• Nie Znaleziono Wyników

Nowele

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Nowele"

Copied!
234
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

FRANCISZEK СОРРЙЕ.

Г - ' .

N

O

W

E

L

E

.

щ * Ч

K ęs chleba. — D ró żn ik .— D obrow olna śm ierć. — Stary W o ja k .— Chleb p o św ię ca n y .— Lw i pazu r.— S io stra m le czn a .— P ie sz c z o sz e k — S zczotk a do zm iatania ok ru ch ów . — Okno o św ietlon e. — P rzypa­ dek. — S cen a ry u sz. — C hybiona I d y lla .— Ojciec ch rzestny. — M e­ d alik . — Stara 'tunika. — W ieczór je sie n n y . - R ozbicie się okrętu

l’]u flex ib le.— O dźw ierna teatraln a.

P r z e k ł a d p o l s k i przez F. M ierzejew skiego. W A R S Z A W A , c / y ź f W y d a w n i c t w o P r z e g l ą d u T j g o d n l o w e g e 1885.

(6)

Дозволено Цензурою Варшава 28 Іюля 1883 года.

w D ru k arn i P rz e g lą d a T y g o d m o w eg o ^ ultea- Czysta Nr 2.

1 8 2 6 8 9

(7)

K ę s c h l e b a .

M iody książę de H ardim ont przebyw ał w A ix , w Sabaudyi, gdzie le c z y ł wodami sła w n ą sw ą klacz Perikola, która, w sk u tek przeziębienia się na w yścigach w D erby, dostała dychaw icy. K oń ­ c z y ł w łaśnie śniadanie, k ied y rzuciw szy z n ie­ chcenia okiem na gazetę, leżącą na stole, przeczy­ ta ł wiadomość o strasznej klęsce pod Reishoften.

W y ch y lił k ielisze k szartrezy, p ołożył na stole serw etę i rozkazał swem u kam erdynerow i zapa­ kow ać walizę. W dwie godziny potem, w siadł do pośpiesznego pociągu, idącego do P aryża, a s ta ­ n ąw szy na m iejscu, pobiegł do biura poborowego, aby się zaciągnąć do p ułku liniow ego.

Chociaż od la t dziew iętn astu do dw udziestu pięciu pędził ży cie dandysa, petit-crevd, jak ich w ów czas nazywano, chociaż dotąd przesiadyw ał ty lk o w stajniach koni w yśoigow ycb i w budua­ rach śpiew aczek z opery, pow yższa okoliczność przypom niała mu, że Enguorrand de Hardimont dow odził w yborowem i rotam i pod konetablem du

(8)

G uesclin i że F ranciszek H enryk de Hardim ont został zabity przy szturm ie fortecy, razem z La M aison R ouge. J a k k o lw iek w y cień czy ły go n ie ­ dorzeczne i skandaliczne m iło stk i z L u cyą Yio- le tte , primadonną z teatru Nuditfa-Parisiennes, dow iedziaw szy się, iż Francuzi przegrali bitw ę na francuzkiej ziem i, zarum ienił się m łody k sią ­ żę, jak gdyby go spoliczkow ano.

D latego to w łaśn ie w p ierw szych dniach lis t o ­ pada 1870 r., w róciw szy do Paryża ze sw ym p u ł­ kiem , który n ależał do korpusu Ѵіпоу, H enryk de Hardim ont, obecnie karabinier, a przedtem człon ek Jockey Olubu, znajdow ał się na poste­ runku przed redutą des H autes-B ruyeres, pozy- cyi naprędce ufortyfikowanej, której broniły d zia­ ła z fortu B icetre.

Miejsce to b yło okropne: droga w y tk n ięta ty kam i, cała popsuta przez b ło tn iste wyboje i zora­ na kołam i wozów, przechodziła przez nędzne pola przedmieścia. Nad tą drogą stała opuszczona karczem ka, obecnie zajęta przez oddział ż o łn ie ­ rzy. Przed k ilk u dniam i to czy ła się tam walka; kartacze połam ały niektóre drzewa w zapuście leśnym przy drodze, w sz y stk ie zaś m iały na so bie podziurawioną korę od pocisków. Co się t y ­ czy dom ostw a, to przedstaw iało opłakany widok; dach b y ł przebity bombą, a ściany zdaw ały się krw ią powalane. K raty u altan b y ły połu pane, karuzel w yw rócony, huśtaw ka, od której sznury zg rzy ta ły na w ilgotnym w ietrze, u szk o ­

(9)

dzona przez k u le. Napis przy drzwiach: G ab in e­ t y familijne, A bsinthe-Y erm uth — w ino po 60 centym ów litr, — otaczająoy n ieżyw ego królika, wym alow anego ponad dwoma bilardowem i k ij a ­ mi, złożonem i na k rzyż i przewiązanem i w stą ż ­ ką, w szystk o to przypom inało, jakby z niem iło- siernem urąganiem , odbyw ane tam za lepszych czasów, niedzielne zabaw y ludu. Ponad tern w szystk iem widać było sm utne niebo zim ow e, po którem przesuw ały się duże ołow iane chmurj', niebo zw ieszone nizko, gniew ne, złow rogie.

P rzy drzwiach tej karczm y s ta ł m łody książę nieruchomo, z przew ieszonym przez plecy na pa­ sie szaspotem , w kepi nasuniętem na oczy, trzy mając sk ostn iałe ręce w kieszeniach czerw o­ nych pantalonów i trzęsąc się od zimna, pod k o ­ żuchem.

S m utne m yśli opanow ały teg o żołnierza po św ieżej porażce i z bólem serca spoglądał po sz e ­ regu wzgórz niknących we m gle, zbąd co chw ila, wraz z hukiem w ystrzału , w y m y k a ł się k łąb d y ­ mu z paszcz dział Kruppa.

N agle poozuł on głód.

P r z y k lą k ł na jedno kolano na ziem i i w ycią­ g n ą ł z worka, obok leżącego przy ścianie, duży k a w a ł żołnierskiego chleba; ponieważ^zgubił nóż, zaczął go odgryzać zębami i jadł powoli.

Lecz po k ilk u kęsach m inął go apetyt, gdyż chleb b ył tw ardy i gorzki, św ieżego zaś można b y ło oczekiw ać dopiero nazajutrz — i to, jeżeli

(10)

intendentura nadesłać go raczy. Trzeba p rzy ­ znać, że b y w a ły ciężk ie ch w ile do przebycia; przypom inał sobie jak na złość daw niejsze swoje, jak z w y k ł nazyw ać, hygieniczne śniadania, k ied y nazajutrz po zb yt rozgrzewającej w ieczerzy, s ia ­ dał przy oknie parterowem w Cafó Anglais i k azał sobie podać cośkolw iek lekkiego: k o tlet i jajecz­ nicę ze szparagam i— podczas gdy piw niczy, znają­ cy jego gust, sta w ia ł na obrusie i ostrożnie odkor- коѵ/y w a ł h u telk ę L eo v illu , leżącą w k oszyczk u . Tam do licha! b y ły to jednak dobre czasy i z pe­ w nością nigdy nie przyw yk n ie do tego nędznego chleba.

Z niecierpliw iony m łodzieniec, rzucił p ozostały chleb w błoto.

W tej ch w ili żołnierz z tegoż pułku w yohodził w łaśnie z karczmy; n a ch y lił się więc i podniósłszy rzucony k aw ał chleba, od d alił się o k ilk a k ro­ ków , obtarł go rękaw em i począł chciw ie pożerać. H ardim ont w sty d z ił się już sw ego czynu z l i ­ tością spoglądając na biedaka, co zdradzał tak dobry apetyt. B y ł to w ysoki drągal, źle zbudo­ wany, z gorączkow ym wzrokiem i szpitalną bro­ dą, a tak chudy, że kości łop atek w y sta w a ły z pod sukiennej, w ytartej kapoty.

— M usisz być bardzo głodny, k o le g o — p o w ie­ dział, zbliżając się do żołnierza.

— Jak w id zisz—odrzekł tenże z pełnem i u sty . — Przepraszam cię; gdybym b y ł w iedział, że cię weźm ie ochota na ten chleb, nie rzuciłbym go

(11)

— N ic nie szkodzi, bądź spokojny — rzek i ż o ł ­ nierz. — N ie jestem ta k bardzo wybredny.

— Bądź co bądź, nie n a leżało ta k zrobić i w y ­ rzucam to sobie. N ie chciałbym , żebyś o mnie zachow ał złe w yobrażenie, ponieważ mam stary koniak w blaszance, w ypijm y po kropli.

Żołnierz sk oń czył już b ył jeść, w y p ili z k s ię ­ ciem po hauście wódki i znajomość b y ła zabrana.

— Jak że się nazyw asz? — sp y ta ł szeregow ieo. — H ardim ont—odpow iedział książę, tając swój t y t u ł i przedimek de. — A ty?

— Jan-W iktor. O desłano mię ty lk o co do r o ­ ty ... W ychodzę z lazaretu... B y łem raniony pod C hatillon... Ol dobrze mi b y ło w lazarecie... d a ­ wano tam codzień w yśm ien ity bulion z k oniny... N a nieszczęście, byłem ty lk o draśnięty, w ięc ma jor zak w alifik ow ał mię do wyjścia; a szkoda, zno­ wu trzeba będzie zdychać z głodu. Może nie u w ierzysz, kolego, ale odkąd żyję, zaw sze c ie r ­ piałem głód.

Słow a te przeraziły rozkosznisia, który przed ch w ilą w zdychał do Cafi Anglais... spojrzał na t o ­ w arzysza z zadziw ieniem i praw ie z przestra chem. Żołnierz uśm iechnął się boleśnie, pokazu- jąo w ilcze zęby, zęby zgłod n iałego, tak odbijają­ ce sw ą białośoią od cery k oloru ziem i.

Jak gdyby zrozum iał, że k siążę oczekuje z w ie ­ rzenia;

— Jeżeli chcecie — r z e k ł, przestając nagle t y ­ kać kolegę, zapew ne odgadując w nim szczęśliw e­

(12)

go i bogatego człow iek a — przejdźmy się trochę w zd łu ż i wszerz po drodze, żeby rozgrzać nogi, to wam powiem rzeczy, o których pewno nie s ły ­ szeliście nigdy. N azyw am się Jan W iktor; in n e­ go nazw iska nie mam, gdyż jestem podrzutkiem i najmilszem dla mnie wspom nienie, dzieciństw o spędzone w p rzytułku. Na łóżeczkach naszych w sypialni, b y ły białe prześcieradła, baw iliśm y się w ogrodzie, w cieniu w ielkich drzew, czuw ała nad nami zacna siostra m iłosierdzia, m łodziutka, blada jak św ieca w oskow a, gdyż b y ła suchotni­ cą. B yłem jej ulubieńcem — i wolałem z nią się przechadzać, niż się baw ić z dziećmi, bo mię t u ­ liła do swej sukni, kładąc na czole rękę wychudłą i gorącą... L ecz od dw unastego roku, to jest od pierwszej kom unii, żyoie moje jest ty lk o n ie ­ przerwanym łańcuchem nędzy. A dm inistracya oddała mię do term inu, do w yplatacza krzeseł, na przedmieściu Ś go Jakóba. Jak wiadomo, nie jest to rzemiosło, z którego można żyć; dlatego też po w iększej części majster nie m ógł treymać innej czeladzi, ty lk o chłopców z zakładu M ało­ letnich Ślepych. Tam to zacząłem cierpieć głód. Majster i m ajstrowa, oboje starzy (pochodzili oni z L im oges i zamordowano ich w późniejszym czasie), b y li oni okropnie skąpi i chleb, który nam krajano oienkiem i k aw ałkam i, do każdego p o siłk u , pozostaw ał zaw sze pod kluczem . Trzeba b yło w idzieć w ieczorem przy k olacyi, panią maj- strow ę w czarnym czepku, kiedy rozdaw ała nam

(13)

zupę, wydając g łęb o k ie w estchnienie za każdem pogrążeniem ły ż k i w wazie... Dwaj inni chłopcy z czeladzi b y li odem nie szczęśliw si, gdyż będąc ociem niali, nie m ogli w idzieć wejrzenia pełnego w yrzutu, z jakiem ta niegodziw a kobieta, poda­ w ała mi talerz... N a nieszczęście, już wówczas miałem ogromny apetyt. A lbożem ja tem u w i­ nien?... Pozostaw ałem tam w terminie przez frzy lata, nieustannie głodzony. T rzy lata! Rzem io sła tego można b yło w yu czyć się w ciągu m ie­ siąca; lecz adm inistracya o w szystk iem w iedzieć nie może i nie dom yśla się naw et, w jak okrutny sposób w yzyskują dzieci. Z dziw iliście się, że wydobywam chleb z błota? Jam do teg o p rzy­ zw yczajony; dosyć się nazbierałem skórek od chleba, w śmieciach; kiedy b y ły nadto suche, tom je k ła d ł na całą noc do m iski z wodą, żeby od- m ięk ły ... Trzeba w yznać, że się trafiały czasem niespodziewane gratki: k a w a łk i niedogryzionego chleba, które m alcy w yrzucali na chodnik ze sw ych k oszyk ów , w ychodząc ze sz k o ły . S ta r a ­ łem się przechodzić tam tędy, gdy mnie w ysłano na miasto... Skoro się sk oń czył czas term inu, ujrzałem się majstrem rzem iosła, niedająoego chleba. A lem się bral do innych robót i szczerze! S łu iy łe m przy mularzach; bylera chłopcem s k le ­ powym , froterem i saru już nie wiem czem. Cza sam i nie b yło roboty, albo wydalono mię ze służby; dosyć, żem się nigdy nie mógł najeść do sy ta ... A! do pioruna! N ieraz ogarniała mię w ściek łość,,

(14)

gdym przechodził koło piekarza; ale na szczęście, przypominałem sobie, w takich chw ilach, siostrę m iłosierdzia z p rzytu łk u , która tak często z a le ­ cała mi u czciw ość i zdaw ało mi się, że czuję g o ­ rącą jej rączkę na czole. N akoniec, mając lat ośmnaście, w stąpiłem do wojska; a, jak w iecie, szeregow iec niema nic nadto... Teraz, to aż śm ie­ szne doprawdy... w ypadło oblężenie i głód!... J a k widzicie, nie skłam ałem przed ch w ilą , żem b y ł zaw sze, zaw sze głodny.

*

* *

M łody k siążę m iał dobre serce; słuchając w ięc tej okropnej skargi z u st żołnierza, k tóry przez mundur sta ł mu się rów nym , doznał głęb ok iego wrażenia; szczęśliw ie n aw et w ypadło dla tego dandysa, że w iatr w ieczorny o su szy ł dw ie łz y , jakiem i z a sz ły mu oczy.

— Janie W ik torze — pow iedział, przez d e li­ katność przestając ty k a ć teg o podrzutka — jeżeli ży w i w yjdziem y z tej okropnej wojny, zobaczym y się i mam nadzieję, że ci będę m ógł byó u ż y ­ tecznym . Lecz obecnie, k ied y prócz sierżanta, niem a innego piekarza na forpocztach i k iedy moja porcya chleba jest dwa razy za w ielk ą na moje m ałe potrzeby, w ięo będziem y się nią d z ie ­ lić, jak przystoi dobrym kolegom . Zgoda?

S iln y m i gorącym uściskiem ręki za k o ń czy li tę rozmowę; poozem, ponieważ już noc zapadła i zmę- ozeni b yli czuw aniem i ciągłem i alarm am i, w e ­

(15)

szli do karczm y, gdzie ze dw unastu żo łn ierzy le żało na słom ie — i rzu ciw szy się tam jeden obok drugiego, zasnęli snem głębokim .

O koło północy, Jan W ik tor, przebudził się, zapew ne sk u tk iem głodu. W iatr rozpędził chm u­ ry i promień księżyca, przenikając do wnętrza karczmj' przea dziurę w dachu, o św iecił śliczną i jasną g ło w ę m łodego k sięcia, uśpionego jakby E ndym ion. Jan W ik tor, rozrzewniony dotąd do­ brocią k olegi, patrzył nań z naiw nym za ch w y ­ tem; w tem , w achm istrz plutonow any, odem kną­ w szy drzw i, w y w o ła ł pięciu ludzi, p rzeznaczo­ nych na zmianę p ik iet forpocztow ych. K siąże b y ł w ich liczbie, ale się nie przebudził na w oła nie kaprala.

— Hola! Hardimont! — p ow tórzył tenże. — Kapralu! jeżeli p ozw olisz — pow iedział Jan W ik to r podnosząo się — to ja pójdę za niego... tak m ocno śpi... zresztą to przecież mój k olega.

— To od ciebie zależy.

Po w yjściu tych pięciu ludzi, chrapanie rozpo­ częło się na nowo; ale w pół godziiay potem wśród nocy, d ały się sły sz e ć w pobliżu gęste str z a ły . W jednej ohw ili w szyscy b yli na nogach; ż o łn ie ­ rze w y szli z karczm y, stąpająo ostrożnie, z ręką na zamku karabina i patrząc w głąb drogi, obla nej białem św ia tłem k siężyca.

— K tóra to godzina?— sp y ta ł k sią żę— przecież m iałem dziś b yć na warcie.

(16)

W tej ch w ili ujrzano, że nadbiega drogą ja k iś żołnierz.

— Co się stało? — za p y ta ł jeden z obecnych, gdy tenże stan ął zdyszany.

— Prusacy atakują... oprzyjm y się o redutę. — Cóż się dzieje z kolegam i?

— Nadejdą... ty lk o ten biedny Jan W iktor... — Cóż takiego? — w y k rzy k n ą ł książę.

— Z abity na miejscu, kulą w g ło w ę. Nie zdo­ ła ł nawet krzyknąć.

Pewnej nocy ubiegłej zim y, około godziny dru­ giej, k siążę Hardimont w ychodził z klubu ze sw o ­ im sąsiadem, hrabią de Saulnes; przegrał on k il­ kaset luidorów i czuł lek k ą migrenę.

— Jeżeli chcesz, Andrzeju, wróćmy piechotą do domu... Potrzebuję u żyć pow ietrza — pow ie­ d ział do sw ego tow arzysza.

— Idźm y, mój kochany; chociaż, co prawda, bruk jest szkaradny.

O dprawili zatem k arety i podniósłszy k o łn ie ­ rze od futer, udali się w stronę k ościoła Ś-tej Magdaleny. N agle, k siążę potrącił coś końcem buta; b y ł to duży kaw ał skórki od chleba, zaw a­ lany w błocie.

W ów czas to hrabia de S au ln es ujrzał z w iel- kiem zadziw ieniem , że k sięże de Hardim ont pod­ n ió słszy ten chleb, obtarł go starannie herbow ą chustką do nosa i p o ło ży ł na ła w ce bulw arow ej,

(17)

w promieniu św ia tła gazow ego, na widocznem miejscu.

— Co to znaczy? — sp y ta ł hrabia, w ybuchając śmiechem. — Czyś zw aryow ał?

— Robię to na pam iątkę biedaka, który umarł za mnie — odpow iedział k sią żę, drżącym nieco głosem .—N ie śmiej się, mój drogi, bo mi to w ie l­ ką przykrość sprawia.

(18)

D r ó ż n i k .

K rólow a czesk a, dla powieściopisarza bowiem królestw o czeskie istnieje zaw sze, odbyw ała podróż w jak najściślejszem i najskrom niejszem incognito, pod im ieniem hrabiny Siedm iu Zam ­ ków, w tow arzystw ie ty lk o dwóch osób: starej baronowej von Greorgenthal, lek tork i swojej i g e ­ nerała H orschow itz, szam belana dworu.

Pomimo futer i m etalow ych w ygrzew aczy z w o ­ dą gorącą, ciągle było zim no w oddzielnym prze dziale w agonu, zajm ow anego przez nich i kiedy królow a znudzona czytaniem angielskiego roman­ su, lub zniecierpliw iona robotą na drutach, g en e­ r a ła —bo trzeba w iedzieć, że się zajm ował tą ro­ botą — chciała rzucić okiem na okolicę pokrytą śniegiem , to zm uszoną b yła w ycierać co chw ilę chustką szy b y wagonu, które mróz o k ry w a ł b ły ­ szczącą w arstw ą i d elik atn em i,rysu n k am i z lodu. R zeczyw iśoie, b y ł to dziw ny kaprys, który mógł się w ylądz ty lk o w dw udziestoletniej głów ce Najjaśniejszej P an i, żeb y jechać do P aryża,

(19)

w środku zim y, dla odw iedzenia tam m atki sw o ­ jej, królowej Morawii, zamierzającej w łaśnie przybyć na następną w iosnę do P ragi. N iezw a- żając na nic, trzeba b y ło udać się w drogę, w cza ­ sie, kiedy term om etr w sk azyw ał dziesięć niżej zera. Baronowa m usiała zapomnieć o sw ym reu m atyzm ie, a generał z rozpaczą odjechał od w spa­ niałej k ołd ry, którą robił na drutach dla swej synowej; w zią ł zaś z sobą, dla rozryw k i, ty le ty lk o w ełn y, żeb y starczyło na skrom ną parę pończoch. Podróż b y ła dokuczliw a; cała E uro­ pa leżała pod śniegiem , a przejechano dopiero po­ łow ę, z mnóstwem opóźnień i przeszkód na dro­ gach żelaznych, gdyż słu żb a b y ła w rozstroju, z powodu surowej pory roku. N akoniec, zb liżali się do celu; wieczorem , o dziew iątej godzinie, z je­ d li obiad w Macon. Chociaż tej nocy wy* grzew acze b y ły zaledw ie letn ie i w ie lk ie b iałe p ła ty śniegu u n o siły się w ciemności, baronow a i generał drzemali pod futram i i kołdram i, ma­ rząc każde w swoim kącie o pobycie w P aryżu , gdzie pani baronowa będzie m ogła odbyć ja k ieś specyalne nabożeństwo, a stary w ojak n iezw ło ­ cznie uda się do pewnego magazynu z w łóczkam i, na u licy Saint-H onor4, jedynego w swoim rodza­ ju, gdzie będzie m ógł wybrać potrzebne mu z ie ­ lone m otki. Co się ty czy królow ej, to w cale n ie spała.

R ozgorączkowana i drżąca, pomimo w ielk iej szuby z niebieskich lisów , z ręką w suniętą w prze

(20)

pysznie bursztynow e w ło sy , w ym ykające się w nieładzie z pod podróżnego, eleganckiego kol paczka, m arzyła wpatrzona w ciem ności, p rzy­ słuchując się m achinalnie nieokreślonym i odda­ lonym dźw iękom , dolatującym do zmęczonych uszu pasażerów, wśród szalonego pędu pocią­ gu pośpiesznego. U p rzytom n iała sobie całe swe życie, ta biedna, młoda królow a i rozm yślała nad tem , że jest bardzo nieszczęśliw ą.

*

*

Najprzód w idziała siebie m ałą księżniczką z czerwonem i rączkam i i p łask ą figurką, obok swej siostry b liźn iaczk i, którą niedawno wydano za mąż, daleko na północy; obok tej ukochanej siostry, z którą b y ły tak podobne, że jeżeli b y ły jednakowo ubrane, w platano im we w ło sy w stą ż ­ k i odm iennego koloru, aby je rozróżnić.

B y ło to, zanim jeszcze rew olucya o b a liła tron ioh rodziców. L u b iła ona cichą i usypiającą atm osferę m ałego ich dworu w Ołom uńcu, gdzie srogą ety k ietę łagodzono dobrodusznością. Ojciec jej, dobry król L u d w ik Y , zm arły potem z t ę ­ sk n o ty na w ygnaniu, szedł z nią nieraz pieszo przez park (nie rozstając się z dworskiem ubra­ niem i z orderami), by o czwartej popołudniu napić się k aw y mlecznej z siostrą sw ą , w paw ilo­ nie chińskim , oplecionym bluszczem i winem d zi­ kiem zkąd widać było rzekę i oddalony am fiteatr wzgórz, pokrytych żółknącą, jesienną roślinnością.

(21)

Potem przypom niała sobie sw e zam ążpójście i w ie lk i bal prezentacyjny w tę piękną noc lip c o ­ w ą, kiedy przez otw arte okna dolatyw ał ją szmer tłum u, cisnącego się w ośw ietlonych ogrodach. Jakże drżała, kiedy ją pozostawiono na chw ilę w cieplarni, sam na sam z m łodym królem! Je dnakże k ochała go już wtenczas; oddała mu b o ­ wiem serce od pierw szego w ejrzenia, k ied y się z b li­ ż y ł do niej, z k itk ą czaplich piórek u kapelusza, ta k elegancki, gib k i, w niebieskim mundurze, w y ­ szytym dyam entam i i pobrzękujący, za każdym krokiem , złotem i ostrogam i przy szarych fa łd o ­ w anych bucikach. Po pierw szym walcu, O ttokar w zią ł ją pod rękę, m uskając d łu gi czarny wąs, zaprow adził ią do cieplarni, posadził pod w ielką palmą. U sia d łszy obok, ujął ją za rękę ze sw o­ bodną galan teryą i pow iedział, patrząc prosto w oczy: „K siężniczko, czy zechcesz mi zrobić ten zaszczyt i zostać moją żoną?“ Zarumieniona", spu ściła w tedy g ło w ę i pow strzym ując ręką g w a ł­ tow n e bicie serca: „Tak panie,“ odrzekła, a wście k łe skrzypce cyganów , w sz y stk ie naraz, rozp o­ c z ę ły marsz czesk i, ten śpiew tak w zn io sły , pełen

entuzyazm u i tryum fu.

N iestety ! Jak że to szczęście prędko uleciało! Pół roku złudzeń i o b łęd u —ty lk o pół roku! a po­ tem , pewnego dnia, w środka ciąży, niespodzie­ w any traf ujaw nił, że się m yliła, że król nie k o ­ chał jej nigdy, że naw et nazajutrz po ślubie b ył na w ieczerzy u G azelli, pierwszej tancerki

(22)

Ifi______________ N O W E L E .

w pragskitn teatrze. L ecz nie koniec na tem! D ow ied ziała się bowiem tego, co dla niej jednej było tajem nicą, m ianowicie: że O ttokar m iał z a ­ daw niony stosunek z hrabiną de Pzibrann, że m ieli z sobą troje dzieci i że pomimo tysiącznych m iłostek, n igdy jej nie opuszczał i śm iał naw et zam ianow ać hrabinę pierwszą honorową damą swej żony. Z abiło to odrazu m iłość królowej, tę w ą tłą i lę k liw ą m iłość, której nigdy nie odw a­ ż y ła się w yzn ać przed mężem i którą obecnie p o ­ rów n yw ała do ptaszka przyswojonego, którego będąo m ałą dziew czynką, zdusiła w rączce, nagle zaciśniętej, gd y ją przestraszył brzęk rozbitego wazonu przez pokojówkę.

A leż synl Prawda, m iała syna i kochała go; lecz dziw na rzecz! bardzo często, siedząc przy ozdobionej k rólew sk ą koroną, złoconej kolebce, w której spał jej m aleńki W ła d y sła w , uczuw ała zim no w sercu na widok tego dziecięcia, spłodzo­ nego przez czło w iek a , który ją tak srodze i c y ­

nicznie zelżył.

Zresztą, n igdy nie posiadała go w y łą czn ie dla siebie. Inaczej tam b yło, jak u jej rodziców, których, niestety! rew olucya w łaśn ie ty lk o co w y g n a ła w dalekie strony. N a tym starym i dum nym czeskim dworze, w szy stk o się doko­ n yw ało podług praw najściślejszego cerem oniału. C ały rój ochm istrzyń i w ychudłych piastunek, starych imponujących jejmości, w w ysokich czep ­ kach, zw ijał się koło królew skiej k olebki i kiedy

(23)

królow a przychodziła zapytać o syn k a i u ca ło ­ wać go, m ówiono jej uroczyście: „Jego W y so k o ść trochę k a szla ł w nocy. Jego W ysok ość sla b y na ząbki...” Zdaw ało jej się w tedy, że lodow aty oddech tych kobiet w ionął na jej m acierzyńskie serce, ażeby je zlodow acieć i śmierć mu zadać. N ie m ogła już dłużej w ytrzym ać ta biedna k ró ­ lowa.

AchI doprawdy, całe życie jej było nadto ciężkie! Upadającej pod brzemieniem sm utku, czasam i daw ał król pozw olenie udania się do królowej Morawii, przem ieszkującej we Francyi. W y m y ­ k a ła się w tedy jak b y z w ięzienia, sama, tradycya bowiem nie p ozw alała k sięciu następcy tronu odbyw ać podróży bez ojca. S p ieszy ła w yp łak ać w sz y stk ie łz y na łon ie siw ow łosej m atki. T ym razem w yjechała nagle, bez królew sk iego upo­ w ażnienia, z ło ż y w sz y szybko pocałunek na czole uśpionego syn k a W ład ysław a, gdyż szalała pra­ w ie ze wstrętu i w stydu. R ozpusta króla s ta ­ w ała się codzień jawniejszą; m iał teraz kochanki we w szystkich czeskich m iastach i na w szy stk ich łow ieck ich przystankach.

W yśm iew ano go publicznie i na ulicach Pragi brzm iały satyryczn e piosenki pytające: co się stanie z rasą jego niepraw ych potom ków i czy Ottokar nie zrobi z nich k ied yś szwadronu gw ar- dyi honorowej idąc za przykładem A u gu sta M o­ cnego. A żeby podołać ta k w ielkim kosztom, król ze w szystkiego ciągn ął z y sk i, w yczerpyw ał i ob-

(24)

d łu ża ł skarb państw a. N ajw iększym skandalem b y ło handlow anie orderami. P ew ien w iedeński k raw iec zarobił pięćkroó sto ty się c y zło ty ch , sprzedając amatorom cudzoziem skich dekoracyj, czarne fraki, w których kieszeniach i dziurkach od guzików , znajdowano patent i w stęgę n ajw ięk ­ szego w Czechach orderu w ojskow ego, z czasów w ojny trzydziestoletn iej.

*

* *

L ecz cóż to się stało? N agle, pociąg zw o ln ił biegu i nakoniec stan ął. Co znaczy ten p rzysta­ nek w czystem pólu i wśród nocy? G enerał i ba ronowa obudzili się, bardzo zaniepokojeni; szam- belan, spuśoiw szy szybę, w y c h y lił się przez d rzw iczk i, naraz, latark a nadkonduktora pociągu m igocąca po śniegu w zd łu ż szeregu wagonów, z a ­ trzym uje się, podnosi do góry i nagle ośw ieca w ą sy i wydrzaną czapkę generała.

— Co to jest? Po co ten przystanek? — za p y ­ ta ł stary H oroschow itz.

— Z a g iz ęźliśm y , mój panie, przynajmniej na ca łą godzinę... śniegu na dw ie stopy... A ni sp o­ sobu posunąć się naprzód!... P aryżanie obejdą się jutro bez śm ietanki do kaw y.

— Jakto? Stać tu ca łą godzinę, w taką porę? W ygrzew acze n aw et w y sty g ły !

— Cóż począć, mój panie... Z atelegrafow ano do Tonnerre o p rzysłan ie zam iataozy... ale, jak powiadam, zajmie to przynajmniej godzinę czasu.

(25)

Pow iedziaw szy to, oddalił się z latarką w stro ­ nę lokom otyw y.

— A leż to okropne! N ajjaśniejsza Pani g o to ­ w a dostać katara! — jęczała baronowa.

— Istotn ie, zimno rai — odezw ała się królowa, którą dreszcze za częły przechodzić.

Grenerał pojął, że mu wypada zrobić coś boha­ tersk iego. W y sk o c z y ł w ięc na drogę i brnąc w śniegu po kolana, dogonił czło w ie k a z latarką, którem u pow iedział coś półgłosem .

— Chociażby to b y ł naw et W ie lk i M ogoł, nicbym nie poradził — odrzekł urzędnik. — A le jesteśm y naprzeciw domku dróżnika; musi tara być ogień... może ta pani raczy wysiąść? Hola! SabatierL .

D ruga latarka zb liży ła się: „Jest rozpalony ogień u dróżnika, idźno zobaczyć.”

N a szczęście, p aliło się na kuchni. Grenerał bardziej uradowany, niż gd yb y w ygrał batalię albo dokończył ostatniego pasa w swej sław nej k o ł­ drze, wrócił do przedziału królowej, zdał sprawę ze sw ych zabiegów i za ch w ilę troje naszych po- dróżnyoh, otrzepująo śnieg z obuw ia, w eszło do izb y , gdzie ich wprowadził dróżnik. N ie zdejmu­ ją c kożucha, u k lą k ł on przed kom inkiem i dorzu­

c ił suchych gałęzi. *

* *

K rólow a, usiadłszy przed w esoło płonącym ogniem , zrzu ciła z siebie szubę i zdjęła d ługie

(26)

szw ed zk ie ręk aw iczk i dla ogrzania rąk; poczem rozejrzała się dokoła tej chłopskiej chaty. Z a­ m iast podłogi, b y ła tam glina nierówno ubita, na poczerniałych od dymu belkach pułapu, w isia ły w ianki cebuli; nad kom inem , na dwóch g w o ź ­ dziach, zaw ieszona była m yśliw sk a strzelba, a na półkach sta ło k ilk a m alow anych talerzy. G e­ nerał s k r z y w ił się, sp ostrzegłszy szpilkam i p rzy­ pięte do ścian y dwa obrazy Epinala: portret Thiersa, w w ielk iej w stędze leg ii honorowej i G aribaldiego w czerwonej k oszu li. Co do kró­ lowej, to najbardziej zw róciła jej uw agę, stojąca przy w ielk iem łóżku i nawpół zasłonięta p a sia ­ stą kotarą, w yplatana z ło z y kolebka, z której da w ało się sły sz e ć k w ilen ie budzącego się dziecka. D różnik natychm iast porzucił ogień, z b liż y ł się do k o ły s k i i począł ją zlek k a bujać.

— Śpij, moja dziecino, śpij! n ie bój się... To znajomi ta tk i.

M usiał b yć bardzo dobrym ojcem, ten człow iek w kozim kożuchu, ły s y jak Ś -ty Piotr, o szczeci- niastych w ąsach starego wojaka i dwóch w ie l­ kich sm utnych bruzdach na policzkach.

— To wasza córeczka? — zap ytała z przeję ciem królow a.

— T ak, pani; to moja Cesia... w przyszłym m iesiącu skończy trzeci roczek.

— G dzież matka? — zap ytała się z pewną n ie­ śm iałością, a widząc, że dróżnik u c z y n ił jak iś gest znaczący, dodała: — jesteście wdowcem?

(27)

L ecz on zaprzeczył g łow ą. W ted y królow a ze wzruszeniem wstaje, zbliża się do k o ły sk i i patrzy na Cesię, przyciskającą przez sen do pier s i papierowego pieska.

— Biedne dziecię! — szepnęła.

— Prawda pani — odezw ał się wówczas dróż­ n ik , głuchym głosem — że matka musi mieć bar­ dzo złe serce, żeby opuścić córeczkę w takich la ­ tach? Że mnie odeszła, to sam temu w inien j e ­ stem . Z błądziłem , żeniąc się z dziew czyną z b y t młodą na mój wiek; źlem zrobił także, p ozw ala­ jąc jej chodzić do m iasta, gdzie zabrała niedobre zn ajom ości.. A le opuścić tę pieszczotkę!... to podłość, nieprawdaż? Cóż robić! będę m usiał sam w ychować to biedactwo!... Jednakże trudna to bardzo rzecz z powodu słu żb y.. W ieczorem m uszę ją nieraz zo sta w ić tu, płaczącą na cały g ło s, gdy posłyszę gw izd m aszyny... ale za to w dzień, zabieram ją z sobą i już się m aleństwo oswoiło: nie boi się pociągów... W czoraj naprzy kład, lew ą ręką dźw igałem dziecko a w prawej trzym ałem sygn ałow ą chorągiew kę... i nie d rg n ę­ ła naw et, gdy pociąg m ijał. N ajw iększą biedę mam z szyciem sukienek i czepeczków. N a szczę ście, jako b y ły kapral żuaw ów , trochę obeznany jestem z ig łą ...

— Położenie wasze jest bardzo przykre — ode­ zw ała się królow a— chciałabym wam dopomódz... M usi tu być gdzieś w iosk a w pobliżu i poczciw i

(28)

ludzie, aby się podjęli w ychow ać w aszą córeczkę... J eśli ty lk o o pieniądze idzie...

D różnik poruszył znowu głow ą.

— N ie, moja dobra pani, nie; dum ny nie jestem i chętnie przyjmę w szy stk o , co k to ś zechce u c z y ­ nić dla mojej Cesi... ale się z nią nie rozłączę; me> ani na godzinę!

— Dlaczego?

— D laezego? — pow tórzył ponuro — oto sobie ty lk o ufam, że z niej zrobię inuą kobietę, jak jej m atka... poczciwą kobietę. Przepraszam, czyby pani nie p o k ołysała trochę Cesi, bo muszę w yjść na tor?

*

* *

K tóż w ie, o czem m yślała królow a Czeska w tę noc zim ow ą, k o ły sz ą c całą godzinę dziecię biednego dróżnika, podczas gdy gen erał i baro nowa, których u słu g i odrzuciła, w y g rzew a li się przy ogniu? Skoro nadkonduktor otw orzył drzwi* wołając: „P anow ie i panie! pociąg odchodzi... pro­ szę na miejsca!...” K rólow a p o ło ży ła na k ołysce Cesi, portm onetkę napchaną złotem i b u k iecik fiołków odpięty od paska sw ego, poczem w sia d ła do wagonu.

Najjaśniejsza Pani za b a w iła ty lk o dw a dni w Paryżu i natychm iast w róciła do Pragi, zkąd się prawie nigdzie nie w ydala, cała oddając się w ychow aniu syna. A rystok ratyczn e gu w ern an tk i mają ty lk o synekury. Jeżeli się porząde rzeczy k

(29)

nie zm ieni w Europie, gdy m ały W ła d y sła w u ro ­ śnie, będzie on tem , czem nie b y ł jego ojciec... do­ brym królem. Mając pięó la t w ieku, jest już bardzo popularny i kiedy jedzie z m atką, jedną z tych nieocenionych czesk ich kolei, których bieg równa się dorożce—i ujrzy, przez okno wagonu, dróżnika z dzieckiem na jednem ręku a z chorą­ giew k ą w drugiej, to za danym przez m atkę z n a ­ kiem , posyła mu rączką pocałunek.

(30)

Śmierć dobrowolna.

W id yw ałem niegdyś często poetę L udw ika Mi raz, w dzieln icy Ł aciń sk iej, gdzie oba jadaliśm y w mleczarni, utrzym yw anej przy u licy Sekw any przez starą P olkę, k tó r ą ' nazyw aliśm y księżną C zekolaw ską, z powodu ogromnej m isy kremu czekoladow ego, w ystaw ianej codzień w oknie. W ostateczności, można tam b y ło zjeść obiad za dziesięć sous.

W ybredni dopłacali jedno sou za serw etę. Oprócz k ilk u młodzieńców, sposobiących się na geniuszów , zw yczajnym i gośćm i b y li tam biedni ziom kow ie gospodyni, którzy, mniej więcej w s z y ­ scy, dow odzili armiami. Pom iędzy nim i znajdo­ w a ł się im ponujący i m elaneholiczny starzeo z białą brodą, którego stara czam arka z potrze­ bami, bu ty i k apelusz, po którym zdaw ało się p rzeszły ślim ak i, p rzed staw iały c a ły poemat n ę ­ dzy. W spółziom kow ie ok azyw ali mu w ie lk ie poszanowanie; przez tr z y dni bowiem b y ł d y k ta ­ torem.

(31)

U tejże księżny C zekolaw skiej, poznałem także szczególniejszego waryata, utrzym u jącego się z lek- cyj niem ieckiego języka; g ło sił on, że się naw ró­ c ił na wiarę buddyjską. Na kom inku ubogiego pokoiku, w którym m ieszkał z m odystką z ryn ­ ku Sain t Germain, stał dość zgrabny Budda z ja ­ spisu, w patrzony w pępek swój i trzym ający się rękam i za w ielk ie palce u nóg. N au czyciel o k a ­ zy w a ł bożkow i cześó najgłębszą; lecz gdy nad­ szed ł termin komornego, nieraz był zm uszony za staw iać go w lombardzie M ont d e-P iele. W tedy zapadał w g łęb o k i sm utek i trw ał w nim, dopóki nie w ynagrodził sw ego bezbożnego czynu; nigdy bowiem nie zaniedbał w ykupienia swej św iętości, w oznaczonym czasie.

Co się ty czy L u d w ik a Miraż, m iał on oczy pod- sin ia łe, cerę bladą i d łu gie rozczochrane w łosy, jak w szyscy m łodzieńcy, którzy przyjeżdżają w a­ gonem trzeciej k lasy po sła w ę , więcej w ydają na św ia tło niż na b ifszty k i i wzbogaceni już k ilk u rękopisam i, ciskają w ielkiem u P aryżow i, z w y ­ sokości jakiego wzgórza przedm ieściowego, k la ­ syczne w yzw an ie B,astignac’a. W owym czasie ja tak że nosiłem długie w ło sy jakby za Mero

wingów; zb liży ło nas to z sobą i wkrótce L udw ik Miraż zaprow adził mię do sw ego pokoju, na wy­ sokościach, przy u licy Q uatre-Y ents i wym ordo­ w ał dwoma tysiącam i w ierszy aleksandryjskich. Żart na stronę, b y ły to młodzieńcze i piękne wiersze, z wiośnianem natchnieniem , mające z a ­

(32)

pach pierw szych bzów. W krótce po p rzeczy ta ­ niu mi tych poezyj, w ydrukow ał je M iraż p. t.

Wolne ptaki. Zachowają one miejsce na zaw sze, pomiędzy w yborow em i utw oram i, obok poetów, wydających jedną ty lk o książk ę, jak naprzyklad:

Les Amoureuses Daudeta.

Miraż nie napisał bowiem więcej w ierszy. M ło ­ de orlę zam iłow ane w w ysokościach, założyło sw e gniazdo na wzgórzach M ontmartre i przez dosyć d łu g i czas straciliśm y się z oczu. Potem spotykałem jego podpis w dziennikach i przeglą­ dach, gdzie zaczął w ydaw ać krótkie i w ytw orne now ele, którym zaw dzięcza sław ę.

P rzeszło la t pięć; nakoniec spotkałem go w re- d ak cyi dziennika, którego b yłem w spółpraco­ w nikiem .

*

* #

Z obustronną przyjem nością zobaczyliśm y się i po pierw szych w ykrzykach: „To ty?... W ię c to ty?” staliśm y przez chw ilę naprzeciw ko siebie, ściskając się za ręce i pokazując sobie, wśród s e r ­ decznego uśmiechu, zęby, które niegdyś g r y z ły jeden k ęs chleba. N ic się nie odm ienił; n aw et nie obciął dłu gich w łosów , które zaw sze odrzucał w ty ł, z pięknem poruszeniem g ło w y parskające­ go konia. A le m ia ł cerę przezroczystą i oczy spo­ kojne szczęśliw ego człow iek a, a w y sm u k ła jego k ibić obciśnięta była w jak najmodniejszą ża- k ietę.

(33)

— N ie rozstaniem y się już, nieprawdaż? — rzek l, biorąc mnie pod rękę po k oleżeń sk u i po­ ciągn ął na bulwar, gdzie k w ietn iow e słońce po­ złacało m łode liście jaw orów .

Ach! szczęśliw y to b ył dzień! W yczerpaliśm y w sz y stk ie swe: czy pam iętasz?... czy przypom i­ nasz sobie jaja na półm isku, cuchnące słom ą i ten obrzydły ryż na m leku u księżnej C zekolaw skiej? a m elancholię starego dyktatora?... a niemca, który co kw artał osadzał w w ięzieniu sw ego bożka?

N areszcie sk o ń czy ła się nasza bieda. — On zda lek a p rzyk lask iw ał moim sukcesom ; m nie także wiadome b y ło jego powodzenie; lecz o czem nie w iedziałem , to że się ożen ił z k ob ietą, którą u w ie lb ia ł i że m ieli córeczkę, praw dziw ego amorka!

— Chodź do nas na obiad, poznasz je obie. D ałem się pociągnąć do 1’E n clos des T ernes, gdzie m ieszkał w paw ilon ie, wśród drzew. W s z y ­ stk o tam przyjaźnie w itało; zaledwo otw orzyłeś drzw i, zaraz m łody pies rzu cał się do nóg tw ych.

— L eżeć, Cayroche!... Pow ala cię.

N a gło s dzwonka, pani Miraż pokazała się na ganku z córeczką na rękach. B y ła to w y so k a i piękna blondynka, z torsem ślicznie utoczonym , w niebieskim penioarze.

— K aż dodać jedno nak rycie... to daw ny mój kolega.

(34)

Szczęśliw y ojciec, nie zdejmując z g ło w y kape­ lusza, w ziął córeczkę na ręce i zaraz pokazał mi całe sw e mieszkanie: jadalny pokój, ożyw iony jasnym fajansem; gabinet napełniony książkam i, z oknem otw artem na ogród, tak bliski, że gdy w iatr za w ia ł, korekty drukarskie, leżące na stole, aasłane b yły kw ieciem kasztanów .

— Pam iętaj, że to początek. Przecież nie tak dawno, jak się przepisyw ało po tr z y sous od wiersza.

Podczas kiedym się zachw ycał wierzbą Syońską ok ry tą kw iatem , którą ujrzałem w ogrodzie, M i­ raż przebrał się po domowemu, w kurtę oraz pan­ tofle i za g łęb iw szy się w w ielkim fotelu , podrzu­ c a ł w górę H elenkę, w ykrzykując: Hopla! hoplal Przyznaję, iż nigdy jeszcze nie ow ład n ęło mną w takiej pełni uczucie szczęścia. Zjedliśm y w e ­ so ło obiad złożony z dwu sm acznych potraw i bez cerem onii sam iśm y sobie u słu g iw a li. Z pogod­ nym uśmieohem prezydow ała piękna pani Miraż, przy której sied ziała córeczka na w ysokiem krze­ se łk u . M ów iła m ało, lecz wejrzeniem in teligen - tnem i m iłem brała u dział w naszej szalonej i pa­ radoksalnej rozmowie. P rzy w etach, w y ją w szy różę z bukietu zdobiącego stół, w pięła ją we w ło ­ s y , nad uchem, z w dziękiem nie do opisania. T a ­ kiej to w ła śn ie pięknej i milczącej przyjaciółki, potrzebuje m arzyciel.

P iliśm y k aw ę w gabinecie, w krótce m ieli oni «m eblow ać salon za pieniądze oczekiw ane od w y ­

(35)

dawcy L óvy, za drukujący się romans. P oniew aż wieczór b y ł chłodny, rozpalono potem ogień z g a ­ łę zi i wiórów na kom inku. Podczas kiedyśm y pa­ lili cygara z Mirażem, odświeżając stare w spom ­ nienia, gospodyni, trzym ając na kolanach H e len ­ kę w koszulce, u czyła ją Ojcze nasz i Zdrowaś Marya, a dzieciak pow tarzał za nią w yrazy, z lu ­ bością grzejąc nóżki przy ogniu.

*

* *

Z początku w id yw aliśm y się często, później rzadziej; mozolne życie literatów p ow oływ ało każdego z nas w inną stronę. T ak u p łyn ęło lat k ilk a . S potkaw szy się, ściskaliśm y sobie ręoe, pytając: „W szystk od ob rze?— Doskonale." N a tem k oń czyły się nasze rozmowy; ale w ostatnich cza­ sach, bardzo rzadko spotykałem w dziennikach i przeglądach nazw isko Miraza. „S zczęśliw y człow iek! odpoczywa,” m yślałem sobie, wiedząc, że zd ołał uciułać m ająteczek. N akoniec, prze­ szłej jesieni dow iedziałem się, że jest ciężko chory.

P obiegłem go odwiedzić. M ieszkał zaw sze w 1’E nclos des Ternes; lecz w ten sm utny dzień listopadow y, domek jego w yd ał mi się niejako zzięb n ięty, nagi wśród drzew, z liśoi ogołoconych- Jakoś zm alał, sk u rczył się, jak w szystk o, cze­ gośm y dawno nie w id zieli. Pies m usiał już nie żyć, bo nie zaszczekał na odgłos dzwonka, gdym otw orzył fu rtk ę i w szed ł do zasypanego u

(36)

schłe-mi liśćm i ogródka, w którym nocny mróz zw a ży ł ostatn ie chryzanty.

Pani Miraż nie b y ło w domu, przyjęła mię w ięc H elena. B y ła to duża, czternastoletn ia pan­ na, z dziką miną. O tw ierając mi drzwi do ojca gabinetu, nagle podniosła zasłonę z czarnych długich rzęs i rzu ciła wejrzenie lę k liw e i n ie­ śm iałe.

M iraż sied ział na nizkim fotelu przed ogniem , otu lon y w szlafrok, z pasmami siw izn y w długich w łosach. Z ręki w ilgotnej i zimnej, którą do mnie w yciągnął i z m artw ego wzroku odgadłem , że już po nim . Straszna rzecz! D ostrzegłem u me­ go nieszczęśliw ego kolegi, toż samo piętno ruiny od pioruna, które nas uderzało n iegd yś w bied nych Polakach, spotykanych w mleczarni.

— Cóż to, niedomagasz?

— S k a za n y jestem , mój drogi — odpow iedział z okropnym uśmiechem. — Um ieram głu p io na piersiową chorobę, jakby w piątym akcie... wiesz..., k ied y szanow ny doktór, z gło w ą a la Bóranger, bierze za puls bohaterkę i w znosząc oczy do gó­ ry, mówi: nadchodzi konanie! Ta ty lk o różnica, że u mnie przedłuża się ono... bez końca! Proszę cię, pal; n ie powstrzym uj się — dodał sp o strze g ł­

szy, że rzucam cygaro i w tejże ch w ili porwał go k aszel, podobny do chrapania.

S iliłem się na sło w a pociechy, trzym ając go za rękę i klepiąc zle k k a po ramieniu; ale w g ło sie czuć było, że m ówię w brew przekonaniu i M iraż,

(37)

p a trzy ł na mnie z widoczną litością, że się ta k dręczę.

Zam ilkłem .

— P atrz — rzek ł wskazując na stó ł — to mój w arsztat. Już od pół roku nie mogę pisać.

Jak iż sm utny obraz p rzed staw iały te sto sy za ­ pylonego papieru i gęsie pióra obryzgane atra ­ mentem, a leżące na talerzyku ze starej porcela­ ny, jakby w iązka zardzew iałych floretów, w iszą ­ ca na ścianie starego szerm ierza. Raz jeszcze sprobow ałem go ożyw ić. Umierać! w jego w ie ku!... Co znowu! P ew no się nie leczy . P o w i­ nien zim ę spędzić na P ołudniu, napawać się c ie ­ płem słonecznem . Przecież stać go na to!

P ow strzym ał mię, kładąc mi rękę na ram ieniu i rzek ł z powagą:

— Słuchaj, daw nośm y się wprawdzie nie w i­ dzieli, ale jesteś moim najstarszym , a może i n aj­ lepszym przyjacielem. D ow iod łeś mi tego z pió­ rem w ręku. Z w ierzę ci się z rzeczą, którą za­ chow asz przy sobie, ohyba, że ci ją w ypadnie spo­ żytk ow ać kiedy, dla zniechęcenia m łodych lite ratów, poddających pod twój sąd swoje ręko pisy; będzie to bowiem z tw ej stron y dobrym uczynkiem ... Praw da, miałem powodzenie: pła cono mi po franku od w iersza. Zarabiałem p ie­ niądze... Oto w tej szufladzie leży pewna ilość papierów żółtych , zielonych i różowych, od k tó ­ rych co pół roku, odcinają się m ałe kupony, s ta ­ nowiące trzy lu b cztery tysiące dochodu. To

(38)

_______ N O W E L E ._______________ rzadki wypadek w naszym zaw odzie. D la u c iu ­ łan ia tej lichej sum ki, ja, poeta, m usiałem naśla­ dować oszczędnego mieszczucha i odm awiać żonie jakiegoś klejnotu lub córce sukni... Mam więc te pieniądze... Często sobie powtarzałem : jeżeli umrę, to będzie zapewnieniem bytu, posążkiem dla H elenyl... J ak iż byłem zadow olony, jaki dumny! W iem aż nadto dobrze, jak i los czeka nasze w dow y i sieroty; zapomoga z czterech sous od adm inistracyi i dystrybucya za sześćset fran ków na prow incyi... J eśli córka jest in teligen tn a i ładna jak moja, to autor dram atyczny, stary przyjaciel papy, poradzi jej w stąpić do K onser- watoryura i zrobi z niej... Do pioruna! ta k być nie może!... ale, żeb y tego nie było, nie trzeba, mój kochany, żebym długo k w ęk a ł. Choroba drogo kosztuje i m usieliśm y już sprzedać dwa czy trzy z tych papierów, co leżą w szufladzie... .Żeby zaś pojechać na słońce, jak powiadasz... i w ygrzew ać się, ja k b y , jaszczurka, w Cannes albo w M entonie, trzebaby jeszcze jeden stracić... sk oń czy ło b y się na tem, że w y sz ły b y w szy stk ie, gdybym k w ęk a ł. Jeszcze siedm lub ośm lat, teraz kiedy nie mogę naw et przepisyw ać... N a szczęście, tego się nie obaw iam . Lecz com w y­ cierpiał, odkąd pisać nie mogę i czuję tę garść złota topniejącą w mem ręku jak Peau de Chagrin B alzaka, to straszne! Rozum iesz mię już, prawda? N ie będziesz nam awiał, żebym się leczył... Jeżeli

(39)

jeszcze um iesz się modlić, to proś Boga, żeby mi z e sła ł śmierć jak najprędzej.

*

* *

W e dwa tygodnie potem, szliśm y w ja k ie tr z y ­ dzieści osób za karawanem Miraza, na cmentarz Montmartre. W w ig ilię dnia tego spadł śnieg i doktór Arnould, stary lekarz pracowni m alar­ skich, przyjaciel i lek arz nieboszczyka, powie dział sw ym stłum ionym głosem , idąc obok mnie: — B analny ale zaw sze okropny kontrast... po­ grzeb w dzień śn ieżn y... Czarno i biało...

N akoniec stanęliśm y nad m ogiłą. T ak miejsce jak chw ila b y ły posępne. Pod brudnem niebem,, w iatr otrząsał sople stopniałego śniegu z m ałych cisów. Orszak pogrzebow y u tw o rzy ł koło, przy­ patrując się grabarzom, spuszczającym trum nę na sznurach do dołu. Obok niosącego krzyż, k tó ­ remu z pod krótkiej kom ży wyglądały' pantalony,. czek ał ksiądz z palcem w łożonym w książkę,, przytrzym ując lew ą ręką brzeg kapelusza, a m ów­ ca z T ow arzystw a L iteratów , w obciągniętej w czarną rękaw iczkę ręce, m iał mowę pogrzebo­ w ą, ułożoną na prędce z jednym z kolegów , przy dwóch k ieliszkach, na rogu kaw iarnianego sto łu .

W chw ili, kiedy ksiądz zaczynał odmawiać m od litw y po łacinie, doktór Arnould, sch w y­ ciw szy mię za ramię, szepnął do ucha:

— Czy w iesz, że on się dobrowolnie zabił?

(40)

Grdym nań spojrzał zdumiony, w skazał na panią Miraż z córką, obie zanoszące się od płaczu pod długiem i w elonam i i splecione rozpaczliwym uściskiem .

— D la n ich ,— dodał.— T ak, od pół roku rzucał w ogień w sz y stk ie lek arstw a i z um ysłu dopu­ szczał się różnych szaleństw . W yzn ał mi to przed śmiercią... N ie rozum iałem , co się z nim dzieje; ja, com przedsięw ziął podtrzym yw ać go jeszcze ze trzy lata przy pomocy kreozotu. Na- koniec przeszłej nocy, kiedy b ył ta k i mróz, zo ­ sta w ił okno otw arte, niby przez zapomnienie i d ostał zapalenia płuc... T ak, aby te dw ie ko­ biety nie z o sta ły bez chleba!... Proboszcz ani się dom yśla, że b łogosław i samobójcę. A le b ą d i spokojny, poczciw cze, Miraż je st w niebie. Cóż pow iesz o takiem powolnem zabijaniu się? To w ięk sze bohaterstw o, niż przejście przez m ost A r c o le !

(41)

S tary wojak.

S ta rzy wojownicy! Ż ołnierze w ie lk ieg o Cesa­ rza!... T ak są w spaniali ci D iom edesy i Idorne- nesy z nowej Ilia d y , że k to k o lw iek o p isy w a ł ich lub m alow ał z natury, doznaw ał jakby b ły sk u geniuszu, uczuw ał tchnienie epopei.

Przejrzyjm y chociażby w jednym ty lk o B a lza ­ ku w szy stk ie te piękne postacie w ojskow ych: Hu- lot, głu ch y od huku armat; Chabert, widmo po­ kazujące ranę na czaszce i ten okrutny w łóozęga F ilip Bridan, z oczami stalow o n ieb iesk ieg o k o ­ loru, któremi kartaczow ał głupców .

Otóż, chociaż m łody jestem , bo la t czterdzieści, to wiek dojrzewającego m łodzieńca dla kochan­ ków scenicznych i m uzyków aspirujących do

prix de Rome, udało mi się w idzieć i poznać jedne­

go z ow ych tęgich rębaczy i chcę tu w łaśnie opi­ sać to wspom nienie z lat dziecinnych.

O! b yło to dawno, bardzo dawno i muszę w y ­ wołać jedno z najpierw szych wrażeń mej pamięci. W idzę siebie pięcioletnim malcem, kiedy ojciec

(42)

prowadził m ię za rękę przed pałac T u ilery jsk i, pierwszego maja, w dzień Ś-go F ilip a. T łoczon o się dokoła m uzyki gw ardyi narodowej, w y g r y ­ wającej Paryżankę i śpiewano:

S o ld at du d ra p ea u trifiblore, D’O rleans, to i qui l ’as p o rte!

E ntuzyazm dochodził do szczytu; w oltyżero w ie n a ło ży li sw e szako z żółtą k itą na kon iec bagnetów , gdy się królew sk a rodzina zjaw iła na balkonie: król w białych pantalonach, w e w stę ­ dze legii honorowej, pod frakiem n iebieskim ze złotem i guzikam i, p ow iew ał szarym kapeluszem ; królowa w poważnych angielskich lokach, a k s ią ­ żęta w m undurach generałów afrykańskich.

A le mój ojciec w zru szy ł ram ionam i, słysząc: „Niech żyje k ról” i śpiesznie uprow adził mię z placu. Co za szkoda! w szy stk o tam mi się w y daw ało tak w spaniałe!

Mój kochany ojciec był leg ity m istą , bardzu bezinteresow nym ; on, m ały urzędniczek bez ma­ jątk u , skrom nych uczuć i obyczajów. Jego kró­ lem był k siążę Bordeaux, którego portret szty chow any, w machoniowej ramie, w isia ł u nas w sa­ li jadalnej; zrobiony b y ł wów czas, k ied y książę miał lat ośmnaście. T w arzyczka jego dziecinna, z w łosam i w nieładzie; pod portretem jest fae si-

mile podpisu księcia. Bądź spokojny, drogi i sza­ nowny ojcze, chociaż syn twój sta l się soeptykiem w tyoh rzeczach, portret ten w isi zaw sze na sw o- jem miejscu w sali jadalnej, ten portret, na który

(43)

tak często spoglądałeś podozas obiadu, wiernem okiem uczciw ego człow ieka!

Owego dnia kiedy krzyczano: „Niech żyje król!” wobec L u d w ik a-F ilip a, a działo się to w r. 1847, owego dnia, jak to zresztą b yw ało nieraz, ojciec prowadził mię do sw ego przyjaciela, kapitana B io t. B y ł on takim że H en ry k istą jak mój ojciec, chociaż został dekorow any w łasnoręo2nie przez Cesarza, w b itw ie pod Montereau.

*

* *

Jakim sposobem naw rócił się, jest to cała hi- storya.

W dni lipcow e, 1830 r., B iot b ył kapitanem w dragonach gw ard yi. D o tego czasu, prawdę m ówiąc, w cale się nie zajm ow ał p olityk ą. Jako rekrut z w ielk iego poboru 1813 r. potem sierżant w czasie kam panii francuzkiej, nareszcie podpo- rucznik pod W aterloo, b y ł on zaw sze ślepo po­ słu szn y swym naczelnikom i ręczyłbym za to, że mu nie było bardzo przykro, k ied y mu zmieniano dw ukrotnie kokardę trójkolorow ą na białą. Po­ zo sta w a ł jednak na słu żb ie z upodobania i przez n ałóg karności, zresztą kochał swój pułk, k o le­ gów , mundur i konia. W czasie rew olucyi do­ w od ził szwadronem i gdy przyszła nań kolej ata ­ kować, kula strzaskała mu kolano. Przeniesiono go do Y al-de-Grace; Larrey, stary L arrey N apo­ leoński, odjął mu nogę w p ołow ie uda, i jeden z najpiękniejszych oficerów w armii, H erkules,

(44)

pod którym stęk a ła klacz, gdy ją ścisk ał kolana mi, w yszed ł ze szpitala, na każdym kroku zakre­ ślając półkole, sw ą drewnianą nogą i wspierając się na kuli.

B y ć ranionym w czasie zam ieszki ulicznej, a m ­ putowanym w sk u tek w ystrzału gawrosza! Nadto tego było dla starego dragona, który przeszedł bez zadraśnięcia, przez kartacze i ognie batalio­ nowe pod Champanbert, M ontm irail i Quatre- Bras. L ecz cóż m iał robić! M usiał się poddać losom . K apitan b y ł stoikiem ; mógł ży ć d ostat­ nio z em erytury i grosza, jaki u ciułał. Skoro się urządził w m ieszkanku, przy u licy du Вас, w g łę ­ bi podwórza, z ruchomościami w sty lu cesarstw a, gdy w ło ż y ł krzyż z pod M ontereau pod sz k ło i ro zw iesił na ścianie szab le i pistolety, pow ie­ d ział sobie, że nastąpił dlań czas spoczynku i przestał się naw et sm ucić, kiedy siadając w fo telu w ybitym żółtym Utrechtem, z g ło w ą sfinksa, w id ział przed sobą drewnianą nogę, przy końcu której nogawica od niebieskich, z grubego su k n a, pantalonów, ściągn iętą b yła jak b y sakiew ka.

Jednakże odwiedzali go starzy koledzy, dym i syonow ani oficerowie z gw ardyi, ludzie w y so k o urodzeni, nieradzi z nowego porządku rzeczy. W szy sc y objaw iali sym patyę, praw ie uw ielb ie nie, tej ofierze rew olu cyi, temu in w alid zie lipco- wemu. Ż ałow ano go, przesadzano jego piękne czyn y, oddanie się dobrej spraw ie, prawowitemu królowi. Pom im o całej skromności, zacny ten

(45)

człow iek zasm akow ał w pochwałach. W p raw ­ dzie, gdy b y ł sam jeden, m ów ił sobie, że sp ełn ił tylk o obowiązek żołnierza. P u łk ow n ik zabo menderował: „Szwadron! plutonam i!” w ów czas obw inąw szy dwa razy k o ło ręki tem blak szabli, żeby mocniej uderzać, poszedł do ataku z tak mężnem sercem, jak pod M ont-Saint-Jean, pod dowództwem L óferre-D esn ouettes, nie pytając, czy Karol X m iał za sobą prawo i słuszność. Jednakże, kiedy jeden z jego dawnych to w a r z y ­ szów broni— szlachcic, jeden „z panów de,“ jak go nazyw ał kapitan język iem gm inu, zaczynał roz prawiać o jego w ierności i zacnych zasadach, poczciwy B io t brał na seryo te pochlebstwa i w ierzył, że tak było rzeczyw iście.

Potem w d ały się w to i k ob iety, bo w ielu z je go kolegów pożeniło się; a pochwały w ychodzą­ ce z niewieścich ust, żyw iej obchodziły zacnego wojaka.

Przychodziły naprzód do niego z mężami, po tem same, na co p ozw alały szanow ny w iek i k a ­ lectw o kapitana. W krótce stało się to modą na przedmieściu Saint-Grermain, odwiedzać „biedne­ go m ęczennika”, otaczać go pieszczotam i, stara niam i i zanosić mu podarki małe. Ł atw o sobie w yobrazić zm ieszanie starego kapitana, kiedy, ni mniej ni więcej, ty lk o jakaś m arkiza przynio­ sła mu stołeczek pod jedyną nogę, w yhaftow any sw em i szlacheckiem i rękam i. Z aczyn ał nabie­ rać przekonania, że to z jej strony w ysoka grze czność, iż raczyła w yhaftow ać k ilk a lilij.

(46)

K apitan w cale się nie w y rzek a ł swojej prze szłości i chociaż nieraz k r z y w iły się arystokratki, nie zdjął ze ściany sztychów , przedstaw iających M ałego Kaprala, pijącego z h laszan k i grenadiera, lub też leżącego na dwóch k rzesłach i grzejącego nogi przy ogniu na biw aku, pod A u sterlitz. L ecz tego dnia, k ied y żona byłego szw adronisty jego, mała jasno w łosa w ice-hrabina, która n ap ełn iła zapachem w erw eny całe m ieszkanie wojaka, p r z y ­ niosła mu w dowód szacunku portret K arola X , sztychow any, podług wzoru L aw rence’a, dragon nie mógł gdzieindziej pow iesić Burbona, jak po­ m iędzy dwoma Bonapartym i. Po niejakim cza­ sie, zasady i m eble kapitana, przed staw iały ta k ie same niekonsekw encye i sprzeczność. W m ałej jego biblioteczce, na której sta ły popiersia P ie r w ­ szego K onsula i M aryi A ntoniny, dzieło Bonal- da— nierozcięte, o ile mi się zdaje, m ieściło się w pobliżu Pamiętnika ze św. Heleny a Zwycięztwa

i Zdobycze Francuzów, mocno się d z iw iły są sie d z ­

tw u Pamiętników Clóvy'ego. R ów nież na ścianie ponad starem i szablam i p u lk ow em i, które nie gdyś rąbały sprzym ierzonych, w isia ł szczególny obraz, w ramie z czarnego aksam itu, przedsta

wiająoy wierzbę płaczącą, z pomiędzy listk ó w której za ry so w y w a ły się profile dostojnych w ię ź ­ niów z w ieży Tem pie.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Dziś wiadomo, że choć wyprawa na Marsa z udziałem ludzi wyruszy - jak się rzekło - nie wcześniej niż w roku 2015, to jednak już w końcu lat

Gdy zwierzę dotknie strzępek grzyba, otrze się o nie, ze strzępek wydziela się szybko krzepnący śluz, do którego przykleja się zw

na rozrywa się w pierścienie, między któ- remi powstaje nowy cylinder płynny, zwolna krzepnący znowu na powierzchni. Zjawisko to powtarzać się może ad infi-

rane przez rostw ór na w ew nętrzne ścianki naczynia, nie zrów now aży się z ciśnieniem , w yw ieranem zzew nątrz przez cząsteczki wody, starające się pod

Lecz w krótce istnienie siły życiowej coraz silniej staw ało się zachw ianem , a sztuczne w roku 1828 otrzym anie m ocznika przez W ohlera, pierw sza synteza

nie

[r]

Niemniej szkolenia biegną, prze- znaczane są na to niemałe pieniądze, pojawia się więc pytanie, jak wykorzystać fakt, że na naszym skąpym rynku kadrowym pojawiły się