• Nie Znaleziono Wyników

29 praw dziw ych ludzi, -nie idealnych bohaterów, lub nadziemskich de

BOLESŁAW PRUS

29 praw dziw ych ludzi, -nie idealnych bohaterów, lub nadziemskich de

monów i tytanów.

Spostrzegamy odrazu w szystkie części składowe i rozumiemy ich stosunek do siebie i do całości; widzimy, skąd płynie energja, po­ bowiem wszystkich cech, charakteryzujących talent obu pisarzów.

Nikt nie zaprzeczy, że Sienkiewicz, obok kolorów i kształ­

tów, odtw arzał także w sposób w yrazisty myśli i uczucia, Prus zaś nietylko zgłębiał istotę życia, lecz odzwierciedlał również po mistrzowsku jego objawy zewnętrzne.

Jeżeli jednak zechcemy uwydatnić to, co stanowi zasadniczy ton arcydzieł obu pisarzów, co jest osią ich twórczości, co wieje z ich prac, niby woń z kwiatów, musimy się zatrzym ać na pier­

wiastkach plastycznych u Sienkiewicza, a na żywiole filozoficzno- poetycznym u Prusa.

Porównajm y tylko z sobą dwie powieści historyczne obu au­

torów : „Quo vadis“ i „Faraona".

Co nas uderza przedewszystkiem w pierwszej? Niezrównana oryginalność, barwność i jędrność opisów, realność, wypukłość i żywotność figur, oraz nadzwyczajna pełnia ruchu w scenach zbiorowych.

A co nam daje „Faraon"? Naprzód świetny i nakreślony z uwzględnieniem wszelkich wymagań perspektyw y obraz w e­

wnętrznego ustroju, oraz rozwoju państw a Egipskiego' w danym

momencie dziejowym; następnie psychologję jednostek i grup so­

cjalnych, rozpatryw anych nie jako samoistne atomy, lecz jako żyw e członki wielkiego organizmu politycznego.

Tę samą, do pewnego stopnia, różnicę spostrzeżemy, roz­

bierając powieści współczesne obu pisarzów1). W „Rodzinie Poła­

nieckich" np. mamy interesującą galerję doskonale narysow anych i pełnych praw dy postaci, należących przeważnie do jednej tylko

nowicie na charakterystyczne cechy zjawisk pojedyńczych; Prus zaś, uważając rozproszone fenomeny za manifestacje jednolitej siły wyższej, za wyniki ogólniejszej przyczyny, stara się zaw sze i w szę­

dzie uwydatnić ich związek i zależność od owej przyczyny.

Sienkiewicz tedy jest indywidualistą, P rus zaś syntetykiem.

VI. wszystkiem i śledząc ustawicznie oddziaływanie wszystkiego na w szystko, m u s i a ł Prus — skłonny z natury do układania swych

31

i „niewidzialny11, oraz ich wzajem ny stosunek.

Metafizyczne teorje Prusa rozbieraliśmy szczegółowo na in- nom miejscu, tutaj w ystarczy uwaga, że właściwie autor „Eman­

wiska psychologiczne, lub społeczne, ale wszystko, co istnieje, uła­

twia ona kry tyce orientowanie się w bogatej i oryginalnej tw ó r­

czości Prusa.

Podobnego klucza nie dał nam do rąk Sienkiewicz, który, jeśli dotykał kwestyj ogólno-filozoficznyeh, to albo, jak w „Bez dogmatu11- traktow ał je analitycznie, albo też, jak w „Rodz:nie Połanieckich", lub „Ouoi vadis", załatw iał się z niemi w sposób dogmatyczny.

Niekiedy jednak, pozostawiwszy na boku wszelkie teorje, rzu­

cał obraz — i w tedy w yw oływ ał na pewno silne wrażenie. Tak

Jak widzimy, problemat nieśmiertelności został tu wzięty, jako rzecz, stojąca poza dyskusją, a przytem czysto zm ysłowa i realna. fantazja przypomina na wielu punktach wyobraźnię poetów indyj­

skich, a który wychodził z zasady, że „praw dy nikt nie dotknie pal­

cem, nie dojrzy jej ok:em, ale znajdzie ją duchem i w duchu", sta­

wiał kwestje nadzmysłowe na czysto transcendentalnym gruncie i albo rozwijał je w sposób filozoficzny, albo też ubierał w form y oryginalnych symbolów i alegoryj.

Dla uzupełnienia paraleli, musimy jeszcze rozpatrzeć, jak ci dw aj pisarze traktow ali trzy ważne czynniki twórczości poetyc­

kiej, a mianowicie: miłość, humor i cierpienie.

wną predylekcją, idealizowanych, pieszczonych i pielęgnowanych przez autora, niekiedy naw et kosztem innych czynników.

W „Bez dogmatu" np. struna erotyczna brzmi tak silnie, że przytłumia \ykońcu inne, niemniej ważne, nuty.

W „Trylogji", w „Rodzinie Połanieckich", w mnóstwie no­ do spelniena pewnych celów kosmicznych.

Uważając ludzkość za. „sieć, w yław iającą ducha z natury", nietylko wszechwładnym, lecz i dobroczynnym: „dogmatem" i ta­

lizmanem szczęścia... — P rus zaś przyznaje jej dodatnie znaczenie

;kobiete nieodpowiednią, to jest niższą od siebie moralnie i umysłowo.

VII.

33 U Prusa miłość rzadko występuje w szacie godowej. Już w jednym z drobniejszych utworów odmalował „przeklęte szczę­

ście", strzaskane przez namiętność zmysłową.

Równie fatalnem w skutkach jest wściekłe i szalone uczucie, jakie, pomimo energicznego o>poru, opanowało i kruszy Wokulskiego.

W „Emancypantkach" miłość zeszła na drugi plan i także nie przed­ przez knowania polityczne i kwestie społeczno-psychologicznej natury.

VIII.

A jak się przedstaw ia dar, który obaj autorowie posiadają w najczystszym i najszlachetniejszym gatunku? Jak mianowicie wygląda humor u Prusa, a jak u Sienkiewicza? wtłoczyć nietylko humorystykę, lecz — z pewnemi zastrzeżeniami — i całą twórczość artystyczną Rrusa, w której to, co się popularnie nazywa „humorem", zajmuje sporą, ale ograniczoną dziedzinę.

Oceniając rzeczy z wyższego, a więc zewnętrznego punktu widzenia, zachowuje Prus względny spokój ducha i rzadko bardzo pozwala swemu dobrotliwemu humorowi przerodzić się w gryzącą satyrę.

Częściej daleko zdarza się to u Sienkiewicza, który, stojąc, nie ponad życiem, lecz w samem jego^ wnętrzu, silniej odczuwa zło i umie je w razie potrzeby chłostać Mczem bezlitosnej ironii. Za do­

wód może posłużyć cala, wykończona świetnie pod względem psy­

chologicznym, grupa głupich lub zw yrodniałych kobiet w „Rodzinie Połanieckich" (pani Broniczowa, pani Osnowska, Niteczka etc.).

P o l s k a lit e r a tu r a w sp ó łc z e sn a . 3

Skoro zaś autor „Szkiców węglem4* przestanie szydzić, w tedy traktuje i obrabia sceny, oraz charaktery komiczne z rów ną w erw ą, lecz zarazem z wielką sympatią artystyczną: bawi się niemi sam i sprawia niemało rozkoszy czytelnikowi.

Doskonałe postacie sprytnego i dowcipnego Zagłoby, chytrego i wygadanego Chilona, głupowatego B artka Zw ycięzcy i t. d.,

Różnica zapatryw ań, uwydatniona przez nas przy rozbiorze kwestji humoru i miłości, w ystępuje równie jaskraw o w poglądach pisarzów na jeden z najważniejszych problematów istnienia, a mia­

nowicie: na ból, zło, cierpienie.

W dziełach ,obu autorów, podobnie, jak w życiu, więcej znajdujemy k art smutnych, niżeli wesołych, więcej rozpaczy, niżeli radości.

W pierwszych swoich utw orach odtwarzali obaj, z głębokiem współczuciem, niedole i troski biednych, drobnych, wydziedziczo­

nych istot („Szkice węglem**, „Pamiętnik nauczyciela", „Jamioł“,

„Bartek Zwycięzca**, „Latarnik**, „Janko muzykant**, — „Anielka**,

„Kamizelka**, „Sieroca dola“, „Michałko**, „Antek").

Później, rozszerzyw szy horyzont swych obserwacyj, malowali męczarnie dusz wielkich i silnych, odtw arzali jęki nadczułych i po­

zbawionych nadziei jednostek, lub też opowiadali tragiczne dzieje monarchów, bohaterów i narodów.

Jaką Jednak rolę wyznaczał każdy z nich cierpieniu?

Sienkiewicz, jak zwykle, nie rozw iązyw ał kwestji teoretycznie, tylko dał szereg wstrząsających scen i dram atycznych obrazów,

35

wana jednak ze stanow iska transcendentalnego, kwestia, spraw ia wrażenie logiczne, a zarazem staie się zgodną z całym system atem

Cierpienie jest ważnym czynnikiem ewolucyjnym, nie należy mu więc złorzeczyć. Nietylko w fizycznym, lecz i w moralnym

Obaj są poetami pierwszej wody, ale kiedy Sienkiewicz idea­

lizuje $wiat zmysłoiwy, wykazując, ile w nim jest ładu, składu i piękna, Prus, mniej nieco czuły na harmonję zewnętrzną, stara się natomiast uchylić rąbek zasłony, skryw ającej w ew nętrzny po­

rządek istnienia.

Z „Faraona".

W nocy z 14-go na 15-ty Paofi, arcykapłan Samentu, sto­

sownie do obietnicy, danej faraonowi, wszedł sobie tylko znanym kurytarzem do Labiryntu. Miał w ręku' pęk pochodni, z których jedna paliła się, a na plecach niewielki koszyk z przyborami.

Samentu bardzo łatw o przechodził z sali do sali, z kury tarza

\

na kurytarz, jednem dotknięciem usuwając kamienne tafle w ko­

lumnach i ścianach, gdzie były drzwi ukryte. Niekiedy wahał się, lecz wówczas odczytyw ał tajemnicze znaki na ścianach i porów­

nyw ał je ze znakami na paciorkach, które miał na szyi.

Po półgodzinnej podróży znalazł się w skarbcu, skąd usu­

nąw szy taflę w podłodze, dostał się do sali, leżącej pod spodem.

Sala była niska, lecz obszerna, a jej sufit opierał się na mnóstwie przysadkow atych kolumn.

Samentu położył koszyk i, zapaliwszy dwie pochodnie, przy ich świetle zaczął odczytyw ać napisy ścienne.

„Mimo podłej postaci — mówił jeden napis — jestem praw ­ dziwy syn bogów, gdyż gniew mój jest straszny.

Na dworze zamieniam się w słup ognia i czynię błyskawicę.

Zamknięty, jestem grzmotem i zniszczeniem, i niema budowli, która oparłaby się mojej potędze.

Ułagodzić mnie może tylko święta woda, która odbiera mi moc. Ale gniew mój tak dobrze rodzi się z płomienia, jak i z naj-

1 niniejszej iskry.

Wobec mnie w szystko skręca się i upada. Jestem jak Tyfon, który obala najwyższe drzew a i podnosi kamienie."

— Słowem, każda świątynia ma swoją tajemnicę, której inne nie znają!... — rzekł do siebie Samentu.

O tw orzył jedną kolumnę i w ydobył z niej duży garnczęk.

G arnczek miał pokrywę, przylepioną woskiem, tudzież otwór, przez który przechodził długi a cienki sznurek, niewiadomo gdzie koń­

czący się w ew nątrz kolumny.

37 Samentu odciął kaw ałek sznurka, przytknął go do pochodni i spostrzegł, że sznur spala się bardzo prędko, wydając syczenie.

Teraz ostrożnie zdjął nożem pokryw ę i zobaczył, wew nątrz garnka, niby piasek i kamyki popielatej barw y. W ydobył parę kam yków i, odszedłszy na bok, przytknął pochodnię. W jednej chwili buchnął duży płomień i kamyki znikły, zostawiając po sobie gęsty dym i przykry zapach.

Samentu w yjął znowu trochę popielatego piasku, w ysypał na posadzkę, umieścił w śród niego kawałek sznura, który znalazł przy garnku, i — w szystko to nakrył ciężkim kamieniem. Potem zbliżył pochodnię, sznur zatlił się i po chwili — kamień w śród płomieni podskoczył do góry.

— Mam już tego syna bogów!... — rzekł z uśmiechem Sa- meiitu. — Skarbiec nie zapadnie się...

Zaczął chodzić od kolumny do kolumny, otwierać tafle i z wnę­

trza wydobyw ać ukryte garnki. P rzy każdym był sznur, który Sainentu przecinał, a garnki odstawiał na bok...

— No — mówił kapłan — jego świątobliwość mógłby darować mi połowę tych skarbów, a przynajmniej... syna mego zrobić no- marchą!... I z pewnością zrobi, gdyż jest to wspaniałomyślny władca... Mnie zaś należy się, co najmniej, świątynia Amona w Tebach...

Zabezpieczywszy w ten sposób salę dolną, Samentu wrócił do skarbca, a stam tąd wszedł do sali górnej. Tam również były napisy na ścianach, liczne kolumny, a w nich garnki, zaopatrzone w sznury i napełnione kamykami, które, przy zetknięciu się z .ogniem, wybuchały.

Samentu poprzecinał sznury, pow ydobyw ał garnki z w nętrza kolumn i szczyptę popielatego piasku zawiązał w gałganek.

Potem zmęczony usiadł. W ypaliło mu się sześć pochodni;

noc musiała się już zbliżać ku końcowi.

— Nigdybym nie przypuszczał — mówił do siebie, — że tu­

tejsi kapłani mają tak dziwny m aterjał?... P rz e d e możnaby roz­

walać nim asyryjskie fortece!... No, my także nie wszystko ogła­

szamy naszym uczniom...

Strudzony począł m arzyć. Teraz był pewny, że zajmie naj­

w yższe stanowisko w państwie, potężniejsze od tego, jakie zaj­

mował Herhor.

Co w tedy zrobi?... Bardzo wiele. Zabezpieczy mądrość i ma­

jątek swoim potomkom. P ostara się o wydobycie tajemnic ze

wszystkich świątyń, co w nieograniczony sposób umocni jego w ła­

dzę, a Egiptowi zapewni przew agę nad Asyrją.

Młody faraon drwi z bogów, to ułatwi mu ustanowienie czci dla jednego boga, naprzykład O zyrysa, i połączenie Fenicjan, Żydów, Greków i Libijczyków w jędrno państwo — z Egiiptem.

Współcześnie przystąpi do robót nad kanałem, który ma po­

łączyć morze Czerwone z Sródziemnem. Gdy wzdłuż kanału po­

buduje się fortece i nagromadzi dużo wojska,, cały handel z nie- znanemi ludami W schodu i Zachodu 'wpadnie w ręce Egipcjan.

Trzeba też posiadać w łasną flotę i majtków egipskich... A na- dewszystko trzeba zgnileść Asyrję, która z każdym rokiem staje się niebezpieczniejszą... Trzeba ukrócić zbytki i chciwość kapłanów...

Niechaj będą mędrcami, niech mają dostatek, ale niech służą pań­

stwu, zamiast, jak dziś, w yzyskiw ać je na sw ą korzyść...

— Już w miesiącu Hator — mówił w sobie — będę władcą!...

Młody pan zanadto lubi kobiety i wojsko, aby mógł zajmować się rządami... A Jeżeli nie będzie miał synów, w ów czas mój syn, mój syn...

Ocknął się. Jeszcze jedna pochodnia spłonęła i był wielki czas do' opuszczenia podziemiów.

Podniósł się, zabrał swój koszyk i opuścił salę nad skarbcem.

— Nie potrzebuję pomocników... — myślał, uśmiechając się. — Sam w szystko zabezpieczyłem... ja sam... pogardzany kapłan Seta!...

Minął już kilkadziesiąt komnat i kurytarzy, gdy nagle stanął...

Zdawało mu się, że na posadzce sali, do której wszedł, widzi cienką smugę światła...

W jednej chwili ogarnęła go tak straszna trwoga, że zgasi!

pochodnię. Lecz i smuga na posadzce znikła.

Samentu w ytężył słuch, ale słyszał tylko bicie tętna we w ła­

snej głowie.

— Przyw idziało mi się!... — rzekł.

Drżącemi rękoma w ydobył z kosza małe naczynie, gdzie po­

woli tliła się hubka, i znowu zapalił pochodnię.

— Jestem bardzo senny!... — pomyślał.

Roziejrzał się po> sali i podszedł do' ściany, w której były ukryte drzwi. Nacisnął gwóźdź, drzw i nie uchyliły się. Drugi...

trzeci nacisk... nic...

— Co to znaczy? — rzekł do siebie zdumiony.

39 Już zapomniał o świetlnej smudze. Zdawało mu się, że spotkał go nowy, niesłychany wypadek. Tyle setek drzwi ukrytych otwie­

rał w sw em życiu, tyle ich otw orzył w Labiryncie, że poprostu nie mógł pojąć obecnego oporu.

W tem znowu ogarnął go> strach. Zaczął biegać od ściany do ściany i wszędzie próbować ukrytych drzwi. W reszcie jedne ustą­

piły. Samemtu głęboko odetchnął i znalazł się w ogromnej sali, jak zwykle, przepełnionej kolumnami Jego pochodnia rozświetlała za­

ledwie część przestrzeni, której ogromna reszta ginęła w gęstym mroku.

Ciemność, las kolumn, a nadew szystko nieznajomość sali do­

dała kapłanowi otuchy. Na dnie jego trwogi zbudziła się iskra na­

iwnej nadziei: zdaw ało mu się, że ponieważ on nie zna tego miejsca, więc i nikt go nie zna, nikt tu nie trafi...

Uspokoił się nieco i uczul, że nogi gną się pod nim. Więc usiadł. Lecz znowu zerw ał się i począł obzierać się dokoła, jak gdyby chciał sprawdzić: czy istotnie grozi mu niebezpieczeństwo i — skad?... Z któreigo z tych ciemnych kątów wyjdzie ono, aby rzucić się na niego?

Samentu, jak nikt w Egipcie, był oswojony z podziemiami, ciemnością, zbłąkaniem... Przechodził też różne niepokoje w życiu.

Ale to, czego doznawał obecnie, było czemś zupełnie nowem i tak strasznem , że kapłan bał się nadać temu właściwe nazwisko.

W końcu z wielkim wysiłkiem zebrał myśli i rzekł:

— Gdybym napraw dę widział światło... gdyby napraw dę ktoś pozamykał drzwi, byłbym zdradzony... A w takim razie co?...

Śmierć!... — szeptał mu głos, ukryty gdzieś na dnie duszy.

Śmierć?...

P ot w ystąpił mu na tw arz; zatam ow ał mu się oddech. I nagle opanowało go szaleństw o strachu. Zaczął biegać po sali i uderzać pięścią w mury, szukając wyjścia. Już zapomniał, gdzie jest i jak się tu dostał; stracił kierunek, a naw et możność orientowania się zapomocą paciorków.

Zarazem poczuł, że jest w nim jakby dwu ludzi: jeden prawie obłąkany, drugi spokojny i m ądry. Ten m ądry tłumaczył sobie, że w szystko może być przywidzeniem, że nikt go nie odkrył, nikt go nie szuka i że wyjdzie stąd, byle nieco ochłonął. Ale ten pierwszy, obłąkany, nie słuchał głosu rozsądku, owszem, z każdą chwilą brał górę nad swoim antagonistą wewnętrznym .

O, gdyby można było ukryć się w tej kolumnie!... Niecłiby wówczas szukali..' Choć zapewne niktby go nie szukał i nie zna­

lazł, a on, przespaw szy się, odzyskałby panowanie nad sobą.

— Cóż mnie tu może spotkać? — mówił, wzruszając ramio­

nami. — Bylebym uspokoił się, mdgą mnie gonić po całym Labi­

ryncie... W szak do przecięcia wszystkich dróg trzebaby kilku ty ­ sięcy ludzi, a do wskazania, w której celi jestem — chyba cudu!...

No, ale przypuśćmy, że złapią mnie... W ięc i cóż!... Biorę ten oto flakonik, przykładam do ust i w jednej chwili uciekam' tak, że mnie już nikt nie złapie... Nawet bogowie...

Lecz, pomimo rozumowań, znowu schwyciła go tak straszna trwoga, że po raz drugi zgasił pochodnię i, drżąc, szczękając zę­

bami, wcisnął się pod jedną z kolumn.

— Jak można... jak można było wchodzić tutaj!... — mówił do siebie. — Alboż nie miałem czego jeść... na czem wesprzeć głowy?.... P rosta rzecz, że jestem odkryty... Przecież Labirynt posiada mnóstwo czujnych, jak psy, dozorców i, tylko dziecko albo głupiec mógłby myśleć o oszukaniu ich!...

Majątek, władza!... Gdzież jest taki skarb, za który w artoby oddać jeden dzień życia?...

I oto ja, człowiek w sile wieku, naraziłem swoje...

Zdawało mu się, że usłyszał ciężkie stuknięcie. Zerwał się i — w głębi sali — ziobaczył blask!...

Tak jest: blask rzeczyw isty, nie złudzenie... W odległej ścianie, gdzieś na końcu, stały otw arte drzwi, przez które w tej chwili ostrożnie wchodziło kilku zbrojnych ludzi z pochodniami.

Na ten widok kapłan uczuł zimno w nogach, w sercu, w gło­

wie... Już nie wątpił, że nietylko jest odkryty, ale ścigany i oto­

czony.

Kto mógł go zdradzić?... Rozumie się, że tylko jeden człowiek:

młody kapłan Seta, którego wtajemniczył dość szczegółowo w swoje plany. Zdrajca sam z miesiąc musiałby szukać drogi w Labiryncie;

ale gdyby porozumiał się z dozorcami, mogli Sa/mentu wytropić w jeden dzień...

W tej chwili arcykapłan doznał wrażeń, znanych tylko lu­

dziom, Jctórzy stają w obliczu śmierci. P rzestał się bać, gdyż jego urojone trw ogi pierzchły wobec rzeczyw istych pochodni... I nie­

tylko odzyskał panowanie nad sobą, ale naw et poczuł się nie­

skończenie wyższym od wszystkiego, co żyje... Za chwilę już nie będzie mu groziło żadne... żadne niebezpieczeństwo!...

\

Myśli przebiegały m,u przez głowę z szybkością i jasnością błyskawic. Ogarnął całe swoje istnienie: prace, niebezpieczeństwa, nadzieje i ambicje i — w szystko to w ydaw ało mu się drobiazgiem.

Bo i ooby mu przyszło, gdyby w tej chwili był naw et faraonem, albo posiadał klejnoty wszystkich skarbów królewskich?...

W szystko to marność, pył, a naw et gorzej, bo złudzenie.

Jedna tylko rzecz jest wielka i realna — śmierć...

Tymczasem ludzi© z ppchodniami, pilnie oglądając kolumny i zakątki, doszli już do połowy ogromrtej sali. Kapłan widział naw et ostrza ich włóczni i poznał, że wahają się, że posuwają się naprzód ze strachem i niechęcią. O kilka kroków za nimi szła imna grupa osób, oświetlona jedną pochodnią. .

Samentu naw et nie czuł do nich niechęci, tylko ciekawość:

kto mógł go zdradzić? Ale i ta kw estia niebardzo g0' obchodziła;

w ydaw ało mu się bowiem nierównie ważniejszem pytanie: dla­

czego człowiek musi umierać i — poco się rodził?... Gdyż, wobec faktu śmierci, całe życie skraca się w jedną chwilkę bolesną, choćby było najdłuższem i najbogatszem w doświadczenia.

— Poco to?... Naco to?...

'O trzeźw ił go głos jednego ze zbrojnych.

— Tu nikogo niema i być nie może!...

Zbrojni stanęli. Samentu poczuł, że kocha tych ludzi i — serce w nim uderzyło.

Powoli nadciągnęła druga grupa osób, w której spierano się.

— Jak naw et w asza dostojność może przypuszczać, że tu ktoś w szedł?... — mówił głos drgający gniewem. — Przecież wszystkie wejścia są pilnowane, osobliwie teraz. A gdyby naw et kto zakradł się, to chyba poto, ażeby umrzeć z głodu...

— A jednak patrz, w asza dostojność, na zachowanie się Ly- kona — /odparł drugi głos. — Śpiący wciąż wygląda tak, jakby nieprzyjaciela czuł blisko...

— „Lykon?... — myślał Samentu. — Ach, to ten Grek po­

dobny do farąona... Co widzę?... naw et Mefres go tu przy- prowadził...“

W tej chwili śpiący Grek rzucił się naprzód i stanął przed kolumną, za którą ukryw ał się Samentu. Zbrojni pobiegli za nim, a blask ich pochodni oświetlił czarną figurę kapłana.

— Kto tu?... — krzyknął chrapliwym głosem dowódca.

Samentu w ysunął się. Jego widok zrobił tak silne wrażenie, że ludzie z pochodniami cofnęli się. Mógłby przejść między prze­

41

rażonymi i niktby go nie zatrzym ał; ale kapłan już nie myślał o ucieczce.

— A oo, czy mylił się mój jasnowidzący?... — zawołał Mefres, wyciągając rękę. — Oto zdrajca!...

Samentu zbliżył się do niego z uśmiechem i rzekł:

— Poznałem cię po tym okrzyku, Mefresie. Gdy nie możesz być oszustem, jesteś tylko głupcem...

Obecni osłupieli; Samentu mówił ze spokojną ironją:

— Choć praw da, że w tej chwili jesteś i oszustem i głupcem.

Oszustem, bo wm awiasz w dozorców Labiryntu, że ten łotr ma dar podwójnego widzenia; a głupcem, bo myślisz, że ci uwierzą.

Lepiej ©drazu powiedz, że i w świątyni Ptah znajdują się dokładne plany Labiryntu...

— To fałsz!... — zaw ołał Mefres.

— Zapytaj tych ludzi, komu uw ierzą: tobie, czy mnie? Ja

— Zapytaj tych ludzi, komu uw ierzą: tobie, czy mnie? Ja