• Nie Znaleziono Wyników

Poznali się tuż po wojnie. Pierwszy – przedwojenny profesor, który wykładał w niemieckim Breslau i w Berlinie. Drugi – chłopak, który kilka lat działał w partyzanckim oddziale Bara-basza na Kielecczyźnie. Tam splotły się ich drogi. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że wspólnie przepracują powojenne lata.

Profesor Tadeusz Konopiński studia kończył na Uniwersyte-cie Poznańskim, rok później był już doktorem. Habilitował się we Lwowie, wykładał w niemieckim Breslau i Berlinie.

– Lepiej mówił po niemiecku niż po polsku – wspomina jego student i doktorant, prof. Wiesław Poznański.

Konopiński jest jednym z pierwszych wykładowców, któ-rzy docierają do Wrocławia. Osobiście namawia matuktó-rzystów, by decydowali się na studia rolnicze. Zgłasza się dokładnie 99 chętnych – tyle wystarczy, by zainaugurować rok akademicki.

Jednym z pierwszych doktorantów prof. Konopińskiego jest Jerzy Kotliński, który w czasie wojny działał w konspiracji. Jako 19-latek wstępuje do oddziału partyzanckiego w Górach Świę-tokrzyskich „Wybranieccy”. Pełni tam funkcję osobistego kan-celisty dowódcy i kronikarza, szefa kompanii, adiutanta, a po-tem dowódcy plutonu „Wilków”.

– Miał traumatyczne wspomnienia z tego okresu – podkreśla prof. Poznański.

„W miejscu, gdzie koło Leszczyn tor kolejki przecina droga z Radlina do Leszczyn, »Kostek«, niebędący członkiem patro-lu, w ostatniej chwili zauważył Niemców i krzyknął do tyłu: »Uwaga, Niemcy!«. Wszyscy (...) rzucili się do ucieczki. Biegli przez otwarty teren po ścierniskach zupełnie odsłonięci. Byli dla żandarmów doskonałym celem. Po seriach z broni maszy-nowej padli bez walki, rannych Niemcy dobili na miejscu. Ura-tował się jedynie »Kostek« i »Leszek«, którzy zostali w kolejce, wykorzystując fakt, że Niemcy strzelali tylko do biegnących. Polegli: »Orlicz«, »Sławek«, »Heniek«, »Kanarek« i »Tadek«” – pisze profesor Kotliński w książce „Oddział partyzancki Gór Świętokrzyskich Barabasze–Wybranieccy”.

To zresztą niejedna książka, jaką napisał. Ma na swoim kon-cie kilkanaśkon-cie tomików wierszy i wspomnień. Prof. Poznań-ski uważa, że ponad trzy lata w partyzantce wywarły olbrzymi wpływ na dalsze życie Kotlińskiego.

– Palił Mocne, jednego za drugim. Gdy kiedyś wyjechał do Anglii, koledzy z Wysp sprezentowali mu dwie paczki zachod-nich papierosów, byleby tylko nie palił tych swoich śmierdzą-cych bez filtra – opowiada z uśmiechem prof. Poznański.

Kotliński studia skończył w 1949 r. Profesor Konopiński od razu zaproponował mu doktorat i otoczył opieką. Nie tylko na-ukową – Kotliński zamieszkał bowiem w domu swojego pro-motora na Biskupinie.

– Często zdarzało się, że prof. Konopiński dyktował Kotliń-skiemu treść podręcznika, który tworzył, a Kotliński wszystko przepisywał. To była pierwsza książka z zakresu hodowli i ży-wienia zwierząt, która ukazała się po wojnie – wspomina prof. Poznański.

Wiesław Poznański był od profesora Kotlińskiego raptem 9 lat młodszy. Pochodzi ze Wschodu, wychował się 40 km od Lwowa, w Kamionce Strumiłowej. W 1944 r., gdy na tamtych terenach zaczęły grasować bandy UPA, dwa tygodnie po śmier-ci ojca, wraz z matką i dziadkami przeniósł się na Kielecczyznę, pod Krosno.

W Suchodolu jego wuj został nauczycielem w Technikum Rolniczym, którego dyrektorem był dr Jerzy Dmochowski – późniejszy rektor Akademii Rolniczej w Szczecinie. Był począ-tek września. W tym czasie młody Wiesław Poznański miał za-cząć naukę w Liceum Humanistycznym w Krośnie.

– Zapytałem wuja, czy będę się mógł jeszcze przenieść do technikum. Pamiętam, powiedział: Synu, dobrze się zastanów,

bo to jest decyzja na całe życie. Porozmawiał z dyrektorem szkoły

i kilka dni później zostałem uczniem Państwowego Podkarpac-kiego Liceum Rolniczego w Suchodole – wspomina.

Dla przyszłego wykładowcy Uniwersytetu Przyrodniczego zaczął się nowy etap życia. Szkołę skończył w dwa lata, ponie-waż objął go przyspieszony, powojenny tryb nauczania. Ma-rzył, by zostać weterynarzem. Na studia do Wrocławia się nie dostał – o sto miejsc walczyło wtedy ponad 700 kandydatów.

Otrzymał pracę w Powiatowym Związku Gminnych Spółdziel-ni „Samopomoc Chłopska” w Brzozowie, w dziale nasiennym.

– Byłem najmłodszy, więc ciągle dokładali mi obowiązków – skarży się profesor. A to skup złomu, a to butelek – wyjaśnia. Ale dyrektor pobliskiego PGR-u, utworzonego z dawnego majątku kurii przemyskiej, szybko dowiedział się, że w spółdzielni marnu-je się technik rolnictwa. Szybko zatrudnił go jako zootechnika.

– Przepracowałem tam dwa lata, miałem pod opieką 10 ma-jątków – opowiada Poznański.

Znów wybrał Wrocław, z tym że zupełnie nowy kierunek – zootechnikę, z którym przez dwa lata był związany zawodowo. Kandydatów nie było tak wielu jak na weterynarię, więc łatwiej było się dostać na studia.

Na pierwszym wykładzie koledzy prof. Poznańskiego wybrali go starostą roku.

– Pewnie dlatego, że byłem dwa lata starszy i wcześniej praco-wałem jako technik rolnictwa – tłumaczy dziś profesor. Jako je-den z 10 osób zakończył studia z tytułem magistra – reszta jego kolegów, po uzyskaniu tytułu inżyniera, dostała nakaz pracy.

Studentów pierwszego roku dzieliła często przepaść całego pokolenia. Najmłodsi, tuż po liceach ogólnokształcących, mieli po 17–18 lat. Najstarsi, którym wojna przeszkodziła zrealizo-wać marzenia o wykształceniu, często po odbytej służbie woj-skowej albo wywózkach na Sybir, byli już po czterdziestce.

– Przez trzy pierwsze lata studiów musieliśmy odbywać szko-lenia wojskowe – opowiada Wiesław Poznański. – Nie mieli-śmy żadnego umundurowania, na poligon każdy po prostu brał swoje najgorsze ubrania. Dopiero na drugim roku dostaliśmy zielone kombinezony – tłumaczy.

Dodaje, że charakterystycznym zwyczajem związanym z ćwi-czeniami wojskowymi, był obowiązkowy śpiew.

– Śpiewało się w czasie wymarszu z uczelni i w czasie powrotu z poligonu. Notatki z zajęć musieliśmy zostawiać w wojskowym depozycie, bo mogły zawierać tajne informacje – opowiada profesor.

Poznański doskonale pamięta, jak prof. Konopiński zapro-sił go, jeszcze jako studenta, na swoje imieniny. Była jesień, on właśnie skończył wykład.

– Zawsze zapraszał wszystkich pracowników katedry i staro-stów lat, na których wykładał – wyjaśnia Poznański. Goście ba-wili się w willi Konopińskiego na Biskupinie.

– To były imprezy na luzie, z adaptera sączyły się tanga, na stole pojawiał się tort, pyszne ciasteczka, koniak i wino – wspo-mina prof. Poznański.

Jako wykładowca i egzaminator Konopiński był wyma-gający, ale równocześnie życzliwy. Natomiast w stosunkach szef–podwładny prof. Poznański czuł spory dystans. Zupeł-nie inaczej było w przypadku jego kontaktów z profesorem Kotlińskim.

– Przejście na „ty” zaproponował mi przed obroną dokto-ratu – mówi Poznański. – To była barwna postać – podkreśla. Miał swoje hobby – zieleń miejską. Na własną rękę sadził drze-wa i krzewy na Biskupinie. To właśnie on stworzył namiastkę arboretum przy ul. Kożuchowskiej. Dzisiaj dorodne modrzewie i bujne krzewy zdobią Biskupin. Odkąd sadził je Kotliński mi-nęło niemal pół wieku.

– Ponad trzy lata w partyzantce, stres, zimno i niedojadanie odbiły się na jego zdrowiu. W latach 80. zaczął chorować na niedrożność żył w nodze, po kilku operacjach amputacja sta-ła się jedynym rozwiązaniem. Operował go prof. Witkiewicz. Uparł się, by uciąć nogę pod kolanem, a nie nad, tak by Kotliń-ski mógł w miarę normalnie funkcjonować. Po amputacji nogi profesor dalej jeździł autem. Miał przystosowanego dla niepeł-nosprawnych żółtego malucha.

– Ten samochód zawsze rano stał pod uczelnią, nawet gdy profesor przeszedł już na emeryturę – mówi Poznański.

Na emeryturze Kotliński całkowicie poświęcił się literaturze. Przede wszystkim – dokumentacji działań oddziału Barabasza na Kielecczyźnie. Ale pisał też wspomnienia i wiersze. Wła-snym nakładem opublikował 14 książek i 16 tomików wierszy. Profesor Wiesław Poznański ma te pozycje w swojej kolekcji, każdą – z dedykacją.

Po pierwsze – praca,