• Nie Znaleziono Wyników

Chybiona Idylla

W dokumencie Nowele (Stron 151-162)

T y lk o starzy paryżanie w iedzą o tera, że każde przedmieście w ielkiej sto licy je st m ałą prowin- cyą, żyjącą osobistem życiem , mającą sw ych w ie l­ kich ludzi i znakom itości m iejscowe. Otóż, pięć ozy sześć la t temu, n ik t nie b ył sław niejszym w dzielnicy rozciągającej się od Pól Marsowych do fortyfikacyj, jak Saint-A rm and, artysta do pierw szych ról, którego nazw isko w ydrukow ane dużemi głosk am i, m iało zaszczyt znajdować się zaw sze na czele afisza teatru G renelle. Prawda, że sła w a m iała dosyć ciasne granice i że Saint- Armand, tak gło śn y w Javel, prawie b ył nieznany w G ros-Caillou—ale któż m oże sobie podchlebiać, że istotn ie zdobył sławę? W szak że niedawno* pewien urzędnik w m erostwie, spisując a k t ślubu* zap ytał jednego ze św iadków , W ik tora Hugo: „Czy nazw isko pańskie kończy się na t ?

S ain t Armand, b y ł to mędrzec, zadaw alniał się tem , że jest bożyszczem swej dzielnioy i nie tra­ piło go to, że w „Inw alidach” niem a żadnego zna-

czenia. Zresztą m ieć emploa pierw szych ról at»o-

luto bez sporu, w szystk ich B ressan ts i M ólingues

i m ówić protekcyonalnym tonem do duenny i do kom ika w galow ym stroju, może to w ystarczyć m iłości w łasnej, chociażby n a w e t—aktora. Jemu g łó w n ie idzie o to, żeby zajm ow ał pierw sze m iej­ sce, a naw et z różnych w zględów , powinien ch ęt­ niej w ystępow ać w skrom nym teatrzyk u na przed­ mieściu, gdzie odbiera głośne o k la sk i od rozen- tuzyazm ow anej publiczności przedm iejskiej, tak rozm iłow anej w teatrze, że w tym św ia tk u , s u ­ m ienie n iesk aziteln ego m ężczyzny i cnota k ob ie­ t y nieskalanej, chw ieją się na w idok ofiarowane­ go biletu.

Czy sły n n y ten a rty sta we w szystk ich sw ych rolach z a słu g iw a ł na popularność? P raw ie we w szy stk ich .

D łu g o ob iegał on prow incye i b lizk i czter­ d ziestk i, Saint-Arm and b y ł m ężczyzną prześli­ cznie zbudowanym , stw orzonym do tryk otów . Po­ dobno już m iał trochę w ydatny brzuch? Co zno­ wu! To ty lk o kam izelka, żołąd ek , słow em objaw zdrow ia k rzepkiego, który mu nie przeszkadzał w rolach uw odziciela, a dopom agał w p atety­ cznych. N a karku jak u byka, osadzona b y ła tw arz duża o grubych nieco rysach, do optyki scenicznej doskonała, tej oliw kow o-bladej cery, co przy św ie tle bieleje. Oko bardzo czarne i jesz cze błyszczące, chociaż w id n ia ły już przy niem zm arszczki; w ło sy rzadkie, ale pod żelazkiem

fryzyera nabierające jeszcze życia, krótkie w ąsy, naw et w rolach wym agających pudru — i resztki niedającego się w ytępić akcentu tu lu za ń sk ieg o — w szystk o w nim było w harmonii, z jakim ś gorą­ cym i pospolitym talentem tu zin k ow ego aktora,

który d yszy piersiam i, chcąc w yrazić w zruszenie i tupie nogą na zakończenie tyrady.

A le jak i też urok w yw ierał! Cała publiczność gren elsk a, uczęszczająca na pierwsze p rzedsta­ wienia, to jest robotnicy z ok oliczn ych fabryk, z twarzam i czarnemi od w ęgli, sk lep ik arze um ą­ czeni, robotnice z fabryki oygar z pożółkłem i palcami, nie zn ieślib y innego d’Artagnan lub L a- gardóre; a skoro S a in t Armand miał odegrać k t ó ­ rą ze w spaniałych ról z płaszczem i m ieczem , to przez cały tyd zień o tem gadano.

T ak ie tryu m fy zrodziły w nim próżność, ła tw ą do w ytłum aczenia. M ów ił on nadto chętnie o swojej osobie i swem powodzeniu. W szc ze­ gólności p ozw alał sobie na to w pewnej k aw iar­ ni przy u licy Fondary, gdzie chodził regularnie co wieczór, o piątej godzinie, starannie ubrany, w tużurku obcisłym w pasie, z w łosam i co k o l­ w iek podfarbowanemi, gdyż s iw ia ły już przy skroniach, w kapeluszu w ysokim i błyszczącym ' jak pałasz. W ted y to. jedząc obiad z utrzym u­

jącym tę kaw iarnię i jego żoną, jako człow iek przystępny i niedum ny, rozw odził się ze swem i teoryam i o sztuce i przy serze, cz y n ił często po­ równania pomiędzy sobą, a głów nym i aktoram i teatrów bulwarowych.

— T ak, ta k — m ówił do podziwiających go s łu ­ ch aczy—jestem skrom ny i nie pozuję na w ielkość. Zapewne D um aine może byó lep szy odemnie w Patrie, T aillade w T)eux Orphelines; Lacresson піёге w podwójnej roli Courrier de Lyon... Może byó... ale się nie lękam nikogo w Laeare le P a tre. Mamże dodać, że ta k i czło w iek odnosił liczn e i bardzo pochlebne zw ycięztw a nad płcią czaru jącą? N iegdyś na prow incyi m iał byó stra szn y , jak niesie podanie; szpilka zdobna w czarną per­ łę, którą nosi Saint-A rm and, wierny zaw sze d łu ­ gim kraw atom , jest w zw iązk u ze wspom nieniem tyczącem się pewnej pani prefektow ej, ze z b y t czułem sercem. To też w k w e sty i galan teryi miał on zasady w łasne i despotyczne idee — b a ­ szy, któremu dosyć rzucić chustkę, — c z ło w iek a m ogącego robić w ybór z pośród składanych mu hołdów. Przestrzegając hierarchii i chcąo się za k ulisam i utrzym ać przy swej godności g łó w n eg o aktora, w zgardliw ie tra k to w a ł aktorki i jak słoń, k r y ł m iłostk i swoje.

P raw dziw y stan rzeczy u k ry w a ł on jednak pil­ nie... o to —od czasu ja k przybył na przedmieście, zm niejszyła się liozba jego tryum fów . K ilk a kochanek oficerów, k ilk a żon niższych urzędni­ ków , zdem oralizowanych bezczynnie spędzanem popołudniem — oto i w szystk o. Trzeba się b yło poddać konieczności. G renelle było złym grun­ tem, na którym nie przyjm ow ał się k w ia t m iło- śoi. Jednakże dużo serc b iło, kiedy -około jede

nastej udaw ał się na próbę; piosenki cichły w pralniach i robotnice z fabryk, przechadzająca się gromadkami po chodnikach, jedząc łakocie z tu tk i papierowej, ze wzruszeniem ścig a ły go •oczami. W oln y będąc od przesądów kastow ych, ohętnieby się uśm iechnął, do której z tych id y ll przedmieściowych; ale przyzw yczajony, żeby ro ­ biono doń pierwsze kroki, czekał... dziew częta zaś, olśnione aureolą a r ty sty , nie śm ia ły sięgać tak w ysoko żądzą i nadzieją.

D latego, w pełni sła w y , w pośrodku zim y i kiedy nastąpiło wznow ienie: Ѵатріге, roli do której kładł buty z chw aścikam i, spodnie szare oboisłe i surdut z pelerynką, w którym to stroju b y ł porywającym, rzeoz nieprawdopodobna — jSaint-Armand nie m iał kochanki!

*

* *

Pewnego ranka, goląo się w sw ym skrom nym lecz wygodnym pokoju, m iał bowiem trochę za oszczędzonego grosza, sm ętnie rozm yślał o swem położeniu i przypom niaw szy sobie konserw ato- ryum , w yszeptał ten sła w n y wiersz: „Mon in nocence enfin commence к me peser” *) kiedy odźwierny przyniósł mu list i to od kobiety.

Nareszcie!

Ortografia w ątpliw a! pismo prostej słu g i. W i- dooznie „bardzo w ielk a dama,” nie jest tu w grze

jak w Tour de Nesle; m niejsza o to, jest to ktoś,- co go podziwia, co go kocha. W liście tym , w у rażająoym cześć i uczucie, błagano go, by się znajdow ał tegoż wieczoru, o godzinie piątej, pod dużym murem, przy u licy Lecourbe.

Odrazu u m y ślił sta w ić się na w ezw an ie— i jak na takiego kata serc, osobliwa to była rzecz, do sam ego wieczoru b y ł niecierp liw y i nerw ow y. N areszcie zapadł zm ierzch i Saint-A rm and prawie zm ieszany, d ążył na m iejsce schadzki.

Z aległa już zupełna ciemność; mróz b y ł suchy i gaz rzucał jasne św iu tło na pustą ulicę. Po stronie domów, gdzieniegdzie, b iegł k toś szy b k o , a z drugiej stron y, w zdłuż muru fib r y k i gazo wej, ogromne rury zbiorników odbijały się na gw iazdzistem niebie.

Sain t Armand zapalał papierosa, żeby sobie ekróoić czekanie, k ied y g ło s m łody i drżący tr o ­ chę, szepnął tu ż przy nim:

— Oto jestem !

Żyw o obróci w szy g ło w ę, przyjrzał się swojej ofierze, bo w łaśn ie s t a ł obok płom ienia gazow ego.

B y ło to dziecię z gminu; jedna z tych , có w pierw szych latach życia, w ałęsa się po ulicy, a potem w szk ole i term inie szybko dojrzewa.. Może jeszcze przeszłego roku baw iła się z m alca­ mi, na wschodach pięoio piętrow ego domu, za m ie­ szkanego przez rodziny robotników; teraz nagle sta ła się dorosłą dziew czyną, z paryzkim wdzię kiem noszącą tandetne okrycie i czapeczkę z fa

ł-ezowanej w ydry. Ma ona lat siedm naście lu b ośm naście i jest: „beautó du d i a b l e jak mówią francuzi. W io sk i jej jasne, roztrzepane, usta czerwone i zęby zdrow e, pomimo chorobliw ie b la ­ dej cery, a z g łę b i dużych, lubieżnych oczu, tr y ­ sk a spojrzenie naiw ne, przypominające g a łą zk ę bzu w szklance, w miesiącu k w ietn iu , na oknie kurtyzanki.

Sain t Armand, upojony już tchnieniem młodo ści, w ydzielającem się z tej d ziew czynki, podał jej ramię i w zią ł ją za pulchną ciepłą rękę, u k t ó ­ rej końce palców b y ły szorstkie jak z w y k le u robotnic.

— P rzedew szystkiem ... jak pani na imię? — A gata.

Zaw stydzona, nagle sp uściła oczy w asfalt chodnika; lecz nagabyw ana pytaniam i, zw ierzyła się aktorow i ze sw ym m ałym romansem. Co p ią ­ tek , jako w dzień modny, chodziła do teatru Gre- nelle i podziw iała go we w szy stk ich rolach, u m ia ­ ła na pamięć całe frazesa i tyrady, w których na śladow ała jego deklamacyę: „Amelio! jest temu lat

szesnaście, jak występek uczynił cię moją toną!..."

A co, tak... nieprawdaż? W w arsztacie sw oim ,

przy u licy Bonaparte, gdzie k olorow ała obrazki św iętych , o nim ty lk o rozpraw iała, a to w a r z y ­ szk i, powtarzając: „Nie ch ciałb y cię twój arty e ta ,” nam ów iły ją je d n a k ie, by doń napisała.

W ted y u ło ż y ła ów l i s t — przepraszała go za pismo — j dwa dni, wahając się, nosiła go w k ie ­

szeni. Przed wrzuceniem go do sk rzyn k i, kaza ła sobie położyć k ab ałę i teraz gdy d ążyła na tę schadzkę, w ustach jej zasychało i serce biło. A le przyszedł, to bardzo grzecznie, z jego strony... T u liła się do niego, spoglądała nań z pod oka, narzucała mu się nieboga, oddawała się, zarazem zuchw ała i w styd liw a.

*

* *

Cóż to się sta ło naszemu aktorow i? Przecież nie b y ł skrupulatnym w m iłosnych sprawach. Jednakże, odkąd A gata mówi, nie tak moono ś c i­ sk a ją za rękę i czuje się zbitym z tropu. Odga duj3 tajem nicę jakąś, coś ciemnego i niew iadom e­ go w m ow ie dziew częcia, jest jak b y zalękniony tym nieświadom ym siebie cynizm em .

— Jak idziesz do teatru, w piątek — zap ytał A g a ty , żeby się z czem odezw ać— to pewno z p rzy­ jacielem?

A le tym razem spojrzała mu prosto w oczy, w ybuchając śmiechem.

— Z przyjacielem? Zapev/ne... Ja nie mam przyjaciela i nigdy go nie m iałam . J e śli pan zechce w id yw ać się ze mną czasem, to n aw et b ę ­ d z ie trudno... Z moimi rodzicami n ieła tw a sp ra­ w a... zaw sze mię strzegli, jak źrenicy w oku. N a ­ brałam ja się policzków dawniej, jeślim się spó­ ź n iła do sz k o ły . Papa nie może się mną bardzo zajm ować, bo pracuje we fryszerkaoh Cail... ale

mama.., ach, mama jest straszna... Dopiero od­ kąd jestem w pracowni przy u licy Bonaparte, pozwala mi chodzić tam i napowrót samej, bo tak daleko nie może mi tow arzyszyć... Przyjaciel? koleżanki spokoju mi nie dają, że nie mam przy jaciela.

Śm iejąc się ciągle, długo szczebiotała w ten sposób, zdradzając przerażającą szczerość. N ie można było w ątpić, że n ik t jeszcze nie zerw ał tej róży, w yrosłej w rynsztoku. Rodzice, m ów iła, chcą ją wydać za jak iegoś kraw ca z u licy Сгоіх N ivert, k lóry się zajmuje naprawianiem odzieży, szkaradny jest, czerw ony, nogi ma w ykoszlaw io- ne od ciągłego ślęczenia przy w arsztacie, nie może go znosić!

Raz jeszcze pytamy: co się dzieje z tym akto rera, uw ielbianym przez kobiety, z tym L ow ela- sem prow incyonalnym , z tym Yalm ontem depar­ tam entalnym , który, niegdyś, obdarzony b y ł ł a ­ skami samej pani prefektow ej? N aw sk roś jest przejęty szczebiotaniem tej dziew icy bez n iew in ­ ności, i do serca je g o —bo on ma serce—i n ie złe , bądź co bądź, zakrada się zw olna uczucie, w któ rem litość nad niesm akiem bierze górę.

N asuw a mu się uw aga, że pomimo farb i k o ­ sm etyków , ma jednakże la t czterdzieści i że g d y ­ by się b y ł ożenił niegdyś, w Montauban z „nai­ w n ą,” m ógłby mieć córkę w w ieku A g a ty , a w y ­ chowana za kulisam i,— ładny św iatek! — byłab y

W tej ch w ili księżyc się ukazał i rzuca blade św ia tło na duże zbiorniki fabryczne, w yraźnie odbijając na murze grupę złożoną z S ain t-A rm an ­ da i z A g a ty . O sobliw a rzecz, patrz czyteln ik u ! nasz aktor już nie podaje ram ienia panience, stoi przed nią, trzym ając za obie ręce. ale z ojcowską miną i potrząsa g ło w ą , jak człow iek , co d ługo przemawia i daje rady. A le co je st ciekaw e, to sy lw etk a A g a ty na murze! Spuszcza nos na k w intę, w idocznie zaw stydzona, a S a in t Armand, wodzi przed nią palcem surowo, jak gdyby jej prawił m orały. Czy to podobna? w yjęła chustkę do nosa z kieszen i, płacze! Ach, co on też robi... pewno zb yt ostry dla biedaczki! N ie, to dobry człow iek ... pociesza ją teraz; w ziął ją znów za ręce i głaszcze pieszczotliw ie... Co to jest? C a­ łu je ją... w czoło, tak to co innego! To pożegna nie; znowu ściskają się za ręce, ona się odwraca, odchodzi bardzo szybkim krokiem i ze sp u szczo ­ ną głow ą... B oże mój! Cóż to za dziw ny ruch robi sy lw etk a Saiut-Arm anda w kierunku, gdzie się A gata oddaliła!... T ak... kom edyant, by ode grad rolę, w yciąga ręce i b łogosław i ją.

*

* *

N agle, w y b iła szósta godzina na sąsiednim zegarze.

Szósta! p ow iedział sob ie aktor. Muszę zjeść obiad naprędce, żeby mieć jeszcze dosyć czasu na ucharakteryzow anie się.

B iegnąc bez tohu w stronę u licy Fondary, m y ­ śla ł sobie:

— K toby mi był p ow iedział, że dziś wieczór odegram rolę „szlachetnego ojca?...” Bądź co bądź, dobrzem zrobił... Zdaje mi się, żem w y w a rł w ra­ żenie na tej m ałej, zrobi więo, co m atka zechce i pójdzie za kraw ca... J e śli się źle pokieruje, ja przynajmniej nie przyłożę ręki do tego bezeceń­ stw a. W każdym razie, mój kochany Saint-A r- mand, koledzy g o to w i by cię w yśm iać, gdyby się dow iedzieli, żeś uszanow ał tę biedaozkę... D o ­ prawdy, to zakraw a na czyn, godny nagrody M ontyona.

W dokumencie Nowele (Stron 151-162)

Powiązane dokumenty