Po przełamaniu frontu rosyjskiego nad Dunajcem i Białą, armie sprzymierzone kontynuow ały pościg w dalszym ciągu. Obydwie armie, tak arc. Józefa Ferdynanda, jak i jen. M ackensena w spółzaw odniczyły z sobą tak. że często naw et najbezstronniejszy obserwator n ie mógłby był rozstrzygnąć, której przyznać pierwszeństw o bohaterstwa.
W spółzawodnictwo to jednak było tak szlachetne, że gdy tylko jedna armia potrzebowała pomocy drugiej, ta spieszyła jej natychm iast z sukursem, gdyż wszystkim jeden cel przyśw iecał: w ypędzenie jaknaj- szybsze wroga z całej Galicyi.
Zdarzyło się raz, że pułki austryackie w bohaterskim zapale za
puściły się zbyt daleko w pościgu za nieprzyjacielem , który uchodził przed nimi w bezładnej ucieczce. — J n n y natom iast oddział rosyjski, mniej naciskany, potrafił się ugrupować i nietylko nie uchodził, ale owszem rozpoczął atak flankowy na bohaterskie pułki austryackie.
Sytuacya staw ała się dość niebezpieczną, gdyż przy najlżejszej pomyłce ze strony komendy austryackiej, mogli R osyanie odciąć ściga
jących i pozbawić owoców osiągniętego zw ycięstw a.
Przytom ność umysłu i sprawność komendy austryackiej n ie dała się jednak zaskoczyć niespodziewanie. Dowodzący jenerał, spostrzegłszy grożące niebezpieczeństwo, utworzył natychm iast trójkąt z owych wojsk, którego w ierzchołek tkw ił wśród rozgromionych Rosyan, zaś obydwa boki staw iły czoło następującym Rosyanom z flanki.
Zawrzał bój straszny. W ojska nasze, podrażnione, że ktoś .ośmie
lił się stanąć na drodze pościgu, uderzyły z takim impetem na ataku
jących Rosyan, że ci zaraz po pierwszem uderzeniu zaczęli się chwiać i tył podawać. L ecz komenda rosyjska pchnęła im na pomoc now e od
działy.
Zdawało się na chwilę, że wezmą górę i odrzucą naszych w tył, zwłaszcza, że mieli znaczną przewagę liczebną. A le n agle przeszył po
wietrze na tyłach rosyjskich potężny okrzyk: „H urra!“, a w raz z nim w siedli Rosyanom na karki niem ieccy żołnierze z armii M ackensena.
Nim się R osyanie spostrzegli, już byli otoczeni ze w szystkich stron i kto nie prosił o pardon, padał pod razami zw ycięzców.
Po niedługim czasie pole w alki było w rękach sprzymierzonych, a długie szeregi jeńców św iadczyły o. odniesionem zw ycięstw ie.
W czasie odpoczynku w yjaśniła się niespodziewana pomoc. Otóż N iem cy przez sw e patrole dowiedzieli się o ruchach wojsk rosyjskich, zam ierzających atak flankowy. N ie spieszyli się jednak z przeszkadza
niem im, ale owszem dopuścili do rozw inięcia się w lin ię bojow ą, ma
newrując rów nocześnie, aby zajść nieprzyjaciół niespodziewanie. W
szy-W ojska niem ieckie runęły w stronę atakujących Rosyan.
stko odbyło się w edług ułożonego planu. A wtedy w ojska niem ieckie runęły w stronę atakujących R osyan i, nim ci się spostrzegli, zadały, im klęskę, której się najmniej spodziewali. , ,
Tak tedy doświadczone od początku wojny braterstwo dwóch ar- mij przyniosło jeszcze raz obydwu stronom korzyść, a wrogom niem ałą
klęskę.
-W I G I L I A -W P O L U .
OBRAZEK Z ROKU 1914.
Ciepły, .jakby jesienn y dzień miał się ku końcowi, tylko szybko zapadający zmrok i mroźny wiatr w schodni przypominały, że to już koniec grudnia, a w ięc pora na śnieg i mrozy, ale w tym roku w szystko
inaczej...
Starzy żołnierze nie pamiętali, by kiedy w tym czasie, w dzień w ilii, lał tak ulewny deszcz i tak niezw ykle słońce zachodziło. Pod w ie
czór jednak lać przestało, a silny wiatr poszarpał ołowiany strop chmur na niebie, pędząc je tabunami gdzieś daleko. O statnie promienie zapa- dującego słońca przedarły się przez rozrzedzone obłoki i spojrzały smę
tnie na ziemię i wlokące się po niej kolumny żołnierzy.
W niezwykłym tym dniu i słońce patrzyło niezwykle, blado, jakby przez łzy, łzy smutku i żalu nad ziemią i ludźmi, których ujrzało.
— Kiedyż nareszcie staniemy — pomrukiwali przemęczeni żo łn ie
rze — może choć dziś będzie spokój...
Jakby na rozkaz tych w estchnień w szeregach, czoło kolum ny zatrzymał sygnał trąbki, stać! — krzyknęli oficerowie i cały długi w ąż ludzki zatrzymał się. W szyscy do tego wzdychali i pułkow nik też, -choć nie zatrzymywał szeregów, chcąc swych ludzi do oznaczonego pnnktu doprowadzić, tera bardziej, że im postój wypadł we wsi, jak mó
w iła mapa sztabowa Przemoczone ubrania, oblepione błotem buty cią
ż y ły ołowiem żołnierzom, a głów n ie całodzienny prawie marsz w ulew ie .dawał się odczuć najwytrzymalszym.
— No chwała Bogu! ani kroku dalej — rzekł do sw ego sztabu pułkow nik — rozlokujemy się na w si i spędzimy jakoś w ilię.
N a znak pułkownika ruszyła za nim kłusem św ita i, m ijając pierw
sze szeregi, cała kawalkata wjechała do wsi, jakoś dziw nie ponuro i głuchir się przedstawiającej.
P ierw sza zaraz ujrzana chałupa oznajmiła przybyłym, jaką gościną zastaną i gdzie im przyjdzie złożyć głow y. P uste framugi okien i drzwi w ywalonych... jak oczodoły trnpa, m ówiły o tragedyi tej siedziby ludz
kiej, którą huragan w ojenny z gniazda życia zam ienił w ruiną.
Pierw szy ten jednak dom w ulicy w iejskiej przedstawiał sią jeszcze najlepiej, miał dach i choć całe ściany. D alsze zaś do połowy, albo całkiem zwalone lub spalone przedstawiały gruzy i zgliszcza, a ster
czące gdzieniegdzie same kom iny i belki stały na straży tych grobów m ienia i życia mieszkańców.
Straszna tragedya w si polskiej, którą zrządzenie losu na drodze
•b ecn ej wojny postawiło.
— Nie przytulimy sią chyba tutaj — zauważył smątnie kapitan.
— Lepiej już w polu, niema choć tego nastroju.
— Trudno! staniem y w polu pod w sią, dlaczegoby dziś miało być inaczej, niż tyle razy... — rozstrzygnął spraw ę pułkow nik i zawrócił.
N awracający sztab zdziwił żołnierzy, lecz objaśnił ich odrazu trę
bacz, jadący na końcu: „Staniem y w polu, bo w si niema! — była, ale teraz już niema!'1
P ułk zeszedł w ięc z drogi na pola, po obu jej stronach łagodnie pnące się w górę i trochę przez to suchsze od umięsionej drogi. Ludzie i konie odsapnęli lżej, uw olniw szy się choć w części od niesionych przez cały dzień ciężarów. Tabor pułkow y pozostał na drodze, a dymiące ku
chnie raźnie zajechały na sam środek.
— Staszek, dziś podw ójne porcye! bo to w ilia — zaw ołali koledzy na kucharza — szepnij no coś feldw eblow i o jakiś delikatesach, może się coś znajdzie — wypada!
W szyscy jednak, usłyszaw szy te słow a, zam yślili się ciężko, odla
tując myślą daleko od chwili obecnej, do domu, jak to tam było, tak zdaje się dawno... Co to od zeszłego roku każdy z nich przeżył, napa
trzył się, nacierpiał. Biedne „dzieci krakowskie*1, trzynastacy, zapędzeni do zrujnowanej w si polskiej, zam yślili się głęboko, usłyszaw szy o w ilii, która ich tak dziw nie zaskoczyła. R ozhukane m yśli przew alały im się przez udręczone głow y, naprowadzając obrazy z przeszłości...
• — No chodźcie jeść! - krzyknęli od kuchni - pan pułkow nik dał od siebie w ina i wódki; prędko! już gw iazda zeszła.
P ow ażnie zbliżali się do kotła w zam yśleniu, w spom nienia i na
strój, powstrzym ywany naw et głód-w ilia — tyle wspom nień i jakże innych, radosnych...
Boże Narodzenie, św ięto radości i w esela w gronie rodziny — tak smutne w strasznym roku bieżącym. Obsiedli żołnierze w m ilczeniu pole i poczęli spożyw ać połow ą w ieczerzę, dumając nad swym losem i sw ych blizkich.
Wtem zerw ał się Kazik, kapral z drugiej kompanii:
— Ja mam opłatki! dostałem onegdaj pocztą z domu, poczekajcie, podzielimy się!
Sięgn ął do sw ego plecaka. Opłatek w obozie poruszył wszystkich, do grupy K azika poczęli przyłączać się in n i znajomi koledzy. Skromny posiłek w m enażkach, chleb i m anierki ułożono na w spólnym „stole“
na ziemi, obrusem były dwa płaszcze i czekali na Kazika. Po chw ili wrócił on z dumną miną, mówiąc:
— A to wam w ilię wyprawiłem! co?... Jako fundator zaczynam pierwszy łam anie; a w ięc tobie Józek — zw rócił się do przyjaciela*
a pow szechnie łubianego kaprala — życzę trzeciej gw iazdki za onegdaj- szy patrol, dzięki któremu mamy teraz spokój. A wam w szystkim , ko
chani chłopcy, tak jak i sobie, byśmy zdrowo przetrzymali, Moskałów jachów nabili i do Krakowa żywcem w rócili, hurra!...
W eselszy ten ton przem ówienia Kazika ożyw ił trochę stroskanych
kolegów. Dalszy ciąg uczty odbył się już w lepszym nastroju. Trochę już wypoczęci i pokrzepieni żołnierze rozpoczęli gaw ędy o rodzinach, o kochanym Krakowie, skąd w szyscy prawie pochodzili, o znajomych.
— Pamiętasz Staszek przeszłą pasterkę, co to się Olek u w as za
ręczył z Domką. A to ci była szopa. U pił się jucha i nuże do matki w konkury. Ja mu na drugi dzień przypominam, a on n ic nie pamięta, ale mówi: kiedy mówisz, żem się zaręczył, to chyba prawda, i był na
rzeczonym jak się patrzy...
— Biedny Olek — odezwał się ktoś z innej grupy — gdzie on teraz, strasznie go dostał szrapnel, zaniosłem go na H ilfsplatz, ledw ie zipiał... biedak.
Po trochu wszystkim rozwiązały się języki, sen ich jakoś odleciał, bo i.n o c była ładna, ciepła, w ygw ieździone niebo zdawało się obchodzić w uroczystej chwili święto Narodzin Zbawiciela.
W wielkich grupach w szyscy pościągali się przy ogniskach i ga
wędzili.
— Co też tam teraz dzieje się w Krakowie. Pasterka u Domini
kanów, w Maryackim — bramy otwarte, ludziska chodzą, w ilię zjedli, cieszą się...
— Co ty gadasz — mruknął któryś - cieszą się oni biedacy, ale ze łzami. Ojce, synowie, bracia i mężowie w polu, tylu już poległo, nie cieszą się oni tam, nie...
— Co tam będziecie lamentować, „albośmy to. jacy ta cy “, zaśpie
wajmy se kolendę, to nam ulży - krzyknął zaw sze w esoły Kazik.
I poczęli zrazu nieśmiało nucić: „W żłobie leży, któż pobieży...“
Wtem ktoś się zerwał.
— Cichojcie! coś tam rw acha'1 gada, może znowu...
Na placówce zaś, gdzie stał trajter Maniek, w szczął się jakiś dziwny ruch, szarpanina i kłótnia: — puście nas, my sw oi — ktoś bła»
gał szyldwacha — my tu już tydzień siedzimy w piw nicy. W szystko zabrali,, w ieś spalili, dajcie nam jeść... usłyszeliśm y kolendę i przyśliśm y, widząc, żeście nasi...
Zamieszanie na warcie zwróciło powszechną uwagę. Fiihrer poszedł zameldować do oficerów i wieśniakom pozwolono przyjść do obozu.
— Coście za jedni? skąd? Co tu robicie? Bójcie się Boga, jak wy wyglądacie!...
Zaiste w ygląd biedaków był straszny. Kilku chłopów w poszar
panych ubraniach, raczej łachmanach, obrośniętych, brudnych, z pałają- cemi oczyma, podtrzymywało upadające z n óg kobiety. Koło ich n óg szło pięcioro dzieci, smutnie główki spuściwszy. Widok tych dzieci rozr raewnił żołnierzy.
— Biedactwa! — w ołali — jakie chudziutkie i w ynędzniałe.
— Jakże nie mają byś wynędzniałe, gdy same błąkały się tydzień
po polach, ledwieśmy je znaleźli. Tak to na nas szybko przyszło. P o i* r w nocy, zburzenie w si przez armaty, a potem kozacy...
— Chodźcie tutaj ludzie! macie, pokrzepcie się — podawali żoł
nierze sw e zapasy z tornistrów . W ieśniacy i dzieci rzucili się żarłocz
nie na jadło, usadowili ich najbliżej ogniska. Oficerowie, dowiedziawszy się o przybyłych, przysłali im ze sw ego stołu część wieczerzy. Zagrzaw
szy się i wzm ocniwszy, poczęli się już mniej bojaźliwie oglądać naokoło.
— Toście nasi! — m ówili — już tu zostaniecie z nam i? Moskale tak uciekali, ale ten tydzień, co tu byli, zrobił nas dziadami.
— Myśmy się tam w jamie pod lasem tak gorąco modliły, by dał Bóg, bodaj w dniu dzisiejszym oswobodzenie. I spełniło się o moiśeiewy!
— to mówiąc jedna z kobiet gorącemi zalała się łzami.
— N ie trapcie się matka, B óg w as wysłuchał, już będzie lepiej.
Moskale przepędzeni, kraj coraz dalej uwalniamy...
— Oby to P a n Jezus dał już spokój!...
Porozm awiawszy jeszcze trochę, zdrożeni w ieśniacy ułożyli się wokół ogniska i posnęli. D zieci zebrały się koło kobiet w smutny w ianek przy sobie. A żołnierze zupełnie już rozbudzeni tą wizytą, roz
m yślali nad okropną ich dolą.
— Oficerzy idą! - krzyknął n agle kapral Józek.
— Cóż tak siedzicie jak sowy — ozw ał się glos zbliżającego się kapitana. — B iedni ludzie, ale trudno, jak wojna, to wojna. Pomścimy ich . A le nie traćmy ducha. Lepiej zakolendujcie.
to nam się wszystkim zrobi weselej. Muzyka kompanii niech się stawi!
Żołnierz jak dziecko, ale też i jak najbardziej hartowny mąż. N a płacze i lam enty niem a czasu, ani ochoty, rozrzew nia się byle czem, ale też prędko otrząśnie się ze smutku. N ie przez egoizm, ani stępienie uczuć, lecz on w ie, jak straszne są koła wojny dla uczestnika, a naw et biernego widza, którego na drodze swej znajdą. On, nastaw iając w ciąż sw ą pierś na niebezpieczeństwo, oderwany od splotu indywidualnych interesów , patrzy na ludzi i wypadki z góry, z w ysokości sw ego i armii celu, to jest zw ycięstw a. Życie codzień naraża; a w ięc też niem się cieszy, gdy w przerwie w alk czuje się zdrowym.
To też trzynastacy szybko rozprostowali sw e dusze, zachw iane widokiem nędzy przybyszów. Żywi są, to już dobrze! — krótko roz
strzygnęli ich spraw ę — zw yciężym y, to im przez to samo najlepiej pomożemy.
Muzyka kompanii, to Ferdek ze sw ą harmonią „koncertow ą11 z dzwonkami, Staszek z okaryną i dwóch A ntków-gwizdków , ale to pierwszorzędnych, w swej specyalności, artystów.
Oficerowie przynieśli ze sobą cały zapas cygar i papierosów, roz
dali je między „w iarę11 i dalejże kolendować.
Grajki zestroili się szybko, bo grają ze sobą już dwa lata.
— Tylko ryczeć ostro! — krzyknął Kazik, który objął jak z w y kle batutę. Do chóru żołnierzy przyłączyli się i oficerowie...
Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan Niebiosów obnażony...
I popłynęła donośnie ta rzewna i gorąca pieśń po zniszczonych polach w si polskiej.
Dzieci-obrońcy biednej Ojczyzny krzepili nią sw e znękane dusze i ciała, błagając Tego, który w dniu tym się rodzi, o poczęcie się dla niej i jej biednych synów lepszej doli.
Stefan Nowiński.
P o l s k a - t o m y !
"Przez la t sto była "Polska pokutnicą, z a w iny lała gorzkie łz y i jfcrezu, w ró g ją ka^°'w ał żelazn ą praw icą,
chcąc ducha w ypruć z ćwiartowanych Ir ze w !...
D ziś, kiedy nieszczęść dopełnia się miara, g d y le g ł w popiołach domów naszych próg, w stata w nas wolność... w skrzesła kr z cpkość stara, ż e a ż nad nami sam się z d z iw ił B óg...
M y młodą piersią, łamiem n a ja zd d zik i ■■■
— godnym praojców o k a za z a ł się syn! — my ju ż nie będziem carskie niewolniki !■■■
w sza k w skrzesza Polskę nasz ofiarny czyn !
"Legiony Polskie!... szczęśliw a drużyno!...
zmieniamy w ciało tęsknot zło te sny!...
niechaj z nas mocy w naród strugi spłyną...
Legiony nasze!... w sza k Polska — to m y!!...
J O Z E T J tM D Ą Z E J T E S L M