• Nie Znaleziono Wyników

a po trzecie... też praca

Profesor Tadeusz Maria Celestyn Olbrycht był niewątpliwie uczonym wielkiego formatu, kształcił się we Lwowie, Wiedniu i w Dreźnie, w Poznaniu uzyskał tytuł doktora nauk wetery-naryjnych. W pierwszej połowie lat 20. minionego wieku wy-jechał do Stanów Zjednoczonych i pracował na Uniwersytecie w Columbii pod kierunkiem słynnego Thomasa Hnuta Morga-na, twórcy chromosomowej teorii dziedziczności i teorii genów, laureata Nagrody Nobla. Podczas II wojny światowej Olbrycht przebywał w Wielkiej Brytanii, kontynuując pracę naukową, zwłaszcza w Royal Veterinary College w Edynburgu (Szkocja). Na Uniwersytecie Londyńskim uzyskał drugi doktorat – z filo-zofii. Do Polski przyjechał w 1946 r., gorąco namawiany przez prof. Tadeusza Konopińskiego. Na Uniwersytecie i Politechni-ce objął Zakład Doświadczalnej Hodowli i Genetyki Zwierząt. Prof. Bolesław Nowicki, uczeń profesora Olbrychta wspomi-na, że ten szanował pracę i doceniał tylko tych, którzy już coś zrobili, natomiast nie przywiązywał wagi ani do nazwiska, ani pochodzenia, ani poglądów politycznych.

– Kiedyś przyjechał jakiś profesor z Moskwy i pyta o pla-ny rozwoju kadry naukowej, w którym roku ilu będzie dokto-rów, ilu docentów, a ilu zostanie profesorami? Na to Olbrycht odpowiada, że wszystko zależy od dorobku naukowego, postę-pu w badaniach. Ta odpowiedź nie usatysfakcjonowała gościa z Rosji, który zaczął tłumaczyć, że niedobrze, że wszystko po-winno być zaplanowane, w roku tym i tym ten zostaje dokto-rem, a ten się habilituje, a w roku tym i tym ten zostaje profeso-rem. Pytam następnego dnia profesora Olbrychta – wspomina profesor Nowicki, który był tłumaczem tamtej rozmowy – jakie wrażenie wywarł na nim ten profesor z Moskwy, a Olbrycht na to odpowiedział pytaniem: A zostawił Panu odbitki swoich prac

naukowych? Nie. Mnie też nie zostawił. I na tym się skończyła

rozmowa.

W czasach stalinowskich w Związku Radzieckim, co oczy-wiście przenosiło się na pozostałe państwa bloku komunistycz-nego, rangę największego autorytetu w dziedzinie biologii miał Trofim Łysenko, radziecki uczony, agrobiolog i agronom. W pseudonaukowych teoriach Łysenki odrzucone zostały pra-wa dziedziczności, zanegopra-wane istnienie i znaczenie genów. W ZSRR naukowcy, którzy reprezentowali inne niż Łysenko poglądy, byli prześladowani. Dla profesora Tadeusza Olbrych-ta, ucznia Thomasa H. Morgana, łysenkizm był absolutnie nie do przyjęcia.

– Był rok 1955 – wspomina profesor Bolesław Nowicki – ten rok ma znaczenie. Stalin już nie żył, z więzień stalinowskich powoli wypuszczano tych, co przeżyli, ale na Odwilż Paździer-nikową trzeba było jeszcze trochę poczekać. Profesor Olbrycht poprosił wówczas profesora Mieczysława Cenę, swojego byłego asystenta ze Lwowa, aby ten zorganizował spotkanie na Sali II R przy ulicy C.K. Norwida, bo profesor chce wreszcie wygłosić

swoje zdanie na temat teorii genetyki. Cena, jak pamiętam, wszedł pierwszy na maksymalnie wypełnioną ludźmi salę i za-powiedział, że wystąpi profesor Tadeusz Olbrycht z wykładem, przy czym będzie ubrany w togę Uniwersytetu Londyńskiego, którego jest doktorem filozofii. Młodzież nie widziała na co dzień profesorów w togach. Było to ogromne wydarzenie. Ol-brycht wyszedł i rozpoczął wykład słowami: Kiedy profesor ma

coś wyjątkowo ważnego do przekazania, ubiera togę. Dzisiaj ja Wam coś ważnego chcę wyjaśnić. I opowiedział wtedy publicznie,

że Łysenko nie ma racji, że gen istnieje i jest jednostką material-ną, jeszcze go co prawda nie widziano, ale wiadomo, że mieści się w chromosomie, działa i wyznacza cechy.

Sala po wykładzie zagrzmiała brawami. Słuchacze nagrodzili profesora za rzetelne wyjaśnienia naukowe i za odwagę. Nowic-ki wspomina, że przez jaNowic-kiś czas po tym wystąpieniu obawiano się na uczelni nieprzyjemnych konsekwencji, ale nic takiego się nie wydarzyło. Można się zastanawiać, na ile istotny był tu fakt, że żona prof. Olbrychta, Franciszka, była rodzoną siostrą Hi-larego Minca9, wysoko postawionego komunisty. Był to raczej znak rozluźniania stalinowskiego gorsetu.

O odwadze profesora Olbrychta świadczyło jeszcze inne wy-darzenie. Otóż, profesor wspólnie z profesorem Władysławem Nadwyczawskim napisali podręcznik o kukurydzy (1956). Ol-brycht przyniósł asystentowi Nowickiemu świeżutki egzem-plarz z prośbą o napisanie w języku rosyjskim dedykacji dla Nikity Chruszczowa, I sekretarza KC Komunistycznej Partii ZSRR i premiera, z dopiskiem, że profesor Olbrycht chętnie

9 Hilary Minc (1905–1974) – członek Komisji Bezpieczeństwa KC PZPR, nadzorującej procesy stalinowskie. W 1949 r. został wice-premierem. Był twórcą planu sześcioletniego.

by obejrzał uprawę kukurydzy w ZSRR. Dedykacja i ów do-pisek były krokiem tyleż samo ryzykownym, co ironicznym. Chruszczow bowiem usiłował leczyć komunistyczny system go-spodarczy i udowodnić, że może być on efektywniejszy od ame-rykańskiego. Jednym z jego pomysłów było sadzenie w całym olbrzymim państwie kukurydzy, nawet w miejscach, gdzie nie miała szans na plonowanie (chociaż zgodnie z teorią Łysenki warunki środowiskowe powinny przystosować kukurydzę do rozwoju).

– Napisałem dedykację, tak jak mnie profesor Olbrycht poprosił – wspomina profesor Nowicki. – Zaadresowałem: Chruszczow-Kreml-Moskwa i zaniosłem na pocztę. Urzędnicz-ka w okienku zbladła, ale paczkę przyjęła.

Bardzo szybko, po jakiś dwóch, trzech tygodniach, przyszło zaproszenie do profesora, skierowane za pośrednictwem amba-sady ZSRR w Warszawie, do Moskwy. Chruszczow mógł więc być osobiście zainteresowany, ponieważ Olbrycht przywiózł ze Stanów Zjednoczonych ziarna kukurydzy Końskiego Zębu, za-aklimatyzował je, a później sam wyhodował kilka odmian już we Wrocławiu. W każdym razie profesor Olbrycht pojechał do Moskwy. To było w 1956 r. Jego tłumaczem był Roman Nowo-sad z Wydziału Weterynaryjnego, który tam się doktoryzował.

Profesora Olbrychta interesował młody Rosjanin, z które-go artykułem zapoznał się jeszcze w Polsce, a który uważał, że można nasienie samca, spermę, konserwować nie poprzez mro-żenie, ale przez wysuszenie. Kiedy więc Olbrycht przyjechał do Moskwy, chciał spotkać się z tym badaczem, wówczas okazało się, że Rosjanin został wysłany gdzieś do kołchozu i odsunię-ty od badań. Olbrychtowi jako gościowi Chruszczowa nikt nie śmiał odmówić, profesor dostał samochód i pojechał 500 km na spotkanie. Kiedy wrócił do Moskwy, jak wiadomo z

rela-cji Romana Nowosada, wypowiedział cierpką uwagę na temat usunięcia uczonego w miejsce, gdzie nic nie zrobi. Wtedy pro-wadzący spotkanie zaproponował, żeby rozmawiali w języku angielskim, ponieważ dotąd profesor Olbrycht mówił po pol-sku, a Nowosad tłumaczył na język rosyjski. Oczywiście, Ol-brycht się zgodził, ale po kilku zdaniach prowadzący zapro-ponował przejście na język niemiecki. Olbrycht nie miał nic przeciwko temu, ale zwrócił po chwili uwagę, że niemiecki roz-mówcy sprawia większą trudność niż angielski. Chodziło jed-nak o to, że prowadzący to spotkanie zorientował się, że jeszcze ktoś z obecnych rozumie język angielski, a nie chciał, żeby kry-tyczne słowa Olbrychta pod adresem podejmowanych w Mo-skwie decyzji zostały usłyszane. Tak to spotkanie komentował po powrocie do Polski Roman Nowosad10.

Nie są znane losy tego Rosjanina, który wpadł na pomysł lio-filizacji. Prawdopodobnie został w kołchozie i nie kontynuował żadnych badań. Profesor Tadeusz Olbrycht uważał jednak, że nie jest ważne, czy ktoś dokończy badania, ważne, że je zaczyna i ma pomysł, który można rozwijać. Myśl się skrystalizowała.

Profesor Tadeusz Olbrycht pierwszy w świecie nakręcił film na temat sztucznego unasienniania koni i bydła. Po wygłosze-niu referatu w Atenach profesor przyjechał do Włoch i tam miał przedstawić swój film. Organizatorzy konferencji mieli ponoć wątpliwości, czy film można pokazać w obecności ko-biet. Ostatecznie zgodzono się na tę projekcję i uczeni z całe-go świata obejrzeli nakręcony cały proces – od pobierania na-sienia od ogiera po inseminację u klaczy. Było to w 1955 r. Ale film Olbrycht nakręcił samodzielnie we Wrocławiu, przy ulicy

10 Historię notujemy według wspomnień profesora Bolesława Nowic-kiego.

Kożuchowskiej 7 na podwórku katedry około roku 1951 i bez zbędnej pruderii wyświetlał studentom.

– Z tym wyświetlaniem pamiętam taką zabawną historię – mówi profesor Bolesław Nowicki – Szef kazał mi się udać po taśmę do profesora Rudolfa Hohenberga z Wydziału Meliora-cji wodnych, który miał ten film przygotować do wyświetla-nia. Przyszedłem, profesor dał mi duże blaszane opakowanie z podpisem „Sztuczne unasiennianie”, przyniosłem do katedry, nałożyliśmy taśmę na projektor, puszczamy przed studentami, a tam... piękna pani wstaje z łóżka, w przeźroczystym szlafrocz-ku... Prof. Olbrycht zaczął krzyczeć, żeby wyłączyć to, a stu-denci na to: Nie, nie, niech zostanie! Okazało się, że profesor Hohenberg zamienił niechcący filmy. Odniosłem mu taśmę i opowiadam, co się stało, a Hohenberg na to: Panie, ja miałem

jeszcze gorzej. Zaprosiłem rodzinę i chciałem puścić film o tym, jak z żoną spędziliśmy wakacje, puszczam taśmę a tam ogier...

Profesor Olbrycht prowadził zajęcia z nauki o typach użytko-wych i rasach zwierząt domoużytko-wych, z hodowli ogólnej zwierząt oraz z genetyki. Podczas zajęć był oschły, precyzyjny, wykłady raczej czytał, a laborant wyświetlał przeźrocza.

Na seminariach magisterskich lubił, gdy studenci znaleźli coś ciekawego w zagranicznej literaturze i potrafili to zreferować podczas zajęć. Szanował samodzielność, umiejętność wyszuka-nia interesujących, nowoczesnych informacji i przede wszyst-kim znajomość języków obcych, która pozwalała zrozumieć ar-tykuł i umiejętnie przekazać jego treść. Zresztą, znajomością języków obcych nie było łatwo zaimponować profesorowi Ol-brychtowi, który władał biegle angielskim, niemieckim i fran-cuskim. Nie mówił natomiast po rosyjsku.

Propagował też rzeczy, które u nas nie były znane, np. przy-wiózł tablice żywieniowe, informujące o owocach, które mają

najwyższą zawartość witaminy C – wspomina profesor Jerzy Preś. – Pamiętam, że największą wartość miała czarna porzecz-ka. Do znaczenia witamin dla ludzkiego zdrowia nikt w krajach bloku komunistycznego w tym czasie nie przywiązywał wagi, a on już wtedy uczył nas tego.

Na egzaminach profesor Tadeusz Olbrycht przyjmował za-wsze większą gromadkę, zadawał pytania, a jak nie był usatys-fakcjonowany, to kazał się wynosić, a zdarzało się, że indeksy wyrzucał przez okno. Nie wpisywał dwój, tylko właśnie nakrzy-czał i wyrzucił indeksy. Kiedyś profesor Nowicki, będąc jeszcze asystentem, ośmielił się zapytać: A czemu Pan tych studentów tak

źle traktuje? Na to Olbrycht odpowiedział: Bo ja bym im musiał dwóje wpisać, a strasznie tego nie lubię.

Profesor Zbigniew Staliński podczas sesji naukowej z oka-zji 100-lecia urodzin profesora T.M. Olbrychta, 27 września 1991 r., w referacie zatytułowanym „Profesor Olbrycht – pe-dagog i nauczyciel akademicki”, zanotował: „Pamiętam wy-kłady w salce przy ulicy Kożuchowskiej, gdy pojawiał się cza-sem w futrze czy kożuchu. Egzamin, który zresztą wygrał profesor (zdałem go z wynikiem dostatecznym) w tejże salce, a który rozpoczynał się od prezentacji wiedzy studenta przy obrazkach rozwieszonych na różnych ścianach tej salki. Potra-fił być przekorny w trakcie egzaminu w szczególności do tych studentów, którym się wydawało, że posiedli wiedzę w sposób doskonały” 11.

Kiedyś profesor Olbrycht poprosił swojego asystenta Nowic-kiego, wówczas doktora, żeby ten zastąpił go na radzie wydziału z głosem decydującym.

11 Maszynopis referatu Zbigniewa Stalińskiego jest własnością prof. Bolesława Nowickiego, autorki dysponują jego kopią.

– Poszedłem – opowiada profesor Bolesław Nowicki – zgłosi-łem dziekanowi profesorowi Stanisławowi Chudobie, że jestem w zastępstwie. Rozpatrywano wówczas chętnych z Warszawy do doktoryzowania się. Wypytałem o tematy, o proponowane metody i materiał badawczy, i byłem przeciwny w imieniu pro-fesora Olbrychta. Prace nie przeszły.

– Zapoczątkowałem w naszym kraju badania z zakresu gene-tyki populacji i cech ilościowych – wspomina też profesor Bole-sław Nowicki – ale najpierw poszedłem do profesora Olbrych-ta i zapyOlbrych-tałem, co sądzi o tym temacie, czy powinienem się mu poświęcić? Jak najbardziej! padła odpowiedź i było to dla mnie wystarczające potwierdzenie, że idę we właściwym kierunku.

Kiedy profesor Olbrycht powiedział, że czymś warto się za-jąć, to z całą pewnością praca przynosiła owoce. Wiedział, któ-re problemy są godne uwagi, któktó-re nie są wystarczająco zbada-ne. Zawsze można było liczyć na jego radę. Nie był zazdrosny o pomysły i wyniki swoich uczniów. Przeciwnie, zapraszał ich do własnych projektów.

– Kiedyś zaproponował mi, żebym opisał problemy genety-ki populacji w skrypcie z ogólnej hodowli zwierząt, czyli żebym był wraz z nim współautorem. Szanował cudzą pracę i osią-gnięcia – ocenia profesor Nowicki, wspominając jeszcze jed-ną znamienjed-ną historię: – Profesor Olbrycht wręczył mi kiedyś swoje materiały badawcze przywiezione z Anglii i dotyczące by-dła, mówiąc, że są ciekawe i żebym je opracował z wykorzysta-niem metod statystycznych. Uczęszczałem wówczas od dłuższe-go czasu na seminaria w Instytucie Matematyki i korzystałem z konsultacji u profesora Steinhausa, który skierował mnie do jednej z matematyczek. Materiały opracowywałem ze dwa lata, obliczenia trwały bardzo długo, bo przecież nie było kompute-rów, tylko ręczne arytmometry. Kiedy ukończyłem pracę,

pod-pisałem ją nazwiskiem Olbrychta na pierwszym miejscu, tej matematyczki na drugim, a swoje umieściłem na końcu. Wów- ów-czas profesor Steinhaus polecił mi pokierować się alfabetem, tłumacząc, że współautorstwo polega na tym, że wszyscy au-torzy w równym stopniu przyczynili się do powstania dzieła. Tym samym moje nazwisko, młodego asystenta, znalazło się przed nazwiskiem profesora Tadeusza Olbrychta. Ten nie wi-dział w tym nic niestosownego – cenił pracę.

W każdą sobotę odbywały się zebrania z asystentami. Każdy musiał przedstawić krótko i na temat, jak daleko posunął się w swoich badaniach. Profesor nie tolerował gadulstwa.

– Zorganizowałem kiedyś potańcówkę dla pracowników na Biskupinie, przy ul. Olszewskiego, w lokalu, gdzie dziś mieści się klinika okulistyczna – opowiada profesor Nowicki – zapro-siłem profesora Olbrychta, który zjawił się dopiero o 2 w nocy, elegancko ubrany i wypoczęty, zdziwił się, że towarzystwo już nie tańczy. Porwał profesorową Poznańską i pokazał wszyst-kim klasę. Pięknie tańczył. Trzeba wiedzieć, że kiedy przeby-wał w Stanach Zjednoczonych, brał lekcje baletu, pokazyprzeby-wał mi nawet swoje baletki, które stamtąd przywiózł.

To były jednak rzadkie przypadki, bo w zasadzie profesor Ta-deusz Olbrycht nie był towarzyski. Nie urządzał imienin. Nie miał czasu.

2

– Panie Profesorze, czego Pan się nauczył od swojego Mistrza? – Proszę Pani – odpowiedział prof. Bolesław Nowicki – ja w swoim życiu przepracowałem 50 lat dwa miesiące i 20 dni, należało mi się 50 dni urlopu, wykorzystałem tylko pięć. Pra-cowałem w soboty, niedziele i wszystkie święta, od rana do wie-czora. Ani jednej godziny nie opuściłem i nigdy się nie spóźni-łem. Teraz jestem na emeryturze i służę żonie.

Konopiński i Olbrycht –