• Nie Znaleziono Wyników

Jaki był profesor Zygmunt Markowski?

– Wspaniały – odpowiada jednym słowem Helena Skurska, która ma 95 lat, a we Lwowie, kiedy tuż przed wojną zdawała maturę i pod okupacją pracowała w instytucie Beringa zarzą-dzanym przez Niemca prof. Zendelmayera, była dwudziesto-letnią dziewczyną.

Przyjechała do Wrocławia ze swoim ojcem Michałem Skur-skim i bratem Adamem, który zabrał swoją żonę i małą córkę. Pamięta, że do transportu kolejowego zapakowały się uniwer-sytet, medycyna, politechnika i weterynaria. Jechali profesoro-wie, asystenci, studenci, technicy. Wszyscy razem tak jak we Lwowie pracowali, tak razem zapakowali się do pociągu:

– Jechaliśmy, wiedząc o tym, że Wrocław jest zniszczony – mówi Skurska.

– Jakby wziąć garścią kawałek Lwowa i przenieść do Wrocła-wia, tak to sobie zawsze wyobrażałem – opowiada profesor Ry-szard Badura. – A profesora Markowskiego rzeczywiście nazy-wano Napoleonem.

Był bardzo arystokratyczny w obyciu, charakteryzował się nie-zwykle silną osobowością. Ukończył medycynę i weterynarię, w Wiedniu się specjalizował. Weterynarię rozumiał jako naukę medyczną, weterynaria to medycyna weterynaryjna. Markowski

widział konieczność jej naukowego rozwoju. Można powiedzieć, że podniósł prestiż akademicki uczelni weterynaryjnej, wyrwał ze szkół kucia. W praktyce, pościągał profesorów z medycyny – Antoniego Banta, Aleksandra Zakrzewskiego, Moraczewskiego, z Uniwersytetu im. Jana Kazimierza – Gustawa Poluszyńskiego, z Politechniki – Janowskiego, ludzi, którzy mieli dorobek odpo-wiedni, ale u siebie nie mogli doczekać się na osiągnięcie profe-sury. Takie panowały wówczas zasady. W katedrze mógł być tylko jeden profesor, jeden z docentów zostawał nim dopiero po śmier-ci swojego szefa. Markowski, zapraszając tych wybitnych na-ukowców, dawał im możliwość awansu. Korzyści były obopólne. – Nasycił weterynarię akademickością, przyczynił się do tego, że dzisiaj możemy mówić medicina una est, nun discipline

mul-tiplices – podsumowuje profesor Badura.

– Czy spotykała Pani profesora Markowskiego we Lwowie? – Mój ojciec pracował jako portier na Akademii Medycy-ny Weterynaryjnej – wspomina Helena Skurska. – Wychował, można powiedzieć, czterech profesorów: dwóch swoich sy-nów – Rudolfa i Adama, Fredka Senzego i Frania Wandokan-tego – synów kolejarzy. Razem się uczyli u nas. Kiedyś ojciec mówi do profesora Markowskiego: Mi, portierowi trudno

utrzy-mać swoich chłopców, a tu jeszcze dwóch przychodzi, bo nie mają u siebie warunków do nauki. Co tu zrobić, Panie Profesorze?

Mar-kowski na to: Jak będą się uczyli na bardzo dobrze, to będą

zwol-nieni z opłat uczelnianych. I uczyli się u nas. Innym razem ojciec

mówi do profesora Markowskiego: Taki duży półmisek mama

zrobiła gołąbków czy pierogów, wszystko zjedli i oglądają się, żeby coś jeszcze. A Markowski na to: Niech Pan kupi grzybnię piecza-rek, rozrzuci na gazony przed dziekanatem i co rano niech córka z koszykiem zbiera, będziecie mieli do tych pierogów i gołąbków.

– To jaki jeszcze był ten Markowski?

– Taki właśnie jak powinien być – odpowiada Skurska. – Po-stawny mężczyzna, robiący wrażenie nawet na tramwajarzach, którzy zatrzymywali tramwaje, żeby wysiadł sobie na rogu i miał blisko na uczelnię. To było już we Wrocławiu. W kieszeni za-wsze miał czekoladki dla dzieci. Jeśli któreś umiało powiedzieć wierszyk, dawał pomadkę. Kiedy byłam mała, a to było jeszcze we Lwowie, rano stawałyśmy z koleżankami przed drzwiami i zawsze mówiłyśmy profesorowi wierszyk na dzień dobry, żeby dostać czekoladkę. Wiedział, co komu trzeba.

– Jak odnaleźliście się w nowym świecie, w obcej przestrzeni i nowych czasach?

– Bogu dziękowaliśmy, że przeżyliśmy wojnę i jesteśmy ra-zem. To było najważniejsze. A po drugie uważaliśmy, że z tego, co tu we Wrocławiu zastaliśmy, da się coś zrobić. Owszem, Mar-kowski był energiczny. Oni wszyscy byli i chcieli w życiu dobrze robić. Byli życzliwi i ludzcy. Pamiętam taką historię – choć to akurat nie o Markowskim – Nie chciałyśmy z koleżanką tra-cić roku, więc pojechałyśmy do Poznania, żeby złożyć papie-ry na studia medyczno-farmaceutyczne. A tam w dziekanacie nam mówią, że nie przyjmą dokumentów, bo nie mają tłuma-cza przysięgłego, a i akademik trzeba by było dać. Niestety, od-mawiają. Wyszłyśmy zapłakane z tego dziekanatu i wpadłyśmy prosto na profesora Ajdukiewicza, który znalazł się po wojnie w Poznaniu, chwyciłyśmy go za ręce: Zdawałyśmy u Pana

egmin, niech Pan nas ratuje! Poratował, poszedł do dziekana i

za-świadczył, że studiowałyśmy we Lwowie na pierwszym roku, dyplom dziekanowi sam przetłumaczył, podpisał swoim auto-rytetem i miałyśmy rok uratowany.

Profesor Ryszard Badura opowiada, że profesor Zygmunt Markowski miał poczucie humoru i zdystansowany stosunek

do powojennej rzeczywistości kraju. Zawsze przed pierwszym maja odbywały się na uczelni mityngi, na których trzeba było podejmować się różnych zadań, czynić zobowiązania pierwszo-majowe. Na budowach robotnicy obiecywali, że szybciej niż za-planowano wybudują osiedle, a na uczelniach zobowiązywano się do innych rzeczy. Rektor prowadził takie zebranie. Markow-ski stawał zawsze pierwszy i donośnym głosem oświadczał, że on z okazji pierwszego maja albo rewolucji październikowej po-dejmuje się napisania podręcznika z interny.

– A kiedy już wracaliśmy po tym mityngu z panią Matyl-dą Szczudłowską, mówił, że on ma życie poza sobą i spędził je świetnie, ale nie zazdrości nam, że musimy w tym systemie zo-stać – dodaje profesor Badura.

– Słyszałam, że profesor Markowski a także inni, którzy się tu pojawili po wojnie, z energią zajęli się budowaniem uczelni we Wrocławiu?

– Widziałam ten entuzjazm – wspomina Skurska. – Uczel-nia żyła od rana do wieczora. Nie tylko nauczała studentów, ale przychodziło dużo ludzi, którzy potrzebowali leków, kosmety-ków, porad, przyprowadzali zwierzęta albo przychodzili ze swo-imi chorobami. Uczelnia była dla ludzi otwarta. To tworzyło pełnię życia – człowiek nie był zasklepiony. A profesorowie byli wzorami jako światli, mądrzy ludzie, nie tylko jako nauczycie-le akademiccy. Mój ojciec był portierem we Lwowie, a później we Wrocławiu przy ul. Norwida. Pracował do śmierci, czyli do stu lat.

Państwo Szczudłowscy –