• Nie Znaleziono Wyników

Tę historię opowiedział jeden z jej głównych bohaterów, profe-sor Jerzy Juszczak, późniejszy Dziekan Wydziału Zootechniczne-go i Rektor Akademii Rolniczej we Wrocławiu. W czasie, kiedy miała miejsce, wraz z kolegą Janem Stefanowiczem, dopiero co ukończyli studia na Wydziale Rolnym Uniwersytetu i Politechni-ki we Wrocławiu. Obaj zostali na uczelni asystentami.

– Wszystko to wydarzyło się za sprawą profesora Mariana Ju-nego, specjalisty od hodowli owiec i oceny surowców zwierzę-cęcych. Był bardzo nierówny, z jednej strony człowiek do rany przyłóż, wszystko załatwi i pomoże, grzeczny, a czasem, jak go coś napadło, to trudno z nim było wytrzymać. Miał różne po-mysły, ale był świetnym organizatorem – wspomina profesor Juszczak.

Po wojnie, w 1948 r., została zorganizowana we Wrocławiu Wystawa Ziem Odzyskanych. Jedną z wielu ekspozycji była wzorcowa zagroda wiejska, usytuowana na terenie należącym

obecnie do Miejskiego Ogrodu Zoologicznego. Profesor Juny zdobył tę zagrodę dla uczelni i wraz z asystentami pracował nad zbadaniem i opisem układu kostnego świni. Zorganizował tam bazę dydaktyczno-naukową zakładu. Powstały tam także fermy liczące po kilkadziesiąt owiec i kóz, a także kaczek, indyków i królików.

– Byliśmy asystentami, ale pracowaliśmy fizycznie na rów-ni z robotrów-nikiem, który był do pracy przy tej zagrodzie najęty. Sam nie dałby rady – opowiada prof. Juszczak. – Opiekowa-liśmy się całym trzymanym tam zwierzyńcem. Było nas czte-rech: ja, Nowakowski, Kamiński i Stefanowicz. Juny przycho-dził i tylko objeżdżał nas, że nic nie robimy. Kiedy chcieliśmy odpocząć, graliśmy w tysiąca, ale baliśmy się profesora Junego. Wypuszczaliśmy wtedy na podwórko barana, który wszystkich bił, wtedy mieliśmy gwarancję, że profesor na podwórko nie wejdzie. Zdarzało się, że przychodził i wołał za parkanem, ale udawaliśmy, że nie słyszymy. Kiedy później pytał, twierdzili-śmy, że pracowaliśmy w laboratorium, a tam nie słychać odgło-sów z podwórza.

W zagrodzie znajdował się jedyny środek lokomocji, jakim w tym czasie dysponowała uczelnia – wóz z koniem. Wszystko, co było potrzebne na uczelni, nim wozili. Kiedyś do badań trze-ba było zakupić dwie świnie. Juszczak ze Stefanowiczem wsiedli na wóz i pojechali na targ, który mieścił się na placu, gdzie te-raz znajduje się centrum handlowe Magnolia Park. Kupili dwa warchlaki, zapakowali do worków i wieźli z powrotem.

– Jedna ze świń, gdzieś koło ulicy Ruskiej, przedarła worek i uciekła w gruzy. Stefanowicz wręczył mi do trzymania drugie-go warchlaka i zostawił razem z wozem i koniem, a sam pobiegł za tą, co uciekła. Ludzie pomogli mu ją schwytać, przyniósł, ale nie było już gdzie jej schować, bo worek podarty. Stefanowicz

trzymał tę świnię, a jak się świnię trzyma, to ona się strasznie drze. I tak jechaliśmy przez całe miasto. W dodatku wolno mu-sieliśmy jechać, bo koń był trochę kulawy. Stefanowicz powie-dział mi, że już więcej ze mną nigdzie nie pojedzie.

Profesor Marian Juny miał różne pomysły. Kiedyś przy-szedł do zagrody i powiedział, że trzeba zrobić drogę dojazdo-wą. To będzie łatwe: rozgarnąć łopatą i wyrównać. Skoro trze-ba, to asystenci zabrali się do pracy. Po kilku dniach, gdy już wyłaniała się droga, profesor Juny przyszedł i stwierdził, że to musi wyglądać porządniej i trzeba zrobić drugi pas, żeby była dwukierunkowa. Profesor Juszczak rozstał się wówczas ze swo-im dotychczasowym szefem, przeszedł do katedry prof. Jerzego Kotlińskiego, tam zrobił doktorat o świniach, a później znalazł się u profesora Konopińskiego.

W Brzozówce na Przełęczy Kowarskiej uczelnia utrzymywa-ła stado owiec, mieściutrzymywa-ła się tam też bacówka, w której miesz-kał pracownik-opiekun stada. Pewnej srogiej zimy prof. Marian Juny zlecił swojemu asystentowi Stefanowiczowi, żeby poje-chał do tego pracownika, zawiózł mu zapasy żywności i w ogóle sprawdził, czy ten żyje. I chociaż Jan Stefanowicz raz już się za-rzekał, że z kolegą Juszczakiem już więcej nigdzie nie pojedzie, poprosił go tym razem o towarzystwo. Na dworcu okazało się, że z powodu śnieżycy żaden z pociągów nie jeździ w tamtą stro-nę, ale przejeżdża czasem sama lokomotywa, za pomocą której maszyniści sprawdzają stan trasy. Obaj asystenci zabrali się loko-motywą, która wysadziła ich na Przełęczy Kowarskiej. Dotarli do bacówki, gdzie okazało się, że pracownik nie umiera z głodu, przeczekali kilka dni, aż śnieżyca ustąpi i wrócili do Wrocławia.

Teraz byłoby niemożliwością, żeby zadać asystentowi robotę, która się nie wiąże z jego tematem naukowym. Ale to były inne czasy. Profesor Jerzy Juszczak wspomniał, że szedł ostatnio ulicą

Norwida z kolegą, innym profesorem, który zwrócił uwagę na budynek uczelni i powiedział: Za naszych czasów to światła

pali-ły się do późnej nocy, wszyscy pracowali, a teraz pali się tam jedno okienko, pewnie ktoś zapomniał zgasić światło.

– Przypomniałem mu, że w tamtych latach siedzieliśmy i li-czyli, a teraz wszystko robi za nas komputer. Podążaliśmy zawsze za nowymi metodami, a wtedy nowością była statystyka. Ob-liczeń statystycznych w pracach naukowych wymagał rygory-stycznie profesor Zygmunt Ruszczyc. Wszystkie obliczenia były żmudne w tamtym czasie, na piechotę. Sukcesem było, kiedy w jakimś antykwariacie udało mi się kupić angielską książkę kwadratów, już przynajmniej tego nie trzeba było liczyć, tylko można było sprawdzić każdą następną potęgę. Sukcesem było zdobycie arytmometru, a później pojawienie się elektrycznego sumatora do sumowania liczb. Nad byle jakim obliczeniem sta-tystycznym, aby obliczyć wiarygodność doświadczenia, trzeba było siedzieć tydzień.

Wiele aparatów robili sobie sami, na przykład prosty aparat do badania zdolności wydojowej krów.

– Zawsze – jak wspomina profesor Jerzy Juszczak – staraliśmy się wprowadzić coś nowego. Na tym polega postęp – dodaje. – I jeszcze na tym, żeby stworzyć uczniowi możliwości bycia lep-szym od swojego nauczyciela.