R anek był ciepły i pogodny. W iosenne zapachy unosiły się w po
wietrzu, napełniały pierś i w zniecały ochotę do życia, stw arzały pragnie
n ie szczęścia i spokoju. Porucznik Stanisław Topór stał oparty o pień rozłożystej lipy i snuł w spom nienia o minionych dniach, o szczęściu ro- dzinnera i ulubionej dziewczynie. W szystko to zostaw ił w Krakow ie i dziś n ie wiedział, kiedy do nich powróci i czy powróci.
Koło niego chodził szyldwach tam i z powrotem, jak to kółko w ze
garku, bez znużenia, póki go kto n ie zatrzyma. Nieopodal drogą prze
ciągała artylerya, dążąca na pozycye. Konie tupotały, chrobotały law ety, słychać było szczęk żelaza, ale poza tem nic, ani słow a głosu ludzkiego.
Ż ołnierze siedzieli na działach, w postawach znużonych, pochyleni na
przód, zobojętnieli na w szystko. Od ośmiu m iesięcy to samo, a przynaj
mniej podobnie. Strzelanie zdała do niewidzialnego wroga, praca nużąca i uciążliwa. Bywało, że usadowili się na jakiemś miejscu, przyzw yczaili się do niego, gdy n agle przyszła komenda: zmiana pozycyi. Zakładali konie, zabierali bagaże i przenosili się na now e miejsce.
Stanisław stał i patrzał na nich, a myśl jego pytała: Jak długo to potrwa w szystko?
Przez pole, ku pagórkowi pędzili k onn i ordynansi, a na rów ninie ku D unajcow i poruszała się piechota w szarym kłębie.
Stanisław popatrzył na zegarek. Była dziewiąta rano, a w kw ietniu sdaw ało się, że to już południe. D zień mimo swej piękności dłużył się bardzo, gdyż upływał na bezczynności.
W iedział, że ta bezczynność wkrótce się zakończy, że w ezw ą go do służby, ale w oczekiw aniu godziny dłużyły się bardzo.
N agle z za skrętu drogi w yłon iła się postać jeźdźca, zbliżającego się szybko ku niemu. N a kilka kroków przed nim zatrzymał konia i po
w tarzał rozkaz.
Tw arz Stanisław a ożyw iła się. Zapomniał o znużeniu nabrał no
w ego życia. A w ięc wzlot, rów nie niebezpieczny, jak tyle innych, al»
przecież podniecający i w noszący rozmaitość w m onotonię życia.
P obiegł ku parkowi, gdzie stały samoloty. Oglądnął swój dwupła- szczyznowiec, około którego kręcili się żołnierze i uśm iechnął się z za
dowoleniem. Rumak jego powietrzny mógł z ptakami iść w zawody.
W ydał żołnierzom dyspozycye, aby w szystko było gotow e do wzlotu.
Sam pobiegł na kwaterę, aby się rów nież przygotować. Zmienił ubranie, w yjął z plecaka fotografię kobiecą i począł się- w nią długo wpatrywać.
Była to jego narzeczona.
N apieściw szy się widokiem umiłowanej, Sięgnął do pudełka i wyjął przybory do pisania.
„ H e l u , m o j a j e d y n a — pisał — i z n ó w j a d ę z w i c h r a m i w z a w o d y , z m y ś l ą o T o b i e i o m o i c h n a j b l i ż s z y c h . L o t p o w i e t r z n y m a u r o k w s o b i e , k t ó r y t r u d n o w y p o w i e d z i e ć . G d y b y n i e b ł ę k i t n e o c z k a i p r z e c u d n e l o c z k i m o j e j j e d y n e j n a z i e m i , k t ó r e p r z y c i ą g a j ą d o s i e b i e , w d ó ł , c h c i a ł o b y s i ę l e c i e ć w p r z e s t w o r z a , b y z n i k n ą ć w n i c h i n i g d y n i e p o w r ó c i ć * 1.
Pisał, jak to zw ykł czynić przed każdym wzlotem, a twarz jego promieniała tysiącem wspom nień umiłowanych, drogich.
Zaledwie skończył, zaszumiał przed jego kwaterą samochód i za
trzymał się opodal wejścia.
Stanisław w ybiegł, gotow y do drogi, pozdrawiając siedzącego w sa
mochodzie.
— Poruczniku — zapytał przybyły — czy w szystko gotowe?
— Najzupełniej, panie kapitanie! — odpowiedział.
— Doskonale!
Kapitan w ysiadł i obaj pieszo udali się na pole wzlotu. Wśród tego kapitan objaśniał Stanisław ow i cel i kierunek lotu, oznaczony na mapie szeroką, czerwoną kreską.
Doszli do miejsca przeznaczenia; w szystko było gotowe.
W yciągnięto samolot z szopy. U siedli obaj na aparacie. Stanisław poprawił się na siedzeniu, przygładził w łosy, jak gdyby chodziło o zwy
kłą przejażdżkę. Kapitan usadowił się poza nim, z mapami na kolanach.
W arknęła śruba, aparat potoczył się z góry po ubitem klepisku, poczem podniósł się lekko ku górze.
Stanisław a ogarnęła rozkosz. Nie m yślał o tem, że za chw ilę zwrócą się ku niemu setki luf karabinowych i paszcze armatnie, że w ielu za- czycha na życie jego jednego i jego towarzysza. P o ił się lotem i myślał jedynie, jakby to było rozkosznie, gdyby obok siebie mógł mieć swą jasnow łosą Helę.
Od czasu do czasu odwracał myśl od radości w łasnych i nadsłu
chiwał motoru. Był zadowolony.
Rzucił wzrok ku ziemi i zobaczył przeciągającą artyleryę, tę samą,
którą widział poprzednio. W poprzek łąk przesuwała się piechota, niby długi szary wąż, czołgający się leniw ie. Popatrzył w górę: ponad nim lśn iło jasne, w iosenne słońce i roztaczało się niebo bez chmurki jednej.
I znów spoglądnął ku ziemi. D ługie kolumny w ojsk płynęły ku wschodowi: przygotowywało się coś, czego na razie zrozumieć nie mógł.
Przypuszczał jedynie, że zamierzono wypędzenie Rosyan z nad Dunajca, nad którym jeszcze w zimie się usadow ili i dotąd ruszyć nie chcieli.
Stanisław spojrzał na zegarek i przekonał się, że już dwadzieścia minut buja w powietrzu. A w ięc pow inni być już w pobliżu stanowisk rosyjskich. Popatrzył w dół. Sina w stęga rzeki w iła się ku W iśle, cicha i obojętna na to, co się po obu jej brzegach działo. Przez kilka miesięcy przyjmowała w sw e nurty ciała tych, których śm iercionośna kula do niej strąciła. N ie pytała: w róg to czy przyjaciel, R osyanin, Niemiec, Czech, W ęgier, Tatar, a może Polak, ukochany syn tej ziemi nieszczęśliw ej.
W szystkich tuliła do siebie jednakowo i niosła do macierzy, do W isły z cichą skargą na nierozum ludzki, lub kryła w zaroślach nadbrzeżnych na pokarm dla ryb i innych sw ych dzieci.
Stanisław njął silniej ster w rękę, zakręcił i aparat w zniósł się jeszcze wyżej.
— N ie trza drażnić Moskalików — szepnął. — I tak przyjdzie czas, że pomyślą o nas.
D reszcz przebiegł po jego ciele. Czyżby to lęk miał być?
Rozśm iał się na myśl samą. W szak już tyle odbył wzlotów, a nigdy się n ie bał. No, niezupełnie. Za każdym razem, nim spostrzegł pierwsze strzały skierow ane do aparatu, dreszcz go jakiś przebiegał, ale później osw ajał się z tem zupełnie.
— Lepiej, żeby zaraz zaczęli — pomyślał i już chciał opuścić apa
rat niżej, aby lepiej być widoczny. N ie uczynił jednak tego, gdyż nie działał w własnym interesie, ale w in teresie armii.
W oczekiwaniu tego, co ma przyjść, pozwolił myślom na zabawkę
z
możliwościami:— Gdyby tak któraś z setek kul trafiła w łaśnie w n iego? Albo gdyby motor stanął i gdyby się było zmuszonym opuścić i lądować w ogień granatów ?
— To jest bardzo m ożliwe — stw ierdził — ale tyle razy było m ożliwe i nie stało się.
— A le teraz stać się może.
— No to co ? Tylu już pokładło się pod mogiłki na sen wieczny, toć n ie będzie pierwszy.
Mimo to zrobiło się mu jakoś niew yraźnie. Rozumiał niebezpieczeń
stw o, ale takie, z którem mógłby się w ziąść za bary i zmagać, pókiby go n ie pokonał lub nie został pokonany. Lecz takie, prawie że n iew i
doczne, zdawało mu się głupie i prawie że śmieszne. B yć wystawionym na pociski, a n ie módz rów nie skutecznie odpłacić, to przecież do przy
jem ności należeć n ie mogło. Wrazie niebezpieczeństwa zostaw ała tylko
■cieczka. A le to, to i byle zając potrafi.
Pot w ystąpił mu na czoło od dręczących m yśli, które z b łyskaw i
czną szybkością w irow ały w mózgu.
Spojrzał w dół. Pod nim rozciągał się las zielony, szumiący, spo
kojny; cichy świadek hałaśliwej walki. A ż dziwnie spokojny. Uzazdrościł mn tej spokojności, której sam nie posiadał. Tak zaw sze zrów now ażony, dziś szczególniej stał się nerwowy.
— Czyżby to przeczucie śm ierci?
Dreszcz przebiegł mu po ciele.
Odpędził jednak myśl nie w łaściw ą i już spokojniejszy p łyn ął dalej.
Oglądnął się poza siebie; kapitan szkicow ał coś starannie na mapie.
Wtem w oddali huknęły strzały. Krótki, urwany odgłos jeden i drugi.
— Zaczyna się! - pomyślał, choć nie był pew ny, czy nieprzyja
ciel dostrzegł już samolot.
Popatrzył w dół. Nie było w ątpliwości: znajdowali się nad stano
wiskami nieprzyjacielskiemi. Zauważył ruch w obozie: spostrzeżono ich.
Sypnęły się ku nim strzały karabinowe, lecz nieszkodliwie. Św istu knł Stanisław nie słyszał, gdyż głuszył go huk motoru, ale odczuwał je, że przebiegały gdzieś niedaleko.
Skręcił ster i aparat uniósł się w górę.
U słyszał polecenie kapitana, aby okrążył miejsce, nad którem się znajdowali, gdyż trzeba było je dokładnie zbadać.
Skierował aparat na lew'o i zakreślił szeroki łuk. N ie podobało się to Rosyanom, gdyż plunęli ku niemu szrapnelami.
— Nie dosięgną! — szepnął z złośliwym uśmiechem i jakby w yzy
w ał niebezpieczeństwo, obniżył lot aparatu.
— Doskonale! - usłyszał krzyk kapitana.
Stanisław uśmiechnął się, cieszyła go pochwała przełożonego.
A choćby i nie to i tak byłby zadowolony, bo znalazł się w swoim ży
wiole. Lot wśród kul, czychających na jego życie, podniecał go zaw sze i dodawał w ytrw ałości i siły.
Prąd powietrza był silny, więc musiał skupić całą uwagę, aby apa
rat nie zboczył z wytkniętej mu drogi.
Strzelanina stawała się gwałtowniejsza, ale nie szkodliwa.
— Helunia! - pomyślał Stanisław - to biedactwo może modli się w tej chw ili za mnie. - Za serce chw ycił go skurcz jakiś miłosny. Szar
pnął sterem i chciał pędzić tam, gdzie jego umiłowana tęsk n i za nim i oczekuje go.
Przyszła jednak refleksya — przypomniał sobie obowiązek i szy
bował dalej spokojnie.
N agle zatrzęsło się przy nim powietrze: szrapnel sypnął odłamkami żelaza. Jeden uderzył w czapkę i strącił ją na ziemię. Stanisław w ycią
gn ą ł rękę, jakby chciał biedź za nią, Siecz spostrzegł, że to niem ożliwa i rozśmiał się.
— Będą m yśleć, żem zabity i zaprzestaną strzelać — pom yślał A le nie zaprzestali. Strzały padały coraz gęściejsze i, jak można przypuszczać, coraz bliższe.
— Powrót! — huknął poza nim kapitan.
— Jakto, już? — zdziwił się Stanisław i. jakby chcąc pożegnać nieprzyjaciół, spoglądnął w dół. To, eo zobaczył, nie musiało go bardzo ucieszyć, gdyż aż podskoczył na siedzeniu.
— Pościg! — usłyszał za sobą głos kapitana.
— P ościg ? — zdziwił się. - Przecież uciekać nie będziem y?
— Tak m yślisz?... Toś mi brat — krzyknął kapitan u cieszon y.—
A w ięc zachodź tylko ostrożnie.
Ś cisn ął Stanisław ster i począł prowadzić aparat, jak małe dziecko.
W iódł go wielkim łukiem ku górze i zachodził z boku aparat nieprzy
jacielski. R osyanie zauw ażyli ten manewr, lecz brali go za chęć ucieczki.
Skierow ali w ięc swój aparat ku zachodowi, aby zastąpić uciekającym drogę. Przew idyw ał to Stanisław i podemknął się ku nim, a w tej chwili kapitan puścił w ruch karabin maszynowy.
N ie spodziewali się R osyanie napadu, w ięc odskoczyli szybko w bok.
Stan isław wzbił się ku górze, jakgdyby chciał ponad nimi przelecieć.
A le i R osyanie uczynili to samo, zastępując mu drogę odwrotu. N a to czekał Stanisław . Jednym, śmiałym ruchem zbliżył się ku nim, a kapi
tan sypnął na nich gradem kul.
Strzały były w idocznie skuteczne, bo nieprzyjacielski aparat, jakby się zaw achał i opuścił nieco ku dołowi. Uszkodzenie jednak musiało być nieznaczne, gdyż nieprzyjaciel nie zamierzał wracać na pole wzlotu, ale owszem oddalił się jeszcze bardziej ku zachodowi, jakby pragnął za
czerpnąć tchu. '
— Mało ci? — szepnął. — Poczekaj dostaniesz w ięcej — i znów podsunął się ku przeciwnikowi. A le i ten nie uchodził — w idocznie cze
k ał na spotkanie.
Stan isław nabrał przekonania, że tu los się ich rozstrzygnie. Spoj
rzał ku dołowi i stw ierdził z radością, iż minęli już lin ie nieprzyjaciel
skie, a znajdują się ponad swojemi.
— Chwała Bogu! — pomyślał, bo teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego, że nie na w alkę został w ysłany, ale w celach w ywiadowczych.
— Chwała B ogu !—powtórzył - gdyby nam nawet zginąć przyszło, to szkice dojdą do w łaściw ego celu.
Zaledwie to pomyślał, uczuł, że coś ciepłego spływ a mu wzdłuż le
w ego ramienia. Odwinął rękaw i zobaczył ciemną strugę krwi.
— Trafiły szelmy! — pomyślał. — Dobrze, że choć nie w prawą, bo ta potrzebniejsza.
— N ic strasznego — dodał — bo gdyby było źle, byłbym już stor
wypuści}. A le kiedy oni tra fili ? — pytał, gdyż n ie czuł uderzenia. Z da
NA W OJENCE.
(W O J T E K U F E R M A ) .