• Nie Znaleziono Wyników

Zima 1953 r. była długa i mroźna. I pewnie dlatego tak dosko-nale pamięta ją profesor Zygmunt Mikołajczak, emerytowany profesor łąkarstwa.

– Jeszcze do 10 kwietnia leżał śnieg – opowiada, jakby to było wczoraj.

Trwające 3,5 r. studia inżynierskie kończył w Poznaniu. Ale tam nie było jeszcze Katedry Łąkarstwa.

– Zostaliśmy wytypowani we dwóch – ja i Zygmunt Ko-stuch – na studia magisterskie. Mogliśmy wybrać miasto. Pa-dło na Wrocław – opowiada, ale nie ukrywa, że stolica Dolnego Śląska wśród poznaniaków nie cieszyła się dobrą sławą. Ludzie mówili: miasto kompletnie zniszczone i wszędzie kręcą się ra-busie.

– Zygmunt miał trochę bardziej skomplikowaną sytuację, niż ja. Tytuł inżyniera nadano mu w Krakowie, ale dziekan nie po-zwolił mu tam zostać – opowiada prof. Mikołajczak. – Wtedy trzeba było chodzić na rozmaite akademie, a on był taki śmie-szek. Ktoś tam na takiej uroczystości opowiadał kawały, a on

głośno się roześmiał. Wyszła z tego niezła awantura, bo to prze-cież były czasy stalinizmu.

Tu, we Wrocławiu, Zygmunt Mikołajczak i Zygmunt Ko-stuch poznali swojego przyszłego promotora, szefa i mistrza, ich imiennika, prof. Zygmunta Golonkę. Urodzony w 1888 r. w zaborze austriackim, wykładowca, uczestnik I wojny świato-wej, poliglota, był jednym z pierwszych, którzy na Ziemiach Zachodnich organizowali późniejszy Uniwersytet Przyrodniczy.

– Już wtedy był naszym zdaniem leciwy. Bardzo cichutki, łysy, głowa goluteńka, skromniutki. Miał astmę, więc często dyszał, mówił ściszonym głosem – opowiada prof. Mikołajczak.

Pierwszą siedzibą uczelni był poniemiecki gmach z wieżyczką przy ul. Prusa, gdzie obecnie mieści się Wydział Architektury Politechniki Wrocławskiej.

– Potem przerzucono nas do monumentalnego budynku, stojącego nad Odrą, przy ul. Cybulskiego – wspomina uczeń profesora Golonki.

Mistrz organizował wszystko od podstaw. Przywiózł ze sobą studenta, prawie magistra, Włodzimierza Lidtkego. To on wła-śnie dostał dyplom z numerem 1. Wspólnie szukali stołków, krzeseł, biurek. Wydobywali z gruzów to, co zostało z niemiec-kiej uczelni. A zostało niewiele. Mikołajczakowi udało się ura-tować 15 opasłych tomów Hegiego, pięknie wydanych. Potem się z nich uczyliśmy.

Wśród absolwentów, którzy jako pierwsi skończyli uczelnię, znalazł się późniejszy przyjaciel prof. Mikołajczaka, Zygmunt Hryncewicz.

– Studia zaczął później, bo miał różne życiowe perypetie – m.in. studiował polonistykę – zdradza łąkarz. – Ale nie wyszło mu to na złe, bo potrafił pięknie mówić i pisać, nie stracił tego czasu. I to właśnie on był pierwszym asystentem prof.

Golon-ki. W 1953 r. wykładowca przyjął aż trzech z mojego rocznika, m.in. mnie i Zygmunta Kostucha – dodaje Mikołajczak.

Jaki był? Inny niż reszta profesorów.

– Nie należał do tych, którzy rzucają się w oczy. Jego pozna-wało się dopiero w kuluarach, na rozmaitych przyjęciach i spo-tkaniach. Bardzo pilnował integracji studentów i asystentów – podkreśla Mikołajczak.

A ponieważ tak się złożyło, że w katedrze sporo było Zyg-muntów, każde imieniny były obchodzone naprawdę hucznie!

– Profesor Golonka był Zygmunt, Hryncewicz był Zygmunt, ja i Kostuch. A profesor Golonka, chociaż taki cichutki, skromniut-ki, to za kołnierz nie wylewał – uśmiecha się Mikołajczak. I do-daje: – Ten człowiek miał w sobie wielką dobroć. On nie potrafił w to uwierzyć, że ktoś w jego gronie może być jakimś Judaszem.

W połowie lat 50. asystenci prof. Golonki mieli okazję, by się o tym przekonać. Nagle zorientowali się, że w uczelnianej kasie zostało bardzo mało pieniędzy na badania. Po prostu wy-parowały.

– Coś nie grało. No i rozpoczęliśmy śledztwo na własną rękę, oczywiście nic nie mówiąc profesorowi – mówi Mikołajczak.

W kwesturze była taka urzędniczka, której wszyscy pracow-nicy bali się jak ognia. Młodzi asystenci oddelegowali do niej właśnie młodego Zygmunta Mikołajczaka.

– Mogłem wprost powiedzieć, ale tłumaczyłem, że to prof. Golonka chce zobaczyć rachunki. No i okazało się, że wszystkie te lewe kwity podpisywała nasza sekretarka. No i jak to wykry-liśmy, to trzeba było pójść do profesora i mu o wszystkim po-wiedzieć. Jaki on był zmartwiony! On w zasadzie miał mniejszą pretensję do tej sekretarki niż do nas, że to odkryliśmy. To po-kazuje, jaki to był człowiek. Każdemu wierzył – wzdycha pro-fesor.

Były też inne sytuacje, w których asystenci prof. Golonki mogli się przekonać o jego łagodności. Młody Zygmunt Mi-kołajczak raz zapomniał o zajęciach dla studentów zaocznych w sobotę.

– Ja też kiedyś byłem młody – śmieje się profesor.

Gdy w końcu przyszedł na uczelnię mocno spóźniony, prof. Golonka zamiast udzielić reprymendy, rzucił mu się na szyję.

Panie Zygmuncie, jak ja panu dziękuję, że pan przyszedł. Bo stu-denci czekali, a ja nie wiedziałem, co mam zrobić – nie ukrywał

radości szef katedry.

Mimo że czasy stalinizmu mocno dotknęły Wrocław, a mia-sto uchodziło za jeden z najbardziej czerwonych ośrodków aka-demickich w Polsce, profesor Zygmunt Golonka sprawił, że młodzi asystenci odnaleźli w Katedrze Łąkarstwa drugi dom. Choć mieli różne poglądy polityczne, pochodzili z różnych stron Polski i odebrali różne wychowanie, stanowili jednocze-śnie zgrany zespół.

– Zrobił z nas jedną owczarnię. Te przyjaźnie trwają do tej pory – nie ukrywa wzruszenia profesor Mikołajczak.

No, ale oczywiście pojawiały się problemy natury politycz-nej. Chociażby pochody pierwszomajowe.

– Co tu się działo na Curie-Skłodowskiej! Wszyscy zastra-szeni. Jednemu wciskali Stalina, innemu Bieruta. Ja należałem do tych sprytnych, że tak umiejętnie zawsze się gdzieś ukryłem w tłumie. A Zygmuntowi Kostuchowi ktoś tam właśnie wcisnął podobiznę Lenina. Awantura była nie z tej ziemi – opowiada uczeń prof. Golonki.

Za to z uśmiechem na twarzy wspomina wspólne wyjazdy ze swoim mistrzem. Jako łąkarze często wyjeżdżali w plener. Jeź-dzili w góry i na podmokłe tereny, czasem aż na Mazury. Po-ciąg z Wrocławia do Olsztyna wlókł się niemiłosiernie, ale nie

było mowy o nudzie. Czas umilały anegdoty profesora Golon-ki, wielbiciela dowcipów i skarbnicy rozmaitych historii.

– Należał do tych ludzi, którzy mówiąc, nie zmieniają wyra-zu twarzy, ale i tak wszyscy śmiali się do rozpuku – opowiada Mikołajczak.

W 1964 r. jego kolega, Czesław Opaliński, bronił doktorat. Potem wszyscy świętowali w hotelu Monopol. Profesor był wte-dy trzy lata przed śmiercią, gasł. Na tej imprezie był także inny wykładowca, młodszy od niego jakieś 30 lat, też charyzmatycz-ny. Golonka mu nie ustępował na krok.

– On to umiał opowiadać i to nie były brutalne, chamskie dowcipy, tylko żarty, w świetnym, kulturalnym wydaniu – mówi Mikołajczak.

Ta słabość do kawałów byłą wizytówką profesora Golonki. Katedra Łąkarstwa mieściła się wtedy na drugim piętrze gma-chu przy ul. Cybulskiego, więc profesor jak się na to drugie pię-tro wspiął, to nie mógł oddechu złapać.

– Pośrodku był sekretariat, po jednej i po drugiej stronie – gabinety. Witał się, ciężko dysząc, ale zawsze ze dwa kawały opowiedział – uśmiecha się do wspomnień Mikołajczak.

Ale ta łagodność bywała też wadą. Mikołajczak tłumaczy, że profesor chciał, żeby to od asystentów wychodziła inicjatywa, żeby do wszystkiego dochodzili sami.

– Na początku lat 50. w Warszawie chcieli mu nadać tytuł doktora honoris causa. Więc zaczęliśmy go namawiać, prze-konywaliśmy, że to nie dla niego, że to katedra zyskuje, że to prestiż dla uczelni. No i byliśmy tacy zadowoleni. Po tygo-dniu profesor przyszedł do Zygmunta Hryncewicza i mówi:

Ja nie potrzebuję, żeby jacyś warszawscy urzędnicy się nade mną wytrząsali. To był właśnie cały Golonka – opowiada

Tam, gdzie chodziło o walkę o coś, przegrywał, bo nie po-trafił rozpychać się łokciami. Nie dążył do sukcesu za wszelką cenę. Nie potrafił nikogo urazić.

Najlepszym przyjacielem prof. Golonki był prof. Wojtysiak z Katedry Szczegółowej Uprawy Roślin; jego stuprocentowe przeciwieństwo.

– Był dziekanem i w wyborach w 1956 r. startował jako poseł. Jak było napisane „dziekan”, to wszyscy myśleli, że to z Kościoła dziekan. I wygrał. Zawsze się wszystkiemu sprze-ciwiał i po jednej kadencji go wyrzucili – śmieje się Mikołaj-czak.

Obaj profesorowie – Golonka i Wojtysiak – byli bardzo za-przyjaźnieni, choć zupełnie do siebie nie pasowali. Ani fizycz-nie, ani intelektualnie. Wojtysiak był duży, Golonka szczuplut-ki, Wojtysiak – prosty, Golonka – oczytany, jeden złośliwy, drugi – łagodny.

– Wojtysiak na obronach doktoratów specjalnie zadawał ta-kie pytania, na które trudno było odpowiedzieć. Ale jak ktoś był od Golonki, nie odzywał się zupełnie. Solidarność – wspo-mina Mikołajczak.

Prof. Zygmunt Golonka miał 12 doktorantów. Wszyscy zo-stali profesorami. Teraz rozjechali się po świecie – są w Krako-wie, Olsztynie, część została we Wrocławiu.

– Był dla nas jak ojciec. Bawiliśmy się z jego wnukami, jeździ-liśmy na przyjęcia do jego domu na Oporowie. Ten najstarszy, ukochany, był świetny z matematyki. Ten najmłodszy – urwis, jakich mało. Teraz to dorośli mężczyźni – mówi Mikołajczak.

I podkreśla, że choć prof. Golonka odszedł ponad 40 lat temu, jego duch wciąż jest obecny w życiu asystentów.

– Spotykamy się, jeśli tylko jest okazja. Tylko jest nas coraz mniej – wzdycha profesor.

O tym się nigdy nie pisze,