• Nie Znaleziono Wyników

(* 1869 w W arszaw ie).

W y d a ł: „Śm ierć" 1892. „F elk a“ 1893. ,,N ow ele" 1899. „C hw ila b y ła przedw ieczorna" 1903. „Z m ierzchy", „S am o tn a" 1912. ..M atki" 1923.

Ze „Śmierci".

Zbliżał się dzień egzaminu. Kilka nocy spędziłem nad Cyce- Tonem i gram atyką. Ze znużenia zasypiałem nad książką, choć co

•chwila trzeźwiłem się wodą sodową, przykładając usta do samego kranu, żeby najmniejszej cząstki orzeźwiającego gazu nie stracić.

A syfon wody 20 groszy kosztował...

Nie szło jednakże. Taką już widać miałem tępą głowę do łaciny.

Aż nadeszła w reszcie ostatnia noc. Sen mi oczy zasłaniał, głow a ze znużenia opadała ciągle na książkę, — siedziałem jednak noc całą.

To pamiętna noc dla mnie, boleśnie pamiętna.

Dla oszczędności nafty, przyćmiona lampa słabo tylko oświe­

cała pokój. Traciłem nieraz świadomość czasu i miejsca, a myśl, odryw ając się od Cycerona, który leżał przede mną, ciągle gdzieś ulatyw ała w przestrzenie. Majaczyłem i zasypiałem. Myślałem chwilami o innych ludziach, choćby o uczniach moich, i ciągle się z nimi zestawiałem.

— Ot, oni szczęśliwi. O każdym z nich ktoś pamięta, troszczy się, opiekuje, a ja tylko między 11'mi jestem sam jeden, jak palec, rzu­

cony w świat, na walki i gorycze. Nikt się mną nie interesuje, nikt ręki pomocnej nie poda, muszę sam jeden o w łasnych siłach dobijać się chleba kaw ałka i jeszcze innym dopomóc.

I to sam, sam jeden, bez ręki bratniej, bez niczyjego serca, bez...

Tak sobie myślałem.

B rzask już byl na niebie, wschodni skraw ek horyzontu zaró­

żowił się i ział światłością. Cały świat zabarw ił się błękitem i to­

nął w ogólnym oceanie dziwnej błogości nieba.

Zgasiłem światło.

Cały pokój zaczął nasiąkać tą atm osferą niebieską, jaka w szechśw iat zatapiała. Czułem niebo dokoła. Błękit wszechoce- anu zaczął mi się wdzierać w mózg, w duszę, i napełnił św iatłością i upojeniem. Roztapiałem się w tej niebiańskości, anielała mi dusza

— i byłem w niebie...

W niebie? W szakże tam Bóg panem! Czułem Go, widziałem niemal.

On był wielki, potężny, jedną ręką kierow ał ruchem w szech­

świata, drugą sypał dobrodziejstwa i łaski.

Takim Go widziałem, takim mieć Go chciałem, takim mię Go widzieć nauczono...

Na kolana!

Zgiąłem kolana.

Zacząłem się modlić...

— T yś jest wielki, Boże, dobry, wszechmocny, miłosierny f W ysłuchaj modlitwy dziecka Twego, które z ufnością i pokorą śle Ci słow a skargi i prośby...

I płynęła modlitwa...

Przypom niały mi się lata, ubiegłe już dawno, kiedym błagał' w modlitwie o zdrowie i życie matki, kiedym z naiwną ufnością w ym agał od Niego, by zmienił tor biegu św iata i ocalił mi to naj­

droższe życie.

Niewiele pragnąłem teraz. Niech mi choć jednym promykiem rozjaśni życie, pełne walk i trudów. Niechaj w ejrzy Swem okien»

i obaczy, że mi jest źle na świecie.

Samotny, opuszczony, borykam się w śród ludzi, i niedobrze mi, i chłodna, i ciężko... nieraz nad siły ciężko...

Egzamin! Zanadto mi on ciężył na duszy, żeby mi teraz nie przyszedł na myśl. Tak — błagałem Boga, żeby mi dla Sw ej wszechmocności dopomógł, zezwolił, rozkazał....

Prosiłem, jak dziecko małe, które się modli do Bozi o ulu­

biony przysm aczek lub zdrowie lalki. W róciła mi cała prostota i wiara dziecinności.

169 Szlochałem i zawodziłem.

W reszcie uląkłem się ogromu mych żądań. Już nie o szczę­

ście błagałem, nie o usunięcie cierni życia przede mną, nie o chleb powszedni, tylko o to fatalne jutro1, o które życie moje miało się tak zahaczyć.

Słońce już weszło zupełnie i dzień był wielki, a jam się modlił jeszcze, rozm awiał z Bogiem.

W reszcie znużony, w płaczu, zasnąłem, z głową zwieszoną na parapet okna, na kolanach...

Nie zdałem.

Ogarnęła mię wściekłość. Zdawało mi się, żem miał praw o mieć o to żal do Boga.

To też krnąbrność i pycha w sączyły mi się w serce.

Drwiłem, szydziłem, bluźniłem.

W reszcie w sty d mi było przed samym, sobą. Tak się upoko­

rzyć, tak zdziecinnieć, tak się zaprzeć całego dobytku rozumu, którym się w owe czasy niezmiernie szczyciłem — i za to nic nie otrzym ać.

Czułem urazę i miałem jakąś rozkosz w myśli, że mogę coś zarzucić temu najdobrotliwszemu Bogu, przed którym kolana zginają.

Dzieckiem byłem jeszcze.

Nowe wrażenia jednak szybko zatarły to bolesne przejście i gniew mój bezsilny.

Zobojętniałem dziwnie. Dogmat za dogmatem leciał w gruzy, a ja dopomagałem jeszcze do tej niszczącej pracy. Przeczytałem kilka książek, w których nic nie było o Bogu, zapaliłem się do fi­

zyki, zasłyszałem coś o W olterze i Darwinie, jednem słowem m ą­

drzałem strasznie. Nigdy nie uważałem się za tak wszechstronnie mądrego, jak wówczas.

Z dumą spoglądałem na swych kolegów, stawiając się w duszy nieskończenie od nich wyżej. Niema ludzi bardziej zaufanych w sie­

bie i dumnych ze swego rozumu i wiedzy, jak właśnie 19-toletni młodzieńcy.

Szukałem ideału, biegłem z życiem w szalonym pędzie, aż w tej pogoni pogubiłem w szystko.

Z całej dawnej w iary pozostało mi jeszcze mgliste pojęcie o Bogu, jako najwyższej, kierującej i twórczej istocie, — i o nie­

śmiertelności duszy. Te przetrw ały najdłużej, bom ich strzegł i tru­

dno mi się było tak rozstać z niemi bez nowych urojeń, któreby da­

wniejsze zastąpiły. Zawsze to przykro spaść z tak wysoka.

Aż pewnego dnia zapytałem siebie: dlaczego przechowuję jeszcze w głębi duszy te szczątki dawnej w iary?

Nie umiałem na to odpowiedzieć.

Nie umiałem, bom nie mógł żadnem rozumowaniem poprzeć tych archaizmów, jakie mi gdzieś po zakątkach mózgu tkwiły.

Od tej chwili straciłem duszę i Boga.

Czy cierpiałem wów czas nad tem ? Nie. Nie zdawałem na­

w et sobie spraw y, że to jeden z najważniejszych przew rotów w ży ­ ciu. Lekko, swobodnie, nawet wesoło, załatw iłem się z temi szma­

tami pieluch, jak nazywałem w tedy te survivale umysłu, i ani chwili jednej nie zastanawiałem się nad tem, czcm zastąpię powstałą

próżnię.