• Nie Znaleziono Wyników

Fragmenty sztuki Les Lépreux [Trędowaci], 1953, maszynopis niepublikowa-ny, Archiwum INA. Tłuma-czenie robocze.

(fragmenty)

188

nr 34 (2013)

Twórczość

SAM Nie gadaj głupstw, wiesz, że byśmy je zatrzymali.

DAWID Nie jestem pewien. Widziałem, jak podczas niemieckich akcji matki rzu-cały własne dzieci, żeby szybciej uciekać. A poza tym, cóż, to normalne, każdy chce żyć. Uczucia, drobne poświęcenia, to bardzo dobre, ale wobec śmierci stajemy się tym, czym zawsze byliśmy: zwierzęciem, które gryzie, żeby się bronić. (Podchodzi znowu do okna.) Zamykają już sklep spożywczy naprzeciwko. (Sam podchodzi do niego.) Patrz, to córka właściciela… O, ma nowy kapelusz. I ten jej biust, który widać nawet przez płaszcz… Są kobiety, które zawsze wydają się nagie, choćby nie wiem jak były ubrane, jakby ich ubrania były przezroczyste… Och, Sam, jak ja bym chciał wsunąć tam ręce, to musi być ciepłe, żywe… Kobieta…! Tylko popatrz… Co za pięk-na dziewczypięk-na… Zdajesz sobie sprawę, za parę banknotów, wziąć taką, posiąść…

SAM Nazywasz to posiadaniem?

DAWID A czymże innym?

SAM Chwilowym objęciem…

DAWID Tym lepiej, jeśli to nie trwa dłużej. Sądzisz, że można naprawdę posiąść jakąś istotę dłużej niż na chwilę?

SAM Pewnie – na całe życie.

DAWID Pamiętasz… zjeżdżalnię w  ogródku pod naszymi oknami? Przygląda-łem się tym dzieciakom. Był tam jeden, całkiem mały, nie trzymał się jeszcze zbyt pewnie na nogach, z trudem wspinał się po drabince. Musiał się spieszyć, bo inni szli za nim i popychali go. A na górze, ledwie się z dumą podniósł, inni też już tam wchodzili. Spychali go i ta chwilowa przyjemność zapierała mu dech w piersiach, ale nie miał nawet czasu jej sobie uświadomić przed bolesnym upadkiem na tyłek.

Podnosił się i znów zaczynał wspinaczkę z nadzieją, że zostanie tam, na górze dłu-żej. I za każdym razem ta sama zabawa. Nigdy nie widziałem ani jednego dziecka, które cieszyłoby się tą zjeżdżalnią. Albo było ich za dużo, albo nie było nikogo – zjeżdżalnia była zamknięta.

SAM Jesteś zbyt młody, żeby to był jedyny obraz z życia, jaki miałby ci zapaść w pa-mięć… Ludzie się zmieniają.

DAWID Obawiam się, że nie zostanie mi czasu na zmianę. A poza tym, wkurzasz mnie. Marnuję przez ciebie jedyne chwile, kiedy mogę popatrzeć na kobietę… Psia kość! Już znikła.

SAM (Z uśmiechem.) Nie będziesz przecież się o to wściekał!

DAWID Daj mi spokój, łatwo zgrywać dystyngowanego pana, kiedy ma się pod ręką wszystko, czego trzeba. (Odchodzi od okna.)

SAM Ja się boję tej wiecznej ciszy. Ależ matka musi przez to cierpieć; zawsze po-trzebowała dużo hałasu, żeby czuć, że żyje.

189

nr 34 (2013)

Teatr

DAWID Mówisz o  ciszy, ale ona nie istnieje. Prawdziwa cisza, jedyna, to cisza śmierci… Żadnych już pragnień, żadnych nadziei, być w  końcu uwolnionym od wszystkiego. A tutaj odgłosy z zewnątrz są dla mnie jeszcze zbyt wyraźne, zbyt nie-pokojące. (Po chwili.) Istnieją dwa rodzaje odgłosów. Po pierwsze, te rzeczy, których pożądamy, które poruszają się tuż obok… Słyszymy je, nie mogąc ich schwytać.

Chciałoby się wyłamać kraty i wrzeszczeć na środku ulicy… A ja, ja przecież też żyję! A prócz tego są inne hałasy – te, które wstrzymują serce i sprawiają, że bije, jakby miało pęknąć… odgłos zbliżających się kroków… Wtedy zazdrości się myszy w dziurze albo przyklejonej do sufi tu musze.

SAM To wszystko prędzej czy później się skończy… i zapomnisz.

DAWID Być może. Tylko, widzisz, jeśli ta wojna pozbawiła mnie wielu rzeczy, to dała mi jedną, której wcześniej nie miałem.

SAM Co takiego?

DAWID Nienawiść, nienawiść do ludzi.

SAM Nienawidzić istoty tak słabe, tak żałosne, w gruncie rzeczy… Lepiej ich ża-łować.

DAWID To ze słabości tak nas katują?

SAM Zło czyni się zawsze tylko ze słabości.

DAWID Powiedz raczej, że boisz się prawdy.

SAM Różnie ją widzimy.

DAWID Tak, ale ty patrzysz na nią z zamkniętymi oczami. (Wraca do okna.)

SAM Sądzisz może, że ta dziewczyna będzie chodzić tam i z powrotem pod na-szym oknem?

DAWID Och, wiesz, nie jestem wybredny: ta czy inna… (Po chwili.) Sam, chodź zobacz…

SAM Co znowu?

DAWID (Zmienionym głosem.) Chodź zobacz. (Sam podchodzi.) Tam, patrz, jest ich trzech, zdaje się, że idą w tę stronę…

SAM Przechodzą przez ulicę… Zbliżają się… ten pośrodku ma karabin.

DAWID Boże! A Lena jeszcze nie wróciła. Jeśli tu teraz przyjdą, koniec z nami.

Chodźmy szybko do kryjówki!

SAM Cicho bądź. Zatrzymali się.

190

nr 34 (2013)

Twórczość

DAWID Nie zwlekajmy, Sam. Za dziesięć minut może już być za późno.

SAM Mój biedny Dawidzie, a kto zasunie kredens? A mama? A Sara?

MATKA (Budzi się.) Ciągle jesteście przy oknie, dzieci? Mój Boże, jakaż ja się ro-bię stara.

DAWID Cicho, mamo, trzech Niemców stoi pod bramą domu.

MATKA Cicho bądźcie! Obudzicie Sarę.

DAWID Nie ruszaj się. Zgubisz nas. Nie będziesz teraz znów zaczynać z tą wariatką.

MATKA Masz rację. Schowajcie się obaj, ja zostanę z Sarą.

SAM Za późno, już weszli… (Wszyscy troje zbliżają się do drzwi i nasłuchują nie-ruchomo. Na schodach słychać kroki, które zbliżają się, przechodzą przed drzwiami, nie zatrzymując się.) Przeszli.

DAWID Nie ruszaj się. Mogą tu przyjść, schodząc. (Słychać pukanie do drzwi pię-tro wyżej.)

SAM To u tej sprzedawczyni z drogerii.

MATKA Ona musi coś podejrzewać. Zawsze zatrzymuje Lenę i zasypuje ją pyta-niami.

DAWID Bądźcie wreszcie cicho!

MATKA Módlcie się, moje dzieci, proście duszę ojca, żeby przyszła nam z pomocą.

DAWID No to otwórz te drzwi i pokaż im drogę. Będzie ci może łatwiej niż trzy-mać język za zębami.

SAM Czekaj, Dawidzie, wiesz dobrze, że nie mogą nas słyszeć z  innego piętra.

(Słychać trzaśnięcie drzwiami i odgłos schodzących kroków. Kroki oddalają się, nie zatrzymując.)

MATKA Jesteśmy ocaleni! Jesteśmy ocaleni, dzieci, dzieciątka moje. (Wybucha szlochem.)

SAM Chodźmy, mamo, chodźmy… (Sadza ją.) DAWID Ocaleni? Na jak długo?

MATKA Bądź wdzięczny, synku, za to, co Bóg nam daje.

DAWID Jeśli tam, na górze ktoś jest, to chciałbym bardzo zamienić z nim parę słów…

191

nr 34 (2013)

Teatr

SAM Uspokój się, na dziś już koniec, mam nadzieję.

DAWID Myślicie, że boję się umierać? No to się mylicie. Tysiąc razy bardziej wolę śmierć od tego, co wasz dobry Bóg mi daje, a co w ludzkim słowniku nie ma na-wet nazwy.

MATKA Zrobię nam, dzieci, trochę herbaty. Skostniałam… (Wychodzi.) SAM Chodź, zagramy partyjkę w karty, Dawidzie.

DAWID Co to, to nie! Mam tego dość. Codziennie, całymi godzinami, tkwimy tu, zabijając czas twoimi partyjkami. Ale ja nie chcę zabijać tego czasu, który jeszcze mi został, choćby to było tylko kilka minut. Chcę czuć, że żyję, chcę myśleć, bun-tować się, bać – wszystko, tylko nie ucieczka.

SAM Na co ci się to zda? Szybciej się wyczerpiesz i tyle.

DAWID Zawsze ludzki Sam. Tak ludzki… Są może inni, podobni do ciebie, któ-rzy z oddaniem leczą chorych więźniów, nim ich nie powieszą. (Po chwili.) Sam, mówią, że przed śmiercią widzi się w przebłysku całe swoje życie, takie jakie było w rzeczywistości…

SAM Śmierć przychodzi tak szybko, że nie ma czasu na cierpienie. To, co boli, to rozdzielenie z tymi, których się kocha. Ale bez wątpienia nawet ten ból nie może tam nas ścigać…

DAWID Jakie życie i śmierć muszą wydawać się łatwe ludziom takim jak ty, którzy potrafi ą wszystko zaakceptować.

MATKA Woda zaraz się zagotuje. (Ponownie wychodzi. Wraca i stawia szklanki na stole.)

SAM Naprawdę zimno dzisiaj.

DAWID Nie rozgrzała was przed chwilą ta mała gra w chowanego? Ja się duszę.

(Matka wraca, nalewa do szklanek gorącej wody, potem trochę ciemnego płynu z malej buteleczki.) Czy nie można by raz kupić małej paczuszki herbaty? Ten obrzydliwy barwnik przyprawia mnie o mdłości.

MATKA Herbata jest bardzo droga i trudno ją dostać. Wiesz, że Lena musi uważać, u kogo kupuje. Chciałabym móc dać wam kiedyś prawdziwej herbaty.

DAWID Nie zwracaj na mnie uwagi, mamo. Często mówię bez zastanowienia.

W  gruncie rzeczy to paskudztwo nie jest takie złe. (Matka kładzie koło każdej szklanki cukierek i siada. Wszyscy biorą cukierki do ust i piją.)

SAM Te ostatnie cukierki są zdecydowanie lepsze.

DAWID To prawda, są dużo słodsze.

192

nr 34 (2013)

Twórczość

SAM Powinienem się tego wstydzić, ale jest mi dobrze. Czy to od tej ciepłej herba-ty? Ostatecznie przyczyna jest mało ważna; to mi się czasem zdarza nawet w naj-smutniejsze dni.

MATKA Ta herbata naprawdę mnie rozgrzała.

DAWID Pamiętacie w Warszawie, w zeszłym roku, jak wpadliśmy w ręce policji.

Był tam wysoki chłopak. Jak on się nazywał? Wiesz, Sam, ten rudy, z końskimi zę-bami… Schował się pod dziecinnym łóżeczkiem i kiedy chcieli go stamtąd wyciąg-nąć, zaczął krzyczeć: To nie ja, mnie tu nie ma! Mnie tu nie ma! (Dawid wybucha śmiechem, inni się przyłączają.)

SAM Gdzie on teraz może być? Żyje jeszcze?

MATKA Ja ciągle myślę o mężu Sary. To był w gruncie rzeczy dobry chłopak.

DAWID Tchórz! Żeby ocalić swoje życie, pozwolił zabić własne dziecko, nie ru-szył się z kryjówki.

SAM Może nie słyszał.

DAWID Dobra, dobra, świetnie wiesz, że kiedy się siedzi w zamknięciu, zawsze przy-kłada się ucho do ściany. Tym bardziej, jeśli na zewnątrz została żona z dzieckiem.

SAM Sam mówisz, że nie należy sądzić ludzi w obliczu śmierci.

DAWID Ja nie sądzę, ja stwierdzam.

MATKA To był jednak mimo wszystko mąż mojej córki i zawsze pokazywał, że był dobrym chłopcem. (Wstaje, sprząta ze stołu i wychodzi.)

DAWID Pokazywał… To wtedy, kiedy go szukali, powinien był się pokazać.

SAM (Po chwili.) Jeśli z tego wyjdę, opiszę to wszystko.

DAWID Ty? (Matka wraca, siada, wkłada okulary i otwiera modlitewnik.)

SAM Tak. Nigdy nie umiałem pięknie pisać, ale wydaje mi się, że nie trzeba wcale być poetą czy wielkim pisarzem, żeby mówić o naszym życiu. Opowiem po prostu o tej naszej egzystencji dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Nie ma potrzeby upiększać ani zmieniać prawdy takiej jak ta. Ona wystarczająco mówi sama za siebie.