K ażda arm ia, czy to pobita, czy z a rząd z ająca o dw rót ze w zględów strategicznych, niszczy poza sóbą w szelkie u d ogodnienia kom unikacyjne, ja k koleje, drogi i mosty, aby u tru d n ić pościg nieprzyjacielow i.
4
Oddział wojska, pzechodzący przez m ost tymczasowy.
N atom iast arm ia n astęp u jąca , w zględnie ścigająca, musi to w szy
stko, co n ie p rz y jac ie l zniszczył, n a p ra w ić w ja k n a jk ró tsz y m czasie, aby módz co szybciej postępow ać za cofającym się przeciw nikiem .
T oteż k aż d a arm ia m a w swym składzie sp ecy aln e oddziały w ojsk, któ ry ch zadaniem je s t n a p ra w a zniszczonych dróg, budow a p ro w izo ry cznych m ostów, słow em : u ła tw ie n ie kom u n ik acy i w łasn ej arm ii.
N a naszym obrazk u w idzim y ta k i m ost prow izoryczny, zbudow any n a obszernej rzece, przez k tó ry przechodzi oddział w ojsk, dążący n a f ro n t bojow y.
S Y N S T A RE J M A K O W I E C K I E J .
(OPOWIADA NIE Z OBECNEJ WOJNY).
W sk lep ie u M ikluszkow ej stała zam yślona stara m atka
Józefa Ma
kow ieckiego i sm u tn o kiw ała głow ą.
O b y d w ie kobiety, które o d czasu w y b u c h u w ielkiej w ojny nie w idziały się, m iały sobie co o p o w iad ać. S m u tn o o p o w iad a ła M ako
w iecka o sw ym synu, który, g d y tylko m obilizacyę ogłoszono, pocią
g n ą ł na g ran icę rosyjską, o sw ein rozczarow aniu, g d y sw ego kochanego Józefa już w koszarach n ie zastała; jak pak u n ek z bielizną, w ełnianem i rękaw icam i, papierosam i, czekoladą - także książka d o m o d le n ia tam była — dala b ie d n em u żołnierzow i, który także p rzy p a d k o w o nazywał się Józef M akow iecki i którego d o niej przysłano, g d y się pytała o syna-.
Ale — trzecia k o m p an ia już poszła w pole n iedaw no, w nocy...
T akto o p o w iad a ła M akow iecka M ikluszkow ej. D o d ała też, że jesz
cze tego sam eg o dnia poszła d o kościoła, p o m o d liła się g o rą c o d o Boga i ofiarow ała na intencyę syna d w ie św iece, g ru b sz e d w a razy o d tych, które M ikluszkow a sprzedaw ała w sw ym sklepie.
M ikluszkow a pytała, czy też choć raz już Józef pisał.
- T ak jest, pisał — odrzekła. — Raz naw et przysłał w idoków kę, pew nie już z za granicy, bo napis na niej b y ł r o s y js k i; później znow u przyszła kartka połow a. B iedny Józek! Z ap a k u jec ie też kilka kaw ałków czekolady, ale d obrej, trzeba m u choć to posłać...
S troskana m atka chciała jeszcze w ięcej coś kupić, g d y ż u M iklusz
kow ej m ożna b ) ło do stać także ró żn e cukry, kakao... ale d o sklepu w szedł listonosz i po d ał w łaścicielce przekaz na p ien iąd ze, a sam za
czął szukać czegoś w torbie.
- D obrze, że
panią
spotykam - rzekł d o M akow ieckiej- bo
już
d w a razy byłem tam na g ó rze i n ik o g o nie zastałem .Jest tu do
pan i coś zpola.
T o m ów iąc, d a ł jej list, w ziął o d M ikluszkow ej p o d p isa n y przekaz, w yliczył pien iąd ze i po szed ł żw aw o dalej.
M akow iecka ro zerw ała g o rą c o kopertę, ale g d y tylk o popatrzyła na pism o, zb lad ła ja k śc ian a — to nie b y ło p ism o jej syna, o nie - jego ciężka, sp ra c o w a n a ręk a nie kreśliła tak kształtnych liter...
M akow iecka chw yciła się za serce i ciężko usiadła na w orku z ziem niakam i.
— Jezus M ary a! R anny m ój Józek, słyszycie, m ój d ro g i Józek r a niony!... D o k tó r w o jskow y pisze... leży w szpitalu w Cieszynie...
Z oczu je j'w y p ły n ę ły łzy, stoczyły się po pooranej zmarszczkami tw arzy i spłynęły na u b ran ie. Rozpacz zaczynała o g arn iać biedna matkę.
— N ie rozpaczajcie tak — rzekła M ikluszkow a — ciężkich d o ży łyśm y czasów! B olesne to, praw d a, ale tylu...
M akow iecka słuchała tych słów , nie b ardzo je rozum iejąc. P ow oli wstała i wyszła za drzw i.
— P a k u n k i! — zaw ołała sklepikarka, ale o n a już nie słyszała. - P rzyniosę w am je dziś w ieczór do d o m u — rzekła za odchodzącą, a d o b ro d u szn ie d o d a ła d o siebie — i tak zapłaci, o cóż się rozchodzi
— W iedziała bo w iem , że M akow iecka na każdego pierw szeg o su m ie n nie w ypłaca należytości ze swej skrom nej w dow iej pensyi.
A m iała z niej b ie d n a jeszcze trochę. N ie wiele, bo już połow a m iesiaca d aw n o m inęła. G d y przyszła do d o m u usiadła i zaczęła roz
myślać. M iała jeszcze p ięćdziesiąt koron. N a czternaście dni wystarczy.
W ystarczało na kaw ę, na m leko, chleb i jarzynę. Ale to ją już nic nie obchodziło, g d y ż p o przeczytaniu listu je d n o tylko m iała n ie o d w o łaln e p o sta n o w ien ie: „M uszę pojech ać do m e g o syna".
Jeszcze raz przeczytała list o d u p rze jm eg o lekarza. B ohaterem był jej Józek. Tak jest, tak b y ło w liście. B o h a te r! N ajw iększe tru d n o ści pokonał, nim zajął n ieprzyjacielską pozycyę. A le tu g o w łaśnie trafiła k y l a ! „A kuratnie w b rzu c h g o trafiła... tylu in n y c h w yszło cało".
R ozpacz zn o w u zaczynała ją ogarn iać. Czas m ijał, lecz o n a n ie zdolna była czem ś się zająć. Jej Józek nie m oże cierpieć inaczej — jak razem z nią. M akow iecka była kobietą o silnym charakterze. C o p o stanow iła, m u siała w ykonać.
P oszła d o g o sp o d y , z której n ie je d n ą szklankę p iw a przyniosła — dla Józka, g d y te n d o niej za d a w n y c h czasów przyjeżdżał. C hciała za
p ytać się g o sp o d arza, czy nie wie, ile kosztuje b ilet — d o Cieszyna.
O n m iał rozkład jazdy.
U p rzejm ie szukał g ru b y g o sp o d a rz ceny, ale je g o p o m o c n ik se
zonow y, który b ard z o często jeździł kolejam i, m ó g ł n a pam ięć udzielił żądanych in fo rm a c y i: b ilet kosztow ał o koło pięćdziesięciu koron. N a
stąpiło p o d ziękow anie i przerażona k obieta w róciła do do m u .
— T ak jest, w ojna! — rzekł g o sp o d a rz d o pom ocnika, ale do stycznia n ajp ra w d o p o d o b n ie j będ ziem y m ieli pokój. — M iał takie wia
d om ości o d syna, m ajo ra sztabu jen eraln eg o .
A M akow iecka szła tym czasem do dom u. O k o ło dziesięciu koron jej b rak o w ało d o biletu. A przecież i zjeść trzeba coś po drodze. O po
w rocie nie m yślała A by tylko do Józka — do Józka...
R o z g lą d n ęła się po p o k o ju : łóżko, um yw alnia, k an ap a im a ła ko
m oda. Stękając z w ysilenia, otw orzyła najniższą szufladę i znalazła nie bez tru d u małą, czarną puszkę z pam iątkam i p o zm arłym m ężu : sre
b rn y m zegarkiem i d w o m a sreb rn em i m edalam i, błyszczącem i jeszcze, jak pierw szego dnia. N ie p o m y ślała naw et n ig d y pozbyć się tych klej
n otów . W olała g łó d cierpieć, w olała zm arznąć — n ig d y b y się była z tem i k lejnotam t nie rozstała. Ale teraz — było jej w szystko jedno.
Józek — jej Józek...
Z n o w u się w y b rała do M ikluszkow ej. T a w iedziała, że b iedna w d o w a m usi czasem ró żn e p rzedm ioty zastawiać. T ylko piętnaście p ro c e n t od niej żądała. T o nie było dużo dla tego, kto pieniędzy tak b a r
d zo potrzebow ał.
M ikluszkow a zw ażyła sreb rn y łańcuszek u w ażnie w ręce, o g lą d n ęła m edale i dała je d en a ście koron. M akow iecka żądała o d niej dw anaście.
— N ie m ogę, m ojaściew y, teraz trzeba krw aw o na każdy grosz pracow ać, ale jeżeli p otrzebujecie jeszcze z dziesięć koron, to może m acie eo więcej zastaw ić ?
M akow ieckiej było już w szystko jedno. Z ap isała jej sw e najnie
zbędniejsze sp rzę ty : łóżko, k anapę — w szystko! G d y b y d łu g u nie m o"
g la oddać, nie będzie za trzy m iesiące nic m ieć, nic ze swrego m ajątku, nic, nic... P am iątki sw eg o całego życia zastaw iła za b ru d n y b a n k n o t dziesięciokoronow y. Ale za to p o d aro w ała jej sklepikarka m ałą walizkę p odróżną. — N ie była zlą pani M ikluszkow a!
W ieczorem stała M akow iecka sam o tn ie w cisnącym się tłu m ie p a
sażerów na d w o rc u kolejow ym . Z ajęła w w a g o n ie n aro ż n e m iejsce, którego n ie o puściła, aż g d y po kilkunastu g o d zin ac h zaczęło d n ie ć i trzeba b yło przesiadać. M ilczała całą d ro g ę. M yśli jej za to były o g r o mnie gorączkow e. P o sp ieszn e p rzy g o to w a n ie się d o p o d ró ży i sam a podróż z początku ro ze rw ały nieco jej przykre m yśli, któ re teraz zn o w u uporczyw ie pow racały. P rzejm o w ała ją chw ilam i straszna trw oga.
— Czy ja g o jeszcze zastanę żyw ym ?... O c h ! pew nie um rze, nim d o n ie g o d o ja d ę — w zdy ch ała tak ciężko, ja k b y n ig d y w życiu nie przechodziła żadnych cierpień, żadnych w zruszeń.
W reszcie zaczęła sam a sw ą trw o g ę i ból uspokajać.
— C o ro b ić ! D o k tó r pisał, że Józek ciężko chory, w ięc g o o d wiedzę, pobłogosław ię... O ch ! b ie d n y Józek!
C iekaw ie spo g ląd ali, jadący w tym sam ym w ag o n ie, na m ilczącą, zajętą sw em i czarnem i m yślam i kobietę. Jej su ro w y w ygląd, p o o ra n a zm arszczkam i tw arz, silnie w ystające kości tw arzow e, czyniły ją p o d o b n ą do k am ien n e g o posągu. P rzez całą d ro g ę nie z a g ad n ę ła do nikogo.
K toś spytał ją o coś, ale jej o d p o w ie d ź była tak m rukliw a, że ją zo staw ił nadal w spokoju.
W reszcie d o jech ała d o celu.
*
— M ak o w ieck i? Józef M ak o w ieck i? — pytał o d źw iern y w ielkiego b udynku, który na lazaret zam ieniono. — Sala czternasta! A le o tej godzinie nie m ożna chorych odw iedzać!
— Ja jestem je g o m atka — rzekła M akow iecka cichym g ło se m .—
Z e Stryja — d o d a ła nieśm iało.
W ów czas o dźw ierny, k tó reg o d o b ro d u sz n a tw arz dziw nie d o d a wała kobiecie odw ag i, zam ien ił z kim ś kilka słów telefonicznie.
— Idźcie na g ó rę — rzekł uprzejm ie.
W k ró tce znalazła się M akow iecka w dużej sali, w której stało ob ok siebie d w an a ście łóżek. K ilkanaście p a r oczu zw róciło się na nią, g d y w eszła i stanęła z a k ło p o ta n a p ośrodku.
— N ie p o znajecie sw eg o s y n a ? — zapytał lekarz. — Leży na d w unastem łóżku, o b o k okna. A le pani m oże tylko chw ilkę przy nim zostać. T ylko chw ilkę, ro ru m ie pani, nie ro zg a d y w a ć się, b o o n nie m oże w zruszać się. S yn w asz jest chory, b ardzo chory, d o b ra m atko.
M akow iecka n ie w iele g o słuchała. O n ży je! Jej u k o ch a n y Józek
żyje jeszcze! O n a nie przyjechała z a p ó ź n o ! d w u n aste łó ż k o ? dw unaste łóżko ? O g lą d a ła p ow oli tw arze chorych. S am e tw arze żołnierskie — ale jej Jó zek ?
Lekarz p o d p ro w a d z ił ją.
— T u — rzeki pocichu.
U jrzała M akow iecka „ 12" na czarnej ta b lic z c e .— Jó z e k ? Tu?!
O Boże! T o nie był jej syn.
S pojrzała p o raz d ru g i - p rzy p o m in ała so b ie tę tw arz — ale k to b y to był?... Zaczęła przecierać oczy.
— T o jest w asz syn, p an i M akow iecka — rzekł zdziw iony lekarz, g d y ona ciągle jeszcze przy g ląd ała się chorem u.
. . . . T o b y ł ten żołnierz, k tó rem u o n a dała pakunek, g d y zapóźno przyszła d o kasarni, aby się z synem pożegnać. P o raz d ru g i o b cy !
U czu ta cichy ból rozczarow ania, chociaż w iedziała teraz, ż e ;jej syn ani chory, ani ciężko ran n y nie jest. O n a cieszyła się, że sw ego Józka zobaczy. T ak jest, o tem m yślała przez całą d łu g ą p o d ró ż i dla
te g o była rozczarow ana, d o tą d nie odzyskała zupełnej przytom ności;
Lekarz wziął p u d ełk o ze stolika.
— T u jest w szystko, co przy nim zn a le zio n o : książeczka d o m o
dlenia, a tu... przypis z w aszym a d re se m : ,;Bóże c h ro ń m e g o drogiego sy n a! T w oja kochająca cię m atka, Stefania M akow iecka, Stryj, ulica S łow ackiego 16".
M akow iecka zaczęła się teraz d o p ie ro o ry en to w a ć i poznawać źró d ło pom yłki. Książeczka była w p ak u n k u , k tóry sw eg o czasu daro
w ała niezn ajo m em u żołnierzow i. D la n ie g o już po raz d ru g i ofiarowała sw e najw iększe świętości. O p o w ied z iała w szystko lekarzow i, co g o do g łę b i w zruszyło. C hciał ją natychm iast w yprow adzić, ale ch o ry otw o
rzył w łaśnie w tej chw ili oczy, chw ycił n ie zn a jo m ą za ręk ę i zaczął się jej pilnie przypatryw ać. N ag le p rzy p o m n iał sobie. T o była ta dobra m atka, któ ra w tedy... W ięc przycisnął jej sp rac o w a n ą ręk ę d o u st i uca
łow ał ją serdecznie. Z je g o oczu leniw ych, któ re blizka śm ierć otoczyła czarnem i o bw ódkam i, zaczęły pły n ąć p o w o li łzy...
M akow iecka trzym ała g ło w ę c h o re g o i głaskała ją ; cierpiała, że o b cy jej ręce łzam i zwilżał.
D o p iero p óźno w yszła z lekarzem , k tó ry b ard z o żałow ał jej da
rem n ej d rogi.