Profesor Alfred Senze absolwent prestiżowej lwowskiej Aka-demii Medycyny Weterynaryjnej, przybył do Wrocławia tuż po wojnie. W 1945 r. obronił doktorat – pisał o pigmentach w skórze żab. W nowotworzonej uczelni w stolicy Dolnego Śląska pod swoje skrzydła wziął go prof. Kazimierz Szczu-dłowski, kierownik Katedry Chirurgii i Położnictwa. Wkrót-ce młody doktor Senze został zastępcą profesora. Szybko za-brał się za szukanie młodej kadry naukowej. Przypadkiem, na ministerialnym korytarzu spotkał swojego byłego studen-ta, Stanisława Raułuszkiewicza. Był początek lat 50. Podszedł i powiedział po prostu: Kolego, może zostaniesz u mnie
– Powiedziałem: „Dobrze”, pokiwałem głową, po czym o ca-łej sprawie zapomniałem – śmieje się dziś Stanisław Raułusz-kiewicz.
Studia kończył w ekspresowym tempie. Chciał jak najszyb-ciej pójść do pracy, bo kończyły mu się pieniądze ze studenc-kiego stypendium. Dostał przydział do Warszawy, do tworzącej się tam Inspekcji Weterynaryjnej przy ul. Wspólnej 30. Po ja-kimś czasie przeprowadził się do Gorzowa, bo praca w stolicy za dużo go kosztowała. Decyzją premiera Józefa Cyrankiewicza został przeniesiony do Katedry prof. Senzego, z powrotem do Wrocławia.
– On chciał ten wydział jak najszybciej zorganizować. Dwoił się i troił, byleby tylko ściągnąć na uczelnię kadrę naukową – opowiada Raułuszkiewicz.
A wszystko zaczęło się... od wizyty Bolesława Bieruta. Gosz-czący na początku lat 50. we Wrocławiu prezydent został przez rektora zaproszony na uczelnię. Profesorowi Senzemu przypadło w udziale oprowadzanie gościa po wydziale. Zaprowadził więc Bieruta do niewielkiej stajni, gdzie stały dwie krowy – ówczesna wydziałowa klinika. Panie prezydencie, jak ja w tych warunkach
mam dać Polsce dobrych weterynarzy? Chyba nam Pan pomoże? –
pytał. Na to Bierut odpowiedział: Owszem pomogę.
– I słowa dotrzymał, bo po kilku miesiącach ministerstwo przyznało pieniądze na rozbudowę Wydziału Weterynaryjnego we Wrocławiu – opowiada prof. Raułuszkiewicz.
Z prośbą do Bieruta zawróciła się także żona jednego z labo-rantów, pani Bedryło. Prosiła, by jej syn mógł powrócić do Pol-ski z gułagu pod Kołymą. Dała Bierutowi adres i list.
– I już na jesieni jej syn powrócił, z żoną Rosjanką – opo-wiada prof. Raułuszkiewicz. – Wyglada na to, że Bierut ruszył z miejsca budowę Wydziału Weterynaryjnego – podkreśla.
Pierwsza powstała Klinika Chorób Zakaźnych, potem in-terna prof. Zygmunta Markowskiego, położnictwo i w końcu chirurgia z prof. Ryszardem Badurą. Prof. Stanisław Raułusz-kiewicz podkreśla: Wtedy nikomu w Warszawie nie zależało na
tworzeniu uczelni we Wrocławiu. Przede wszystkim dlatego, że stolica Dolnego Śląska leżała na peryferiach Polski, a obawiano się, że granice kraju mogą się jeszcze zmienić.
Samo miasto było wielką ruiną. Tam, gdzie teraz stoi wro-cławski Manhattan, piętrzyły się ruiny kamienic. W czasie ob-lężenia Wrocławia w 1945 r. zapadła decyzja o ich wyburzeniu, by stworzyć lotnisko w sercu miasta13. Miejsce niezwykłe stano-wił szaberplac, który mieścił się na terenie, gdzie dziś stoi aka-demik „Dwudziestolatka”.
Prof. Alfred Senze był człowiekiem wymagającym i zdyscy-plinowanym. Tej dyscypliny wymagał także od innych. W pra-cy zjawiał się wcześnie – około 5 rano. Sprawdzał, jak pracują sprzątacze i palacze. Jeśli ktoś spał albo wiadomo było, że coś wypił, wzywał na dywanik dyrektora administracyjnego.
– Dużo pracował – wypromował ponad 30 doktorów. Kto może się wykazać takimi osiągnięciami? – zastanawia się prof. Raułuszkiewicz. – Niektórzy nazywali go nawet „niezłomnym księciem” – dodaje.
Lubił mieć swoich pracowników na oku. Zazwyczaj po pro-stu siadał przy mikroskopie przy wejściu do katedry i pracował. Ale zarazem – patrzył. Nic się przed nim nie ukryło.
13 Decyzja ta zapadła w 1945 r. Rozkaz wydał Karl August Hanke, na-zywany też „katem z Wrocławia”, nadprezydent dolnośląskiej regen-cji NSDAP od 1941 r. To zresztą właśnie jego samolot, jako jedyny, startuje z lotniska w sercu miasta. Fieseler 156 Storch, którym po-dróżuje, zostaje jednak zestrzelony przez aliancki myśliwiec.
– Niektórzy koledzy nie wytrzymywali takiej „kontroli”. Ko-lega Olgierd Wołkowski po czterech dniach przyniósł podanie o zwolnienie, bo stwierdził, że w takiej atmosferze nie potrafi pracować – opowiada prof. Raułuszkiewicz.
Odchodzili też inni. Głównie dlatego, że dostawali lepiej płatne oferty pracy, a asystentura u prof. Senzego gwarantowała świetne rekomendacje. Pensja doktoranta wynosiła wtedy 937 zł, asystent dostawał nieco ponad 1200. Bochenek chleba kosztował ok. 3 zł.
– Tyle, że w piekarniach był tylko jeden rodzaj pieczywa – ciemny razowy chleb. Piliśmy też czarną kawę z palonego jęcz-mienia – wspomina prof. Stanisław Raułuszkiewicz.
Koledzy
Przyjechali z różnych stron Polski. Byli tacy, którzy służyli w wojskach polskich, nie brakowało też byłych żołnierzy wojsk radzieckich i niemieckich. Byli więźniowie Oświęcimia, byli tacy, którzy wracali ze zsyłek i z gułagów.
W jednej z ławek siedziało trzech przyjaciół. Jeden z nich w czasie wojny bronił Królewca, drugi był niemieckim ofice-rem, trzeci, który wtedy był robotnikiem, siedział w tym czasie w schronie. Wszyscy dogadali się co do dnia, godziny i miejsca.
– Jeden z kolegów był kapitanem wojsk niemieckich, ranio-no go pod Stalingradem. Jego brat służył w Luftwaffe, potem w RAF-ie – opowiada prof. Raułuszkiewicz.
Obydwaj bracia pochodzili z Bytowa na Pomorzu. Ich ojciec za przynależność do Polonii trafił do Oświęcimia, oni zostali wcieleni do niemieckiego wojska.
Żołnierzy było więcej. Po pierwszym roku studenci zdawali egzamin u prof. Jana Niklibordza, który kierował Wydziałem Fizyki na Politechnice Wrocławskiej.
– Usiadłem w środku, bo sobie pomyślałem, że profesor za-cznie pytać albo od prawej, albo od lewej strony, więc środek był najbezpieczniejszy. A ponieważ skończyłem liceum o pro-filu matematyczno-fizycznym, byłem spokojny o wynik egza-minu – opowiada prof. Raułuszkiewicz. – Profesor zadał mi jedno, drugie pytanie, a potem zaczął maglować kolegę. Popro-sił o opisanie krzywej balistycznej. Student wstał i zaczął tłu-maczyć. Profesor Niklibordz mówi: Wie pan co, Panie Kolego?
Dam dostateczny, bo Pan tego nie rozumie. Więc ten
odpowia-da: Panie Profesorze, krzywe wykładałem w trzech szkołach
oficer-skich – uczyłem, jak strzelać i jak ustawiać armaty. Pod Bolonią14. strzelałem wprost na niemieckie pozycje, więc nie miałem czasu liczyć krzywych. Profesor odpowiedział: To za odwagę dam do-bry. A student: Panie Profesorze, za odwagę mam ordery. Proszę mnie zapytać jeszcze raz. Profesor Maciborzec wstał i
pogratulo-wał mu postawy.
Ale studenci starali się zapomnieć o przeszłości i zacząć życie na nowo.
– Cieszyliśmy się, że możemy studiować i że wojna nareszcie się skończyła – podkreśla prof. Raułuszkiewicz.
Na zajęcia przychodzili dużo wcześniej. Gdy tylko otwierały się drzwi sali wykładowej, wbiegali na zajęcia, by zająć pierw-sze ławki.
– Chcieliśmy chłonąć wiedzę – opowiada Raułuszkiewicz. – Poza tym nie było podręczników, książek, skryptów. Jedynym źródłem wiedzy byli nasi profesorowie – opowiada.
14 Bitwa o Bolonię – jedna z ostatnich bitew, jaką stoczyły wojska alianckie w II wojnie światowej (od 9 do 21 kwietnia 1945 r.). 9. Batalion Strzelców Karpackich jako pierwszy wkroczył do zdo-bytego miasta i zawiesił nad nim polską flagę.
Profesorowie
Profesorowie Poluszyński, Klisiecki, Markowski, Szczudłowski, Senze – wykładowcy uczelni stanowili prawdziwy kalejdoskop osobowości.
Profesor Andrzej Klisiecki, przed wojną – lwowski fizjolog – miał małego foksteriera, który mu towarzyszył na egzaminach. Studenci, zanim trafili do gabinetu egzaminatora, smarowali buty kiełbasą, żeby tylko pies do nich podbiegł i pomachał ogo-nem. Wtedy profesor mówił: O, pies się na Panu poznał, więc
Panu zaliczę. Ale jak nie daj Boże zwierzę warknęło,
wykładow-ca wzdychał i wpisywał dwóję: Jeśli psu się Pan nie spodobał, to
znaczy, że Pan musi przyjść jeszcze raz – argumentował.
– Niezwykły był też prof. Gustaw Poluszyński, zesłaniec sprzed I wojny światowej, badacz jeziora Bajkał. Miał wspaniały głos, jego wykłady to był popis wiedzy i retoryki – opowiada Raułusz-kiewicz. – Nigdy nie czytał, na niewielkiej karteczce miał tylko zanotowane najistotniejsze punkty wykładu – dodaje.
O profesorze Poluszyńskim krążyła następująca historia. Kie-dyś na egzaminie zadał studentowi pytanie: Do jakiej grupy
za-liczyłby Pan pijawki? Żak odpowiada: Do ssaków. Profesor pyta
więc: Do ssaków?! Ale dlaczego? Bo krew ssą – mówi student. Więc profesor: To Panu się kawał udał, ale nie egzamin.
– Potem rzucił indeksem o drzwi i nie chciał go więcej wi-dzieć – wspomina Raułuszkiewicz.
Prof. Maria Radomska wspomina wykłady z zoologii z prof. Poluszyńskim. Chodzili na nie w jednym czasie studenci dwóch wydziałów: Rolniczego i Lekarskiego, a odbywały się w wielkiej sali budynku przy ul. Norwida 25:
– Ciemna boazeria, szerokie parapety, na których mieścili się i ludzie, i płaszcze. Na katedrze staje profesor i zaczyna
głębo-kim basem: mors juvat vitam – śmierć wspiera życie. Wrażenie niesamowite: stary siwy człowiek wypowiadający te słowa do młodych. Po dłuższej chwili ciszy następuje wykład. Ten profe-sor uchodził za bardzo wymagającego, życzył sobie, żeby dziew-czyny przychodziły na egzamin wyłącznie na niebiesko. Dyspo-nowałam tylko mundurem II. Korpusu w kolorze khaki i szłam na ten egzamin z duszą na ramieniu. Rozmawialiśmy o wyda-nej wówczas książce Dembińskiego „Psychologia zwierząt”, py-tań egzaminacyjnych nie było, poprosił indeks i wpisał ocenę bardzo dobrą.
Był też profesor Zygmunt Markowski, z bardzo dawnego ty-tularnego rodu, elegancki, zawsze w muszce i okularach. Przed wojną pracował w Ministerstwie Zdrowia, był współautorem jednej z ustaw dotyczących ochrony przed pasożytami.
– Raz mieliśmy ćwiczenia w takiej maleńkiej oborze, gdzie stała krowa. W pewnym momencie profesor Markowski od-wraca się i pyta: A gdzie są moje barany? Nie wiedzieliśmy, o co chodzi – mówi prof. Stanisław Rouszkiewicz.
Tymczasem profesor Markowski pytał o swoich trzech asy-stentów: pierwszy miał na nazwisko Baran, drugi – Baraniew-ski, trzeci – Baranowski.
Był też profesor Antonii Bant, prawdziwe charakterologiczne przeciwieństwo prof. Alfreda Senzego. Gdy weterynaria zaczęła się rozbudowywać, pełnił funkcję dziekana. Średnio raz na ty-dzień jeździł do Warszawy, by w ministerstwie konsultować bu-dowę uczelni. Czasami latał samolotem. A że lubił się spóźniać, pewnego razu przyjechał na Okęcie po odlocie maszyny.
– Zrobił karczemną awanturę. Jak to możliwe, że szamolot
na mnie nie poczekał? – pytał. Po jakimś czasie służby lotniska
otrzymały informację, że maszyna zaczepiła się gdzieś pod Ło-dzią o drut wysokiego napięcia i spłonęła – ze wszystkimi
pasa-żerami na pokładzie. I wtedy przestał się awanturować. Mówił później: Los chciał, żebym dojechał w pociągu żywy – opowiada prof. Raułuszkiewicz.
Profesor Bant, jako jeden nielicznych wrocławian, miał wła-sny samochód, zrujnowaną poniemiecką maszynę. – Kiedyś zaproponował profesorowi Zakrzewskiemu, który był jego są-siadem: Jadę na wydział, zabiorę Pana. A Zakrzewski na to:
Dziękuję, Kolego, ja się spieszę na wykład, chcę zdążyć. Bo ten
sa-mochód potrafił się popsuć na trasie z Biskupina na pl. Grun-waldzki nawet kilka razy – opowiada z uśmiechem prof. Rau-łuszkiewicz.
Profesor Zygmunt Markowski podróżował natomiast do pracy tramwajem. Podobno kiedyś stał na przystanku, już miał wsiadać, a tu nagle się wpycha baba, niosąca bańki z mlekiem. Więc mówi: Paniusiu, proszę nie pchajcie się tak. Ona na to:
Niech mnie Pan w dupę pocałuje. Na to Markowski: Ech, te wspomnienia. Jak się było młodym, to się to robiło, a teraz...
– I cały tramwaj ryczał ze śmiechu – mówi Raułuszkiewicz. Na niektórych wykładowców studenci mieli swoje sposoby. Przy egzaminach z anatomii u profesora Banta pomocny oka-zywał się laborant Kazimierz.
– Mówiło się: Panie Kaziu, zrób Pan tak, żeby przy profesorze
leżały takie i takie kości. I za piątaka było załatwione. A przecież
profesor zawsze sięgał po tę kość, która była akurat pod ręką – mówi Raułuszkiewicz.
Najbardziej skrupulatny był prof. Alfred Senze. Przed wej-ściem na egzamin praktyczny, studenci musieli mu pokazać dłonie. Jeśli paznokcie były za długie albo jeśli któraś z pań miała na palcu obrączkę lub pierścionek, profesor wpisywał dwóję. Przecież Ty masz operować – mówił. – Jak tu operować
– Przecież wiadomo, gdzie się te ręce wkłada – mówi prof. Raułuszkiewicz. – Wtedy w ogóle nie było w Polsce jednora-zowych, gumowych rękawiczek. Dłonie smarowało się maścią cynkową, a potem jeszcze gęstym olejem. Łatwo się można było zarazić każdą chorobą. Ja, mimo 40 lat pracy w klinice, nie za-kaziłem się, a operowałem codziennie – dodaje.