej sw ej klasyfikacyi pom ieścił w o dór w grupie m etali alkalicznych, Joh n - stone Stoney zaś łączy go z m etalam i ziem alkalicznych i z m agnezem .
Z tej różnicy zdań w ynika niemożność w yciągnięcia w niosków ostatecznych co do w łasności fizycznych w odoru ciekłe
go lub stałego, a jedynym środkiem do osiągnięcia praw dy było prow adzić w dalszym ciągu badania nad niskiemi tem peraturam i dopóki nie udadzą się s ta ran ia skroplenia wodoru. O statecznie w roku 1898 udało mi się to.
W odór ciekły dostarczył istotnie z n a kom itej ilustracyi do powszechnie znanej praw dy, że żadne teoretyczne przew idy-
Avania, choćby pozornie przez analogią uzasadnione, nie m ogą być ostatecznie uznane, dopóki dośw iadczenia ich nie potw ierdzą. W odór ciekły je s t bezbarw ny, przezroczysty i posiada nad er cie
kaw e własności. P osiad a on w yraźnie określoną granicę, je s t łatw o w idzialny,
j
ruchliw y, zw ażyw szy, że jeg o napięcie j pow ierzchniow e w ynosi zaledw ie jednę trzy d ziestą p iątą napięcia wody, a jednę p ią tą —pow ietrza ciekłego. Ciecz ta nie przew odzi elektryczności i je s t pewnie zlekka diam agnetyczna. W porów naniu z ta k ą ilością pow ietrza ciekłego w ym a
g a on pięć razy mniej ciepła do w y p a
row ania; ciepło n ato m iast w łaściw e je s t dziesięć razy większe, niż pow ietrza cie
kłego, a pięć raz y —niż wody. Godnym u w ag i jest w spółczynnik rozszerzalności cieczy, praw ie dziesięć razy w iększy niż gazu; je s t to najlżejsza ciecz znana, czternaście razy lżejsza od wody; n a j
lżejszą zaś poprzednio zn aną cieczą był
| ciekły gaz błotny, sześć razy od ciekłego w odoru gęstszy. Jed yn e ciało stałe, j a kie pływ a w w odorze ciekłym —to rdzeń bzowy. Ciekły w odór je s t nąjzim niej- szem znanem dotychczas c ia łe m : pod ciśnieniem atm osfery wre on w temp.
—252,5°, czyli 20,5 stopni absolutnych.
T em peraturą krytyczną jest 29° abso lut
nych, a prężność k ry ty c z n a —zaledw ie 15 atm osfer. P a ra w odoru w znosząca się z cieczy je s t praw ie ta k g ę sta ja k po
w ie trz e —czternaście ra z y g ęstsza niż j w odór w zw ykłej tem peraturze. Zmniej-
j