• Nie Znaleziono Wyników

(* 24. I. 1864 w R okitnicy f 1 9 2 1 w W arszaw ie).

O sobno w ydał: „P o ezje" 1891. „P oezje p ro z ą “ 1891. „P o ezje" ser.

I I , 1893. „M ajó w k a11 1895. Cykl „P o lo n ia I rre d e n ta “ (P o d ziemią, Ł any, Ziem ia obiecana, W ciszy w iejskiej, S tolica, P ta k burzy 1895—1896). „ L i­

sto p a d " 1896. „W y b ó r p oezyj“ 1899. „L isty człow ieka szalonego'* 1900.

„P ro m eteu sz " 1900. „B ajka" 1900. „S zopka" 1901. „D zień on, dzień gniew u P ań sk ieg o " 1902. „F am ilja " 1898. „R o k ita" 1901. „L egendy"

(pod ty t.: „ T y tu ł sk onfiskow any") 1902. „Z pod pyłu w ieków " 1906.

„L udzie rew olucji" 1906. ,,St. W y sp iań sk i" 1903. „D aw ność a M ic kiew icz" 1921.

Róża.

Różo blada! Uszczknąłem kwiat twój pośród błoni, Nazwanej szczęściem, niosłem ciebie w kraj uroczy,

Zwany młodością, kędy genjusz wiosny kroczy I m głą marzenia drogę pielgrzymowi słoni.

Maj biegł przez bór i pieśnią szumiał u mej skroni, A na niebie jutrzenek przyśw iecały oczy;

Zdało mi się, że ziemia w niebo się potoczy I jak ainioł oblicze przed Stw órcą zapłoni...

Dziś na szarych obłokach codziennego życia Maluję te jutrzenki, w ciemnym świecie ducha Szukam ścieżki do szczęścia błoni zapomnianej...

Każdej nocy mnie budzą pierzchłe doby śnicia, Lada szmeru przeszłości serce chętnie słucha I różami lat dawnych przysłania swe rany.

„Z pod pyłu w iek ó w /1 Dajmonium.

W śród gór Beocji w rozległej kotlinie Euryposu stanęły prze­

ciw sobie dwa bratnie wojska. Morze głów, hełmów, dzirytów.

Jeszcze jest spokojne, bo mrok porankow y ćmi kotlinę.

Tam w dole wódz ateński Hippokrates obiega na białym koniu szeregi. Tam Laches na koniu gniadym lewe ustaw ia skrzydło.

Tam Alkibiades na koniu karym oblatuje jak kruk skrzydło prawe.

I cisza jeszcze jest; tylko tętent słychać owych trzech galo­

pujących koni. Tylko tupot kroków słychać, gdy szeregi z miejsca na miejsce przechodzą.

P o drugiej stronie kotliny stoi wojsko Beotów. W yglądają zdaleka niby chmura brunatna. Nie chcą uznać zwierzchnictwa Ateńczyków, sami sobie żyć pragną i panować. Ateńczycy zmogli Spartę; może Beocji ustąpią.

W głębi przewija się stalo>wa w stęga Euryposu. A kołem, kołem rozległem na górach śród krzew ów i gąszczy kryją się nie­

w iasty Beotów i starcy i dzieci. P atrzą w dół; słychać niemal, jak- serca ich biją niepokojem.

Tam w głębi ojcowie, bracia, syny. Za chwilę słońce wejdzie nad górami, za chwilę ruszą na siebie te dwa wojska, te dwa morza głów, hełmów, dzirytów.

Jedne niewiasty, przysiadłszy, mają tw arz skamieniałą a oczy błędnie w przestrzeń zwrócone. Inne stoją, a ze spokojnych tw arzy spływ ają łzy dwoma strumieniami. Inne tulą się sobie wzajemnie w objęcia.

Jedna, otoczona gromadką innych, przem awia z zapałem. Druga znowu legła tw arzą do ziemi i szlocha. Trzecia siedzi na kamieniu, otoczona dziatkami, pieści je a niekiedy wznosi rękę w dal i okropnie przeklina.

Na kijach w spierają się starcy i w głąb popatrują. Jeden z nich, ślepiec, ustaw ił na kamieniu obok siebie wnuczka siedmio­

latka. Starzec uchem będzie rozpoznawał postępy bitw y; wnuczek źrenicą orlika będzie mu dopomagał. Starzec, aby lepiej słyszeć, odemknął nieco usta, a głowę w bok przechylił. Chłopak dygoce na całem ciele, strach go zbiera a jednak czasem błysk zapału za­

świeci mu w oku.

143:

W tem na wschodzie niby czerw ona ręka ukazało się słońce.

Niebawem też w dole rozległa się w rzaw a okrzyku bojowego

„allala, allala“.

Wojska ruszyły naprzeciw siebie.

I oto natychm iast w stały z głębi kotliny dwie ściany kurzu, zbliżały się ku sobie, aż się z sobą złączyły i utw orzyły jeden nie­

słychany słup, prostopadłą górę kurzaw y. Zakotłow ało się morze hełmów i włóczni. W zdął się istny huragan szczęku i w rzaw y.

Teraz ona góra kurzu ćmi się w miejscu; tylko staw ała się coraz tęższą i coraz w yższą, aż przerosła szczyty okalające ko­

tlinę, gdzie ją w iatr rw ał i niby dym niósł w stronę morza.

Dziadek kładzie rękę na ramieniu wnuczka i mówi:

— Nic nie w idać?

— Nic, dziaduniu.

— A rozpoznałbyś naszych?

— Tak, bo wyszli z praw ej strony.

— Ale mogą się zmieszać.

— Nasi są bardziej rośli, tamci bardziej zwinni.

— P atrz dobrze i mów zaraz wszystko.

— Kurzawa stoi w miejscu i całą kotlinę przysłania.

Tuż koło nich szlochały kobiety i dzieci zaczęły piszczeć.

— Cicho tam!

— Cicho, nie płakać!

Jakaś m atka w yskoczyła na głaz i jęła krzyczeć:

— Poco im nie ustąpili! Poeto nie zgodzili się na ich żądania!

Pozabijają nam mężów, ojców, synów, wdowami i sierotami zosta­

niemy !

W tem chłopak krzyknął z kamienia:

— Kurzawa cofa się do Euryposu!

Nastało głuche milczenie.

Starzec mówił do wnuczka:

— P atrz dobrze. Dlaczego do Euryposu? Kto kogo prze?

•Czy nasi, czy Ateńczycy?

— Kiedy nic dojrzeć nie można.

— Czy kurzaw a po prawej nie cofa się?

— Nie, dziadku.

— A po lewej?

— Także nie, dziadku.

145 Słońce wzbiło się już wysoko i z góry lało światłość w ko­

tlinę. Góra kurzu stała się jak pośniedziale złoto.

— A teraz co widzisz?

— Teraz coś się kłębi po lewej.

— Widzi mii się, wnuczku, że nasi prą tamtych.

— Tak, dziadku, nasi prą tam tych.

Szczyt góry ożywił się, biegano na w szystkie strony i w o­

łano:

— Nasi prą! nasi prą!

Kobiety pow yskakiw ały na skały, poprzykladały ręce do oczu, bo słońce raziło. I nagle cały szczyt zaw rzał namiętnym okrzykiem:

— P rą nasi'! prą ich!

Podniosły się z ziemi szlochające kobiety. Matki chw ytały dzieci na ręce i biegły na w yższe miejsca.

Jedna, wyciągając ramię w głąb, w ołała do niemowlęcia, trzy ­ m anego na ręku:

— P atrz, patrz, tam tw ój ojciec, ojciec twój, zapamiętaj, ojciec tw ój prze Ateńczyków, bije Ateńczyków, tępi' Ateńczyków!

Góra kurzu drgnęła w miejscu i jęła się wolno posuwać w stronę Euryposu, ale już całkiem wyraźnie, całkiem dla w szyst­

kich widocznie.

Szał ogarnął okoliczne góry. P ow stała na nich w rzaw a, że onego huraganu w dole nawet słychać nie było.

Zdawało się, że niewiasty chw ycą w ręce odłam y skał i ruszą z a mężami do boju. W oczach dzieciaków widne były błyskawice a tw arzyczki stały się jak natchnione.

— P rą nasi Ateńczyków, prą!

^Słońce poczęło z zenitu staczać się na drugą połowę nieba a ona góra kurzaw y posuw ała się dalej i dalej.

W tedy .wszystko, co żyło, jęło szczytami biec na drugą stron ę kotliny.

— Dziadku, ja tam polecę!

— Ani się waż!

— Dziadku, puść!

— Nie puszczę* stratują cię, albo w dół ze skal spadniesz.

— Dziadku, ja tu umrę!

— Co widzisz? mów.

— Oto że nic już nie widzę, to chcę lecieć tam, lecieć, dziadku!

P o ls k a l i t e r a tu r a w sp ó łc z e sn a . 10

Słońce płonęło już na samej kraw ędzi gór, czerwone, ogromne, niby okropna, skrw aw iona pięść, grożąca nad skłóconą Helladą.

A po szczytach w rzało: „nasi prą, nasi prą, nasi prą!“

Kurzawa w oddaleniu staw ała się coraz przejrzystszą, coraz niższą, opadała, nikła, aż ukazało się bojowisko zasłane trupami i tylko w głębi szalała jeszcze skotłow ana'm asa wojsk w szczęku i wrzawie.

A w dole zarumieniły się stalowe wody Euryposu. Krew zle­

w ała się do nich szerokiemi potokami.

Droga krew Hellady, ciepła krew.

Co chwila gasło jakieś młode życie niby gorejąca pochodnia zanurzona w wodach.

Na przestrzeni wielkiej kotliny leżeli młodzieńcy o posinia- łych twarzach. Jęki rannych przepełniały powietrze gorzką skargą. Zalegały pole włócznie strzaskane, hełmy rozbite, miecze poszczerbione, tarcze pogięte.

Bój ustał dopiero po zachodzie słońca. Beotowie w yparli Ateńczyków daleko od pobojowiska. Ale gdy zw ycięstw o ich stało się jasnem, gdy Ateńczycy zupełnie im ustąpili, w tedy postali do nich, aby się zabrali wspólnie do grzebania trupów.

Rozpalono ognie. Pobojowisko przedstaw iało obraz pełen grozy.

W szedł księżyc. Zdawało się, że Hellada zamieniła się w po­

sępną krainę Hadesu.

Znoszono rannych w jedno miejsce. W ódz Hippokrates, siadł­

szy przed białym domkiem, płakał.

Sław a Ateńczyków zgasła jako ten dzień, co dopiero uszedf za góry.

Obok owego białego domku rozniecono duże ognisko a do­

koła niego zgromadziła się starszyzna, radząc o dniu następnym . Praw ie każdy odniósł jakąś ranę, o której jednak w tej chwili nie myślał. Panow ało ogólne podrażnienie. W szelką radę pod­

dawano gniewnej krytyce.

Bo niemasz nieszczęśliwszej chwili dla wszelkiej rady, jaką jest ta, która następuje po przegranej. ,

Ufność w sercach ludzkich w ypaliła się docna. Gniew bez­

silny targał piersią. Każde usta m ówiły: oto dziś rano w szystko przedstaw iało się jeszcze całkiem inaczej!

147 Ale przyszedł wieczór tego dziś a z nim pole zasłane trupami, sław a jako piękny kw iat zdeptana a w sercu żal, żal...

W odzowie przeryw ali co chwila spory i rozglądali się, gdyż w bardziej oddalonych stronach pobojowiska pow staw ały rozpa­

czliwe krzyki, klątw y, hałasy. Przyłapyw ano w łóczących się ob- dz-ieraczy trupów i uśmiercano na miejscu.

Sokrates walczył mężnie, ustępując z pola w zw artym sze^

regu. Ciągle był u boku Lachesa, który nadaremnie starał się po­

w strzym ać popłoch wojsk.

Żołnierze podziwiali odwagę i w ytrw ałość uczonego. Skoro zapadająca noc położyła koniec walce, stracono go z oczu. *

Alkibiades konno oblatyw ał pole, wołając go po imieniu. Kiedy przebiegał około domku białego, żołnierze jęli na niego kiwać rę­

kami. i w skazyw ać w stronę ogniska.

Stał tam rzeczywiście Sokrates. Stał samotny i zapatrzony w ścianę domu.

Alkibiades uspokoił się. W pierwszfcj chwili chciał go zaga­

dnąć; ale zauw ażył, że m ędrzec jest zajęty jakąś myślą. Ruszył tedy do rzeki, aby się obmyć z krwi i kurzaw y.

Kiedy wrócił, Sokrates stał wciąż na tem samem miejscu, za­

patrzony w jeden punkt. Znowu go tedy nie zaczepiał, jeno udał się do namiotu swego, aby słudze oddać konia i spożyć posiłek.

W czasie zmiany w art raz jeszcze zbliżył się do białego domku. Sokrates stał wciąż na fem samem miejscu.

Zauważyli to w szyscy, naw et wodzowie. Ale nikt mu nie przeszkadzał, tem bardziej, że m ęstwo filozofa i zimna jego krew w boju nieszczęśliwym zjednały mu powszechny szacunek.

Sokrates rozstał się z Lachesem w tem właśnie miejscu i miał przodem podążyć do jego namiotu. Ale uwagę jego zajęło zjawisko, nad którem kto inny wcaleby się teraz nie zastanawiał.

Bo oto na białej ścianie domku, rozjaśnionej księżycowem światłem, przesuw ały się cienie krzątających się opodal ludzi.

A gdy rozpalono ognisko, które na ścianę rzuciło czerwień, prze­

suwanie się cieni było jeszcze bardziej widoczne.

I nietylko cienie poszczególnych ludzi odbijały się na ścianie, ale całych grup. W idać było wodzów, siedzących obok siebie na ziemi i żyw o poruszających rękami. W idać było pachołków, przy­

noszących im wodę w hełmach. Widać było, jak wodzowie hełmy

10

ujmowali w obie ręce, jak przykładali usta, jak pili, przeryw ając nieraz i kłócąc się ze sobą.

W idać było ludzi, niosących rannych. W idać było żołnierzy, przybyw ających z wieściami i rozbiegających się z rozkazami.

W szystko to przesuw ało się żywo po ścianie, w szystko to miało kształty bardzo zbliżone do rzeczywistości, a jednak rzeczyw isto­

ścią nie było, jeno bezbarw ną i niemą złudą — cieniem rzeczyw i­

stości.

Sokratesowi żyw o stanęła w pamięci ow a ostatnia noc na Akropolu, kiedy toczył pożegnalną rozmowę z Anaksagorasem.

’Już w tedy błąkała mu się po głowie myśl, że nie w szystko jest tak, jak Anaksagoras głosił. Słuchając pilnie uw ag mistrza o charakterze przyrodzenia i charakterze umysłu ludzkiego, popa­

tryw ał z uśmiechem ironji na dwie plamy, które, gdy księżyc im świecił w plecy, posuw ały się przed nimi po m arm urow ych pły­

tach między cieniami kolumn, a gdy księżyc świecił im w oczy, pełzały za nimi.

Już w tedy zdawało mu się, że oczy ludzkie widzą z przyro­

dzenia tylko tyle, ile onych cieni; że każda rzecz przedstaw ia się różnie, a nigdy w łaściwego oblicza swojego nie ukaże. Ale nic śmiał w chwili rozstania niepokoić mędrca, który, za naukę swoją prześladow any i na wygnanie skazany, jemu głównie zdać pra­

gnął swoją myślową spuściznę. Mówił w tedy jak człowiek umie­

rający. A umierającemu się nie przeczy.

Ale uczeń buntował się przeciw nauce mistrza. Ta bez­

względna w iara w swój wzrok, słuch i dotyk w ydaw ała mu się mocno podejrzaną. Jakiś w ew nętrzny głos mówił mu, że św iat nie może być tylko liczbą, ciężarem, kształtem. I ten sam głos mówił mu, że w ładza człowieka nie kończy się na granicy jego ciała.

Dżiwna to władza!

Ilekroć Sokrates spojrzał w plecy jakiegoś hoplity, ten zawsze się obejrzał i prosto wzrokiem na jego oczy trafiał.

Z ciężkiem tedy sercem żegnał w ów czas Anaksagorasa, który, gdyby się był dowiedział, co uczeń mniema o jego wiedzy, byłby przeklął Helladę i proch wszelki po niej z szat swoich otrząsnął.

Byłby rzeczywiście mniemał, że kraj ten jest skazany na zagładę jako bratobójczy i na wieki, na wieczyste wieki ciemny...

Ale i Sokratesowi ciężyła głow a od tych myśli a długo się z niemi borykał. Dziś wszelako, po tej okropnej walce, która mi­

nęła jak krw aw y sen, której szczegóły już zacierały się w pamięci,

149 która w tej pamięci żyła jak chaotyczny obraz, jak te cienie prze­

suwające się tam po ścianie, dziś czul w całej pełni, że nauka Ana- ksagorasa bynajmniej nie daje odpowiedzi na cały szereg pytań pierwszej wagi. Gorzej jeszcze! Nauka ta pomija je a naw et od­

wodzi od nich.

Anaksagoras patrzył w świat a nie patrzył w siebie. Tak w ierzył w przenikliwość zm ysłów swoich a one są jako kłamliwi a gadatliwi słudzy, którzy, w ysłani na zwiady, w racają z worem bałamutnych plotek, ale nie z wiadomościami rzeczywistemi, jak owi na zwiady ubiegłej nocy do Beotów w ysłani ludzie, którzy Ateńczyków przyprawili o okropną przegraną. I zapraw dę! Tyle tylko te sługi powiedzą, ile owe cienie, przesuwające się po ścianie, powiadamiają o tem, co się za plecami dzieje. I przeciwko tym sługom, tym zmysłom, burzy się całe w nętrze surowo myślącego człowieka. Widzi, że nie ich panem, ale sługą jest, sługą swych w łasnych sług; onym dziwnym gospodarzeni, co to zajmuje się plotkami, znoszonemi przez swoich niewolników.

Około północy cienie spełzły ze ściany, bo ognisko przygasło i księżyc się schował. I oto niema nic a w duszy wre, w duszy zamęt, w duszy poczucia, przeczucia, cała nieuchwytna gra sił, potęg, wołań, błagań, żalów, skarg. Skoro jednak wsłuchać się w tę w ew nętrzną w rzaw ę, skoro wsłuchać się uczciwie, jedno w o­

łanie góruje nad wołaniami wszystkiemi, jedno jakieś w ie­

czyste, nieśmiertelne, wciąż to samo powtarzające, ono> dziwne, ono szczególne — Dajmonium.

W szystko się zmienia, w szystko mija jak sen. Pozostaje tylko ten jeden jedyny pewnik: jakieś Dajmonium w człowieku, które mó­

wi mu, co ma począć śród tej mieszaniny przesuwających się cieni.

T o Dajmonium jest tak niezależne od ludzkiej woli, ludzkiej myśli i ludzkiego rozumu, że gaśnie przy niem ów W szechrozum obli­

czalny Anaksagorasa. Nie! Jeżeli jest jakieś nieobliczalne Daj­

monium człowieka, pyłu, prochu wobec ogromu bytu, to istnieć musi jakieś niesłychane, tem mniej obliczalne Dajmonium świata.

Nie m ary błędne, które Charon wiezie przez czarne w ody Podziemia, skąd chóry żab Arystofanową komedją skrzeczą swoje brekekeks-koaks-koaks... Już Arystofanes — śmieszek to uchwycił!

Nie rody Świetlistych, zapijających rozkosznie nektar na Olijnpie, którego szczyt Sokrates zdeptał, ale prócz pastuchów i trzód nic tam nie znalazł, owych Świetlistych, których ludzie mogą oszukiwać, jak to już stary Homer doskbnale w yśpiew ał!

Nie! Tam, za firmamentem, za jarzącemi gwiazdami, tam kryje się Dajmonium świata. Próżno Anaksagoras słał oczy leniwe do słońca, w którem głaz rozpalony postrzegał. Nigdy człowiek tego nie docieknie, nigdy tego nie zbada. Cienie cienie, cienie, sen i złuda!

Ale cząstka tego Wielkiego Dajmonium osiadła w każdym człowieku i zwiastuje mu, że jest coś, co te cienie w ytw arza i od­

bicie ich powoduje na ścianie doczesności.

Te pola usłane zwłokami młodzieńców, te wzgórza, śród któ­

rych przebrzmiała w rzaw a bojowa, Beotowie, Ateny, Hellada, cie­

nie, cienie, cienie.

Śród tych cieni wiedź, Dajmonium, ukazuj drogę, oczyszczaj uczucia, prostuj myśli! Hellado! Czy słuchałaś głosu swego Daj- monium?

Ateny! Czy Beotowie byliby w as tak pokonali, gdybyście się nie uganiali w chci'wości nieposkromionej za czczemi cieniami?

Anaksagorasie! Zasada twoja wiedzie do pogoni za cieniami.

Zasada twoja jest nietylko błędna, ale i zła. Ateńczycy w życiu mierzą, liczą i w ażą cienie. Anaksagorasie! Ty w nauce mie­

rzysz, w ażysz i liczysz także tylko cienie.

Anaksagorasie! Ty w prowadzasz gminność do wiedzy...

Zagłuszyłeś w sobie głos owego Dajmonium. Cień zbun­

tow ał się przeciwko swojej przyczynie.

Źle uczynili Ateńczycy, skazując ciebie na wygnanie. Ale czy nie szeptał im jakiejś rady głos ich Dajmonium? Tylko że głos ten źle zrozumieli, źle radę pojęli...

Anaksagorasie! Dziś sam złączony już jesteś z owem Daj­

monium Św iata i błąd swój niezawodnie najlepiej widzisz. Powiedz zatem, o niewidzialny, żalj śród tego morza cieni nie jest w szyst- kiem ów głos w ew nętrzny?

I powiedz jeszcze, gdy Sokrates będzie to Helladzie głosił, żali nie ocknie się w niej uśpione Dajmonium? Żali w tedy znaj­

dzie się ręka, któraby wyciągnęła do mędrca czarę cykuty, albo w iązała go, prowadziła na statek i spychała wr morze?...

Znowu zmieniano straże a Sokrates stał nieporuszony na je- dnem miejscu.

Charykles, który straże rozstawiał, oraz Anyitos, który mu w tem dopomagał, załatw iw szy sw ą czynność, popatrzyli na So­

kratesa.

151

— Dziwny człowiek — szepnął Charykles.

— Gdybym kiedykolwiek zyskał w pływ w Helladzie, — rzekł Anyitos, — nie uczyniłbym go najstarszym kapłanem wyroczni del- fickiej, w s z e la k o

---Tu zaw ahał się a dziwny uśmiech w ypłynął na jego jakby zaw iędłą tw arz. Charykles, który ten uśmiech podchwycił, rzekł:

— Miej odwagę dokończyć. W szelako?

— W szelako kazałbym wyroczni, aby go ogłosiła za naj­

większego mędrca na ziemi.

— W jakim celu?

— Bo on jest uczciwy ale zabobonny. Kto rządzi, ten uczci­

w ym być nie może. Natomiast potrzebuje dokoła siebie zabobonnej uczciwości.

— Obyś nigdy nie posiadł w Atenach w pływu, a posiadłszy, zawiódł się na tym myślicielu!

— Obyś umarł, nim do w pływ u dojdę. Bo w gadatliwości swojej w ypaplałbyś mu tajemnicę Delf.

— A w tedy?

— W tedy z tego myśliciela stałby się człowiek straszny.

A Sokrates stał wciąż nieporuszony na jednem miejscu.