• Nie Znaleziono Wyników

89 stopniu w ykształcenia będących, a odmiennemi temperamentami ob

ALEKSANDER ŚWIĘTOCHOWSKI

89 stopniu w ykształcenia będących, a odmiennemi temperamentami ob

darzonych, jest jednakowa; uczucie zaś, jak i poprzednio, w ty ra ­ dach retorycznych występuje. Idea zasadnicza obu dram atów jest wspólna: wypieranie jednostek, wyjątkow o utalentowanych i pra­

gnących działać z siebie i na swoją rękę, przez tłum ucywilizowany*

trzym ający się pewnych norm tradycyjnych. Aureli W iszar, pragnąc dać przykład unormowania uczciwego stosunków między praco­

dawcami a robotnikami, „założył fabrykę, której dochody i zyski miały być rozdzielane między robotników. Rzeczywiście pokochali go oni i widzieli w nim swego dobroczyńcę. Przedsięwzięcie szło dobrze, ale ponieważ szkodliwie oddziaływało na interesa innych przem ysłow ców i budziło niepożądane roszczenia w ich gromadach roboczych, więc usiłowano go odwieść od zamiaru, następnie od­

straszyć, a wreszcie gdy to n:e pomogło, pozbawiono kredytu i do­

prowadzono do niemożności pokrycia zobowiązań pieniężnych. Je­

dnocześnie rozniecano w robotnikach naprzód przesadne nadzieje, a potem nikczemne podejrzenia. Ciemni, rozłakomieni, poduszczeni przez intrygantów, nie otrzym aw szy spodziewanych i lichwiarzom sprzedanych zysków, wybuchnęli buntem i podpalili fabrykę. Aureli, oburzony niewdzięcznością i zbrodnią, wpadł do papierni, gdzie go paru łotrów i spraw ców pożaru zamknęło w gorącej suszarni". Re­

gina po okropnym zgonie męża opuszcza Europę i udaje się do Afryki, do Ojca Makarego, który tu rozwija bardzo skuteczną cy­

wilizacyjną działalność. Staje się jego pomocnicą w oświecaniu, wspomaganiu i leczeniu biednych murzynów. Niedługo w szakże mogą swobodnie oddawać się swoim dobroczynnym zajęciom.

Francuzi domagają się, żeby Ojciec M akary służył ich polityce; An­

kich opuszczonym, widzi demoralizację zapomocą wódki szerzoną wśród jego własnej gromadki, wreszcie przez nasłanego od han­

dlarza niewolnikami m urzyna zostaje otrutym. Regina, otoczona nieprzyjaciółmi, nie widząc możności dalszego działania, rozczaro­

w ana co do wyników misji przez siebie podjętej, zażyw a truciznę i ażeby się nie dostać w ręce wrogów, podpala chatę, w której się znajduje. Taka jest treść tych obu dram atów ; ponieważ nich głównie chodziło o uwydatnienie myśli przewodniej, charaktery, z wyjątkiem głównych, zostały ledwo naszkicowane. A u r e l i

i swobodę. W yobrazicielami tej idei są dwie jednostki ludzkie Arjos i Orla, odradzający się w coraz to nowej postaci w ciągu wieków.

P ierw sza część D u c h ó w >p. t. „Alrun“ przedstaw ia bojowanie Arjosa i Orli, wśród pierwotnej hordy ludzkiej o prawo miłości oso- -bistej dwojga kochających się istot. W części drugiej p. n. „Moro- nowie" widzimy pragnienie wydobycia się, z więzów rządu kapłań­

skiego, narzucającego jarzmo niewoli na wszystkich, utrzym ują­

cego rozbrat między plemionami i nie dozwalającego indywiduom działać swobodnie. Część trzecia p. t. „Zwiastun11 zajmuje się zo­

brazow aniem apostolstwa miłości, przyjmowanego z upojeniem przez głodnych i biednych, a ściganego przez sytych i możnych.

Część ta jest najpiękniejszą, bo w niej zalety stylu Świętochowskiego mogły w przedstawieniu bardzo urozmaiconych stosunków zaja­

śnieć w całej pełni; kiedy w dwu pierwszych, dalekich od prostoty, jak ą sobie w yobrażam y w zaraniu dziejów, autor, chcąc upoetyzo- wać swych bohaterów, kazał im prżem awiać nieraz słowami sztu­

cznej i chłodnej patetyczności. Sceny w D u c h a c h są przepla­

tane opisami krajobrazów i siedzib ludzkich, opisami bardzo, czasami zanadto wykwmtnemi.

Szersze pojęcie natury ludzkiej znajdujemy w powiastkach Okońskiego: K ą r l K r u g , C h a w a R u b i n , D a m i a n C a - płemi rozmiarami noweli, której główne/m zadaniem jest odmalo­

wanie charakteru w pewnej kolizji dramatycznej. Tymczasem dro­

bne szczegóły, z życia zaobserw ow ane, dowodzą, że autor, jeżeli odmiennym nieco sposobem w yrażania się obdarzył.

Z „A spazji“ .

S o f o k l e s , P r o t a g o r a s , później F i d j a s z.

S o f o k 1 e s (ciekawie). Cóż mówił?.

P r o t a g o r a s . Tylko syczał, skrzypiał, rzężał, w ydaw ał najrozmaitsze głosy, jak gdyby miał gardło gąbką zatkane. Trzeba

91 mu będzie usta gdzie indziej przekroić, bo temi już chyba nigdy nie

przemówi. '

S o f o k l e s . P ytałeś go?

P r o t a g o r a s . Naturalnie, ale przyleciał tak zadyszany, że płuca mu piszczały, jak dziurawe miechy, zakrw aw ione oczy tkwiły w tw arzy nieruchomie,' jak rubiny w tarczy, a w argi poczerniały z żaru. W yjął tylko list od Peryklesa i podał go Anaksagorasowi, który też zaraz zamknął się z Fidjaszem w sąsiedniej komnacie, gdzie dotąd radzą, albo pewniej — milczą, wbiw szy' cztery łokcie w stół i ścisnąwszy czterem a dłońmi pękające głowy. Kilkakrotnie próbowałem coś w ydobyć z niewolnika: zawsze w stał, patrzył na mnie głupowato i ziajał.

S o f o k l e s . Ale jak sądzisz z jego miny — dobre przyniósł wieści?

P r o t a g o r a s . Ach, uwierz mi, Sofoklesie, że podzieliłbym się z tobą kroplą wiadomości, gdybym jedną z niego wycisnął.

Pow tarzam , iż nie przemówił ani słowa, a jego mina w yrażała tyle, ile widok spienionego konia: można się domyśleć, że prędko biegł, ale nic — co przyniósł.

S o f o k l e s . Jak w ęże owijają mi i kąsają serce złe prze­

czucia. W alki w rodzinie plemiennej są zawsze biciem się jednej ręki z drugą. Gdybym był Wszechmocnym bogiem, w kamienie zakląłbym takie podniesione przeciw sobie bratobójcze ręce, ażeby potomności służyły za widomą przes-trogę.

■ P r o t a g o r a s . A ponieważ jesteś tylko poetą, więc mo­

żesz winnych ukarać zaledwie tragedją, jeżeli naturalnie bracia Spartanie, zw yciężyw szy nas pod Tanagrą, tej srogiej zemście nie zapobiegną, przeznaczyw szy tw ą lirę na szufelkę do wylewania wody z czółen.

S o f o k l e s . Mniejsza o mnie, którego trzmiel może bez­

karnie ukąsić, a tein bardziej sofista lekceważyć, ale czyż istotnie byłoby to dla ciebie zabawnem, gdyby Spartanie rozbili nasze woj­

ska i zdobyli Ateny?

P r o t a g o r a s . W cale nie, gdyż to gbury, którzy nie znają szacunku dla: filozofów i którym się, zdaje, że ludzkie- żebra dlatego są niezrośnięte i poprzedzielane błonami, ażeby oni mieli ’którędy miecze swoje w cudze piersi wpychać.

S o f o k l e s (do drzw i bocznych pukając). M ożna? (po chwili).

Jeżeli chętnie jadane przez Spałtan żółwie ateńskie wiedzą o bi­

twie pod Tanagią, czują zapewne tę samą, co ty, obawę. W tak młodym wieku tyle samolubstwa — w stydź się, Protagorasie!

P r o t a g o r a s . Czego? Cały ród ludzki składa się z sa­

molubów szczerych, obłudnych lub naiwnych. Ci ostatni, gdy ktoś wobec nich gra melodię skoczną a potem smutną, nie sądzą, że słyszą dźwięki dwóch odmiennych fletów, tylko jednego. Ale gdy ktoś dba o siebie, albo troszczy się o innych, mniemają, że raz dmucha w instrument samolubstwa, a drugi raz — miłości bli­

źniego. tymczasem on dmucha w jeden instrument — własnego za­

dowolenia.

S o f o k l e s . Ty wszakże na swoim fleciku nigdy nie w y g ry ­ w asz miłości bliźniego.

P r o t a g o r a s . A, to rzecz gustu. Kot, jedząc słowika, nie podnosi dumnie u ą só w dla urągania dzięciołowi, który wydłubuje z drzew a owady, a człowiek, w łożyw szy sobie w usta jagodę winną, zaraz wzgardliwie patrzy na innego, który żuje groch. Zre­

sztą — o co spór: wszak i wodzowie spartańscy napadli na nas nie dla osobistej korzyści, ale dla interesu bliźn:ch — swoich w spół­

ziomków.

S o f o k l e s . Spartanie podli! Podczołgali się pod nasz dom jak złodzieje, którym zdradzieckie m ożnowładztwo ateńskie drzwi otwiera a sofiści podają z krętej filozofii kute w ytrychy! Krew mi się burzy, gdy o tem myślę, a w yrazy mi się pienią, gdy o tem mówię!

P r o t a g o r a s . Eh, mistrzu, zanadto jesteś wielkim, aże­

bym chciał wskakiwać na twoje ramiona i udawać wyższego, ale w yznać ci muszę, że gotujący się w garnku barszcz nie w ybełkotał nic niedorzeczniejszego od tych twoich słów lekkomyślnych i rze­

czywiście spienionych. Gdzie i jakie w ytrychy podają sofiści?

Pojmuję twój szczery g n e w , bo Spartanie, zw yciężyw szy nas, sponiewieraliby królujące dziś Ateny, a bez wątpienia lepiej i za- szczytniej być koroną na głowie Grecji, niż wanienką do moczenia jej prostaczych nóg; ale nie widzę w tem nic dziwnego i nic nie­

ludzkiego, że te nogi chcą z naszej korony zrobić sobie wanienkę.

Spartanie bowiem dążą do tego, co w szyscy ludzie — do korzyści, w ładzy, panowania...

S o f o k l e s (który podczas ostatnich słów znowu do drzwi pukał). Ale jaką drogą?

P r o t a g o r a s . Ludzką. Gdybym cię zabijał, Sofoklesie, to czy napchałbym ci w nos tyle kwiatów , żebyś się ich wonią

93 udusił, czy nalałbym ci w usta tyle cykuty, żebyś się nią otruł — to chyba byłoby dla ciebie w szystko jedno. Genjalnemu psecie nie przystoi naśladować szynkarzów moralności, którzy rozpajają tłum szkodliwemi bredniami. Dziwnym, doprawdy, jest człowiek:

w filozofję zapuszcza się jak dziecko w wodę — idzie śmiało na­

przód, dopóki płytka, ale przed głęboką cofa się z obawy, ażeby go w otchłań nie wciągnął — topielec. Owym zaś topielcem bywa zaw szo logika.

S o f o k i e s . I pod T anagrą?

P r o t a g o r as . Nieinaczej. Jeżeli zajdę cichaczem i za­

morduję jednego śpiącego łotra — to będzie karygodna zbrodnia;

ale jeśli w czasie wojny tysiąc nas napadnie i w y rz n e kilka tysięcy śpiących żołnierzy przeciwnej armji — to będzie szlachetną za­

sługą. Albo znowu: gdyby Spartanie uwiadomili Ateńczyków, że ich chcą w ykłuć pod Tanagrą — to byłoby uczciwem, a ponieważ ich nie uwiadomili — więc postąpili nikczemnie. Czy tak? W o­

lałbym oganiać m uchy ze świętego wołu w Egipcie i drapać, gdzie go zaswędzi, niż w yznaw ać taką moralność.

S o f o k 1 e s. O, bodajby mi osy w uszach usłały gniazda i głuszyły je swym brzękiem, ażebym tej twojej filozofii nie sły ­ szał! Biedna Grecjo, dobro moje, na twoje p:ękne i zdrow e dotąd oblicze w ystępują sine plamy zepsucia. Możeś ty mądry, P rota- gorasie, wszakże Perykles powierzył ci wychowanie swych sy­

nów, założyłeś chwaloną szkołę w ym ow y i praw a, Anaksagoras twierdzi, że widzisz dno każdej rzeczy, ale ja w trudnych sprawach zw ykłem się radzić wyroczni, która mnie nigdy jeszcze nie za­

wiodła a w tej chwili ostrzega, że moralność przew racasz na obie strony, jak worek. Nieszczęście ludzi uczciwych jedna a złych przeciw dobrym zw raca. Spartanie...

P r o t a g o r a s . Są źli, a my naturalnie dobrzy, bo... my.

S o f o k 1 e s. Bo my zdobywam y potęgę prącą w dz:eń, a oni kradzieżą w nocy. Od wojein perskich, po strasznym wylewie azja­

tyckiego barbarzyństw a, który odparl:śmy pod Maratonem i Sa- laminą, zamiast zbratać się z nami uczuciem wspólnej obrony, za­

częli nas nienawidzić — i za co? Za promienie sław y, które z czoła Aten tryskają, za nasz genjusz, wiedzę, męstwo, przewagę, której inne plemiona greckie dobrowolnie się poddały. A czem pła­

ciliśmy im za tę zazdrość? W ierną przyjaźnią. Gdy zbuntowani niewolnicy osaczyli ich, jak gromadę wilków w kniei, w brew ro­

zumnemu oporowi Peryklesa usłuchaliśmy nierozważnego i poku­

tującego na wygnaniu za tę radę Cymona, posialiśmy im odsiecz, którą podejrzliwie odprawili. Gdziekolwiek lud z nami sprzym ie­

rzony uwikła się w kłótnię sąsiedzką, oni zaraz przybiegają jego nieprzyjacielowi na pomoc. Gdy nie śmią uderzyć jawnie, podko­

pują się skrycie i rw ą llib plączą intrygami nici sojuszów, któremi państw a greckie z nami się zw iązały. I teraz w lisich skórach przyszli pozornie z obroną Parnasczykom , walczącym z Focejczy- kami, a tymczasem podburzyli przeciw nam sprzymierzeńców, przyw rócili zwierzchnictwo Teb i stanęli zuchwale na granicy At- tyki, wabiąc ku sobie naszych arystokratów , którzy im odkrzykują się zdradziecko, gotowi sprowadzić do Aten podkopem nawet morze, gdyby ono chciało nas potopić a ich-na falach Swoich unieść.

I to w szystko w edług ciebie jest uczciwem ?

P r o ł a g o r a s . W edług mnie, natura żadnych moralnych tytułów ani ludziom, ani ich czynom nie daje. Ona rodzi tylko tw ory i zfawiska, a człowiek wyznacza im imiona. Jak księżyca nie nazwała księżycem, podobnie nie nazw ała napaści jednego pań­

stw a na drugie zbrodnią lub cnotą.

S o f o k l e s . Ale ty nie jesteś naturą, tylko człowiekiem, więc...

P r o t a g o r a s . Jako Ateńczyk nazwałbym ów podstęp zbrodnią, jako Spartarrin — cnotą.

S o f o k l e s . A ponieważ jesteś Ateńczykiem...

P r o t a g o r a s . Z obecnego pobytu, bo jako filozof uważam się za obyw atela całego cywilizowanego świata, nie zaś jego dro­

bnej, choćby najlepszej kruszyny.

S o f o k l e s . A!

P r o t a g o r a s . Zamiast dziwić się — pojmij, co pow tarzam : natura nie przezyw a swych dzieci, lecz rodzi je i chowa bezimien­

nie, no, a jeśli już daje którem u pierw szeństw o przed innemi, to tylko mocniejszemu przed słabszem. Pod Tanagrą, zdaje mi się, sprzyja Spartanom — a praw dziw y filozof z jej wolą musi się godzić.

F i d j a s z (który w yszedł z komnaty, do Protagorasa ironi­

cznie). W ietrzysz, braciszku, spartańską rękę na naszem gardle, więc wyciągasz sobie mędrkowaniem język, ażeby ją filozoficznie polizać. Tfu! (do Sofoklesa). P rzed chwilą dopiero poznałem twój głos. T y pukałeś?

S o f o k l e s . Cóż się stało?

i

95 F i d i a s z . Za chwilę ci opowiem, tylko odpiszemy P ery k le- sowi. Poczekaj (odchodzi).

P r o t a g o r a s . Gdybym wierzył w mitołogję, przypusz­

czałbym, że Apollo plunął w czaszkę ludzką i stw orzył mózg Fi- djasza, którego mądrością jest tfu!

S o f o k 1 e s. On nie zmaleje, chociaż go swoją złośliwością przytniesz.

Lew kamienny.

( W e j ś c i a d o p r z y s t a n i j e z i o r a K o n s t a n c j e ń- * s k i e g o w L i n d a u s t r z e ż e l e w k a m i e n n y , z a p a ­ t r z o n y w w i d n i e j ą c e z d a ł a ś n i e ż n e s z c z y t y

A l p V o r a r l b e r s k i c h ) .

I

Opowiem ci bajkę, dla której najmniejsze dzieci są za duże, aby w nią uw ierzyć mogły.

— Owszem — rzekła, podnosząc tyle ciekawe, ile piękne oczy.

— Ukochał lew naprzód samotność, więc rozkoszował się i gęstw iną leśną, w której spoczywał tak osłonięty, że go często słońce nie widziało, i płaską, olbrzymim kręgiem w kopule nieba osadzoną pustynią, po której zwykle tylko w iatr chodził i wielkie garście piasku z miejsca na miejsce przerzucał. Bo on jeden nie trw ożył się i nie uciekał, usłyszaw szy gniew króla zw ierząt, a na­

w et miał odwagę zwichrzać lub głaskać mu grzyw ę i puszczać w wir pląsające przed nim słupy kurzu. T ygrysy, jaguary, w szyst­

kie drapieżce, równym przestrachem zdjęte, jak żyrafy, kozy, an­

tylopy, małpy, o ile nie ginęły rozszarpane i pożarte, pierzchały z okolicy aż tam, gdzie ich przerażające ryki lwa najsłabszem echem nie dobiegały.

Żył on więc tylko z samotnością, która mu rodziła niezliczone marzenia. Ale zwłaszcza jedno z tych dzieci umiłował. Szumem ż wysoka na ziemię padającego Wiatru, głosami zdaleka przylatu­

jących ptaków mówiło mu ono ciągle, że gdzieś poza widnokrę­

giem wznoszą się olbrzymie góry, które w zawojach z chmur lub w koronach z promieni słonecznych wznoszą nad światem swo

głowy. /

Poszedł tedy lew dnia pewnego w kierunku, który mu jego marzenie w skazyw ało. P rzebył długą drogę, przepłynął szerokie morza, a owych śnionych wyżyn nigdzie nie spotkał. Zmęczony bardziej zawodem, niż podróżą, gdy mu raz chmury nawet świ£ftło

gw iazd zaćmiły, legł nad brzegiem jeziora, w którem utonąć za­

pragnął. Szczebiotało ono do niego czule i wabiło go nęcącym szmerem swych drobnych fal:

— Ukołyszę cię, wypieszczę, ocałuję... Na mojem łonie za­

śniesz w spokoju, którego ci życie nigdy nie da. Zejdź z dobro­

wolnej tortury na miękką pościel mojego kryształow ego pałacu, przytul się do mojej piersi, która cię nigdy nie odepchnie i dla ciebie bić będzie. Szczęście jest nieczułością i zapomnieniem...

Ale u głowy tułacza siedziało skrzydlate marzenie, które mu przew odniczyło ciągle w w ędrówce i które go teraz odciągało od tej pokusy.

— Nie wierz zdradzieckiej namowie. Nie ścigaj śmierci, bo ona cię goni. Ile razy zechcesz, staw i się natychm iast na twoje rozkazy: nie potrzeba jej prosić i w zyw ać, nie potrzeba po nią ręki wyciągać, bo ona stoi tuż przy tobie... Jesteś już u celu tw ych ro­

jeń. Gdy ranek zasłony nocy pościąga i góry z mgieł omlecie, zo­

baczysz...

Lew powstał. Przez mroki dojrzał na drugiej stronie jeziora czarne ściany, ogromne skały czy mury, jak gdyby wynurzone z w ody cielska potworów. M iałżeby on za niemi tęsknić, do nich dąży ć?

Tymczasem posępne oblicze nieba zbladło; mroki rzedniały, nabierały coraz większej przezroczystości. Powoli zarysow ały się rozmaite kształty w otchłani cieniów i w ystępow ały barw y z tła szarego. W szystko, co noc stopiła w jedną czarną masę, za­

częło się wydzielać i wyosobniać.

Lew patrzył ciekawie na to budzenie się natury i jej rozdzie- wanie z szat nocnych. Na przeciwległym brzegu jeziora stała gro­

madka gór, owiniętych w mgłę białawą. Jedna za drugą, podej­

mując ku wierzchowi tę oponę, ściągały ją przez głowy i zawie­

szały na krawędziach skał w yższych. A gdy brzask rozlał w po­

w ietrzu jasność poranku, gdy na niebie zapłonęła łuna, poprzedza­

jąca wschód słońca, one już stały nagie i przeglądały się w jeziorze.

B y ły to góry niskie, rodzajne, karmicielKi człowieka, obwieszone kiściami ziaren i gronami jagód.

Lew je podziwiał, ale ciągle w zrok puszczał poza nie, dalej, gdzie stały inne, większe, z głowami zatopionemi w puchach obło­

ków. Jeszcze drzemały, gdyż dopiero dzień je budzi i odkrywa.

Nareszcie cicho i skromnie, jak gdyby nie było panem i ży­

wicielem natury, szeroko rozw artą i niczem niezmąconą źrenicą

97 w ysunęło się na lekko w yzłocony błękit nieba świeże, odmło- dniałe słońce. Trącone jego promieniami wielkie* dotąd senne góry zerw ały szybko ze swych głów białe zawoje i oblały się stru­

gami światła. W tedy lew ujrzał widok czarujący. Na śnieżnem czole jednej z gór słońce zapaliło olśniewający diadem, który błysz­

czał jak zwieszony z nieba łuk ognisty. Ramiona jej okryw ał koł­

nierz gronostajowy, z pod którego ku dołowi zbiegał płaszcz ciem­

nego granatu, oszyty futrem zieloinych drzew i krzew ów. Ze słońcem nad głową stała ona wspaniała i majestatyczna, jak kró­

lowa, przed którą inne w licznym orszaku pochyliły się i upadły na kolana.

Lew w skoczył na ocios głazu, w ystający z jeziora, usiadł, patrzył na to urocze zjawisko i powoli w zachwycie kamieniał.

A chociaż słońce, odchodząc w yżej na sklepienie niebios, zdjęło sw e blaski z czoła góry, chociaż ona znowu owinęła się obłokiem,

■on ciągle na niej w zrok trzym ał.

Nieruchomy, skamieniały, z obliczem w jedną stronę zwróco- nem, z uśmiechem upojenia i tęsknoty na odemkniętych wargach siedzi tak od lat wielu na bryle granitu u bram y przystani jeziora.

Codziennie przepływ ają koło niego setki statków i tysiące ludzi, w re nieustanny gw ar życia i pracy, przesuwają się coraz nowe o brazy — on nigdy na nie nie spojrzał, ani na chwilę nie odchylił ku nim głowy. Natura przebiera się w rozmaite widoki, czaruje wiosną, 'odurza latem, siecze deszczami jesieni, mrozi chłodami zimy — on tego wszystkiego nie widzi. Nieraz wybuchały koło niego pieśni wesela, nieraz rozszalała się burza: wicher w strząsał jego podstawą, znurtowana woda opryskiw ała mu oblicze, gromy huczały nad nim jak gryzące się lwy — on nie zm rużył powieki i nie odw rócił oczu od punktu, w którym je utkwił. Spokojny i niewzru­

szony czeka ciągle chwili, kiedy góra, którą ukochał, znowu od­

garnie sw e zasłony, a on ją w koronie strzelającej promieniami św iatła pierw szy zobaczy.

I co w niej tak umiłował, że oczarowany nią skamieniał? Czy to, że tak w ysoko ponad inne się w zniosła? Czy to, że blaskami słońca tak wdzięcznie się stroi? Czy to, że głowę na niebie oparła i nigdy śnieżnego czoła pyłem ziemskim nie oprószyła? Czy za to, że wielka, czy za to, że niepokalana, czy za to, że w św iatła natury zbliska spogląda?

Nigdy na te pytania nikomu nie odpowiedział, bo, stawszy- się głazem, jak głaz milczał.

P o ls k a l i t e r a tu r a w sp ó łc z e sn a . 7

Tylko czatownik latarni jeziora twierdzi, że pewnej nocy sły­

szał, jak lew przemówił do jakichś cieniów, które po falach do niego przyszły i dziwnym głosem z odrętwienia go zbudziły. Słowa jego wszakże nie w iązały się w żadną treść zrozumiałą. Mówił, że żyje, myśli i czuje, ale skamieniał na w szystko, co spodem świata się toczy, że cierpi, gdy mu chmury promienny szczyt przesłonią, ale te smutki roztapia mu w rozkosz jedna chwila widzenia góry w jej majestacie, że największem szczęściem jest zawieszenie wzroku na wysokości, do której kurz walk padołu nie sięga i która nie mdłemi ognikami nizin, ale blaskami podniebia gorzeje. Ten tylko między ludźmi był rozumnym, zadowolonym i szczęśliwym — w y­

szeptał wkońcu — kto tak, jak ja, kochał i kto do przedmiotu swej miłości nie zbliżył się bardziej, niż na odległość kochania.

Szeroko wieść rozniosła te słowa, które usiłowano złożyć w jasne rozwiązanie zagadki, — ale daremnie. Lew pozostał sfin­

ksem.

Siedzi on dotąd kamienny na kamiennym zrębie i patrzy w zachwyceniu ku górze, czy ona płaszczem się otuli, czy roz- odziana z cieniów uroki na jego oczy rzuca. Zdaje się, że widzi on

Siedzi on dotąd kamienny na kamiennym zrębie i patrzy w zachwyceniu ku górze, czy ona płaszczem się otuli, czy roz- odziana z cieniów uroki na jego oczy rzuca. Zdaje się, że widzi on